Marianna Woźniak
Woźniak Marianna; data urodzenia – 17 grudnia 1916 roku.
- Pani się urodziła w miejscowości Czyżew, w Białostockiem?
Tak.
- Co to była za miejscowość? Pani rodzice byli rolnikami?
Nie. Mieszkali tam, a potem stamtąd wyjechali. Cała moja rodzina urodziła się w Warszawie, a ja jedna tylko tam – [jako] ostatnia z sześciorga rodzeństwa. Oni wyjechali niedługo [po moim urodzeniu] podobno. Tam kuzyn miał piekarnie i sklep. Nie wiem, co oni tam robili, bo już nie pamiętam.
- Także pani rodzina pochodzi z Warszawy?
Z Warszawy. Cała moja rodzina rodziła się w Warszawie.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Ja przed wojną mieszkałam różnie, bo rodziców straciłam wcześnie – poumierali mi. Miałam chyba pięć lat, jak mama zmarła, potem tata, tak że rodzina mnie wychowywała. Wzięli mnie do Warszawy i ja [tam] się chowałam.
Rodzeństwo, to znaczy siostra stryjeczna – oni mieli sklep, pracowali w sklepie i ja byłam przy nich.
- A gdzie oni prowadzili ten sklep?
W Warszawie na Miodowej – tam gdzie mieszkała moja siostra, gdzie ja byłam.
Spożywczy – Miodowa 16.
- Jak się nazywała siostra cioteczna?
Sieradzińska i Czaplińska – [one we] dwie prowadziły ten sklep.
- Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę? Jak wyglądało Stare Miasto?
Ja widziałam, jak wyglądało wcześniej, a jak wyglądało później. Później to już tylko ruiny były.
- Ale jak wyglądało Stare Miasto przed wojną? Czy faktycznie przy rynku był duży targ?
Tego nie pamiętam. Wiem, że było Stare Miasto, Nowe Miasto – chodziłam tam, ale żeby tam targi były, to nie pamiętam.
- A jak pani zapamiętała wybuch wojny? Wrzesień 1939 roku?
Byliśmy cały czas przy sklepie. Tam taki duży pakamer był, cały czas [w nim] przebywaliśmy. Tam wojsko nawet było wileńskie – z Wilna – stali na podwórku, chyba ze trzydzieści osób. I tak żeśmy siedzieli, cukierki jedliśmy – co w sklepie było, to się wyjadało, suchary jakieś...
- Jak wybuchła wojna, to pani miała prawie dwadzieścia trzy lata?
Ja już nie pamiętam. Wszystkich rzeczy nie pamiętam.
- A co pani pamięta z okupacji? Jeszcze z okupacji, sprzed wybuchu Powstania? Czy były jakieś łapanki? Co pani robiła w czasie okupacji?
Nic nie robiłam. Byłam tylko tam, razem mieszkałam z siostrami i pomagałam w domu coś zrobić. A tak nic więcej nie pamiętam – co ja mogę powiedzieć jeszcze?
- Niemców pani pamięta na ulicach Warszawy?
W 1939 roku to akurat palec mnie bolał, tak że nie wychodziłam. Mało ludzi wychodziło, bo strzelanina była. Niemcy strzelali, tak że [wychodzili tylko] ci, co musieli – łącznicy chodzili po mieście, a tak to każdy siedział w schronie i specjalnie nie wychodził na miasto, chyba że potrzeba jakaś była, [na przykład] po wodę.
- A jak była okupacja. Jak już weszli Niemcy do Warszawy? Były łapanki?
Nie pamiętam tego.
- A jak wybuchło Powstanie Warszawskie?
Jak wybuchło Powstanie Warszawskie, to ja tam byłam krótko. Bo ile? Może z tydzień [minął], może później i Niemcy nas wyprowadzili, wywieźli.
- Byliście w piwnicach gdzieś?
To były cztery domy. Ja mieszkałam na drugim piętrze i codziennie, co godzina – z zegarkiem w ręku, samoloty przychodziły. Myśmy uciekali do schronu. Tam specjalnie schronów nie było, piwnice tylko. W tych piwnicach się siedziało. Nawet bomba była. Puścili bombę, [ale] nie wybuchła – pięćsetkilogramowa, olbrzymia. Później stała przy bramie – jak by wybuchła, to już by znaku z nas nie było. Żeśmy schodzili do tego schronu, a później w ostatnie dni, to już Niemcy wyprowadzali ludzi i myśmy też spodziewali się, że po nas niedługo przyjdą i zaczęliśmy sobie szykować jedzenie. Zaczęły babki gnieść ciasto, placki – takie kozy [to] nazywali. Piekłyśmy kluski francuskie w garnku i to wszystko zostało, nic żeśmy nie zabrali, bo Niemcy weszli i jak żeśmy stali, tak wszyscy musieli wychodzić. Wywieźli nas do Pruszkowa, wyprowadzili nas.
- Widziała pani powstańców gdzieś, jak trwało Powstanie? Z opaskami, z bronią?
Nie widziałam tego. Trochę barykady – to jeszcze pomagałam robić. Barykady robili, żeby czołgi nie wjeżdżały w ulice, przewracali – te bomby, tramwaje. Chłopcy mali, dzieciaki, rzucali pod tymi barykadami butelki z benzyną, podpalali czołgi. A tak to nic więcej nie widziałam.
- A gdzie pani budowała tę barykadę?
Gdzie budowałam? Na jakiej ulicy? Chyba... Nie wiem. Miodowa, Krakowskie Przedmieście – ten wjazd.
- Niemcy kiedy wpadli? Jak powstańcy wycofali się ze Starego Miasta czy wcześniej?
Wcześniej.
- Jeszcze Powstanie trwało na Starówce?
Tak. Powstanie wybuchło 1 września.
Sierpnia, tak. Września to 1939 rok... Nas wyprowadzili tak, że wszystko zostało. Niemcy [nas] wywieźli, a co tam było później, to ja już nie wiem.
- Kiedy was właśnie Niemcy wyprowadzili? To był sierpień, wrzesień?
Sierpień – jakiś tydzień czasu myśmy tylko [tam] byli może, [a potem] Niemcy wyprowadzili nas, wszystkich wywieźli z Warszawy. Co mogli, to wywozili, a na Woli to nawet rozstrzelali wszystkich podobno.
- Jak oni się zachowywali? Niemcy byli agresywni – krzyczeli?
Niespecjalnie. Przyszli po nas i kazali wychodzić. Prowadzili nas, a gdzie, dokąd – nie wiedzieliśmy. Wywieźli nas pociągami towarowymi – kryte były, okienka był zadrutowane, żeby ktoś czegoś nie podał. Wywieźli nas do Pruszkowa, tam też żeśmy nie byli długo, pewnie ze dwa dni, ale w końcu już mówimy: „Albo gdzieś wyjedziemy, bo tu nie ma co siedzieć”. Tam nie było gdzie spać. Też tak było różnie. Mówimy: „Już jedziemy, trudno – gdzie nas wywiozą, to nas wywiozą”. Wieźli nas później takimi cielęcymi – jak to nazywają – wagonami. Tam było z pięćdziesiąt osób w jednym wagonie. Niemcy pilnowali przy drzwiach i wieźli. Pytaliśmy się, dokąd nas wiozą – nie powiedzieli, nie chcieli mówić. Później patrzymy, a tam pisze na bramie – Auschwitz. Do Oświęcimia zawieźli nas. W Oświęcimiu też długo nie byliśmy, bo to [był] taki obóz przejściowy. To już było pod koniec – oni nie wiedzieli, co z tymi ludźmi robić.
- W Oświęcimiu jak wyglądało? Przyjechaliście na rampę kolejową?
Przywieźli nas, później wprowadzili – najpierw kąpiel, bo inaczej nie puszczą na bloki. Bloki takie były i sztuby Na tą sztubę tam puścili nas, ale po kąpieli dopiero. Ubrania dali swoje, [ale] najpierw to była kontrol – jak nas zawieźli, to wszystko trzeba było zdać, co się miało. Tam mieli walizki, nie walizki – wszystko zabierali, pierścionki. Rewizja była bardzo ścisła. Na stołach stały słoje – ze złotem i obrączkami. Wszystko zdejmowali – z szyi łańcuszki. Potem wszystko spisali. [Przy ewidencjonowaniu] Żydzi urzędowali przeważnie.
Mnie zabrali taki pierścionek, [który] miałam od pallotynów. Na Miodowej byli pallotyni, kaplicę tam mieli i ja kupiłam [go] od nich. [Było na nim napisane] imię „Maria” – dwie literki były. To było srebrne, [więc] ściągnęli mi ten pierścionek, łańcuszek z szyi też. Co kto miał, to wszystko pozabierali. Włosy strzygli, mnie nie ostrzygli jakoś – nie wiem dlaczego. I do kąpieli, wykąpali, wyprowadzali później na te bloki. Na tych blokach później – codziennie kąpiele, apele, tak wyprowadzali nas, kazali wszystko zabierać. Nie wiedzieliśmy, czy oni nas tam wyprowadzą już do tych komór gazowych, czy gdzieś na roboty – nie [było] wiadomo. Codziennie były kąpiele i apele – stale. I to tak było... Tam spotkałam nawet brata ciotecznego, który był zabrany wcześniej. Jak były te sztuby takie, to tam były koje piętrowe. W Oświęcimiu już się spało we wszystkim. Sześcioro nas było i w paltach, nie w paltach – już nikt się [do snu] nie rozbierał.
- Brat cioteczny był kiedy zabrany? Też z Powstania?
Nie. On wcześniej był jako polityczny. Nie wiem, kiedy on był zabrany. Tylko tak się zmówiła siostra stryjeczna, bo przychodzili mężczyźni do nas, i pytała się, czy nie znają takiego. [Jeden z mężczyzn] mówi: „To jest mój kolega”. Na drugi dzień przyszedł, jeszcze miał nam mydełko przynieść na drugi dzień, ale już nie zdążył, bo nas wywieźli. Jeszcze nam grochówki na drogę nagotowali, ale już nie wszyscy zdążyli ją zjeść.
- Pani brat cioteczny pomagał?
Chciał pomóc, ale już nie miał kiedy.
Wincenty Kołakowski.
On przeżył, wrócił, nas wywieźli, on został w Oświęcimiu. Nas wy-wieźli do Ravensbrück. Tam też był obóz przejściowy, ale było tam jeszcze gorzej. Też kąpiel była, ubrania zmieniali – za na wolności może tyle nie zmieniliśmy, co w obozie – i na sztuby kazali pójść. Najpierw jak nas zawieźli do Ravensbrück, było już po południu i nie puścili nas na sztuby, bo jeszcze nie byliśmy w kąpieli, tylko pilnowali z psami dużymi całą noc na dworze. Dopiero na drugi dzień – do kąpieli i po kąpieli dopiero puścili nas na bloki, i tam żeśmy się zatrzymali. Tam to było okropnie. Czworo nas spało na takiej kojce – było ciasno, a robactwo niesamowite. Cyganki to siedziały na piasku i sprawdzały swoje ubrania, wyrzucały te robaki. Okropnie było w tym Ravensbrück.
- Pani w tym obozie pracowała?
Tam to nie. Tam się nic nie robiło. Tylko kąpiele i apele, i nic więcej. Dopiero stamtąd jak nas wywieźli do – zapomniałam, jak się ta miejscowość nazywała – Meuselwitz? Tam były fabryki amunicji – dopiero tam nas zatrudnili. Tam też – najpierw kąpiel, potem zmiana bielizny, ubrania. No i praca była – każdy siedział przy maszynie i robił części. To były granaty ręczne chyba, bo to takie rurki tam [i inne] różności się robiło. To była fabryka amunicji i tam były często też naloty – stale nas pędzili do schronów. Tam były cztery hale i na tej ostatniej hali – hala „E” – [była już gotowa] amunicja na front.. Kiedyś było bombardowanie – samoloty przyleciały i [zaczęły] bombardować tą fabrykę. Ludzi sporo zginęło, naszych też. W koce się poowijali i do lasu uciekali. Myśmy pod lasem mieszkali – tam bloki były. My zostałyśmy na tym bloku, na sztubie i w końcu mówimy: „Co będziemy tu robić – idziemy do lasu”. [Chodaki] korki mieliśmy duże – w tych korkach niewygodnie było iść. Wychodzimy, patrzymy, a tam już z tego lasu wychodzą ranni zakrwawieni, to żeśmy wrócili. Zaczęli później wynosić tych rannych, podobno strzępy na drzewach wisiały. Oni [lotnicy] nie wiedzieli, myśleli może, że to Niemcy. Nie wiem dlaczego tak bombardowali ten las i tyle ludzi zginęło. Zaczęli wynosić rannych na noszach do fabryki, a co [potem] z nimi robili, to nie wiem.
- Boże Narodzenie 1944 roku gdzie pani spędziła? W obozie w Auschwitz, w Ravensbrück czy w fabryce broni?
Nie pamiętam Bożego Narodzenia. Wielkanoc tam, gdzie myśmy byli, to oni obchodzili. Niemcy nawet pozwalali – modlili się nawet na tym apelu.
- Niemcy płacili coś pani za tą pracę w fabryce? Dostawała pani jakieś wynagrodzenie?
Tylko jak ktoś się dobrze starał, to taka nagroda była, że jednych skrzywdzili, a drugim dali. Jednym porcje jedzenia zabrali, a dali drugim. To była taka nagroda – a to piwa [ktoś] mógł się napić, ze dwie marki dali, [żeby] coś kupić. Ale to specjalnie [często] nie było, nie płacili.
- Pani była jakby niewolnikiem.
Tak. Robiliśmy najpierw na dworze, owijaliśmy sobie nogi papierami, bo zimno było. Pracowało się różnie, różne roboty były. Oni nas wyprowadzali [najpierw na dwór], a później – do pracy, do fabryki. W fabryce były zajęcia już stałe. Chodziło się na rano, apel o szóstej. Tam były takie, co umiały po niemiecku, to mogły pójść do nich – może i lepiej miały, bo były takimi kapami. Miały pod sobą kilka osób, pilnowały ich – [to] były Niemki też, przeważnie Niemki. My nazywaliśmy ich wronami, bo one chodziły w długich pelerynach czarnych. Pilnowały nas, a jak ktoś tam coś przeskrobał, to i kara była też. W tej fabryce było kilka takich [przypadków] – na przykład była kontrol takich rurek, Niemka jedna ostatnia kontrolowała już tą rurkę, i tam coś zauważyła, to zaraz kara za to, że źle, że specjalnie jakiś sabotaż. No i od razu wszystkich na plac zgromadzili, [na] środek. Był taki Lejbuś, Żyd, stołeczek przynosił, [stawiał] na środek, miał nożyczki czy maszynkę, i strzygł do gołej skóry. I dwadzieścia pięć batów – to już Niemiec. Niemców takich dali na te bloki, co to się nie nadawali na front najwidoczniej, bo jeden nie miał ręki, drugi oka. Tam mogli pilnować ludzi. To taka kara była.
- A panią też spotkała taka kara?
Nie, mnie, na szczęście, nie, ale dwie takie siostry były [ukarane], to nawet nie pisnęły – też dwadzieścia pięć batów dostały. Od razu jak apel był, to tylko słuchali numerów, wywoływali numer, jak wywołali, to już się widziało kto, kogo tam prowadzą. Jedna taka była stara więźniarka widocznie, bo ona tak krzyczała, jak wyzywała te numery. Tam się zgłaszali, [a ona] wszystkich pisała. „Ta cholerna zakonnica!” – mówi. Taka była ważna. Zawsze była przy komendancie. Kiedyś też tam coś widocznie przeskrobała w magazynie. Wywołują numer. Patrzymy, kto wychodzi, a to ona. Też dwadzieścia pięć batów dostała i głowę jej zgolili – chodziła [potem] w takim turbanie na głowie, normalnie chodziła do pracy w piątkach razem z nami, ale już później się nie wywyższała. [A wcześniej] lekceważyła wszystkich.
Ona była kapo, była przy komendancie.
Polka.
- A dlaczego pani powiedziała, że zakonnica?
Ona tak wywoływała właśnie. Na placu wywoływała numery i widocznie numer tej siostry zakonnej wywołała. Nie wiem, czy ona się tam nie zgłaszała, bo tak powiedziała.
- Pamięta może pani jej nazwisko?
Nie pamiętam. Ja nawet nie wiem, jak ona się nazywała.
Ja to nie pamiętam już tych numerów. Miałam trzy numery. Ostatni tylko pamiętam – 35700. To ostatni numer mój – właśnie w tej fabryce amunicji, gdzie pracowałam. A tamtych to nie pamiętam, tamte były większe.
- Nie miała pani w Auschwitz wytatuowanego numeru?
Nie, robili tylko krzyże na plecach z farby olejnej, żeby ktoś nie uciekł. Jak ktoś miał spódnicę i bluzkę – to [znaczyli] i na bluzce, i na spódnicy. Jak miał całość – to jeden krzyż zrobili z farby olejnej. Później, dalej – tu gdzie pracowałam, w tej fabryce amunicji – to tam tylko były numery z materiału przyszyte. Tu był winkiel taki – „Polka” z literą „P” i numer – na ręku wszystko było.
- Oprócz Polek ktoś tam jeszcze był?
Tam różni pracowali. Ja nie wiem, kto pracował więcej. Tam się z ludźmi nie obcowało. Ci, co tam byli – [rozmawiali] między sobą tylko.
- Pani była cały czas ze swoją rodziną? Z tymi ciotkami?
Tak. Cały czas byliśmy [razem]. Jeszcze były dwie [inne kobiety] – [jeszcze] taka koleżanka jedna, także piątką. Piątka była chyba nas, to żeśmy się trzymały, bo oni nieraz jak liczyli – apel był rano – to doliczali i równali. Jak gdzieś owało, to przerzucali. U nas jakoś tak było, żeśmy się utrzymali razem i wszyscy przeżyli.
- Niemki jak się zachowywały? Te strażniczki?
Niemki to różnie. Różne były – były dobre i były złe. Już później, po tej pracy, 9 kwietnia wyprowadzili nas Niemcy z tej właśnie fabryki i miesiąc czasu nas prowadzili – nie wiedzieli sami gdzie. Po stodołach żeśmy spali, na dworze – gdzie popadło. Raz trochę wagonami żeśmy jechali i też był nalot. Samoloty przyszły, bo podobno wagon z amunicją [był] i oni tam bombardowali ten wagon, ale ludzi tam zginęło trochę też. Uciekali do lasu, a my to żeśmy się tak pokładli na wierzch, bo to były odkryte wagony. Tylko było słychać, jak coś leciało po ubraniu Co, nie wiem – jakieś odłamki. Później prowadzili nas cały czas już. Podrzucali nam buraki pastewne, jak mogli. Na wsi po stodołach się nocowało. Te Niemki – przyszła [jedna] z taka pajdą chleba – [taką] co na wsi robią, duże bochenki – masłem posmarowaną. Przyniosła pajdę tego chleba z masłem, stanęła w drzwiach tej stodoły i jadła – pokazała, że jej dobrze. Nikt nic jej nie powiedział. A niektóre były Niemki dobre – tak jak wszędzie, ludzie różni są.
Nie krzyczały, specjalnie nie karały. Zwróciły uwagę, jak ktoś coś nie tak zrobił. Żeby robić nie tak, tylko tak. Specjalnie nie krzyczały, nie karały. Tego nie można powiedzieć.
Miesiąc czasu – aż nas ruski chyba przywieźli do Czechosłowacji. W lesie żeśmy byli i patrzymy, a tam kobiety już chodzą, przynoszą różne rzeczy, mówią, że już koniec wojny. Oni tam już mieli namioty, z tych namiotów pouciekali, zostawili wszystko – w kuchni, w kotłach wszystko zostało. Ci nasi, co pierwsi się dowiedzieli [pobiegli tam], to jak my tam poszłyśmy, to już nic nie było – wszystko powybierali. Już stamtąd Czesi zabrali nas, dali nam jeść, ubrania, kąpiel była. Tak żeśmy siedzieli – ruski nas już tam zajęły. Stamtąd przesłali nas do Warszawy. Moja rodzina jeszcze, mój brat, mieszkali na Pradze, a Praga mało ucierpiała. Oni tam ocaleli, tak że ja wróciłam do nich.
Zniszczony był, zburzony. Tam już nic nie zostało.
- Ta kamienica została odbudowana później po wojnie?
Odbudowana była.
- Dlaczego pani nie zamieszkała w Warszawie?
Bo już trzeba było się zgłaszać pewnie gdzieś, a jak myśmy wrócili, to tylko Polski Czerwony Krzyż dał nam takie – żeśmy wrócili z obozu – na jedzenie kartki. [Dali nam] kartę chyba – nie wiem – że z obozu wracamy. Poza tym nic więcej, potem byłam już u brata cały czas.
- Jak to się stało, że pani trafiła do Ciechanowa?
Tak było – mój mąż mieszkał w Legionowie...
- Pani męża już po wojnie poznała?
Ja już go znałam dawno, bo to był mój szwagier – mojej siostry ciotecznej mąż. Później ona zmarła i chciała koniecznie, żeby się ożenił ze mną, bo został jej jeszcze syn. Moja bratowa to była taka energiczna i ona koniecznie zaczęła kręcić się i zapoznała [go], żeby przyjechał. On był tu w Ciechanowie – z Legionowa wrócili do Ciechanowa, w Ciechanowie zamieszkali. Przyjechał do Warszawy ze trzy razy i wyszłam za niego, i tak to się stało, że jestem [też] w Ciechanowie. Już w Warszawie nie starałam się o mieszkanie – nie wiem, czy bym dostała nawet.
- A która Warszawa była ładniejsza – teraz czy przed wojną?
Przedtem co była. Teraz niby tam podobna jest, ale nie ma porównania, by była ładniejsza.
- Te ciotki potem odzyskały ten sklep?
Nie, już nie odzyskały. Każda poszła do swojej rodziny. Jedna mieszkała na Miodowej, druga na Wilczej – chciała się dostać tam do rodziny. Dzieci też – córka była łączniczką, jedna wróciła. Wyszykowali sobie te mieszkanie, bo ocalało trochę. Trochę odświeżyli i mieszkali w dalszym ciągu, on był krawcem, ale sklepu nie prowadzili.
- Ta córka była łączniczką w Powstaniu Warszawskim?
Tak.
Czaplicka. Dzidka mówili na nią, ale jak miała na imię, to nie wiem.
Nie. Ona zmarła wcześnie. Jeszcze młoda była. Wróciła tylko i niedługo potem zmarła.
Ciechanów, 20 października 2009 roku
Rozmowę przeprowadziła Małgorzata Brama