Barbara Kitrys
Nazywam się Barbara Kitrys, z domu Struzikówna. Mieszkałam w Warszawie w czasie wojny i w czasie okupacji.
- Na jakiej ulicy pani mieszkała?
Na ulicy Leszno, drugi dom od sądów. Ten odcinek Leszna przybierał różne nazwy i dzisiaj też ma inną nazwę. Normalnie Leszno dochodziło do placu Bankowego. To było Leszno 49, mieszkanie na pierwszym piętrze, od frontu. Z rodzicami mieszkaliśmy.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie, [jestem] jedynaczką. Tatuś był w domu. Tatuś był przed wojną samorządowcem. Pracował w Mińsku Mazowieckim, w starostwie. Mama pracowała w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych przed wojną. Wojna wszystko przewróciła do góry nogami. Tata był ranny w czasie września 1939 roku i był niesprawny.
- Co pani robiła w czasie okupacji? Czy chodziła pani na tajne nauczania?
Jak wybuchła wojna 1 września, ponieważ tata miał powołanie do wojska, zapakował mi walizkę i zawiózł do babci, do Łodzi, na Widzew. Tam była babcia i ciocia. Tam pierwsze bomby zleciały, na dworzec w Widzewie, które jako dziecko dziesięcioletnie widziałam, słyszałam. Potem Niemcy wkroczyli i podzielili Polskę na Rzeszę i Gubernię, wobec powyższego Łódź została w Rzeszy jako miasto Litzmannstadt, a rodzice byli w Warszawie. Z tej wędrówki spotkali się w Warszawie, [gdzie] było mieszkanie na ulicy Senatorskiej. Usiłowali mnie przez granicę jakoś do nich przetransportować – to nie było takie łatwe. Zostałam przetransportowana na Zagłębie do Będzina. Tam była siostra mojej mamy z wujkiem. Byłam tam jakiś czas, rok czy półtora. Kiedy wujek – bo Będzin był Rzeszą – jechał do Guberni, udało mu się załatwić za jakąś opłatą paszport
mit Kinder bis zwölf Jahre alt, czyli z dzieckiem do dwunastego roku życia. Wobec czego przejechałam i dostałam się wreszcie do Warszawy, do rodziców.
- Jak pani wspomina mieszkanie w Będzinie?
Bardzo [dobrze]. Aczkolwiek tam się przeprowadzili… Ale to była ukochana ciotunia i ukochany wujaszek. Były trudne czasy z uwagi na to, że miejscowi, Zagłębiacy… Dąbrowa Górnicza, Będzin i Czeladź to było Zagłębie, nie Śląsk. Katowice należały [do Śląska]. Tam też zaczęły się wysiedlenia albo żądali [od] urodzonych tam podpisania
volkslisty. Tak że [wujostwo] też potem byli wysiedleni, jak mnie przetransportowali. Uczyłam się u byłej koleżanki cioci, też nauczycielki. Ciocia była nauczycielką, a wujek był oczywiście samorządowcem. Cała rodzina samorządowcy.
- Pamięta pani jakieś spotkania z Niemcami w Będzinie?
Tam ich było pełno! Jeden chłopak w moim wieku, może o rok starszy, mieszkał piętro wyżej. Wujostwu zabrali duże mieszkanie i musieli wujostwo mniejsze wziąć, na placu 3 Maja, na pierwszym piętrze. Piętro wyżej mieszkali Niemcy. Ślązacy, ale Niemcy i tam był chłopak o rok starszy ode mnie. Wchodził wyżej ode mnie, bo on na drugim piętrze i pluł na mnie, a ja na niego wymyślałam. Takie było spotkanie.
- Przejdźmy do powrotu do Warszawy.
Oczywiście moja mama uważała, że najważniejsza jest nauka. Ten krótki okres czasu, [kiedy] byłam w Łodzi na Widzewie, to do zimy 1939–1940 roku nie uczyliśmy się, bo były szkoły zamknięte. Oczywiście Niemcy nie otworzyli żadnej szkoły polskiej. Jak byłam w Będzinie, to [była] nauczycielka, przyjaciółka mojej cioci. Chodziłam do niej, przerabiała za mną. Miałam ukończone trzy klasy szkoły powszechnej. W związku z tym, jak przyjechałam do Warszawy, to od razu… Tam przerobiłam rok czy coś, rok z czymś byłam. Właściwie już prawie kończyłam szkołę powszechną. Tym bardziej że w domu zawsze były książki i dużo się czytało. Było tajne gimnazjum pani Tymińskiej. Przed wojną to było dla panienek, a [teraz] było tajne, na Królewskiej i tam zostałam zapisana. Tam kończyłam szóstą klasę – wystarczyło sześć – i pierwszą, i drugą gimnazjum. Biegałam z Leszna przez plac Bankowy na róg Królewskiej i Marszałkowskiej.
- Dużo dziewcząt było w klasie?
Duża była klasa. Była dama klasowa – pani Skok, przełożona, chodziła z aksamitką. Książek się nie nosiło. Książki się zdobywało po znajomych, gdzie były starsze dzieci i książki zostały. Szczególnie jak była historia czy coś, to jak trzeba było wziąć do szkoły, to się kartki wydzierało, żeby schować. Wspomnienie jest takie, że jak się widziało dwóch, trzech Niemców w
Pickelhaubach, jak szli ulicą i człowiek musiał ich minąć, to kolana dygotały, bo nigdy nie wiadomo było, co może być. Były łapanki.
- Była pani świadkiem jakiejś łapanki?
Nie, dlatego że jak była łapanka w tej okolicy, to mama, ponieważ pracowała… Dostała pracę jako maszynistka, przy wypisywaniu na maszynie dowodów osobistych, czyli kenkart. To było umiejscowione na placu Teatralnym w niespalonym skrzydle Teatru Wielkiego.
- Gdzie pani tata pracował?
Tata nie pracował, dlatego że nie doszedł do siebie po [postrzale], po ranie. Bardzo słabo chodził, potem się okazało, że to były początki stwardnienia rozsianego. Tak przetrwaliśmy do Powstania.
- Państwo mieszkali na ulicy Leszno?
Na Leszno. […]
Leszno było ulicą dużo węższą. Był przesuwany kościół, odsuwany, żeby poszerzyć [ulicę]. Do miasta, do aryjczyków, należała jezdnia. Pośrodku były tory tramwajowe, dwutorowe, w jedną i w drugą [stronę]. Na poboczu szyn tramwajowych było [miejsce] dla samochodów, ale pojedynczo, jeden za drugim, samochód mógł jechać w jedną i w drugą stronę. Nasz był chodnik przy Lesznie i Sądach, natomiast chodnik po przeciwnej stronie był w getcie. Na końcu chodnika, między chodnikiem a jezdnią, był trzymetrowy mur oddzielający getto. Ponieważ to była wąska ulica, a myśmy mieszkali na pierwszym piętrze z dość dużym balkonem, to widać było, jak Żydówka na balkonie po przeciwnej stronie karmiła z miseczki dziecko z kędziorkami. Jak w 1943 roku wybuchło powstanie w getcie, to się wszystko widziało. Widziało się, jak niedaleko, kilkanaście metrów, Niemcy otworzyli klapę kanału i stamtąd wychodzili, chcieli kanałami przejść na aryjską stronę. Potem getto się paliło. Wywieźli wszystkich na
Umschlagplatz, powywozili wszystkich Żydów i spalili [getto]. Zabudowa Leszna była ścisła, tak jak Marszałkowska, Chmielna, te wszystkie ulice. Budynki przylegały do siebie ciasno. To wszystko Niemcy popalili i zaczęli potem gruzy rozbierać i wywozić cegłę. Tata miał schowaną lornetkę i zza firanki ich obserwował. Potem mówi tak: „Gdzie oni wywożą tę cegłę?”. Sąsiad przyszedł, rozmawia z tatą. Grali sobie w tysiąca i mój tata się [go] pyta. „Wywożą do Niemiec. Rozbierają cegły, wywożą do Niemiec, bo tam ich pogruchotało mocno. Drezno zbombardowali”. W związku z powyższym, [widzieliśmy], jak to rozebrali, bo myśmy mieli [dobry widok] z naszych okien… Nawet z okien pierwszego piętra, a czym wyżej [tym lepiej], bo kamienica była trzy albo czteropiętrowa, windy nie było, schody ładne, szerokie to był przestrzał aż na Gęsiówkę. Dzisiaj jest muzeum na Gęsiówce. Jak łapanka była czy coś, to część podejrzanych według Niemców postaci zawozili na Gęsiówkę. Tam często wybierali i rozstrzeliwali albo wywozili do obozów koncentracyjnych. W czasie Powstania z Gęsiówki ostrzeliwali nasze kamienice. Nie można było być w mieszkaniu, dlatego że mieli elegancki widok, tak że nawet do bramy potrafili strzelać przez podwórko. Budynki były w oficynami po obu stronach, więc trzeba było przebiegać. Nie można było spać w czasie Powstania w mieszkaniu, nie można zapalić światła ani nic. Poza tym [jak] widzieli, że coś się rusza, to od razu ostrzał był.
- Mieszkali państwo wtedy cały czas w piwnicy?
Tak. Pamiętam, że myśmy wrócili piętnaście po trzeciej 1 sierpnia. Poszłam po mamę do biura, do opery, do tego skrzydła. Żeśmy z mamą wracały. Przed piętnastą zaczął się ruch i myśmy zobaczyli jakąś strzelaninę. Coś wspaniałego! Młodzi chłopcy z opaskami biało-czerwonymi! To było tak wzruszające! Po tych kilku latach okupacji zobaczyło się opaski biało-czerwone! Wpadali na podwórko. Potem dozorca zamknął bramę i wiadomo było, że nie ma co [zostawać] w mieszkaniu… Zeszliśmy do piwnicy. Siedziało się w piwnicy, tacie leżak się rozłożyło, żeby mógł wygodnie [siedzieć], półleżąc. Sąsiedzi też [byli]. Ci co mieszkali nisko w oficynach, szli sobie spać tam, bo im nie groziło żadne ostrzeliwanie. Ponieważ bramy wszystkie były kute z prętów, więc trzeba było potem je zasłonić. Panowie zaraz jakieś drzwi od szaf [przynieśli], żeby [Niemcy] nie widzieli nic przez podwórko. Tylko gwizdało.
- Było jakieś oświetlenie w piwnicy?
W czasie okupacji elektrownia pracowała na pół gwizdka, to znaczy, że ulice miały światło raz jedna, raz druga. Wtedy kiedy się nie miało [światła], były karbidówki. Ogólne światło – karbidówki.
Też była karbidówka w piwnicy. Świece były za drogie, niedostępne.
- Czy pani albo pani mama wzięłyście ze sobą poduszki do piwnicy, żeby było na czym spać?
Nie, miałyśmy jakieś krzesełka. Pierwsza rzecz – w pierwszym, drugim, trzecim dniu, to jak się już trochę ściemniło, poszliśmy na górę i żeśmy popakowały z mamą bieliznę pościelową, stołową, lepsze ubrania, futro mamy, porcelanę, srebra w walizy i wszystko żeśmy zniosły do piwnicy. Jak gruchnie, jak coś, to w piwnicy się zachowa. Mieliśmy spakowane wszystko.
- Jak było z dostępem do jedzenia i do wody?
Woda chyba jeszcze była. Jedzenia nie było żadnego. Dwa domy dalej w stronę ulicy Solnej to obecnie jest poszerzona aleja Jana Pawła, a była wąziutka ulica Solna. Nim doszło się do Solnej, był sklepik spożywczy, w którym były zarejestrowane kartki, które żeśmy mieli od Niemców. Mam te kartki. Przeszło się piwnicami i dostaliśmy… Pani, która prowadziła sklep, miała jeszcze chleb. Powiedziała: „Trzeci jest, czwarty nie wiadomo. Wytnę po kuponie, bo nie wiadomo, co będzie dalej, żebym mogła wyliczyć się z tych bochenków”. I dostałyśmy, ja poszłam, bo byłam szczupła. Nie chodziło się ulicą – broń Panie Boże – piwnicami. Pierwszego, drugiego dnia zostały przebite przejścia z piwnicy do piwnicy, z budynku do budynku. Dostałam [wtedy] bodajże dwa bochenki chleba czy trzy, już nie pamiętam. W każdym razie kartki się zachowały. Z jednym bochenkiem żeśmy wychodzili 8 sierpnia. Jak do tego doszło? Pierwsza rzecz, to przez nasze piwnice uciekali ludzie z Woli. Już wiedzieliśmy, co Niemcy robią na Woli z Polakami. Uciekali szczególnie młodzi mężczyźni, bo wiedzieli, że się przydadzą, przecież są potrzebni. To wiedzieliśmy i wiedzieliśmy potem (czwartego, piątego dnia), że w Sądach jest główny sztab Armii Krajowej od Powstania. To był ten sam masywny budynek, nie został spalony. Wiadomo, że tam się usadowili. 8 sierpnia przyszli młodzi panowie, to znaczy tacy po czterdziestce, mieli tutaj rodzinę czy coś. Chodzili i powiedzieli, że Niemcy już zajęli Sądy i doszli do Solnej, bo pod piwnicami można było przejść. 8 sierpnia rano powiedzieli: „Słuchajcie kochani, musimy ewakuować się na kilka godzin”. Powiedzieli, że wysadzają Sądy z uwagi na to, że tam był sztab Armii Krajowej, powstańców. [Niemcy] nazywali ich bandytami:
Banditen. Szybciutko mamy usunąć się na trzy, cztery godziny, bo mogą być odłamki, żeby nam się nic nie stało. Mama [była] ze swoją torebką, mieliśmy wszyscy troje zimowe palta. W piwnicy było chłodno, to się człowiek zimowym paltem okrywał. Palta na rękę i we trójkę człapiemy ze wszystkimi z piwnicy do piwnicy. Na Solnej wychodzimy na parter. Z sieni, z parteru, na chodnik na ulicy. A tam jest zielono od mundurów, wojska i policji niemieckiej. Od razu rozdzielają: kobiety z dziećmi osobno, mężczyzn osobno. Zostaliśmy z tatą rozdzieleni. Nie wiem jak, przerażenie było oczywiście. Pognali nas, kobiety z dziećmi na prawo do Elektoralnej. Tam jest kościół świętego Antoniego koło straży pożarnej. To jest jedyny tam kościół. Do tego kościoła wszystkie kobiety i starych mężczyzn, chorych. Wiem tylko jedno na pewno, że słyszałam strzały. U nas w kamienicy był stosunkowo młody mężczyzna, ale miał sparaliżowane nogi i chodził o kulach, [miał] drewniane kule. Przeszedł przez piwnice razem z nami i zaraz jak żeśmy wyszli, dosłownie dwadzieścia metrów, rozstrzelali go Niemcy. To wiem na pewno. Potem tata mówił, że jeszcze jakiegoś starszego z naszej kamienicy rozstrzelali, jakiegoś staruszka. Zapakowali nas do kościoła, tłoczno było niesamowicie, bo wszystkie domy po kolei były zamieszkane, nie były zburzone. Parę budynków, dwa czy trzy koło palcu Bankowego były zburzone w 1939 roku. Przetrzymali nas trzy, cztery godziny albo i więcej, trudno powiedzieć. Działy się dantejskie sceny. Ludzie chorowali, ludzie wymiotowali, ludzie musieli się załatwiać, kobiety rodziły, roniły. Wszystko pokotem siedziało, nie było mowy. W pewnym momencie, już po południu – nie wiem, nie miałam zegarka, mama miała – zaczęli sztabami zamykać główną bramę do kościoła. Mężczyźni starsi, którzy byli na chodzie – mało, to były rodzynki, ale zawsze się zachowywali przyzwoicie, jak mężczyźni – poszli się zapytać. A tam wojsko, żołnierze już byli i płakali. [Mężczyźni] przyszli do nas i mówią: „Słuchajcie, chyba nas tu spalą, bo ci wojskowi płaczą”. Nie było krzyków, rozpaczy, nic, bo wiadomo było, że to nic nie da. W tym momencie nagle zaczęli otwierać wszystko i wyganiać nas. Jak nas wygonili, powoli Wolską żeśmy szli, jak idzie pielgrzymka, ciąg ludzi, kolumna. Najpierw Chłodna była, przechodziła w Wolską. Po obu stronach stali wojskowi, czasem był policjant, gestapo. Pomiędzy nimi sporo było „ukraińców”, bo oni się przyłączyli. Nie pamiętam już, jak [się] nazywali. Było gorąco, myśmy się snuli. Świstało, nie wiadomo było, z której strony, w którą stronę, nie było mowy, żeby się schylać, nikt nie myślał o tym, dreptał. Gorąco było, mama była cała czerwona. Dźwigałam chleb w torbie uszytej z materiału ze sznurkami jak na obicia meblowe. A dlaczego to dźwigałam? Tam było zrobione podwójne dno z tektury i były dokumenty taty: nadania Krzyża Walecznych, jakieś inne awanse jeszcze, Złoty Krzyż Zasługi – wszystkie tam były pochowane, z chlebem to targałam. Wiem, że mama była strasznie spragniona, bo było bardzo gorąco. Znalazła czy ktoś jej dał jakiś brudny słoik i z kałuży piła wodę, było jej zupełnie obojętne. Zagnali nas na Dworzec Zachodni. W międzyczasie jeszcze dołączyło trochę ludzi z kościoła chyba Świętego Zygmunta, czerwony kościół na Woli. Zagnali nas na peron i wsadzili do pociągu elektrycznego. Gdzie nas zawieźli? Do Pruszkowa, do obozu. Tam hale maszynowe ze złomem, ze wszystkim. Tam nas wyładowali i myśmy wszyscy wyszli. Oczywiście trochę znajomych z kamienicy było i od razu jakaś sąsiadka do mamy: „Pani Struzikowa, pani mąż tam jest!”. To było cudowne, bo żeśmy się z tatą połączyły. Mama wtedy zostawiła mnie z tą sąsiadka, mówi: „Nie ruszaj się! Pani Anielo, niech pani jej nie pozwoli, tutaj bądźcie, w tym samym miejscu, żebym was znalazła!”. Poszła. Gdzie tata? Gdzieś znalazła. Tata mówi: „Wiesz co, Halinko? Do kamizelki schowałem, do kieszeni, obrączkę. Nam kazali wszystko z kieszeni wyrzucać, na placu przy Hali Mirowskiej, opróżnić kieszenie. Zdjąłem obrączkę, schowałem do jakiejś kieszeni i nie mogłem znaleźć. I sobie powiedziałem: jak ją znajdę, to znaczy, że wy też się znajdziecie”. I znalazł w kieszonce od kamizelki obrączkę.Tam żeśmy przenocowali na kupie złomu – dobrze, że mieliśmy palta.
- Nocowaliście wewnątrz hali?
Tak, wewnątrz. Zamykali halę na noc. Niemcy chodzili, żeby postraszyć, to postrzelali. Oczywiście to gestapo, mieli specjalne czapki, to było widać.
A skąd?! Ale będzie o jedzeniu.Na drugi dzień – na żelastwie i paltach zimowych żeśmy przespali – rano stale chodzili, stale strzelali do kogoś czy w powietrze. Mama mówi do mnie i do taty: „Słuchajcie, nie ruszajcie się, pójdę i obadam sytuację”. Poszła, bada. Okazało się, że było wyjście z sytuacji. Było miejsce wolne przy torach. Z drugiej strony było wyjście na miasto, na Pruszków. Z tym że tam była brama, kilku Niemców i dwie Polki w białych fartuchach z czerwonym krzyżem. Mama tam poszła, mówi, że chciałaby się wydostać. Czy jest jakaś możliwość wydostania się? Mamy tutaj znajomych, w Milanówku byśmy jakoś dotarli do Milanówka, po co mamy tutaj siedzieć? Mąż jest chory, ma takie i takie zaświadczenie. Niestety, nie bardzo się dało. Okazało się, że co jakiś czas, co dwie godziny, przyjeżdża pociąg towarowy, wyganiają z ogromnej hali ludzi i każą im wsiadać, wspinać się do pociągu. Mama zaradna była kobieta pomimo wszystko. Wypieszczona, ale działała cudownie. Okazało się, że to szły pociągi na roboty do Niemiec. Mama powiedziała: „Musimy tutaj przeczekać, jakoś schować się za te hałdy żelastwa”. Rzeczywiście, nie do końca wyczyścili to z ludzi, troszkę nas zostało, może pięćdziesiąt osób było. Jeden, drugi, trzeci pociąg poszedł. Znowu żeśmy nocowali, znowu mama chodziła do bramy: czy nas wypuszczą, czy nas nie wypuszczą? Nie wypuszczą. Ale dowiedziała się, powiedzieli rano: „Proszę pani, będą dzisiaj szły pociągi na Gubernię”. Dobrze, jak na Gubernię, ale jeszcze nie podstawiali. Przyjechał jakiś samochód, nie pamiętam, co to był za pojazd, w każdym razie z dwoma ogromnymi kotłami. Tam była bardzo dobra grochówka. W życiu mi grochówka tak nie smakowała. Jakąś puszkę znalazłam. Rodzice absolutnie nie, nie mogli jeść, ale ja grochówkę zjadłam. Wiem tylko, że mi mówili jacyś znajomi, że byłam podobno strasznie żółta na twarzy i na rękach, zupełnie jak cytryna, więc prawdopodobnie woreczek żółciowy puścił. Ale grochówkę zjadłam i było dobrze. Dopiero drugiego dnia, jak już szły [pociągi] na Gubernię (czyli to był 10 sierpnia, bo 8 sierpnia nic nie było, 9 sierpnia szyły [do Niemiec]) jakoś z trudem żeśmy się załadowali do pociągu.
Oczywiście! Tylko do Pruszkowa dojechaliśmy elegancko, [pociągiem] elektrycznym. A to był [pociąg] towarowy, było bardzo ciężko wsiąść. Strasznie się bałam, bo tata szedł bardzo słabo, że mi go zabiorą. Oczywiście coś zaczęłam mówić, że
mein Vater ist krank. Niemiec mi [na to pogroził]
Nein, nein, nein. Myślę sobie – czekaj, jeszcze cię Pan Bóg skarze za to. Jakoś podsadzili tatę. Pojechaliśmy, nie wiadomo było dokąd i gdzie. [Dojechaliśmy] do Łowicza. Na dworcu kazali nam wysiadać. Wysiadamy wszyscy, jeden drugiemu pomagał. Co się okazuje? Przechodzimy przez dworzec, bo nie można było inaczej. Przed dworcem pełno pań z opaskami z czerwonym krzyżem, pełno taboretów, miski, wiadra z wodą, ręczniki. Tego było ze dwadzieścia albo i więcej sztuk i wodę przynosili, żebyśmy się umyli. Zajeżdżały furmanki z okolicznych wsi i chłopi [mówili]: „My przyjechali po warszawiaków. Ich wyrzucili, palą im domy (Warszawa już płonęła), więc zabieramy ich do siebie”. Jakiś [chłop] nas zabrał na swoją furmankę. Dali nam pokój, łóżko.
- To było we wsi pod Łowiczem?
Tak, kilkanaście kilometrów. Dwanaście czy czternaście, nie wiem. Jak się wieś nazywała – nie pamiętam. To było za dużo.Łóżko z siennikiem słomianym, z jakąś kołdrą. Mnie posłali siennik na podłodze, a na łóżku mama z tatą. Jeść dostaliśmy. Przepyszne były kluski z razowej mąki zalane gorącym, tłustym mlekiem, dobrym. Bardzo dobre jedzenie. Tata, głowa rodziny, zdruzgotany psychicznie, mama też nie może nic zrobić, a ja poleciałam do kuchni, do gospodyni: „Czy mogę w czymś pomóc?”. – „Jakby panienka mogła”. Poszłam ścinać liście tytoniowe, było ich bardzo dużo. Panienka mogła, panienka chciała, bo nie ma co siedzieć. Po dwóch czy trzech tygodniach mama doszła do wniosku… To było kilkanaście kilometrów do Łowicza, ktoś jechał, jakaś furmanka, zabrała się. Rodzice mieli pieniądze, wszystko mama trzymała. Tak że pojechała do Łowicza na komendę milicji, bo chciała, żebyśmy się dostali do Częstochowy. Trzeba było [mieć] przepustkę. Potem wynajęła furmankę, pojechaliśmy na dworzec i do Częstochowy.
- Jakie były relacje z rodziną chłopską?
Bardzo dobre. Nie było żadnych scysji, broń Panie Boże. Raczej współczuli. Było bardzo dużo warszawiaków. Usłyszałam, że muzeum szuka miejscowości, gdzie lokowano wysiedleńców z Warszawy, a nie było mowy, [że] w okolicach Łowicza. Wątpię czy cokolwiek zostało, jakieś dokumenty mogły zostać. Po pierwsze – Niemcy nie pozwolili. W gminach – absolutnie nie, bo potem przyszły takie rządy, że o Powstaniu nie chcieli mówić, dlatego że to był temat bardzo niewdzięczny. Skoro stali na drugim brzegu Wisły i czekali do stycznia od sierpnia, więc to był temat niewdzięczny.
- Pamięta pani może nazwisko rodziny, u której była?
Nie. Nic.
- Czy były tam dzieci w pani wieku?
Chyba nie. Byłam na ogół otwartym dzieckiem i mi nie przeszkadzał żaden status ani nic. Ale tam nie było dzieci. To byli raczej starsi ludzie.
- To było większe gospodarstwo czy małe, biedne?
Nie, nie było biedne. Zupełnie inna była formacja chłopów w czasie okupacji. Musieli wiele rzeczy ukrywać, jak świnkę mieli czy coś, musieli chować, bo Niemcy zabierali. Musieli dostarczać, przecież nie sprzedawali tego ot tak, tylko do skupu Niemcy zabierali wszystko.
- Czy dużo było wysiedleńców w tej wsi?
Okoliczne [wsie] – tam było dużo. Nie wiem, czy nie więcej pociągów przyszło, ale to był bardzo długi pociąg, było bardzo dużo furmanek i wszystko jak to się mówi: „Chłopi pozabierali warszawioków, biednych warszawioków”. Więc tam było ich dużo, tylko się potem szybciutko rozjechali po całej Guberni do rodziny. Wiem, że w Częstochowie i w Krakowie było dużo warszawiaków właśnie w ten sposób wysiedlonych. Potem się przedostawali do rodzin bliższych, dalszych. Może jakieś dane mają parafie przy kościołach. Tam raczej nie zaglądali.
- Jak długo państwo tam byli?
To, co mam w dokumentach, to że 1 listopada zameldowaliśmy się w Częstochowie, ale sierpień do końca, wrzesień… Myślę, że może w październiku, ale chyba jeszcze Powstanie było. Nie było radia przecież, nie mieliśmy łączy, żeby wszystko wiedzieć, co się dzieje. Wszystko było ustne, a ja się nie interesowałam za bardzo, bo po pierwsze byłam dziewczynką, a następnie… Ponieważ myśmy wynajmowali pokój na placu Teatralnym w Częstochowie, na trzecim piętrze u państwa Unickich, to było bardzo duże mieszkanie, okazało się, że piętro niżej u pani Bieńkowskiej było dwóch synów, są komplety, więc ja natychmiast [do nauki]. W stołowym pokoju był okrągły, duży stół, było pięciu chłopaków i ja szósta. Codziennie były lekcje takie, śmakie, owakie, łacina, wszystko. Trzecia gimnazjalna.
- Jak się mieszkało w Częstochowie? Gorzej niż w Warszawie przed Powstaniem czy lepiej?
W jednym pokoju byli wujostwo i nas trójka. Państwo Kuniccy się zgodzili, bo przecież kto by się nie zgodził, żeby warszawiaków [przyjąć]. Jakie były rozliczenia, nie wiem, bo to nie przy mnie się działo. Wujek miał jakieś zasoby, coś działał. W każdym razie były dwa łóżka. To była duża sypialnia z tremem, spory pokój. Na jednym łóżku wujostwo, na drugim rodzice, a ja miałam rozkładane łóżeczko. Była bardzo duża kuchnia, bo wtedy mieszkania były z dużą kuchnią, zawsze duże przedpokoje. Tam ciocia chodziła, gotowała osobno. Przeważnie obiady to były zupy z wkładką. Jak się kupowało mięso, to się kroiło w kawałki, w glinianym garnku się trzymało, w zimnie. Wyjmowało się, żeby zupę na tym [ugotować]. Z państwem Kunickimi była wielka zgoda, nie było żadnych…
- Chodziła pani czasami do klasztoru?
Nie, moja rodzina – owszem, wierzący, jak najbardziej, ale bardzo daleko od dewocji. Przyszło Boże Narodzenie i była pasterka na Jasnej Górze. Ja i ciocia z wujkiem poszliśmy. Tak to chodziliśmy do katedry na msze w niedzielę, mieliśmy z okien katedrę. Obowiązek – niedziela święta, na mszę iść. [Jak] była pasterka, oczywiście była godzina policyjna (cały czas okupacji [była], nie ma to, tamto) i wiem, że bardzo wcześnie była pasterka z uwagi na godzinę policyjną, bodajże o godzinie piątej czy szóstej po południu. O dziewiątej już trzeba było [wracać]… Tak że byłam na pasterce na Jasnej Górze. Znałam jeszcze wcześniej Jasną Górę.
- Proszę powiedzieć, kiedy Częstochowa została wyzwolona od Niemców?
17 stycznia. Jak ruszyła ofensywa, to równo poszło. I Warszawa, i Częstochowa, i Kraków. To było w ciągu jednej nocy.Pewnie stoi ten dom na placu Katedralnym naprzeciwko katedry. Był cztero- czy pięciopiętrowy. To był dom pracowników, którzy zajmują się rozprowadzaniem wody po mieście; pracowników wodociągów Częstochowy. Tam mieszkali tak samo i dyrektor, i podrzędni urzędnicy. To była troszeczkę elitarna kamienica. Podchodzili Rosjanie, w związku z czym zeszliśmy wszyscy do piwnicy, bo strzelali z czołgów. Pociski czołgowe, jak wpadały przez okno, to cały pokój rujnowały. Wszyscy byliśmy w piwnicy, ja miałam psa, był u wujostwa. Psiara byłam i jestem do końca. Z tym psem siedzimy w piwnicy, jest późno, noc, już po dwunastej, ale strzały są. Łomotanie do drzwi wejściowych, panowie idą. Wchodzą:
Heil Hitler! – czyściutcy, wyprasowani, ogoleni, pachnący. Aczkolwiek nie było dezodorantów, ale widać było.
Bitte Ausweis. Wszystkim posprawdzali dokumenty, powiedzieli
auf wiedersehen, poszli. Nie upłynęła godzina, łomotanie następne. Wchodzą: smród, brud i ohyda. Obszarpane mieli palta, nie były obrębione, tylko obdarte.
Tak, sowieci. Zobaczyli budzik, złapał go, a ja do niego: „Nie zabieraj!”. Mógł mi dać w łeb nawet dłonią i bym się nakryła, ale nie dałam zabrać.
Nie, wyrwałam mu. Potem mama mówi: „Na litość Boską, myślałam, że jesteś mądrzejsza!”. Tyle mi powiedziała.
- To było jedyne spotkanie z Rosjanami?
Potem się ich widziało na ulicach. I trupy leżały niemieckie przez kilka dni. Był mróz, to był styczeń, druga połowa stycznia. Trupy niemieckich żołnierzy jeszcze kilka dni ładnych leżały na ulicach niesprzątnięte. A czołgi jechały, jechały, jechały. Tak że to było bardzo przykre. Potem się to wszystko jakoś ugładziło i mama, dla odmiany już w lutym, pojechała do Łodzi. Tam [była] tatusia rodzina. Potem w marcu już żeśmy się tam przenieśli.
- Do Łodzi się państwo przenieśli?
Tak, mama tam dostała pracę, bardzo ładne mieszkanie na Kilińskiego.
- Kiedy pani zdecydowała się powrócić do Warszawy?
W lecie 1945 roku. Jeszcze chodziłam do gimnazjum w Łodzi, zakończyłam trzecią klasę gimnazjum. Ładne mieszkanie było, trzy pokoje na Kilińskiego, pierwsze piętro. Mama powiedziała: „Jedziemy do Warszawy”. Instytucje warszawskie, ministerstwa, nie mogły się zagnieździć w Warszawie, bo wszystko było zburzone i trzeba było dopiero remonty [robić] z tego, co ocalało. Wobec powyższego urzędy zostały zakładane w Łodzi. Zawsze się mówiło przed wojną: „W mieście Łodzi”, „Jestem z miasta Łodzi”. Instytucja została przeniesiona już w lecie do Warszawy. To było, zdaje się, Ministerstwo Aprowizacji czy coś takiego, o ile dobrze pamiętam. W związku z tym, że nie było mieszkania w Warszawie, więc [zostaliśmy] w Milanówku u znajomych, na poddaszu w maluteńkim pokoiczku, gdzie stały dwa łóżka i jedno krzesełko. Ale już było blisko Warszawy. Oczywiście tam zaczęłam chodzić do czwartej klasy gimnazjum i skończyłam tam czwartą klasę.
- Mama dojeżdżała do pracy?
Najpierw dojeżdżała.
- Chodziła wtedy kolejka z Milanówka?
Tak. A potem była moja tragedia, dlatego że rodzice mieli przed wojną się rozwieść, a rozwiedli się potem. Tak że tata został w Milanówku, ja [zostałam] z tatą, bo kończyłam [szkołę], a mama [przyjechała] do Warszawy. Ta osoba, która była zainteresowana mamą, wróciła. Był w Oranienburgu, wrócił, odnaleźli się. Zawsze się tacy ludzie odnajdują. Potem była moja tragedia, bo ojca bardzo kochałam.
- Pani ojciec w czasie I wojny światowej był legionistą, piłsudczykiem?
Tak, był odznaczony: Krzyż Walecznych za wojnę w 1920 roku. To od taty wiem, dlaczego w 1938 roku żeśmy wkroczyli na Zaolzie. […]
- Nigdy państwo nie żałowali, że losy Warszawy i warszawiaków potoczyły się w ten sposób przez decyzję o Powstaniu?
Nie, bo to był piękny zryw. Absolutnie nie. Jak to zwykle było: zdrada. Przecież tyle nas zdradzało! I cała ta trójka zdradziła. Myśmy byli za słabi. Najwięcej daliśmy z siebie i najgorzej [na tym wyszliśmy]… Żałowałam, że akurat tak się stało, bo jak wróciłam do Warszawy w 1945 roku (jak [byłam] w Milanówku, to już tutaj przyjeżdżałam) Nowy Świat był cały zburzony, gruzy na środku jezdni. Warszawa była ciasno zabudowana. Czego mi ? Wyszedł człowiek tak jak stał. Zbierałam fotografie po rodzinie. Nic nie zostało. Żebym chociaż miała jedną piękną filiżankę, żebym chociaż miała jedną paterę, żebym chociaż miała ten śliczny świecznik ze stołowego albo żyrandol. Rodzice dorabiali się w czasie secesji, naprawdę byli zamożni. […]
- Ocalało coś z państwa mieszkania?
Nic. Do tynku [zostało] spalone. Mama tam zaraz w kwietniu czy w maju poszła. Całe Leszno spalone, od początku prawie do końca. Przy Żelaznej nie, tam był budynek, który do tej pory stoi, były siostry zakonne, miały kaplicę. On się ostał i Sądy ostały się.
- Czy jakieś wesołe wspomnienia wiążą się z okresem tułaczki? Była taka chwila?
Specjalnie nie. Dom był otwarty, zawsze przychodzili [ludzie]. Tyle że czasami ktoś zanocował, ale w większości wypadków: godzina policyjna i się rozchodzili panowie. Zawsze były jakieś sytuacje, żarty czy dowcipy. Panowie sobie zawsze pożartowali z ówczesnych wodzów czy z tej, czy z tamtej strony. Ale tak to nie. Było raczej przygnębienie całą okupację, tym bardziej że co rusz były łapanki, rozstrzeliwania. Na Lesznie, teraz chyba Solidarności… Nie wiem, to było Leszno przy placu Bankowym. Dla mnie to będzie zawsze Leszno, zresztą od 400 lat to było Leszno. Tam są dwa miejsca, gdzie zostały rozstrzelane… Tam były budynki zburzone w 1939 roku i na tle tych murów, tej czerwonej cegły, zostali rozstrzelani. Akurat miałam takiego pecha, że szłam na komplety do pani Tymińskiej zaraz potem, jak odjechali. To była zima i ubity śnieg. Już [ich] zabrali. Przywieźli, rozstrzelali i zwłoki zabrali, A ja szłam, oczywiście nie sama, ludzie szli i ten śnieg krwią zlany i krew spływająca do rynsztoka – to było tragiczne. Przygnębiająca była okupacja w Warszawie.
Warszawa, 26 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus