Zofia Dziewulska-Zbieranowska „Marta”
Nazywam się Zofia Dziewulska-Zbieranowska, pseudonim „Marta”, należałam do Zgrupowania „Chrobry II”.
- Jak dowiedziałam się wcześniej, we wstępnej rozmowie, do „Chrobrego II” trafiła pani już w czasie Powstania.
W czasie Powstania.
- Czyli był to przypadek? Jak pani mówiła, nie zdążyła pani zawiadomić łączniczka.
Tak, łączniczka nie dotarła do naszej patrolowej.
- Chciałam trochę sięgnąć wstecz. Jak pani się znalazła w konspiracji? Czy ktoś panią wciągnął?
Koleżanki ze szkoły.
- Do której szkoły pani chodziła?
Do Słowackiego.
Na Nowowiejskiej, na 6 Sierpnia.
- Jak to wyglądało? Koleżanki zaproponowały?
Tak, po prostu. Wiem, że składałam przysięgę na Filtrowej, ale już nie pamiętam, u kogo.
- Pamięta pani okoliczności przysięgi, wystrój lokalu?
[Był] normalny.
- Czasami to się wiązało ze specjalnym wystrojem, na przykład rzuconą niemiecką flagą.
Nie, zwyczajnie, kameralnie. Po prostu wypowiedziałyśmy tekst. We cztery – akurat nasz cały patrol, byłyśmy z jednej klasy.
Chyba 1942, już nie pamiętam.
- Wiedziała pani, że to jest formalna organizacja i że to jest związane z wojskiem?
Tak.
- Czego was tam uczono? To musiał być jakiś rodzaj przygotowania do pomocy w walce.
Na od razu ukierunkowano na sanitariat, na to, że będziemy sanitariuszkami.
Tak. W związku z tym miałyśmy szkolenie na przykład, pamiętam, w szpitalu na Karowej, potem w prywatnych domach, ale już zupełnie nie pamiętam. Wiem, że w każdym razie uczono nas udzielania pierwszej pomocy.
- Nie było żadnych teoretycznych zajęć z bronią?
Były, ale raczej rzadko.
Nie.
- Harcerzom udawało się jeździć na obozy i wtedy mogli więcej podziałać. Czyli wiedziała pani, czego od pani oczekują w razie wybuchu Powstania?
Tak.
- Gdzie pani się znajdowała w momencie, gdy ono wybuchło? Gdzie panią zastała godzina „W”?
W mieszkaniu patrolowej, na Żelaznej. Jeszcze tuż przed Powstaniem, ja wiem, na pół godziny, wysłała mnie do koleżanki, która mieszkała przy placu Żelaznej Bramy, ponieważ czuć było ruch, ale nic jeszcze konkretnego nie było wiadomo. Wysłała mnie, żebym się dowiedziała, że może ona coś wie. Poszłam tam i wracałam już w czasie strzelaniny. Potem normalnie, jak po rozpoczęciu Powstania – budowanie barykad.
- Na której ulicy budowaliście?
To było gdzieś przy Żelaznej. Wiem, że chyba tam.
- Czy od razu miała pani doświadczenia sanitarne?
Nie, na razie nie. Na razie siedziałyśmy, czekałyśmy. Nie wiadomo, co będzie.
- Ile was było siedzących i czekających?
Pięć.
- Był jakiś dowódca czy tylko patrolowa?
Tylko patrolowa, nikogo nie było. Potem był, wiem, że chyba w tym samym domu, jakiś oddział, który nie miał patrolu sanitarnego. Myśmy się tam chwilowo podłączyły. Ale wiem, że jakoś to się wszystko nie udało, tak że siedziałyśmy, koczowałyśmy w mieszkaniu patrolowej. Ponieważ ojciec patrolowej był lekarzem, nawiązał kontakt z doktorem Barańskim, dyrektorem szpitala na Śliskiej i zaproponował, żeby dyrektor nas przyjął. Dyrektor się zgodził i tam pracowałyśmy w ambulatorium. Potem już normalnie, tak jak w szpitalu.
- Czyli nie byłyście w oddziale powstańczym, tylko po prostu w szpitalu?
Tak.
- Jak wyglądały początki? Miała pani doświadczenie ze szkolenia, ale na pewno to, co nastąpiło, to były poważniejsze rzeczy.
Ale skąd, to się w ogóle nijak miało do szkolenia! Jak się pierwszy raz zetknęłyśmy z prawdziwymi rannymi, to był szok. Z początku jeszcze było wszystko przyzwoicie, jeszcze były bandaże, jeszcze była jakaś pomoc, ale potem, jak się zaczęły bombardowania, jak się zaczęły „krowy”, to przecież przynosili ludzi w strasznym stanie.
Poparzonych, rannych. Koszmarnie. Potem było coraz gorzej.
- Udawało się w ogóle ratować tych, co ulegli wessaniu przez siłę eksplozji „szafy” czy „krowy”?
Nie wiem. Myśmy miały tylko pierwsze momenty, kiedy [trzeba było] ich w jakiś sposób, o ile to było możliwe, opatrzyć, jeżeli było czym. Potem, jeżeli nadawał się do operacji, to szedł na operację; albo to co można było [zrobić] na miejscu, no to na miejscu. Ale to było potworne.
- Z czasem zaczęły powstawać problemy zaopatrzeniowe, tak?
Tak, i wody.
- W szpitalu to jest największy problem.
Tak. W ogóle, nie tylko [w szpitalu]. Nie można było się umyć, nie można było rannych umyć.
- Słyszałam, że były wówczas rewelacyjne wyniki operacji, że mniej było zakażeń, infekcji niż wcześniej i później. Lekarze specjaliści i sanitariuszki do perfekcji opanowali tę profesję.
Nie wiem. Wiem, że, powiedzmy, gdzie było jakieś złamanie i był gips, to pod gipsem się lęgły robaki.
- To chyba nie sprzyjało wyzdrowieniu?
Tak.
- Jak duży był szpital na Śliskiej?
Nie za duży.
Tak, piętrowy. Część rannych przenosiliśmy na Mariańską, tam gdzie w tej chwili jest przychodnia, część nosiłyśmy na Drewnianą na Powiślu, pamiętam. Nie wiem, czemu akurat na Drewnianą.
Ciężkie.
Jak było można, to się szło górą, ale odłamki fruwały.
- Mówiła pani, że spędziła całe Powstanie na Śliskiej. Czy była pani i wszystkie dziewczyny tam pracujące, świadkami jakichś akcji powstańczych w waszym rejonie? Czy coś się blisko działo?
Działo się, na pewno, ale myśmy po prostu były odizolowane. Myśmy cały czas były na terenie szpitala.
- W transporcie rannego, na przykład na Drewnianą, ile osób musiało brać udział?
Myśmy nosiły cztery. Czasem nam chłopcy po drodze pomagali, bo jednak było ciężko. Tak nas traktowano, jako sanitariuszki, do takich właśnie robót.
- Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia? Kiedy zało wody?
Już nie pamiętam, wiem, że stosunkowo wcześnie.
- Co potem? Gdzieś biegaliście?
Były wykopywane studnie.
- Była wykopana gdzieś w pobliżu?
Były wszędzie, naokoło były studnie, tylko że po pierwsze trzeba było tam odczekać swoje, a poza tym dźwigać. Trochę żeśmy się zaopatrywały w wodę w sąsiednich mieszkaniach. Tam ludzie jeszcze mieli wodę, to nam dawali, ale to też szczątki. Najgorzej było z myciem, przecież to był koszmar. [Koszmarem było] też robactwo w głowie.
- Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność? Przecież i wy musiałyście jakoś przeżyć, i karmić rannych.
Z początku jeszcze szpital miał jakieś zapasy. A potem to, co się dało. Jęczmień z „Haberbuscha” i takie różne.
W szpitalu była kuchnia, tak.
- To jest dosyć istotna sfera działania. Jak wiele osób się przewijało przez ten szpital?
Dużo.
- Nie tylko ranni, ale też i chorzy?
Tak, oczywiście.
Naturalnie, wszyscy przychodzili. Z początku jeszcze były nawet drobne urazy, ale potem, już jak były bombardowania, to był koszmar. Jak się patrzyło na korytarzu, to…
Tak.
Na terenie szpitala. Tam był ogródek, to był tam normalny cmentarz.
- Czy mieliście orientację, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Był biuletyn, była prasa.
- Dochodził do was biuletyn?
Tak. Poza tym [była] poczta pantoflowa.
- Czasami jakaś łączniczka przybiegła i coś powiedziała?
Tak.
- Czy ktoś was wspomagał? Na przykład coś wam było potrzebne, to inni przychodzili i przynosili? Było coś takiego?
Z początku wszyscy nam pomagali. Ogólny entuzjazm. Jak szliśmy, to po drodze częstowali herbatą, w ogóle ogólna życzliwość. Potem było coraz gorzej. Potem pretensja: „Po co żeście to zrobili?!”.
- Czyli ludność cywilna miała pretensję do was, do powstańców, nie do Niemców?
Tak.
- To było strasznie przykre, prawda?
Było, ale z kolei trudno się dziwić tym ludziom. Mieli pretensję, uważali, że wina tego, co ich spotyka, jest ze strony Powstańców. Szczególnie ci, co siedzieli w piwnicach, bo przecież była grupa ludzi, którzy w ogóle nie wychodzi na zewnątrz.
- Strasznie radykalna zmiana sposobu życia. Przecież człowiek nie ma zwyczaju siedzieć pod ziemią.
Tak, właśnie. Rozumiem, jacyś starzy ludzie, ale tam młodzi ludzie siedzieli. Jak chodziłam często gdzieś z doktorem robić opatrunki – bo u nas udzielaliśmy pierwszej pomocy i potem trzeba było zmieniać opatrunki, tośmy chodzili z doktorem po domach i w piwnicach – to zupełnie młodzi ludzie siedzieli w piwnicach.
- Oni nie byli zorganizowani, nigdzie nie należeli?
Nie.
- W szpitalu są ludzie w różnym stanie, a wtedy jest bardzo potrzebna i duchowa pomoc, czyli dość istotna była rola księży. Czy mieliście jakiegoś księdza, który tam przychodził?
To znaczy msze się odbywały, ale teraz nie bardzo sobie przypominam, gdzie się odbywały. Nie na terenie szpitala, tego nie pamiętam. Może na podwórkach, może w prywatnych domach, bo w szpitalu nie.
- Czy księża uczestniczyli na przykład w pochówku?
Jak było to możliwe, tak, oczywiście.
- Co pani utkwiło, że tak powiem, na resztę życia? Jakiś szczególny obraz czy kilka najbardziej niezwykłych obrazów z tamtego okresu? Co jest niezapomnianym wspomnieniem?
Niezapomniane na pewno było, [jak] gdzieś w pierwszych dniach Powstania przynieśli rannego kolegę i ten kolega po kilku godzinach zmarł. To była bardzo namacalna śmierć, bo ktoś znajomy i że to tak szybko nastąpiło.
- I że nie można nic poradzić?
I że nie można nic poradzić. Potem drugi wypadek: przynieśli ranną koleżankę i mieliśmy ją brać na stół, żeby ją dokładnie obejrzeć. Nosze stały na korytarzu, a obok był pokój, gdzie się odbywały zabiegi. Nadleciały samoloty, więc doktor mówi: „Zaczekajcie, niech odlecą”. Szum, huk, zrobiło się ciemno. Jak opadł kurz, otwieramy drzwi i cały pokój w dole.
Ta sala ze stołem, tak że gdybyśmy ją tam zaniosły i tam były, to wszyscy by zginęli.
- Jakie były najtrudniejsze przypadki? Co było najtrudniej wyleczyć, komu było najtrudniej pomóc?
Trudno powiedzieć, wszystkie były ciężkie. Na przykład amputacje.
- Były jakieś środki znieczulające?
Nic nie było. Byłam przy amputacjach, to też okropne wrażenie. Ale byli wspaniali lekarze. Był między innymi profesor Dryjski, znakomity chirurg, niestety stosunkowo wcześnie zmarł. Poza tym był doktor Kossakowski, który był lekarzem pediatrą, ale oczywiście zajmował się wszystkim.
- Wtedy się okazywało, co człowiek potrafi zrobić, jak musi.
Tak. Lekarze praktycznie się nie kładli, bez przerwy, dzień i noc opatrywali rannych i robili operacje. Ale mimo wszystko jakoś… Dzisiaj sobie nie wyobrażam, żebym mogła coś takiego przeżyć, ale jakoś człowiek [wytrzymywał], dlatego po prostu, że był młody. Ale potworne to było, potworne.
- Ale również ratowaliście, wychodzili też ludzie zdrowi, niektórzy wracali do zdrowia.
Wychodzili, oczywiście, naturalnie. Było tak, że był, powiedzmy, zakładany gips, to już się zdejmowało, już upływało tyle czasu, że prawdopodobnie się to zrastało.
- O rentgenie pewnie nie było mowy?
Był rentgen i to właściwie chyba jedyne urządzenie, bo tak to nic nie było poza tym.
- Czy korzystaliście z poczty harcerskiej?
Korzystałam, ale wiem, że nikt nie dostał tej poczty, bo tam była niemiecka dzielnica i nikt nie dotarł.
- Czy miała pani jakikolwiek kontakt z rodziną?
Nie.
- Jak długo przetrwaliście na Śliskiej?
Do końca Powstania.
Tak. A rodzice… Ojca i brata rozstrzelali, a mama…
- W jakich okolicznościach?
Myśmy, jak mówiłam, mieszkali na 6 Sierpnia, to była niemiecka dzielnica, więc prawie w całym domu mieszkali Niemcy, były tylko trzy rodziny polskie. Jak się zaczęło Powstanie, to Niemcy podobno 4 sierpnia przyszli, wypędzili wszystkich na gestapo, ponieważ to było blisko. Tam rozdzielili mężczyzn od kobiet i mężczyzn rozstrzelali po prostu dlatego, że byli Polakami. A kobiety wysłali, powiedzieli, że gdzieś przy placu Unii leży trup niemieckiego żołnierza i mają tego trupa przynieść na gestapo. Kobiety poszły, ale dotarły do naszych placówek i oczywiście nie wróciły. Mama przeżyła Powstanie gdzieś na Wilczej, tylko nie w tym domu. Potem wywieźli mamę do Niemiec.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania dla pani, dla szpitala, dla wszystkich z ulicy Śliskiej?
Normalnie.
- Doszła oficjalna wiadomość o podpisaniu kapitulacji?
O kapitulacji, tak. Potem już, można powiedzieć, ratuj się kto może.
- Nie było zorganizowane wyjście?
Wiem, że myśmy razem nigdzie nie szły, tylko trochę na własną rękę.
- Jak to wyglądało w pani wypadku?
Normalnie, dołączyłam się do ludności cywilnej i przez Pruszków. Miałam znajomych pod Warszawą i potem tam się zatrzymałam.
- Szczęśliwie nigdzie pani nie wysłano z Pruszkowa?
Nie, tam mi się właśnie też udało. Tam wysyłano chorych ludzi na teren tak zwanej Guberni. Jeden z ludzi, którzy się tym zajmowali – bo zaczęłam mówić, żeby mi jakoś pomógł – wpisał mnie na jakąś listę i udało mi się wyjechać z Pruszkowa.
- Zaczepiła się pani u jakichś ludzi?
Tak, w Brwinowie pod Warszawą.
- Były z tym problemy? Musieli panią przygarnąć.
Nie, problemów żadnych, ale trzeba było uważać, bo Niemcy szukali.
- Jak długo tam pani przebywała?
Do maja, a w maju dostałam pracę i przeniosłam się do Warszawy.
- Jak wyglądał pani powrót do Warszawy? W maju jeszcze było to bardzo ryzykowne.
Było, ale miałam znajomych, którzy mnie też przygarnęli, zamieszkałam u nich.
Na Wilczej, tylko po drugiej stronie Marszałkowskiej. A pracę dostałam w Polskim Czerwonym Krzyżu.
- Szybko pani odnalazła mamę?
Mama wróciła stosunkowo szybko i zamieszkałyśmy wtedy we dwie. Ponieważ w tym domu, gdzie się zatrzymałam, było wolne mieszkanie, trochę zrujnowane, ale jeszcze dało się mieszkać, tośmy się tam zatrzymały i tam mieszkałam aż do wyjścia za mąż w 1950 roku.
- Czy miał pani jakieś kłopoty w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?
Nie, ponieważ się nie ujawniałam. We wszystkich ankietach pisałam: „Nie byłam, nie należałam” i nic takiego nie było.
- W 1944 roku była pani już po maturze?
Tak, na kompletach. Z początku nawet nie były to komplety, były kursy. Nazywało się to kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, a był to normalny program gimnazjalny.
- Tak że uzyskana tam matura potem pani wystarczyła do podjęcia jakiejś pracy?
Tak.
- Pozostała pani w Czerwonym Krzyżu?
Tak, do wyjścia za mąż pracowałam w Czerwonym Krzyżu.
- Czym się Czerwony Krzyż zajmował zaraz po wojnie?
Przede wszystkim poszukiwaniem. To były niekończące się kolejki ludzi. Rejestracją, rejestrowali się ci, którzy wracali z Niemiec, rejestracją oficerów, tych, co wracali ze wschodu.
- Czy PCK miało jakieś uprawnienia, żeby coś zapewniać tym ludziom?
W jakim sensie?
- Na przykład jakieś kartki na żywność albo możliwość zamieszkania.
Nie, tego nie. Pamiętam tylko, że ci, którzy rejestrowali się po powrocie z Niemiec, każdy dostawał sto złotych. Nie umiem powiedzieć, jaka to była wartość, ale chyba nie za duża. W każdym razie jakiś pieniądz dostawali. Czym jeszcze zajmował się Czerwony Krzyż? Ekshumacją. Warszawa to było jedno wielkie cmentarzysko. Przede wszystkim ustalano tożsamość tych ludzi, to przecież nie zawsze na podstawie dokumentów, tylko jakichś znaków szczególnych.
- Na przykład jakiegoś krzyżyka, szkaplerza, czegoś takiego?
Tak. Tak że bardzo dużo różnych zajęć. Czerwony Krzyż rzeczywiście się zajmował. Zresztą te poszukiwania podobno do dzisiaj jeszcze trwają.
- Nie wszyscy odnaleźli rodziny.
Tak, chociaż to już tyle lat.
- Potem wyszła pani za mąż i przestała pani pracować?
Tak, bo wyjechaliśmy z mężem do Głogowa, mąż tam dostał pracę i w Głogowie byliśmy dwa lata. A potem wróciłam do Warszawy.
- Warszawa szybko się zmieniała?
Tak.
- Te dwa miesiące dużo zaważyły na pani życiu? Miały wielkie znaczenie?
Myślę, że tak.
- Cała okupacja to jedno wielkie doświadczenie, ale nie na taką skalę, nie tak dogłębne. A tu – szczególnie.
Tak. Nagle zostałam sama i musiałam decydować o sobie i o wszystko sama się starać.
- I poczucie zagrożenia, prawda?
Tak, i troska o najbliższych. Brat miał piętnaście lat. Pracował, żeby coś zarobić w czasie okupacji, była jakaś firma, „Alfa Laval” chyba to się nazywało i Powstanie zastało go w pracy.
- Czyli miał dokumenty, że jest pracownikiem?
Tak, ale za wszelką cenę chciał do domu. Już tutaj trudno było, bo była niemiecka dzielnica, a mimo to jakoś się dostał piwnicami. Przyszedł do domu po to, żeby go wzięli na gestapo. Gdyby został, może by ocalał.
- Strasznie wiele zła miało.
Tak, przecież na Woli były takie same historie.
Warszawa, 9 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt