Barbara Wiśniewska
- Była pani cywilem w Powstaniu. Czy przed wybuchem Powstania dochodziły do pani jakieś informacje, że coś się stanie?
Nie, nie wiedziałam. Moja mama wspominała potem, że jeden z kuzynów, który brał udział w Powstaniu – zresztą miał później nogę skróconą – mówił do mamy: „Ciociu, o piątej nie wychodzić z domu!”. Ale ja o tym nie wiedziałam i wyszłam w ciągu tego dnia. Dzień był deszczowy, byłam na Siennej umówiona z moim przyszłym mężem, w pracowni malarskiej kolegi, gdzie malował mi drugi portret (pierwszy portret jest w tamtym pokoju). Drugi portret zaczęliśmy malować – ja miałam pozować. Jeszcze przed tym byłam po drugiej stronie, na Siennej u krawca, który nicował marynarkę mojego taty – [ojciec] umarł śmiercią naturalną w tymże roku. Po wyjściu od krawca – nagle coś pada. Tak jakby deszcz, a to kule – świst-świst koło uszu. Już ledwo przeszliśmy na drugą stronę pod numer dwadzieścia dwa i się zaczęło. Jeszcze tylko widziałam małych chłopaczków. Był dzień deszczowy – marynareczka, podniesione kołnierzyki, czapeczka, a tu w rączce trzyma butelkę z benzyną. Jakiś materiał wybuchowy – to chyba benzyna – na te czołgi, przypuszczam. Tak przebiegających chłopaczków kilkuletnich się widziało. Jak weszliśmy pod numer 22 w bramie, już nie poszliśmy na czwarte piętro do pracowni, bo tak walili, że wszyscy stanęli. Kto tam przeszedł, to stanął. Stała tam również pani mieszkająca na pierwszym piętrze, w średnim wieku, z córką i z matką. Przestaliśmy tam wiele godzin, zbliżała się godzina policyjna, myśmy się nie mieli gdzie podziać, bo mój mąż mieszkał na Powiślu, a ja – jak mówiłam – na Pradze. Z tym że mój mąż miał już drugie mieszkanie zbombardowane przez Niemców. Pierwszą miał pracownię na Kopernika – to zburzyli wraz z całym dorobkiem artystycznym i materialnym oczywiście. Potem zamieszkał na Lipowej i tam też [zburzyli] – ale potem, w Powstaniu – zburzyli tak, że została [tylko] taka malutka z gliny paterka maciupeńka, tylko to na gruzach znaleźliśmy.
- Czyli Powstanie zastało panią na Siennej.
Tak. Ta pani zaprosiła nas do siebie na noc, a potem były całe dnie przestane w piwnicy – tłum ludzi, jeden na drugim dosłownie. Wtedy po raz pierwszy w życiu [zetknęłam się z wszami]. [Wcześniej] widziałam tylko na ilustracji, jak wygląda wesz. To było tragiczne.
- Od początku byliście państwo w piwnicach?
Od początku w piwnicach. Walili tutaj na Sienną. Straszne walenie – do PAST-y. PAST-a – dzień i noc. 15 sierpnia przestali walić. Weszliśmy na górę, ta pani zrobiła obiad – cisza, spokój, dzień piękny, pogoda ładna. Podała koninę – pierwszy koń padł gdzieś na ulicy. Oczywiście mój mąż, mimo dwóch tygodni głodowania, nie wziął tego do ust.
- A co państwo jedliście przez te piętnaście dni? Mieliście zapasy?
Przecież myśmy nic nie mieli – wyszliśmy z domu tak, jak staliśmy. [miejscowi mieli zapasy – suszona skórkę chleba. Wtedy każdy robił takie zapasy, suszył. Ale nas Powstanie zastało na ulicy, z daleka od domu. Nie mieliśmy więc i tego. Raz siostra męża przedostała się do nas i przyniosła w szklance trochę wiśni z soku. Mąż podzielił się ze mną]. Ta pani miała coś w domu, ale nie można było nic ugotować – jakąś kaszę – bo się cały dzień stało w piwnicy. Na wieczór, jak nam się udało przyjść na górę spać, każdy spał na fotelu – gdzie było miejsce, bez rozbierania się. Ja wiele tygodni [spałam] w tym ubraniu, w którym byłam, żeby w każdej chwili [móc] zerwać się i lecieć. Walili strasznie – strach było wyjść. Ja miałam jeszcze odmę założoną. Strasznie się o tą odmę bałam. Wtedy jeszcze nie było żadnych leków na gruźlicę – gruźlica to był strach wielki. W mojej rodzinie nie było absolutnie żadnych dziedziczeń ani skłonności. Ja po prostu na skutek strasznych warunków [zachorowałam]. Bałam się bardzo, bo trzeba było w terminie, po upływie określonego czasu, tą odmę uzupełniać. To było już potem, jak się znalazłam w szpitalu Czerwonego Krzyża. Ale wracam do tematu Siennej. Tam – jeden [człowiek] na drugim. Mąż mi znalazł wgłębienie w murze, tam przysiadłam, a on mnie chronił przed naporem innych ludzi – tak staliśmy.
- Jakie pani miała odczucia w związku z wybuchem Powstania Warszawskiego?
Jakie odczucia? Kilka dni przed samym Powstaniem, tam na Pradze, mieszkałam blisko mostu, który się dawniej nazywał most Kierbedzia i będę używała tego określenia. Blisko był kościół Świętego Floriana i most Kierbedzia, tak że jak chciałam jechać do Śródmieścia, to tam – przy tych misiach – musiałam wsiadać w tramwaj. Było cichutko, zrobiła się cisza i Niemcy tylko [przemykali] tymi samochodami ciężarowymi – po cichutku umykali. Wtedy sobie pomyślałam: „Mój Boże, wojna, a teraz uciekają jak szczury i nawet nikt im nic nie zrobi. Cali i zdrowi opuszczają sobie te tereny”. A poza tym – ja nie wiem – stałam, myślałam. Jak ja żyłam? Ja się dzisiaj zastanawiam, jak to trwało. Wie pani, człowiek może wiele przetrwać – okazuje się, że bardzo dużo. Tak się trwało. Mój mąż miał wiadomość – przedostała się do niego siostra, która z matką – macochą właściwie – mieszkały na Lipowej. Oni w trójkę mieszkali na Lipowej. Ta dziewczyna się przedarła i tu przyszła. Powiedziała, że mieszkanie jest zbombardowane, tam została stara matka, nie mają gdzie mieszkać. Mój mąż uważał, że trzeba do nich wracać, ale nie mógł mnie zostawić samej, [więc] nie wiedział jak. Mieliśmy wspólnych znajomych na Chmielnej – firma obuwnicza „Struś” – ta starsza pani to była nasza znajoma. Rozmawialiśmy, że on mnie do niej zaprowadzi pod jej opiekę, a sam pójdzie na Lipową. I tak było. Pewnego dnia powiedziałam nagle: „Idziemy. Dziś idziemy”. Poszliśmy – tak było, jak mówię. Ta pani mieszkała na Smolnej, wtedy była w sklepie na Chmielnej jeszcze, potem mnie zabrała na Smolną do siebie, [bo ta ulica nie była zburzona. Za to Sienna] – to już były gruzy, to już nie było w ogóle gdzie stąpnąć, kamień na kamieniu.
Na Siennej. Tam już nie można było trwać. Ten dom jeszcze stał. Pewnego dnia jest znowu nalot, jesteśmy w bramie na Chmielnej, stałam na takim podwyższeniu, potem nalot się skończył, ludzie się rozchodzą, podchodzi do mnie jeden mężczyzna i mówi: „Skąd pani wiedziała, żeby wyjść stamtąd?”. Mówię: „Nie wiem”. Jednak miałam kilka takich przypadków, dosłownie jakby opatrzność nade mną czuwała, że podejmowałam decyzję wyjechania. [Bo okazało się, że zaraz po naszym wyjściu cały ten czteropiętrowy budynek został całkowicie zburzony].
- Pani się na Smolną przeniosła pod koniec sierpnia?
Tak. Tak to trwało. Ta pani była dobrze zaopatrzona, miała zapasy, tak że jadłyśmy. Miała jeszcze służącą, która gotowała. Pamiętam, jak laną kaszę i śledzia na obiad [podano] – nie zapomnę takiego obiadu. To tak trwało, aż pewnego dnia Niemcy ogłosili, że wszyscy mają opuszczać dzielnicę: „Jutro rano – powiedzmy o ósmej rano – tu i tu zbiórka. Z białymi flagami mają Polacy wyjść i stać”. Właśnie chciałam powiedzieć to, co mnie najbardziej boli. Polacy, jak wychodzili, mieli tobołek w ręku – taki, jaki mogli utrzymać, a jeszcze i dzieci małe na ręku. Natomiast Niemcy, jak wychodzili w Kowarach po wojnie... To był rok 1946, nie wiem, czy nie mylę 1946 z 1947, ale chyba jesień 1946. Mieszkałam wtedy w Kowarach i widziałam, jak oni szli. Jak słyszę słowo „wypędzeni”, to mnie dosłownie... Taka niesprawiedliwość. Jak można [mówić] takie kłamstwo? Oni szli po roku siedzenia na naszych terenach, wyprzedawali się ze wszystkich niepotrzebnych im potem przedmiotów – pościeli, którą biedni zrujnowani Polacy przyjeżdżali kupić, bo nie mieli przecież na czym spać, jak wrócili po Powstaniu. A oni obładowani nie tylko w rękach. Oni mieli drabiniaste wozy – takie wielkie, wysokie – i tam mieli, co chcieli, wolno im było. Po roku wyprzedawania wszystkiego Polakom, gdzie nikt ich palcem nie ruszył, żadnej krzywdy nie wyrządził – oni byli wolni i swobodni. Z tym że nie było mężczyzn i młodych ludzi – absolutnie, bo to wszystko było na wojnie – tylko byli starzy ludzie i żony. Jeszcze do dziś mnie to podrzuca dosłownie. Krzyczą, że wypędzeni. [To] przecież [się odbyło] na mocy układów. Wywołali dwie wojny, tyle nieszczęść, tyle milionów, tyle życia ludzkiego i jeszcze się skarżą.
Ale wracając – pani Strusiowa, u której byłam, starsza osoba, miała skaleczoną, niegojącą się nogę. U niej przebywała w gościnie druga staruszka i jeszcze kuzynka w średnim wieku z dziewczynką. Ja [byłam] chora, mówię do tych pań: „Gdzie pójdziemy? Zostańmy”. No i zostały, bo nie mogły iść. Wszyscy wyszli z dzielnicy, a myśmy na dole siedziały na Smolnej, na parterze.
- Kiedy to było mniej więcej?
To był już wrzesień. Nie pamiętam który, ale było ciepło. W ogóle ta jesień była bardzo pogodna i ciepła. Myśmy tam zostały. Potem [nadeszli] Niemcy – było słychać ich kroki na pustym betonie. Wpada przerażony i jak nas widzi, od razu krzyczy:
Was ist die Banditen?! – mężczyźni to są od razu bandyci. Więc my mówimy: „Tutaj mężczyzn nie ma. My jesteśmy stare, chore, nie możemy iść”. Mnie do kąta wysyłały z tyłu. Ja –
tuberculose, krank. Ten Niemiec przyprowadził jeszcze dwoje staruszków i tak siedziałyśmy cały dzień. Potem, na wieczór – słychać ruch. Przyszedł oddział niemiecki, podobno z akcji. U nas już akcji nie było, w tej dzielnicy nie było walki, była przez nich opanowana. Jeden Ślązak mówił po polsku i poczuwał się – przychodził nas odwiedzać, zupę nam przynosił. Mówił, że teraz jest fatalnie, bo oni są niepewni, bo niby nic, niby spokój, a tu puk-puk – z góry, z boku – [i robi się] niebezpiecznie. To znaczy, że cały czas Polacy, kryjąc się, ich atakowali. Jeszcze się nie dawali. I tak to trwało pewien czas. Oni wracali wieczorem z akcji. Podwórko było wyścielone całe kołdrami – podobno, bo nawet nie wyjrzałam, starsza służąca wymykała się i podpatrywała. Na tych kołdrach [stały] stołki, oni się tam myli, śpiewali, jedli. Tylko przyszedł ten Niemiec i powiedział, że komendant nam pozwolił tu być. Myśmy tak znowu trwały – cały dzień jak myszy pod miotłą. W nocy na podłodze kładłyśmy się, już nie pamiętam na czym, co myśmy miały do spania. Te panie ustanawiały dyżury, żeby nie spać. Jak mnie wypadł dyżur, to natychmiast zasypiałam – to była młodość. Mówią: „Jak to? Tutaj pani pilnujemy, a pani nie może tych dwóch godzin [wytrzymać]?”. A ja – nie wiem – po kilku minutach już spałam.
- Jak było z jedzeniem i z wodą?
Po wodę pod kulkami szła służąca. Ja też starałam się, ale szybko zrezygnowałam. Z jedzeniem było [tak] – pani Strusiowa, była w swoim domu, na drugim piętrze mieszkała, były zapasy. Zupy, pamiętam, jadłyśmy. Głodna wtedy nie byłam, ale – wie pani, jak to [jest] na wojnie. Tak trwałyśmy. Mieszkania były wtedy tak budowane, że kuchnie były duże i miały wnęki, żeby służąca mogła tam spać. Więc na tym łóżku [siadałam] z tyłu. Panie siadały, nogi wyciągały chore, a ja [szłam] do tyłu – na
tuberculose krank. Ja byłam młodą dziewczyną, a one – ja zresztą też – nie chciały, żeby mnie widziano. Bałam się. I to tak trwało – a ruski po drugiej stronie. Jak tylko słyszymy ruch na podwórku – [zdaje się nam], że Niemcy chcą opuścić [kamienicę]. Cieszymy się, że Niemcy szykują się [żeby] wyjść, a po pewnym czasie czy po paru godzinach wszystko cichło i na nowo to samo. Ten Ślązak mówił, że jak tylko słyszą, że ruski się ruszają za Wisłą, to oni już [są] gotowi do wymarszu, szykują się. A jak tamci się uspokoili, to i ci zostawali. To tak trwało bardzo długo, aż pewnego razu wyszli i to było takie bezkrólewie. Niemcy wyszli, a nikt nie wszedł – pustka, bezkrólewie. My siedzimy, czekamy, w pewnym momencie słychać energiczne kroki. Wchodzi oficer niemiecki i mówi: „Co wy tu robicie? Tu nie możecie być. Tu nie jesteście bezpieczne”. I tłumaczy: „Jest szpital Czerwonego Krzyża – tam właśnie na Foksalu – i tam idźcie. Tam będziecie miały ochronę”. Na próbę, na zwiady została wysłana służąca. Potwierdziła, że [jest szpital], worki z kaszą dostała do ciągnięcia i żeśmy się tam przeniosły.
Tam [byli] Polacy – młodzi Polacy, studenci, często lekarze. Nawet jednego lekarza poznałam, który mnie leczył w szpitalu, kiedy zachorowałam w wojnę, w 1942, w Szpitalu Dzieciątka Jezus – jego żona zginęła w Powstaniu. Oni energicznie prowadzili tą całą akcję, tą opiekę. Tam byli ludzie i z tyfusem, i [kobiety w ciąży], i starzy. Oni urzędowali na górze, ale wszyscy mieszkańcy siedzieli w piwnicach. Wszyscy siedzieliśmy w piwnicach. Był taki moment – może śmieszny i tragiczny dla mnie – przyszłam tam na górę uzupełnić odmę. Nie wiem, czy państwo się orientują – człowiek się kładzie na stole, na boku, opiera się na łokciu, ręka w powietrzu, a [lekarz] wbija igłę [między żebra] i uzupełnia ujące powietrze. Tak, mniej więcej, wygląda ten zabieg. W momencie kiedy już miałam wbitą igłę, nie wolno mi było drgnąć. Wtedy – bomba! Wszyscy na dół – łącznie z tym lekarzem. Ja musiałam cały nalot przeleżeć i wytrzymać. Dopiero jak on wrócił, ten zabieg się odbył. To było śmieszne, ale dla mnie trudne przeżycie. Tak to trwało.
Była jesień – piękna. Znalazłam się w takiej sali gimnastycznej. Człowiek nie miał nic do roboty. Obserwowałam, jak Niemcy opuszczali Warszawę. Otóż tak – zakątek Foksalu – tu [stał] pałacyk, nie wiem, jak się nazywa; tu [były] zabudowania – ja byłam po tej stronie, a tu [był] szpital. Zza okna patrzyłam, jak podjeżdżają wozy ciężarowe – platformy zaprzęgnięte w dwójkę albo czwórkę koni – i oni na tą platformę wynoszą całe dobro, wszystkie meble. A tam były solidne meble – [to była] mieszczańska, inteligencka dzielnica, zamożnych ludzi na ogół, tak że całe urządzenie tych mieszkań było bardzo solidne i ładne. Oni to wszystko wynosili i pakowali – systematycznie i powoli. Mieli czas. A tutaj kasztany z nieba lecą – piękna jesień. Tak to obserwowałam – to trwało wiele dni. Potem, jak już opróżnili dom, to systematycznie podpalali i wypalali. Co nie zostało pod gruzami Warszawy, to było przez nich wypalane – dom za domem.
- Pani obserwowała to gdzie?
Z parterowej wysokości.
- To była okolica Nowego Światu i Foksal?
Tylko koniec Foksalu – przy zakończeniu ulicy jest jakiś pałacyk, tylko ja nie mam [pamięci] do żadnych historycznych budowli i dat, nie wiem, jak się nazywa. Potem po wojnie tam był Związek Artystów Plastyków i Architektów. [Jak były] te dwie ulice – z tej strony Czerwony Krzyż, a tutaj Niemcy zajeżdżali i opróżniali te domy. Systematycznie opróżniali i podpalali, a ja musiałam siedzieć i patrzeć. Na noc szłam do piwnicy spać. Ta młodzież wreszcie usystematyzowała gdzie, jaką, kto piwnice [zajmuje] – gdzie indziej były matki, [a] gdzie indziej [cierpiący na] przeróżne choroby. Ja dostałam piwnicę z jednym panem w średnim wieku. Mówił, że jest wyznania protestanckiego – bardzo solidny pan, który wykazywał troskę i opiekę. To była pierwsza noc, kiedy mogłam się przebrać. Znalazłam jakąś starą – prawie szmatę – letnią koszulę nocną. Pierwszy raz coś z siebie zdjęłam. Położyłam się na podłodze – dyktę nam położyli. Pan [leżał] tu, a ja tu – przegadaliśmy bardzo długo. To była pierwsza przespana noc, a rano słyszę na dole:
Alle Polen raus! – energicznie strasznie. „Szybko się ubierać i iść!”. Wtedy wszyscy oczywiście musieli [ten rozkaz] wykonać. Ponieważ te panie starsze jeszcze tłumoki ciągnęły, a ja im pomagałam, myśmy się od tej całej grupy oddzieliły. Wszyscy mieli iść na Wolę do kościoła Świętego Wojciecha i stamtąd byli brani do obozu, do Pruszkowa. Tam przed wojną była fabryka ołówków i tam na cemencie wszyscy byli najpierw zbierani, a potem selekcjonowani i wysyłani. Myśmy się od tej grupy szybko oddzieliły i ciągnęłyśmy same. Gruzów pełno – koło Teatru Wielkiego [było] po kostki samego szkła tłuczonego. Ja miałam tylko pantofle ze szmaty – tak wyszłam i miałam tylko [tą] jedną parę. Były stare i dziurawe, tu gdzie mały palec, były wielokrotnie zaszywane – już nie było czego zaszywać i ten palec wychodził. Tak musiałam po tym szkle i po tych gruzach iść. Oczywiście ubrania też nie miałam, bo wyszłam w starej letniej sukieneczce, która się potem – nie wiem jak szybko – rozleciała i ja nie miałam co na siebie założyć. Gdzieś znalazłam fartuch, jak to dawniej mieli, sklepowy – czarny, zapinany na guziki. Zapinanie było takie, że tutaj byłam cała poodsłaniana. Tragedia – nic więcej na sobie, a tu zima. Wyszłam wtedy jeszcze w takim palcie z koca – mama farbowała [je] na kolor brązowy, nawet na tym portrecie to pięknie wygląda. Z koca brązowego uszyła mi okrycie wierzchnie, ale to się później rozleciało podczas moich dalszych losów. Wszystko się rozleciało, wszystko było stare – sukieneczka była z czegoś starego przerabiana przez mamę. Na czym stanęłam?
- Pani przechodziła koło Teatru Wielkiego.
Szłyśmy dalej. Plac Bankowy – tam stał Niemiec na warcie, moja pani przewracała się pod tym ciężarem, a ja czułam się zobowiązana pomagać. Ona obrączką świeciła Niemcowi, ale Niemiec nas jakoś przepuścił. Idziemy dalej i już na Elektoralnej słyszę stąp-stąp – ciągnie jakaś furka. Tymczasem na tej furce, obładowanej straszliwie ludźmi, ktoś staje – jakiś młody mężczyzna. Poznał mnie ze szpitala, zatrzymał tę furkę i zaprasza mnie, mówi: „Proszę, niech pani wsiądzie”. Ja mówię: „Tak, ale ja nie jestem sama. Ja tu mam tyle osób”. [Była] jeszcze ta kuzynka z tą dziewczynką, [a] ta staruszka nie wiem, gdzie się podziała po drodze. Oni mówią: „Proszę bardzo”. Jeszcze wciągnęli tą panią, a ta pani była dość obfita. No i ja, i te toboły. Jedziemy – ten konik się wlecze, jedziemy na Wolę, dojeżdżamy do kościoła Świętego Wojciecha. Ja myślałam, że już trzeba wysiadać i iść do tego kościoła, tak jak Niemcy kazali – a ta furka jedzie i minęła kościół, tak że pojechaliśmy dalej. Dzień był piękny oczywiście. Pojechaliśmy aż do Ożarowa... Nie, chyba to był Ursus. Ta pani moja znajoma – i rodziców znajoma, i przyjaciółka wielka – mówi: „Panno Barbaro…” – bo wtedy się mówiło do panny „panno”; choćby miała sto lat, to też panną była niestety. Proszą, żebym wysiadła, bo one jadą do Ożarowa. Wtedy była w Ożarowie firma nasienna – uciekło mi nazwisko [Ulrych] – znana w Polsce. To byli jej znajomi, więc ona do nich jedzie. Zbliża się oczywiście noc, a ja mam wysiąść. Ja nie mam ani żadnej waluty, ani jedzenia, ani gdzie się podziać, a ona jedzie do znajomych. Mnie zatkało i zrobiło się przykro, zsiadłam z tej furki i tak stanęłam. Nagle się ten pan znalazł i mówi: „No tak, panno Barbaro, czeka panią noc pod gołym niebem”.
- Ten pan, co panią zaprosił na furkę?
Nie, ten pan wyznania innego – protestant w średnim wieku. On tak jakby jakąś opiekę nade mną [roztaczał] – gdzieś się zawsze znalazł i coś mi pomógł. Kiedyś nawet pyta się, czy ja bym zjadła [kawałek chleba] – wtedy jak byliśmy w piwnicy. Ja tak z niedowierzaniem mówię: „Tak, ale skąd [wziąć]?”. Minął jakiś czas, a on się zjawia z kawałkiem chleba [i plasterkiem polędwicy]. Ona wtedy mówi: „Trudno, proszę pana, ja sama jadę w gościnę”. Tak sobie pomyślałam: „Ja bym powiedziała do tych gospodarzy: »Pozwólcie, niech choć w przedpokoju przenocuje«”. Pomyślałam, że to byłoby takie ludzkie, ale nie doczekałam się tego. Potem dalsze losy [były] takie – znowu zjawia się ten starszy pan koło mnie i mówi: „Niech pani idzie, tutaj jest dom, gdzie panią przenocują”. A na ulicach leżeli pokotem ludzie.
- Czyli to było jeszcze w Warszawie, tak?
Nie, to było już w Ursusie. Jak żeśmy jechali, to ja się dziwiłam – domy stoją. Jak żeśmy wyjeżdżali z Warszawy i znaleźliśmy się poza Warszawą – zielono było. Domy stoją, raz jedna dziewczyna młoda wyszła z pomidorami i nas poczęstowała. Ludzie na nas patrzyli, że to ci powstańcy. Później już w Ursusie, jak stałam na ulicy – nie wiem, czy płakałam – stałam bardzo długo oszołomiona, zupełnie nieprzytomna. Zjawił się znowu ten pan i mówi: „Niech pani idzie, tutaj jest dom, gdzie panią przenocują”. Tam było pełno chorych, [...] znowu. Mnie tam dali taki kącik między jednymi drzwiami a drugimi – w kąciku, na słomie, na ziemi przenocowałam. A ci ludzie na ulicach zostali. Ja nie wiem – pełno ludzi leżało pokotem. To wszystko z Warszawy, z Powstania – tylko oni nie mieli gdzie iść, albo chorzy byli i ranni, różnie było. Jeden [człowiek] przy drugim – cała ulica. Taki był widok. Potem [było] pełno kręcących się ludzi – to wszystko wyszło z tej Warszawy. Na drugi dzień rano przychodzi lekarz do tej willi, która jest dosłownie przepełniona, i mówi: „Niestety, ale ja nie mam miejsca dla pani. Ja nie mogę pani tutaj trzymać, ale – mówi – niech pani idzie do Tworek”. Tworki to był szpital psychiatryczny, znany w Warszawie przed wojną. Jak się mówiło: „Niech idzie do Tworek” – to z umysłem [sensem], że [ktoś] jest chory. Mówi [dalej]: „Tam jest oddział gruźliczy i tam panią przyjmą”. Musiałam iść. W głowię mi się kręciło z u powietrza, oszołomiona byłam po tych piwnicach. Poczułam to powietrze, szłam i doszłam do Tworek, a tam – tylko nie wiem, czy to państwa interesuje, bo to część prywatna – na prawo od torów były Tworki, a na lewo mieszkał mój były chłopak, z którym dawno zerwałam. Ale znałam jego rodziców i – nie myśląc – zamiast [iść] w prawo, skręciłam do tego domu. Tam przy oknie, na kanapie, leżał ten mój chłopak i podobno zerwał się na nogi i krzyknął: „Rany boskie, Baśka idzie!”. No i wyskoczył do mnie, wziął mnie i wprowadził. Była matka, ojciec już nie żył. [Tam byli] matka, brat, całe rodziny z Warszawy, z Powstania, jakiś znajomy policjant ranny – kupa ludzi. Już mnie nie puścili. Tak przeżyłam całą zimę. Tam też z jedzeniem było kiepsko na dłuższą metę. Ludzie [byli] gościnni, ale [jak] kupę ludzi wyżywić dzień w dzień? Przyszła zima.
- Cofnijmy się jeszcze do czasów Powstania – czy miała pani kontakt z powstańcami? Zapadli pani w pamięć?
Widziałam tylko raz – bo myśmy siedzieli w piwnicy – to była niedziela rano, szła grupa naszych młodych chłopców i jedna piękna, młoda dziewczyna. Szli pełni życia, werwy, śpiewali i napawali nas otuchą. Jeszcze wrócę do tego siedzenia na Siennej. Tych chłopaczków pamiętam z benzyną.
Na Siennej? Ciągle baliśmy się, bo rozeszły się wieści o „własowcach”. Byli tak straszni. [Mówili] że palec ucinają – jak [ktoś] ma pierścionek, to z palcem ucinają. Kiedyś rozeszła się taka wiadomość, że „własowcy” wchodzą do domów, do bram i wybierają mężczyzn przed czołgi. Ja się tak zdenerwowałam, a byłam cały czas z moim przyszłym mężem, który wtedy jeszcze mężem nie był. Ja się przejęłam tym, że go wezmą. Najpierw [dostałam] ogromnych, gorących wypieków. Straszliwe wypieki. W nocy spaliśmy na górze, na fotelu. Budzę się rano, wiem, że nie śpię, słyszę, mówię, a nie widzę. Ja tak spuchłam na twarzy – ze zdenerwowania – że obrzęku takiego dostałam, że oczu otworzyć nie mogłam. Po pewnym czasie dostałam skądś wapno, witaminy C w tableteczkach. [Dostałam zastrzyki dożylne z wapna, robione przez młodzież cywilną. Ta młodzież była zorganizowana, byli z pomocą wszędzie, w każdej chwili. Troszczyli się, otaczali nas opieką. Nie bojąc się kul nieśli pomoc. Kiedyś, w chwili względnego spokoju ogłosili, że będą rozdawać po 1 dekagramie smalcu. Ustawiła się wielka kolejka. Na środku, na skrzynce była waga, na niej odważniki. Na równiutkich kawałeczkach pergaminu, pokrojone w równiutkie kosteczki – smalec. Każdemu dawali równa kosteczkę jednodekagramową! Taki cud zdarzył się tylko raz]. Takie były przyjemności. Pani pyta, co myśmy myśleli. Jak tu myśleć? To był jeden strach, jedna groza. Tego się nie da powiedzieć. Ja [nikomu] nie życzę, żeby ktokolwiek to przeżył. A jeszcze chcę powiedzieć, jaka mnie spotkała krzywda, jeśli chodzi o rodzinę. Po Powstaniu jak wszystkich Warszawiaków [przeniesiono] do obozu do Pruszkowa, to tam miałam cioteczną siostrę, pół roku starszą od siebie. Myśmy mieszkały w jednym domu przed wojną – mieszkanie przy mieszkaniu. To była moja jedyna [przyjaciółka]. Ja miałam jeszcze siostrę młodszą o siedem lat, ale tamta była moją rówieśnicą i z tamtą spędziłam całe dzieciństwo i później wojnę i okupację. Ona mi wiele w życiu pomagała. Później też z Ogrodowej musiała się przenieść – bo getto – więc znaleźli mieszkanko na Krochmalnej. Z tej Krochmalnej [wygnało ich] Powstanie. Wyszli, a była [z nimi] stara matka i mała dziewczynka czteroletnia, a ona [była] w ciąży. [Zapędzili ich] do obozu do Pruszkowa, a w Pruszkowie [zrobiono] podział – męża do Grosshausen czy jeszcze inna nazwa, w każdym razie bardzo ciężki obóz w kamieniołomach. On wrócił w maju później do Warszawy, spuchnięty z głodu. A ją z matką, z ciążą, z dziewczynką [przenieśli] do Kielc. W Kielcach dostali jakąś izbę nieoszkloną. Mróz – trzydzieści jeden stopni, [a] ona rodzi dziecko. [Dla dziecka nie miała pieluszek, tylko ode mnie z Pruszkowa dostała w starej poszewce po poduszce około pół kilograma cukru w kostkach i witaminę C. I taki błam z baranów. I ta jedna powłoczka służyła jej za pieluszki, a dziecko nie zmarzło bo był ten jeden błam. Ja, jak się znalazłam w Pruszkowie – muszę się cofnąć – to spędzałam tak tą zimę, że jak wstawałam rano...
- Kiedy pani się znalazła w Pruszkowie?
Wtedy jak z Ursusa wyszłam i poszłam zamiast do Tworek, do tego chłopaka. Tam spędziłam zimę i ja nazywam to Pruszków. Z tym że on mnie ulokował u swojej znajomej, bo w tamtych warunkach – tam było małe dziecko, niemowlę, brat się bał, że ja [jestem] w wywiadzie chora i mogę zagrażać – ten mój chłopak znalazł mi pokój u swojej znajomej, ale też w Tworkach. Stamtąd rano jak wstałam – nie wiem, co ja tam jadłam, bo... Później [powiem] na temat jedzenia. Jak wstawałam, szłam do kolejki, która jechała do Podkowy Leśnej, tam wysiadałam, tam był Czerwony Krzyż i tam podawałam swój adres, i szukałam matki, [siostry] Władki i męża mojego. Proszę sobie wyobrazić, że przez ten Czerwony Krzyż [odszukałam]. Jak wracałam, to już był wieczór, wtedy sobie ugotowałam jakieś kartofle, bez światła, ale to jeszcze [za] chwilę, więc wracam do tego Czerwonego Krzyża. W ten sposób zgłosił się do mnie mąż – potem, ale jeszcze przed tym Władka. Władka przyszła w ciąży i opowiadała mi o tych warunkach – tam w Kielcach, w tym mieszkaniu, gdzie z matką i z tą dziewczyneczką mieszkały. Wtedy w jakiś sposób znalazłam się w posiadaniu takiego błamu – z barana – [podbicie pod palto], to taka skóra. Teraz zdaje się, że się nie nosi, ale w wojnę to było noszone. Miałam jeszcze troszkę kostek cukru i witaminki C – od tych studentów – nie używałam, tylko trzymałam i dałam Władce. Ona później rodziła 31 stycznia, w ten wielki mróz. Babka im podobno wyzbierane kartofle piekła na piecu, na kuchni.
- Wróćmy do pani. Czy mogłaby pani krótko powiedzieć, jak pani wróciła do Warszawy?
W ten sposób później przyszła do mnie matka i mąż. Już Niemcy wyszli, już był koniec zimy, już była wiosna 1945. Moja mama w jakiś sposób – bo kolejką [trzeba] było dojechać [i] straszne rzeczy się działy – dojechała do tej Warszawy. Tam jakiś kąt znalazła dla mnie, potem przyjechała i mnie dowiozła. Potem ja chora na podłodze leżałam – były jeszcze różne koleje [losu]. W międzyczasie znalazł się mąż – też w Kielcach był. Nie wiem, czy mogę mówić o losach mojego męża?
- Koncentrujmy się raczej na pani.
Był powołany w 1939 do wojska. On był piętnaście, szesnaście lat ode mnie straszy i w momencie wybuchu wojny był powołany do wojska. Pod Modlinem brał udział w walce, został ranny i stamtąd [został zabrany] do obozu. Potem był w obozie i zachorował również na gruźlicę. Został zwolniony z tego obozu. Do czego zmierzam? To był rok... W tej chwili zmęczona jestem. Już wtedy byliśmy w kontakcie, mąż tam przyszedł [do Tworek, bo dostał ode mnie wiadomość z Czerwonego Krzyża. Potem] znów pojechał do Kielc, bo jego do Kielc wywieźli.
Tak. Albo koniec 1946 albo 1945 – tego nie wiem. Jak żeśmy się wtedy pożegnali tam w Warszawie, to już straciłam z nim kontakt, a on jakoś przez Niemców został wysłany do Kielc. Potem siedział tam jeszcze w więzieniu. Wreszcie wyszedł. A mama krążyła – dwukrotnie była między Tworkami a Pragą, znalazła mi tam kąt – nie to mieszkanie, [ale] jakaś izba w kuchni na podłodze. Pokój [był] w ruinach, [bo] bomba [tam] trafiła. Potem ludzie przyszli, zajęli przede wszystkim nasze mieszkanie – myśmy mieli wtedy trzy pokoje – mama została sama. Walczyła o tą kuchnie, żeby mnie [tam] położyć, bo ja w międzyczasie byłam u kuzynów na podłodze i się rozchorowałam. Mama mnie chorą przewiozła i ja tam leżałam. Mąż mnie odwiedzał, już był, tylko przyjechał i nie miał mieszkania też na Pradze. No więc tak w skrócie – jego losy. Więc byłam na Pradze, [a] mama na Grochowie znalazła mieszkanko. Było oswobodzenie – 9 maja i potem dalsze losy, nie od razu łatwe. To by było tak, mniej więcej, o Powstaniu. Szkoda, że to się nie łączy z losami przed okupacją i później też po wyzwoleniu, gdzie zostaliśmy – muszę to powiedzieć – w dosłownym znaczeniu boso i nago. On – nic nie miał, tylko [został], tak jak stał. Ludzie mu dali później jesionkę. Ja też [zostałam], tak jak stałam, tylko ten fartuszek, który gdzieś zapięty, a tu odpięty. W międzyczasie jak były takie krótkie okresy bezkrólewia tam na Smolnej, to słyszało się rabunki. Przychodzili i rozbijali piwnice. W pewnym momencie zasypane obuwiem było podwórko, wyskoczyłam do bramy i [zdobyłam] jeden pantofel i drugi wielki pantofel – i tak potem wyszłam. [Jedna była] piątka, druga – siódemka, a ja miałam długość [stopy] tylko trzy i pół. No cóż, byłam szczęśliwa, że miałam to na stopach i tak pierwszą zimę [spędziłam] w tych pantofelkach, więcej nie było. Zima była zimą – wtedy zimy były naprawdę solidne. To tak, mniej więcej, wszystko. [Proszę pamiętać, że to, co przeżywaliśmy w Powstanie nastąpiło po pięciu latach ciężkiej okupacji. Nasze siły były już bardzo wyczerpane. Chciałabym podziękować wszystkim wtedy młodym cywilom za ich ofiarność].
Warszawa, 17 grudnia 2009 roku
Rozmowę przeprowadziła Danuta Wolak