Nazywam się Barbara Kejdana-Jędrzejewska. W czasie Powstania Barbara Kejdana pseudonim „Nelka”.
W czasie Powstania byłam na Mokotowie, byłam w „Baszcie”. Całe Powstanie byłam w „Baszcie”.
Jak zapamiętałam wybuch… Byłam zaskoczona. To było wielkie zaskoczenie, muszę powiedzieć, dla mnie. Byłam dziewczynką, miałam dwanaście lat i ciągle… Mieszkałam wtedy już na Bałuckiego, na Mokotowie i ciągle miałam przed sobą maszerujących żołnierzy, bo ciągle nasze [oddziały] wracały z ćwiczeń, nasza piechota śpiewająca wracała ulicą Szustra. Tak że właściwie żyłam w tym środowisku, w tym środowisku, które miało walczyć. Wybuch wojny to znaczy, że ci żołnierze będą walczyć, że zacznie się koszmar. Tak że jednocześnie ogromne zaskoczenie, ogromne zatroskanie i wielkie przeżycie.
W Warszawie, mieszkałam na Bałuckiego 24.
Ze szkołą, właśnie w tym czasie zdałam egzamin do Państwowego Gimnazjum i Liceum imieniem Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży.
Tak, zaczynałam, już właściwie swoje pierwsze kroki robiłam, bo byłam w sekretariacie, już nawiązywałam kontakt, zaczynałam, przystępowałam do nauki w gimnazjum.
No właściwie co pamiętam? Pamiętam od razu samoloty, od razu zniżające się, od razu strzelających, właściwie wychylających się nawet Niemców i strzelających. Tak że to pamiętam, mam przed sobą ten obraz.
Wtedy się dopiero wszystko zaczęło.
Wiadomo było, że już więcej nie będzie można, że Gimnazjum i Liceum Królowej Jadwigi nie będzie czynne na placu Trzech Krzyży, od razu ten dom już był odebrany. Znaczy nie wiem, jak to było, jakie były wtedy techniczne powody tego, w każdym razie dyrekcja mojego gimnazjum załatwiła dla nas… Bo jeszcze nie były zorganizowane komplety tajnego nauczania, były już w perspektywie, ale to były pierwsze dni. I dyrekcja mojego gimnazjum nawiązała kontakt z pensją, to znaczy prywatnym gimnazjum i liceum pani Reutt na ulicy Pięknej, przy Marszałkowskiej. Zresztą do tej pory istnieje ta szkoła, bardzo dobra szkoła. I ta szkoła ofiarowała nam możliwości, znaczy przyjęcie, nie wiem, czy wszystkich uczennic, czy nie wszystkich, ale w każdym razie tam zaczęłam pierwszą gimnazjalną, w tym gimnazjum. Komplety tajnego nauczania były organizowane i powstały gdzieś w styczniu czterdziestego, między grudniem a styczniem czterdziestego roku.
Wiedziałam, że organizują, bo nasza szkoła, chociaż nie istniała na placu Trzech Krzyży, miała z nami kontakt, tak że wszystko wiedziałam, co się dzieje. Wiedziałam, że się organizują, wiedziałam, że tworzą zespoły nauczania. To musiały być zespoły nauczycieli, rozpracowane w terenie, no i te komplety tajnego nauczania były w domach prywatnych uczniów, [tam] odbywały się lekcje, nie było oficjalnego pomieszczenia.
Nie, wtedy jak się zaczęły komplety, to już nie chodziłam na pensję, bo komplety były od rana, zajęcia szkolne zaczynały się normalnie od godziny ósmej rano, tak jak w szkole.
Tak, wiedziałam i dlatego jednocześnie szkoła nasza zorganizowała dla nas… zabezpieczyła nas, że tak powiem, prawnie przed konsekwencjami i w szkole handlowej Popielewskiej i Roszkowskiej na placu Unii, na piątym piętrze, na Bagateli uczęszczałam do tej szkoły handlowej w godzinach popołudniowych, od godziny czwartej.
Coś szczególnego, bo muszę powiedzieć, że to byli wspaniali nauczyciele.
Akurat ta szkoła, do której ja chodziłam, to była w Modlinie, ponieważ w tym czasie mieszkałam [kilka lat] w Modlinie, [gdzie służył wówczas mój ojciec, oficer Wojska Polskiego].
Jak najbardziej, to znaczy wychowanie polegało na tym, że starano się jak najbardziej zainteresować uczniów i uczniowie właściwie współtworzyli szkołę, brali czynny udział w różnych akcjach, różnych interesujących spotkaniach. Dodatkowo jeszcze nauczyciele starali się zapoznawać nas z różnymi przedmiotami, starali się jak najbardziej stworzyć sytuację, która była ciekawa, żeby to nie był tylko taki siedzący, bierny odbiór wiedzy. Co można powiedzieć? Że to było bardzo patriotyczne nastawienie wszystkich.
Że docenialiśmy to, że żyjemy w wolnej Polsce, że mamy niepodległą Polskę. To było na każdym kroku i czuliśmy to, byliśmy bardzo związani z historią. Tak że to już nie były pierwsze lata po odzyskaniu niepodległości, już byliśmy drugim pokoleniem, ale zdawaliśmy sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności, właściwie ogromnego szczęścia, które nas spotkało. Tak że wszyscy to doceniali i wszystkie uroczystości były organizowane bardzo spontanicznie. To nie były jakieś takie uroczystości organizowane, i dzieci, i młodzież nie była przymuszona, tylko wszyscy brali udział. Jakoś tak starali się oddać hołd tym, którzy oddali życie, starali się pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy musieli zapłacić – właściwie historia Polski była taka, że to, można powiedzieć, od wieków już tak było.
Również, oczywiście. Byłam bardzo zaangażowana, w sensie właśnie utrzymania jakiegoś… Wszyscy byliśmy zainteresowani, żeby ten poziom nie był [niski].
Tak, żeby był… I tak się złożyło, że mieliśmy wspaniałych profesorów, takich, którzy poświęcali nam bardzo dużo czasu, no i przekazywali wiedzę. Jednocześnie starali się po prostu egzekwować wiedzę.
Miałam poczucie dlatego, że to wszystko było po prostu organizowane przez [nas]. To nie było nam dane, tylko wszyscy się narażali. Profesorowie się narażali, uczniowie też, w pewnym sensie. Wszyscy właściwie staraliśmy się korzystać z tego jak najbardziej i docenialiśmy to, ogromnie docenialiśmy to, że w tym czasie możemy, że mamy stworzone warunki, że możemy się uczyć, że możemy korzystać z wiedzy i to z wiedzy wspaniałych profesorów.
Już w czasie pierwszych lat, w czterdziestym pierwszym roku zaczęłyśmy – bo to było żeńskie, więc mówię w imieniu swoich koleżanek – zaczęłyśmy się interesować możliwością, bo wiedziałyśmy, że nasi starsi koledzy… Mieliśmy czasami kontakty z kolegami, głównie z kolegami z Batorego, o których już wiedzieliśmy, że uczestniczą, że już są zorganizowani, że coś robią. Więc zależało nam bardzo na tym, żeby włączyć się w ten nurt, żebyśmy mogli coś robić. I wtedy w 1942 roku stworzono nam taką możliwość, jeden z kolegów po prostu zapytał w swoim [oddziale] w tym czasie, w czasie konspiracji, tak że właściwie zaproponowano nam konspiracyjną pracę. To się nazywało V Obwód, dokładnie nie wiem, chciałabym jeszcze zobaczyć, jak to się nazywało… Aha, to był oficjalnie II pluton kobiet, dowódca „Lucyna”, kompania kobiet, dowódcą kompanii [była] podporucznik „Growska” Magdalena (tutaj też mam zapisane nazwisko Magdalena Grzybowska), obwód Mokotów. To były komendantki, które były moimi komendantkami do końca Powstania. To się zaczęło w 1942 roku.
Tak, byłam zaprzysiężona w lutym 1942 roku. Składałam przysięgę w obecności właśnie komendantki „Growskiej” Magdaleny i komendantki „Jadwigi” Antoniny Kon.
To było w prywatnym mieszkaniu, bo spotkania nasze się odbywały w prywatnych mieszkaniach, albo to było gdzieś prawdopodobnie… No nie pamiętam, czy to było w moim mieszkaniu, czy w mieszkaniu koleżanek. Właściwie krążyłyśmy po całym Mokotowie.
Wiedziałam, że to jest organizacja, znaczy wiedziałam, że to jest organizacja akowska. Wiedziałam, że to jest praca dla ojczyzny. Miałam takie możliwości i natychmiast rozpoczęłam szkolenie, bo w ogóle byłam nieprzygotowana, bo przecież byłam właściwie dzieckiem, które zaczynało dopiero szkołę średnią. No i od lutego do czerwca czterdziestego drugiego roku ukończyłam kurs sanitarny, bo właściwie jeszcze nie było wiadomo, jak to będzie, gdzie będzie i gdzie będę potrzebna. A od września 1942 roku do stycznia 1943 roku [chodziłam na] kurs łączności.
Kurs sanitarny to było właściwie takie szkolenie. Przychodzili lekarze, przychodzili, to właściwie były wykłady i pokazy dla nas. To zawsze była jakaś grupa kilkanaście dziewcząt.
Nie, wtedy nie były. To były takie szkolenia, które można było robić… Nawet już nie pamiętam, raczej to się odbywało poza szpitalem, nie przekraczałyśmy żadnych oficjalnych instytucji. Na czym to polegało? Robienie opatrunków, złamania, zwichnięcia, pierwsza pomoc. To było takie ogólne szkolenie.
Szkolenie z łączności, tak. Już miałam teren. Ja miałam przydzielony teren Starego Miasta, tak że na tym terenie odbywały się moje ćwiczenia. Na każdy dzień miałam jakieś zadania przydzielone do wykonania, to znaczy poznanie terenu. No, wszystko to, co jest potrzebne przy prowadzeniu tego typu akcji, pracy. Najważniejsze zapoznanie się ze terenem, potem trafianie do różnych miejsc, umiejętność radzenia sobie w różnych sytuacjach. Tak że to bardzo trudno ogólnie powiedzieć, na czym to polegało, w każdym razie szczegóły były bardzo różne, bo były takie zadania, które się dostawało.
No pamiętam. Na przykład miałam podane tylko ogólne dane miejsca, do którego powinnam trafić, bo to głównie na tym polegało…
Tak, znaleźć adres, znaleźć miejsce. Znaczy dostawałam tylko takie ogólne [dane], mam trafić do takiego i takiego miejsca, miejsce było określone w różny sposób. Sama musiałam szukać na mapie, na planie. Sama musiałam zapoznać się z tym terenem teoretycznie, żeby tam trafić i trafić z różnych miejsc. Tak że to były takie już specjalne [zadania] przygotowywane przez specjalistów.
Nie, w ogóle nigdy się nie bałam. Nigdy się nie bałam i w ogóle nie miałam tego rodzaju obaw. Po prostu wykonywałam to, co do mnie należy.
Znaczy oczywiście byłam stale na to narażona, starałam się [ich] unikać, szczególnie nie dopuścić do rewizji, bo potem już przenosiłam prasę, potem już byłam prawdziwą łączniczką. Zaczęło się od szkolenia, a potem od czterdziestego drugiego przenosiłam „Biuletyny Informacyjne”, przenosiłam prasę, a potem już przenosiłam broń.
Na przykład w czasie szkolenia z bronią… Broń przenosiłam, od jesieni czterdziestego trzeciego roku do 1944 to już konkretnie dla porucznika „Pasa” [podporucznik Jan Krzyżkiewicz]. To co było dla niego potrzebne, przygotowywano i po prostu trafiałam w miejsce – to nigdy nie było w tym samym miejscu – gdzie otrzymywałam tą broń. No i wiedziałam, gdzie mam doręczyć tę broń porucznikowi „Pasowi”.
Ukrywałam ją w różny sposób, to znaczy albo miałam jakąś zawieszoną torbę, albo miałam jakieś… Znaczy zawsze [przenosiłam] niepostrzeżenie, zawsze miałam tam albo książki, albo żywność jakąś. To zawsze było pozorowane, po prostu to nie robiło wrażenia, że nawet [niosę] coś ciężkiego. Tak że nigdy mi się nie zdarzyło, żebym była rewidowana, nawet jak przechodziłam obok Niemców, żebym była zatrzymywana i rewidowana. Nie wiem, może nie było wtedy takiego… Nawet pamiętam, na ulicy Kruczej… Bo przechodziłam różnymi [ulicami], raczej przechodziłam, niż jeździłam tramwajem.
No takie trasy miałam jakoś. Wybierałam sobie zawsze jakoś taką trasę, przy okazji załatwiałam coś tam innego.
Zdarzyło mi się i to chyba dwukrotnie, że byłam po prostu zaskoczona nagłym zorganizowaniem w tym miejscu łapanki i musiałam uciekać, strzelano do mnie. To mi się zdarzyło w okolicy Dworca Południowego.
Nie.
Tak, oczywiście, w tym celu. Zatrzymywała się taka „buda”, podjeżdżała taka buda i właściwie wszystkich rewidowano, znaczy rewidowano, legitymowano i zabierano. Nie widziałam, żeby kogoś pozostawiono. I w tym czasie, kiedy się zatrzymała, to ja natychmiast zaczęłam uciekać. Zaczęłam uciekać, ten Niemiec strzelił, ale oczywiście to nie był strzał do mnie, dlatego że to było miejsce publiczne. Ten Niemiec akurat strzelał w powietrze, po prostu to było takie zastraszenie. Ja dobiegłam szybko do domów na ulicy Puławskiej, bo to było tak pomiędzy. No, wtedy Warszawa trochę inaczej wyglądała, nie była taka zabudowana, w każdym razie to tak było, że dobiegłam do ulicy Puławskiej. Oczywiście wszyscy dozorcy już wiedzieli o tym. Jak taka „buda” przyjeżdżała, to słyszało się te głosy niemieckie, już wszyscy wiedzieli, że jest łapanka, tak że starali się mnie przeprowadzać właściwie piwnicami jak najdalej.
Tak, to było właściwie tak, że wszyscy obywatele byli jakoś niesłychanie solidarni. Wszyscy starali się ratować. Ci dozorcy wychodzili z tyłu tych domów i mnie [przeprowadzali], tak że ja zatrzymałam się w końcu, szybko biegnąc, dość daleko. Tak że ten Niemiec starał się, szedł za mną jakiś czas, ale potem zrezygnował, bo mnie nie widział. Zrezygnował, bo po prostu było mu szkoda czasu, bo mieli do zabrania sporo ludzi. Taka przygoda mi się zdarzyła.
Nie, nie, bo to było moje zadanie po prostu. Właściwie myśmy jakoś tak byliśmy przygotowywani psychicznie, że wszyscy byliśmy nastawieni na wykonanie zadania. Wszystko inne było nieważne, tylko wykonanie zadania.
Nie, nigdy się nie zastanawiałam. To było dziwne, nawet sama się temu dziwię, ale tak było.
Tak, wbrew.
Znaczy jeżeli chodzi o „Biuletyny Informacyjne” i codzienną prasę, to miałam takie miejsce…
Już nie pamiętam. No nie, [właściwie] pamiętam, że na przykład przenosiłam z Mokotowa, na Mokotowie gdzieś było w jakimś miejscu, ale już nie pamiętam, bo to tyle było…
Jakieś, na pewno powyżej… około trzydziestu. Dwadzieścia, trzydzieści adresów miałam.
Tak, układałam sobie plan i po prostu wstępowałam, oddawałam i wychodziłam. To była błyskawiczna praca. Właściwie miałam już jakiś taki ułożony plan, żeby wykorzystać każde miejsce.
Tak, ten sam szlak. Nawet taka sytuacja mnie została w dniu Powstania, pierwszego, tak że ledwo zdążyłam na Mokotów na miejsce zbiórki 1 sierpnia. Bo pierwsza zbiórka była 28 lipca. Miałam to miejsce zbiórki na Wawelskiej, ale nie doszło wtedy do Powstania, do wybuchu Powstania. Alarm został odwołany i dopiero 1 sierpnia był następny termin.
Czy czytałam? Nie miałam czasu. Potem czytałam.
Potem, jak wracałam do domu, to zawsze miałam dla siebie jakiś „Biuletyn”.
Nie, przedtem nie, bo nie było kiedy i nie miałam gdzie, w ogóle nie otwierałam. Znaczy mechanicznie robiłam, miałam absolutne zaufanie, że to mam wykonać. Wszystko polegało na absolutnym zaufaniu, bo szkoda mi było czasu po prostu tracić. A poza tym ukrywałam to wszystko i robiłam to w taki sposób, żeby nikt nie zwrócił na to uwagi, że ja coś przenoszę.
Nie bardzo. Znaczy rodzina moja – mój ojciec był w obozie, moja matka ciężko pracowała, bo została sama z nami, znaczy mój brat był młodszy. Mój brat nie brał udziału w konspiracji, bo był jeszcze młodszym dzieckiem. Matka była zajęta po prostu, musiała zarobić na to, żeby opłacić mieszkanie i żeby chociaż [mieć] ten chleb, żeby coś kupić do jedzenia. Też wychodziła rano, wracała dopiero po szóstej wieczorem, więc wiedziała, że ja coś robię, ale nigdy jej nie informowałam, nie informowałam jej szczegółowo. Też polegało to na tym, że miała do mnie ogromne zaufanie i do młodzieży, która do mnie przychodziła. Bo te spotkania to wszystko równolegle się toczyło. Jednocześnie były komplety tajnego nauczania, często u mnie się odbywały lekcje. Jednocześnie była ta praca konspiracyjna, a po południu jeszcze była szkoła handlowa. Tak że dużo rzeczy się działo. No, ja mojej mamy nie wprowadzałam, po prostu nie chciałam jej niepokoić, tak że wiedziała, że coś robię, ale nie wiedziała, że to jest tak niebezpieczne.
Właśnie w tym „małym sabotażu”.
Do „małego sabotażu” dostałam się dzięki temu, że miałam umożliwiony kontakt z profesorem Marianem Gieysztorem, który był dowódcą… to się nazywało komenda… […] [Kierownictwo] Walki Cywilnej, i on mnie przydzielił, zostałam przydzielona do oddziału propagandy przy KWC od lutego czterdziestego drugiego roku. Pracowałam tam do sierpnia czterdziestego czwartego roku.
Tak, też akowska, ale inna.
I tam dostawałam materiały, to znaczy tam to był oddział propagandy. To znaczy, czym się zajmowałam – zajmowałam się adresowaniem kopert, miałam książki telefoniczne całej Rzeszy Niemieckiej, całych Niemiec w domu.
Tak, miałam te książki telefoniczne, miałam cały materiał, koperty i materiał, który ma być wysłany. Więc ten materiał świeżo odebrany trzeba było włożyć do odpowiednich kopert, odpowiednio zaadresować, a potem wrzucić do skrzynek pocztowych.
Nie, nie czytałam. To było po niemiecku, nie znałam wtedy niemieckiego. To było po niemiecku, a poza tym bardzo się śpieszyłam, bo naprawdę dysponowałam bardzo małą ilością czasu. Bo to było między szkołami, musiałam to zrobić w ciągu dnia, bo potem była godzina policyjna, kończyły się moje lekcje jedne, zaczynały się drugie w szkole handlowej. Tak się zdarzyło, że często na placu Unii wrzucałam, naprzeciwko [budynku] straży pożarnej, do niedawna jeszcze ta skrzynka tam była, tam przeważnie wrzucałam te koperty zapieczętowane.
Tak, adresy ręcznie. Nie miałam maszyny, nie miałam nic. Ile mogłam zaadresować, tyle zaadresowałam i wrzuciłam, i to właściwie bardzo często idąc do szkoły, do tej szkoły handlowej na zajęcia.
Właśnie któregoś dnia tak się złożyło, że w tym pędzie jednocześnie z tymi kopertami wrzuciłam swoją kenkartę. Ale miałam w ogóle kontakt z jednym z dowódców w tej [Kierownictwie] Walki Cywilnej, pseudonim „Andrzej”, miałam do niego dostęp, dałam znać i oni natychmiast, w bardzo szybkim czasie [ją odzyskali], tak że miałam już tę kenkartę w domu wieczorem.
Tak.
W ogóle nie znałam konkretnie.
Tego profesora to tylko tyle, że nawiązałam kontakt, a poza tym praktycznie to nie znałam nikogo. Nie było takiego nawiązywania kontaktów, nie znałam nazwisk, nic nie znałam. To była taka ogólna zasada, ja nawet się tego nie starałam znać.
Tak, to wszystko polegało na wykonaniu czynności.
Nie wiem, na jakiej zasadzie. No, zdarzało się, że następowała zmiana adresu i odbierałam na przykład materiał w innym miejscu, byłam zawiadomiona, ale nigdy nie wiedziałam dlaczego.
Wiedziałam, że mam być tu albo mam być tu, zawsze byłam zawiadomiona. Ale poza tym jeszcze w tym czasie, pracując w [Kierownictwie] Walki Cywilnej, dostawałam w innym czasie (pewnie to były inne dni) takie gotowe materiały, afisze do przylepiania na samochody niemieckie. Aha, bo w tych kopertach, które wysyłałam do Niemiec, wybierałam adresy, wiedziałam mniej więcej, jakie adresy, znaczy do kogo one mają być adresowane. No niby powinno być przede wszystkim do folksdojczów i tak dalej, tego nie wiedziałam, ale również do inteligencji niemieckiej, bo treścią tych materiałów bardzo często były po prostu informacje o tym, co się dzieje, zawiadamianie ludności niemieckiej, szczególnie inteligencji niemieckiej, żeby wiedziała, jaka jest sytuacja.
Tak. Jeżeli chodzi o adresy, to zawsze inny i wybierałam sama. Nie było czasu na to, żeby przedyskutować, przeanalizować i tak dalej.
Uważałam, że jeżeli mogę coś jeszcze zrobić, to szkoda [byłoby nie tego nie robić]. Chciałam wykorzystać ten czas, który mam, maksymalnie. Jak wiedziałam, że idąc, mogę coś jeszcze zrobić, to decydowałam się na to. Wiedziałam, że jeszcze mogę coś zrobić.
Ja tego nie meldowałam, ale przypuszczam, że wiedziała, bo często spotykałam pewne osoby, ale anonimowe, nie wiedziałam, jak się nazywają, w tych samych miejscach.
Nie, nigdy na ten temat nie prowadziłyśmy rozmów. Nikt nie wiedział, w ogóle to była tajemnica i to była tajemnica na zawsze. To była taka tajemnica do końca życia, można powiedzieć. Ani w rodzinie nie opowiadałam.
Głos spoza kadru: Opowiedz o tym epizodzie na Wiejskiej, jak was ten Niemiec przyuważył. Aha, na Wiejskiej. Zdarzały się takie historie, bo między innymi jak rozlepiałam te… Samochody niemieckie były oblepiane w alei Szucha, na ulicy Wiejskiej, właśnie tam, gdzie było Gestapo, gdzie byli Niemcy. Robiłam to bardzo szybko. Zresztą miałam już taką wprawę, że wszystko było przygotowane, wyjmowałam, szłam, błyskawicznie to było przylepione, podane. Zdarzyło mi się na ulicy Wiejskiej, gdzie nie było takiego skupiska samochodów i tak dalej, widział to Niemiec, który stał w oknie i mi pogroził palcem. Tak mi się zdarzyło.
Nie, to też opierało się na moim zaufaniu. Nie czytałam, bo nie znałam niemieckiego, ale to były treści nikogo nieobrażające, to były treści ostrzegające, ostrzegawcze, żeby społeczeństwo niemieckie po prostu wiedziało i nawet Niemcy, którzy nie zdają sobie sprawy, co robią, żeby byli po prostu poinformowani. To były raczej informacyjne i ostrzegające, nie było tam jakiegoś języka takiego… ani jakiegoś wojennego, ani…
Czy coś jeszcze… Już nie pamiętam, może jeszcze coś robiłam… Nie wiem, czy by mi starczyło czasu, dlatego że kończyła się szkoła wieczorem i musiałam przed godziną policyjną wrócić do domu.
Nie, nie czułam nic. Nic nie czułam.
Nie, nie wiedziałam. W ogóle nie wiedziałam, bo to wszystko powstawało spontanicznie, nic nie było przygotowywane. Nikt się tego nie spodziewał, nikt tego nie wiedział, tak że to nie było możliwe.
Ja 22 lipca nie pamiętam. Pamiętam 28 lipca, bo wtedy szłam aleją Niepodległości na Wawelską i wtedy cała młodzież szła do punktów zbiórek. Odpowiednio byliśmy ubrani, to znaczy odpowiednie buty, jakieś odpowiednie kurtki, jakieś torby mieliśmy, bo nie wiadomo było, na jak długo. I muszę powiedzieć – wtedy był cały pochód młodzieży. Tak że nawet się dziwię, jak tak mogło być, ale tak było. To było 28 lipca.
Tak, oczywiście. Wszyscy byliśmy dokładnie zawsze informowani.
No wiedziałam, że to będzie punkt, w którym dopiero się okaże, co będę robiła.
No to już wtedy powiedziałam mojej matce, jaka jest sytuacja, to już wiedziała. Potem już moja matka wiedziała o tym.
Tak się złożyło, że to było w moim mieszkaniu na Bałuckiego 24, ale ja tego dnia jeszcze rano… Znaczy już wiedziałam rano, że muszę wrócić na godzinę piątą, że muszę przed piątą być w domu, ale jeszcze tego dnia normalnie roznosiłam „Biuletyny…”.
O pierwszym. A dwudziestego ósmego po prostu szłam na miejsce zbiórki.
Właśnie na ulicy Wawelskiej, już nie pamiętam adresu.
Poza mną to były różne, to były dziewczęta, bo ja byłam w tej kobiecej organizacji.
Nie.
No może dwie były takie, które znałam, z którymi miałam kontakt. Były takie najbliższe dwie, trzy osoby, z którymi przechodziłam kanałami, z którymi wychodziłam poza Warszawę.
W czasie Powstania.
Byłam bardzo krótko, Musiałam być tam w nocy, ponieważ była godzina policyjna. Dwudziestego dziewiątego rano można było opuścić to miejsce, bo było wiadomo, że już odwołane jest Powstanie.
Rano, tak, wyszłam, bo miałam do roznoszenia prasę, „Biuletyny…” i ledwo zdążyłam przed piątą. Przed piątą usłyszałam pierwsze strzały na Mokotowie, a dopiero dochodziłam do ulicy Puławskiej. Tak że byłam nawet kilka minut po piątej, już się niepokoiły te osoby, które były zgrupowane w moim mieszkaniu.
Co myślałam? Po pierwsze nie zdawałam sobie sprawy, że to będzie tak długo. Wydawało mi się, że to… Bo akcja wojenna właściwie trwała, Armia Czerwona już się zatrzymała gdzieś tam nad Wisłą. Dużo się działo wtedy, więc wydawało mi się, że to długo nie będzie trwało. Przede wszystkim wiedziałam, że jesteśmy potrzebni, że nie wiadomo, co będę robić, może być tak, że nie będę jako łączniczka, tylko może będę musiała być sanitariuszką, jak będzie trzeba. Jeszcze nic nie wiedziałam, wszystko to były wielkie znaki zapytania. Oczywiście mimo że byłam nauczona i umiałam strzelać, miałam do czynienia z bronią, potrafiłam z karabinu, który był na… celować, strzelać. Nie garnęłam się do tego i raczej bym tego… Znaczy wiedziałam, że nigdy nie będę mogła do nikogo strzelić. Były takie momenty, że mnie zapraszano, że byłam w takim polu, że tak powiem, zapraszano mnie, żebym… Przyszłam do takiego punktu obserwacyjnego, gdzie było absolutnie wszystko widać, i wiadomo było, że trzeba użyć broni. No ja bym tego nie zrobiła, po prostu nie mogłabym do nikogo strzelić, nawet do wroga. Wiedziałam o tym, miałam taki opór. Tak że starałam się, wiedziałam, że będę robiła wszystko, żeby nie musieć strzelać, chyba żeby to było konieczne.
Nie, w ogóle nigdy tego nie brałam pod uwagę, dlatego że właściwie stale ktoś ginął. Była taka sytuacja, że właściwie… I nie było dnia, żeby nie było, żebyśmy [kogoś nie stracili]. Jeszcze o tym nie mówiłam, ale to potem, w czasie Powstania, zawsze ktoś ginął i trzymaliśmy wartę. Niemcy do nas strzelali, snajperzy, a pomimo to był pogrzeb, tej osobie oddana była cześć, była pochowana. Przeważnie większość to było wyznania katolickiego, więc był ksiądz. No i mimo że strzelano do nas i wiedziałam, że mogę zginąć, no po prostu taka była sytuacja.
To znaczy byłam pogodzona z takim faktem.
Oczywiście, potem dostałam się do pionu (tutaj mam zapisane), zaczęłam funkcjonować jako łączniczka. No i zgłosiłam się tam na Mokotowie, to była Komenda Obwodu WSOP AK Mokotów. Pełniłam funkcję łączniczki dowództwa Batalionu VI i na Czerniaków. Wtedy miałam ten przydział przenoszenia, kontaktowania się z dowództwem na Czerniakowie.
Ona się chyba zmieniała. Już nie pamiętam, bo było tyle miejsce, do których się zgłaszałam. Naprawdę trudno jest mi w tej chwili powiedzieć. To było chyba gdzieś na ulicy… nie Malczewskiego, ale… No w każdym razie bardzo często w różnych miejscach.
Przełożoną to właśnie była komendantka „Growska”.
Tak, wtedy dostawałam materiał, byłam poinformowana, co mam… To nie były jakieś długofalowe zalecenia, tylko jednorazowe właściwie wykonanie, szybkie wykonanie jednego polecenia, do różnych miejsc.
Przeważnie z taką moją koleżanką, właściwie to najczęściej. Nazywała się Janina Andziak, potem Janina Andziak-Jankowska.
No nie, znałyśmy się, dlatego że mniej więcej w tym samym czasie zaczęłyśmy pracę w konspiracji, a poza tym znałyśmy się z kompletów, bo ona również uczęszczała na komplety tajnego nauczania, tak że dobrze się znałyśmy.
Przenosiłam w różne miejsca. Jedno z pierwszych przejść to było na Pola Mokotowskie, na ulicę… Musiałam zresztą przejść przez niezabudowane tereny, bo Warszawa wyglądała inaczej, do alei Niepodległości Mokotów był zabudowany, potem dalej były właściwie ogródki działkowe. A pierwsze [wyjście], musiałam [iść] – to było 14 sierpnia, jedno z pierwszych takich dalszych wyjść – do ulicy Kielecka i… nawet niedawno mówiłam… Bo miałam dwa adresy, bo nie było kontaktu w tym czasie, tam trwały działania wojenne i trzeba było nawiązać kontakt. Tak że to pierwsze wyjście było właśnie na ulicę Kielecką. To było takie bardzo dramatyczne wyjście, bo trzeba było być odsłoniętym, przejść przez Pola Mokotowskie, a Niemcy z różnych miejsc, snajperzy i nie snajperzy, do nas strzelali, tak że były takie odcinki, że trzeba było się czołgać, czołgać wśród tych jarzyn, roślin, które były tam posadzone. Bo wszystko było posadzone, to było wszystko zarośnięte. No więc nam się udało tam przejść na tą Kielecką i jeszcze jak ona tam się nazywała… Łowicką. Kielecka i Łowicka, tam od razu była taka sytuacja, że jak się tam pojawiłyśmy, to od razu mieszkańcy wiedzieli. Mieszkańcy bardzo współdziałali, tak że nawet jeżeli nie miałyśmy takiego dokładnego adresu, to mieszkańcy wiedzieli mniej więcej i potrafili nam scharakteryzować to miejsce. Zawsze ten meldunek dotarł na miejsce.
Ta wyprawa była bardzo trudna, dlatego że potem ten powrót był trudny, bo potem tam nas zastała – to było czternastego, pamiętam dokładnie tę datę, 14 sierpnia – potem kiedy wracałyśmy, Niemcy już urządzali taką obławę, można powiedzieć. Właściwie ten teren był przez nich bardzo obserwowany. Zbliżały się te samochody niemieckie oświetlone, bo to było już po południu, i Niemcy strzelali do nas. Tak że trudny był ten powrót i nie było potem wyjścia, trzeba było… Tam był jeden dom, stał, ogrodzony siatką, wybudowany, jeszcze mieszkańców tam nie było. Udało nam się doczołgać do tego – właśnie byłam z tą koleżanką – udało nam się doczołgać do tego domu, do tej siatki. Przekroczyłyśmy ogrodzenie, tam już leżały trupy, trupy prawdopodobnie Powstańców w kombinezonach, ale one już mogły leżeć… zastrzelonych Powstańców, leżały na terenie. Można było wejść do tego domu. Ponieważ był wielki obstrzał, zaczął się z kilku stron, musiałyśmy się schronić, schroniłyśmy się w tym domu. No i tam dość długo czekałyśmy, bo to się przybliżało. Wszystko się do nas przybliżało, słychać było coraz bliżej strzały, widać było samochody, tak że nie było wyjścia. No i wiadomo było, że godzina policyjna nas tam zastanie. I starałyśmy się zorientować, czy jest jakaś możliwość ukrycia się w tym domu. No i tam się okazało, że oczywiście mieszkańców nie było, dom był pusty, widać, że niezamieszkały. Udało nam się pewne drzwi otworzyć i okazało się, że takie pomieszczenie ciemne, właściwie pomieszczenie było bez okna, całe wypełnione łuskwinami grochu. Tak że nawet dosłownie od podłogi niemalże do sufitu. Ponieważ te głosy były coraz bliżej, zdecydowałyśmy się, że trzeba się zaszyć w tych łupinach, nie mamy wyjścia. No więc zaszyłyśmy się właśnie w tych łupinach. To znaczy na tym to polegało, że trzeba było te łupiny usunąć, żeby w ogóle tam wejść. Potem jedna z nas została na zewnątrz, zasypała drugą. I potem druga. I w tych łupinach tak zostałyśmy. Te drzwi się jakoś udało dociągnąć, bo to jeszcze bardzo trudna sytuacja, bo te łupiny przeszkadzały. I okazało się, że w nocy ci Niemcy przyszli do tego domu. Przyszli, słychać było te kroki, głosy niemieckie, ale w pewnym momencie nawet uchylili drzwi, ale nie wchodzili i nie zapalali. Znaczy tam elektryczności nie było, nie działała, nie oświetlali dokładnie. Sprawdzili te pomieszczenia, widocznie uznali, że nikogo nie ma, zamknęli te drzwi i wyszli. To było w nocy. Postanowiłyśmy jednak nie wychodzić, tylko czekać do rana, aż się rozwidni. Ponieważ była zupełna cisza, więc dopiero nad ranem, może czwarta, piąta – to był już 15 sierpnia – udało nam się wyjść, wyczołgać, wyjść z tych łuskwin. Wyszłyśmy na teren, potem nie mogłyśmy znaleźć wyjścia, bo oni zamknęli jakoś tę furtkę, tak zabezpieczyli, że trudno było wyjść, ale się udało. No i potem już biegiem, biegiem. Ale to już było w pobliżu, to już było prawdopodobnie gdzieś vis-à-vis ulicy między (Dąbrowskiego) Szustra a Wiktorską, na tej przestrzeni ten dom stał. Tak że potem bardzo szybko uznałyśmy, że jest takie miejsce, gdzie już wiadomo było, że tam są nasi Powstańcy. Potem widziałyśmy nawet oznaki tego, że tam są, więc szybko biegnąc, przebiegłyśmy do [Niepodległości], ale wtedy nie było żadnego strzału, bo był teren zupełnie uśpiony. Pusty, uśpiony, nie było widać żadnego samochodu niemieckiego, żadnego Niemca, żadnego strzału.
Nie, ani opaski, ani kombinezonu. Normalnie chodziłam w kombinezonie, ale wtedy… No może to był kombinezon, ale starałam się wtedy, jak wychodziłam, starałam się, żeby to nie był jakiś taki uniform. To znaczy prawdopodobnie jakieś spodnie miałam, prawdopodobnie spodnie od kombinezonu, ale zawsze pod tym kombinezonem miałam jakąś bluzkę, tak że mogłam tę górę jakoś ściągnąć, zmienić coś.
Nie, właśnie po to, żeby nie być rozpoznaną, to starałam się być tak ubrana, żeby móc od razu nie występować w kombinezonie jako Powstaniec, tylko raczej tak wyglądać jak mieszkająca tam ludność.
Niby były takie dni, że można było tej ludności cywilnej przechodzić z jakimiś białymi [chorągiewkami], ale nie wiem, czy tak było naprawdę.
Tak, to wszystko zależało od szczęścia i po prostu od sytuacji. Trzeba było wybierać. Bardzo często było tak, że musiałyśmy się czołgać.
Głos spoza kadru: Basiu, powiedz o tej wyprawie do Konstancina.
To była jedna z tych wypraw. Piętnastego sierpnia wróciłyśmy, to było święto. Przywitali nas Powstańcy, wielka radość, ogromna.
Tak.
Tak, oni wiedzieli. Widzieli to wszystko, naszą sytuację, widzieli tych Niemców, ale nie było możliwości prowadzenia walki, zniszczenia tych wozów, które [zaszły] tak daleko, które się tam ciągle zbliżały, niemieckich. Tak że nie było mowy o jakimś wyzwoleniu nas przy pomocy walki, tylko udało nam się po prostu [przedostać]. Była wtedy ogromna radość z naszego powrotu.
No właśnie, to był jeden taki szlak. Potem był taki długi szlak przez Królikarnię, przez Sadybę, na dół. To był też bardzo trudny okres, bo właściwie stale byłyśmy pod obstrzałem. Tak że nie było mowy o przejściu, trzeba było się czołgać przez ten teren, przejść do Sadyby, no a potem z Sadyby przez Wilanów do Konstancina na piechotę, do Kabat.
Też z meldunkami. Trzeba było dostarczyć meldunki, do Konstancina konkretnie.
Miałyśmy adres, wiedziałyśmy, do kogo mamy się zwrócić, wiedziałyśmy, dokąd mamy dojść. To nie zawsze było adresowane tak konkretnie, ale polegało na tym, że trzeba było znaleźć tę komendę. Ale miałyśmy dokładne określenie, gdzie to może być, jak to może być, w jaki sposób tego poszukać, bo przecież oni też zmieniali swoje miejsce.
Tak, trzeba było w zależności od sytuacji. Jak byłyśmy ostrzeliwane, a bardzo często [byłyśmy ostrzeliwane] przez snajperów, no to nie było wyjścia, tylko trzeba było się po prostu… Nie było mowy, żeby iść. Trzeba było się czołgać albo zatrzymywać, po prostu dłuższy czas leżeć nieruchomo.
No nie, potem powrót już był bardzo ułatwiony, dlatego że już na granicy Sadyby były wojska węgierskie. Tak że Węgrzy już potem nam pomagali wrócić.
W taki sposób, że nas podwieźli nawet jakiś kawałek taką bryczką, nie-bryczką. Mieli jakiś taki pojazd. To znaczy oni nie byli informowani, że my jesteśmy… Aha, powrót już był o tyle, powiedzmy, bardziej cywilizowany, dlatego że zawsze już byłyśmy w Konstancinie i w tamtych okolicach obdarzone żywnością. Więc dźwigałyśmy, bo to można było powiedzieć, że to jest dla rodziny, że wracamy. Zawsze już nie byłyśmy traktowane jako Powstańcy, tylko jako po prostu mieszkańcy.
Nie, bo w tym czasie, jak myśmy wracały, to było przed wieczorem, to była jakaś piąta, szósta po południu, to w tym czasie byłyśmy tam same, znalazłyśmy się w tym miejscu. Bo właściwie ludzie starali się nie przechodzić tamtędy, bo to był teren… Właściwie przez przypadek trafiłyśmy na tych Węgrów, a gdyby [to byli] Niemcy, nie wiem, czy by nam pomogli.
Chociaż zdarzyło nam się, że Niemcy nam uratowali życie.
To była taka sytuacja, że przechodziłyśmy do stacji pomp [na Czerniakowie]. To było zupełnie inne wyjście.
Tak, z meldunkiem. Tam natrafiłyśmy na takich… Ja nie wiem, czy to byli Ukraińcy, czy to byli jacyś… takie dzikie [nacje], a w armii niemieckiej, „kałmuki”, coś takiego. Oni się rzucili po prostu na nas i uratował nam życie taki oficer niemiecki, który zatrzymał to wszystko. Użył, że tak powiem, jakiegoś silnego rozkazu, żeby zatrzymać ich w tej akcji i po prostu przeprowadził nas z powrotem. Tak że zdarzyło mi się, zdarzyło.
Nie, nigdzie wody nie było. Wracałyśmy bardzo często z potłuczonymi, podrapanymi kolanami. Znaczy jeżeli chodzi o stronę higieny, to z wodą w ogóle było trudno, ale jeżeli udało mi się trafić do domu mieszkalnego na Mokotowie, to była zawsze przygotowana jakaś woda, że można było się obmyć. Znaczy nie było wody bieżącej, ale było jakieś wiadro z wodą i można było trochę się obmyć.
Natomiast jeżeli chodzi o jedzenie, to w ogóle nie przypominam sobie. Były całe dni, że praktycznie się nic nie jadło. W ogóle nie wchodziło w grę jedzenie, bo nie było ani czasu, ani możliwości. Szczerze mówiąc, w ogóle nie miałam ochoty nawet, dlatego że na Mokotowie zawsze była godzina, w której rozwożono, przywożono posiłek i jeżeli się tam dotarło, to można było talerz gorącej zupy dostać. [To było] tam w okolicach między innymi parku Dreszera i Krasickiego. Ale może raz albo dwa razy jadłam coś gorącego, bo właściwie nigdy się nie brało pod uwagę tego, żeby wrócić na ten posiłek albo żeby to było jakimś celem. Ważniejsze było wykonanie [zadania]. Zresztą byłyśmy tak zmęczone, nie było nawet mowy o tym. Tak że z tym jedzeniem było gorzej, ale właśnie bardzo często były jakieś takie surowe jarzyny, marchewka, nie marchewka. Na przykład na tym Polu Mokotowskim to zjadłyśmy kilka [warzyw]. To nie było w pęczkach, ale powyrywałyśmy sporo marchewek, jakaś kalarepka tam była. Żywiłyśmy się po prostu tym często, co było.
Przygotowany posiłek dla Powstańców był codziennie. W zasadzie jeżeli tam byli w pobliżu, to mogli zawsze korzystać.
Spałam przeważnie… Bardzo często nie spałam w ogóle. Między innymi jeszcze w tym czasie między 10 września a dwudziestym którymś brałam udział w sekcji zrzutkowej. W parku Dreszera wieczorem się gromadziliśmy, przygotowani byliśmy na odbiór zrzutków, bo spodziewaliśmy się, że spadną, że przekażą nam jakąś pomoc. Tak, miała być przekazana. Tam już były te stanowiska przygotowane i musiały być dyżury, i właśnie między innymi brałam udział w takich dyżurach kilkanaście dni, kilkanaście nocy.
Tak, ale w tym czasie jak ja byłam, to akurat nie było żadnego odbioru, nic nie zrzucano, to znaczy w tym punkcie. [Zrzucano] gdzie indziej.
Nie, nie widziałam.
Chyba od razu wiedzieliśmy, że to jest „Baszta”.
Nie, nie wiedziałam.
No muszę powiedzieć, że taki rodzinny, zawsze był powiązany z troską. Było przekazanie suche i takie profesjonalne, ale poza tym zawsze była jakaś życzliwa i serdeczna rozmowa.
No, jak mogłam, to przychodziłam na Bałuckiego 24. Między innymi pod koniec… Potem przechodziłam kanałami przy końcu…
W połowie września, tak. Przy końcu Powstania przechodziłam kanałami. Ale właściwie wtedy, kiedy przechodziłam, to Niemcy rzucali granaty przy ulicy Dworkowej. Bo tam wylot… Wchodziłam do kanału…
Tak. No w każdym razie to było wtedy, między dwudziestym… Dwudziestego siódmym był już rozkaz opuszczenia. Mniej więcej od dwudziestego czy dwudziestego pierwszego leżałam już w szpitaliku. W szpitaliku właśnie na Bałuckiego 24 w suterenie wszystkie pomieszczenia były przeznaczone [jako] miejsca dla chorych. Szpitalik, który prowadził doktór Kunicki, który mieszkał w tym domu.
Dlatego właśnie, że byłam w czasie… W tym kanale Niemcy rzucali granaty i byłam ranna od odłamków granatu. No i trzeba było mnie położyć. Dostałam surowicę przeciwtężcową. Poza tym od razu wystąpiła bardzo wysoka gorączka, około czterdziestu stopni. Tak że byłam tam po prostu leczona. Trudno było powiedzieć, czy to jest tylko odczyn na surowicę, czy to jest odczyn po zranieniu, czy jestem chora, jaka była taka dokładnie… No, byłam do pewnego stopnia przebadana, prawda, ale nie było warunków na to, żeby ustalić rozpoznanie. No i dwudziestego siódmego, już w czasie oficjalnego zakończenia Powstania na Mokotowie, większość moich kolegów, właściwie wszyscy, kanałami przechodzili do Śródmieścia. I normalnie bym przeszła do Śródmieścia, ale nie nadawałam się w ogóle do chodzenia, bo byłam po prostu [chora], miałam wysoką temperaturę, byłam zupełnie nieprzytomna. Tak że właściwie wszyscy ranni dostali rozkaz, że mają zniszczyć legitymacje – wtedy właśnie zniszczyłam swoją legitymację – że mają zniszczyć i mają wychodzić, opuszczać Warszawę z ludnością cywilną. No więc z ludnością cywilną dwudziestego siódmego to był cały Mokotów, opuszczał, mieszkańcy Mokotowa opuszczali Mokotów. I to był taki jeden wielki korowód, tak że jakoś te osoby wszystkie troszczyły się o siebie. Nie czułam się osamotniona, jakoś mnie prowadziły, jakoś szłam. Szliśmy w Opaczy, oczywiście pod kontrolą Niemców, Niemcy obok, a potem do Pruszkowa.
Nigdzie, bo mnie… Jak zostałam ranna, to mnie wyciągnęli z tego kanału.
Nie, no tutaj. Znaczy doprowadzili mnie Powstańcy, którzy byli w kanale.
Nie. Jeszcze w tym odcinku… Jeszcze nie przeszłam pod Dworkową. To się wszystko stało przed Dworkową. Niemcy rzucili…
W tym kanale to się dopiero wtedy zaczęło, zaczęły się te dramaty. No to mnie to spotkało jeszcze przed zakończeniem Powstania, bo ja wtedy szłam… Już nie pamiętam, czy szłam sama. Nie, szłam z też jakąś osobą wychodziłam, wychodziłyśmy z meldunkami. Ale…
Tak, wtedy jeszcze szłam [z meldunkiem].
No wcześniej, ale to było krótkie przejście, na bardzo małym odcinku. Tak że w zasadzie to taka długa podróż mnie czekała. No ale wtedy właśnie w tym kanale zaczęły się… No oczywiście po wrzuceniu tych granatów zaczęła się straszna sytuacja, prawda. Bo właściwie normalnie ten kanał to powinien być opróżniony, a on już wtedy zaczynał… Zbierała się jakaś, nie wiem skąd, na pewno tam były jakieś uszkodzone rury, tak że [poruszałam się] już właściwie w takiej wodzie, w takich odpadach i tak dalej. Ale od razu byli Powstańcy, którzy wiedzieli o tym, że ja jestem półprzytomna, i mnie stamtąd wyprowadzili, wynieśli po prostu. Wynieśli mnie w najbliższym miejscu, gdzie można było wyjść, to znaczy gdzieś prawdopodobnie w okolicach Wiktorskiej, no i wtedy dostałam się do tego szpitalika. No i dzięki temu żyję, dlatego że dwudziestego siódmego te osoby, cały Mokotów, wszyscy Powstańcy ruszyli kanałami do Śródmieścia i właściwie bardzo dużo osób zginęło. Moje koleżanki różne, który znałam z tego okresu, bardzo dużo zginęło w tym czasie.
Ludność cywilna absolutnie… Znaczy czuła, wiedziała, że to jest konieczne, w ogóle nigdy nie miała pretensji.
Nie, nie, nie, odwrotnie. Myśmy się starali interesować, bo jak przynieśliśmy tę żywność, to już kilka razy się zdarzyło, obdarzaliśmy tych [mieszkańców]. Bo wszystko zostawiałyśmy Powstańcom, znaczy mieszkańcom. Tak że bardzo często właściwie troszczyli się o nas, można powiedzieć. Raczej to było starsze pokolenie. Może dlatego że rodziny były, też brały udział. Właściwie można powiedzieć, że cała Warszawa starała się bronić, ratować i była bardzo dzielna. Muszę powiedzieć, że wszyscy wykazywali ogromną dzielność. Nikt nie narzekał, nikt się nie skarżył.
Nie, nie. Na dyskusje nie było czasu.
No to wszyscy wiedzieli. I nie wiedzieli, dlaczego stoją i jakie mają plany. Nie mieliśmy dokładnych informacji.
No oczywiście, że odczuwałam. Wszyscy odczuwaliśmy, że sytuacja jest w zasadzie beznadziejna.
No oficjalnie na pewno była możliwość otrzymania takich informacji, ale wtedy żadnych „Biuletynów…” nie dostawałam.
Nie, nie czytałam prasy. Możliwe, że była, ale ja byłam stale w jakiejś akcji i nie miałam nawet czasu, żeby zasięgnąć jakichś opinii. Ale przychodzili Powstańcy. Już wtedy był stale ruch, że Powstańcy, na przykład ze Starego Miasta, z różnych części Warszawy, które musieli opuścić, pojawiali się na Mokotowie.
Przepływ jakiś oczywiście był.
Nie było sekundy czasu po prostu, bo stale coś trzeba było robić, po prostu taka była sytuacja. Właściwie stale byliśmy zajęci.
Prawdopodobnie tak, odbywały się. I naprzeciwko, [Bałuckiego 24], tam się odbywały, tam była taka szkoła muzyczna. Bo jeszcze na początku to miałam jakąś… Na początku, w pierwszych dniach Powstania (tam powstał „Marsz Mokotowa” i tak dalej) jeszcze miałam chwilę czasu, żeby uczestniczyć, ale potem już nigdy nie miałam możliwości po prostu ani zdążyć, ani dotrzeć.
A ze spaniem, właśnie. Zdarzało się tak, że gdzieś tam dotarłam, że mogłam się znaleźć w jakimś mieszkaniu, no bo były takie miejsca na Mokotowie, że mogłam się znaleźć, oczywiście pustym, bo normalnie mieszkańcy byli w piwnicach, schronach pochowani, no to jedyna możliwość to było spanie po prostu na podłodze. To rzucałyśmy się na podłogę i spałyśmy po prostu tak jak… Tak że oczywiście jak wyszłam, jak się znalazłam potem poza Warszawą, to byłam zawszona. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego. Ta higiena w ogóle… Doszło do tego…
Tak. Rozwijało się bardzo dużo rożnych tych…
Proszę pani, zawsze były możliwości życia religijnego. Właściwie przed każdym większym wyjściem zawsze była msza w jakimś miejscu odprawiana, niedaleko. Tak że były różne miejsca, byli księża i można było uczestniczyć w krótkich modlitwach, w dłuższych modlitwach. Można było zawsze natrafić na taką sytuację.
Właśnie mówię, brałam udział nie w pogrzebach, bo nie byłam w stanie nigdy. Nie wiem, gdzie te pogrzeby się potem odbywały, bo chowano te osoby tam na miejscu, gdzie zginęły. Brałam udział w tych wartach honorowych. Każdy Powstaniec miał normalny pogrzeb, z wartą wszystkich obecnych kolegów.
Jeżeli był ksiądz, to… Oczywiście to był ksiądz, odprawiana była msza święta żałobna i modlitwy. Niemcom to nie przeszkadzało i przeważnie pod obstrzałem to się działo.
[Pamiętam] jeszcze jedno, to ostatnie wyjście, opuszczenie Warszawy. Była taka sytuacja, że moja matka też opuszczała Mokotów. I ja opuszczałam Mokotów. Ale moja matka była pędzona przez Niemców normalnie do Pruszkowa. Ja po prostu, ponieważ byłam chora i miałam temperaturę, nie mogłam iść szybko. Zawsze ktoś prowadził, podprowadzał. To znaczy nikt się dla mnie nie zatrzymywał, ale zawsze ktoś mi pomagał, żebym mogła iść, no bo ja miałam wysoką temperaturę. W każdym razie w pewnym momencie upadłam i znalazłam się po prostu w przydrożnym rowie. Nie wiem, czy była utrata przytomności, czy z wyczerpania, czy utraciłam świadomość na jakiś czas. W każdym razie już mnie stamtąd wyprowadzono, to już zrobiła ludność cywilna, w ogóle osoby nieznane, w ogóle zupełnie mi nieznane. Tak że z tego Opacza… Bo tam już do Opacza ten transport już…
Nie. Właśnie nie z żołnierzami, tylko z ludnością cywilną. Wszyscy ranni dostali taki rozkaz, żeby wychodzić, zniszczyć legitymacje, zniszczyć opaski i wychodzić z ludnością cywilną. Ja wychodziłam z ludnością cywilną. Ale potem już nie nadążałam z tą ludnością cywilną, bo Niemcy pędzili. To nie nie było tak, że ludność sobie wychodziła, tylko była osaczona przez Niemców, którzy prowadzili. No i tak się zdarzyło, że ja zostałam w tym rowie, bo nie mogłam iść po prostu. Nie wiem, czy to było świadome…
No i już potem nie można było mnie prowadzić, jakiś taki dróżnik niemiecki mnie…
Nie, przepraszam, polski. Dróżnik mnie wziął na jakiś tam wózek, dowiózł mnie gdzieś. W każdym razie tam już jakoś było tak zorganizowane, że to ludność miejscowa nawiązywała jakiś kontakt, że zdarzały się takie sytuacje, że były osoby, które trzeba było transportować, i były potem już organizowane takie podwody.
Tak że ja podałam w międzyczasie [adres]. Wywożono mnie poza Warszawę, bo trzeba było Warszawę opuszczać, a wiedziałam, że moja rodzina znajduje się między Skierniewicami, część mojej dalszej rodziny, w różnych miejscach, niedaleko Skierniewic, niedaleko Puszczy Mariańskiej, no więc podałam prawdopodobne jakieś miejsce. W każdym razie tam się skontaktowano z moją rodziną i moja rodzina już zorganizowała jakiś wóz i konie, które podjechały do tej miejscowości, która się nazywała Studzieniec. A tam mnie przekazano z jakiegoś wozu na tamten wóz. Tak dotarłam właśnie… A tam już byli wśród tej mojej rodziny wypędzonej z Warszawy, w różnych miejscach… Bo tam były takie miejsca, gdzie były takie małe mająteczki, dworki i tam rodzina trafiała do rodziny. I tam znalazłam pomoc, bo tam wśród tej rodziny byli lekarze, tak że już miałam pomoc lekarską, pomoc taką, jaką można było zorganizować. Oczywiście były ogromne trudności, bo okazało się potem, że jestem bardzo ciężko chora. Bo pobrano mi krew, wywożono do Skierniewic, w Skierniewicach badano i tak dalej. I wiadomo było, że to jest bardzo ciężka sprawa, że nie wiadomo, jak to będzie i tak dalej. Nie było leków. Tak że moja babcia wtedy też jakoś zorganizowała, przywożono jakieś leki z różnych pobliskich miast. Nawet iniekcja. Znaczy bardzo trudna sytuacja.
Potem pamiętam. Już pamiętam, bo potem już leżałam i miałam po prostu opiekę. Tak, pamiętam, bo jak Armia Czerwona się już zbliżała i była taka sytuacja, że właśnie w tym pomieszczeniu, gdzie mieszkałam… Bo mi przygotowano jakieś łóżko, leżałam i miałam już jakieś leki. Właściwie byłam żywiona jabłkami, jabłka gotowane, taka dieta jabłkowa była zastosowana, bo były jabłka, a jabłka nie szkodziły. I wtedy…
O, to właśnie chcę powiedzieć. I ujrzałam pierwszych żołnierzy Armii Czerwonej. I wkroczyli.
Więc akurat ten żołnierz, który tam wszedł… Moja babcia się bardzo denerwowała, bardzo się martwiła. Nie chciała wpuścić, ale on tam wszedł. On wiedział, że ja jestem chora, i zaczął śpiewać. Jakąś harmonijkę miał, zaczął grać na tej harmonijce, po prostu żeby mnie jakoś rozweselić. Jakiś po prostu… zupełnie nie robił… Jakiś zupełnie innego rodzaju żołnierz akurat tam się znalazł. Tak że bardzo się jakoś tak serdecznie, troskliwie [zachował] i opuścił [dom] szybko. Powiedział mojej babci, żeby mi nie przeszkadzać i tak dalej. A potem się nawet bardzo interesował moim stanem zdrowia i powiedział, że jak będzie wracał, to on wróci i on się ze mną ożeni. Taki żołnierz był.
No ale moja babcia… To już wszystkich skłoniło, że musimy opuszczać to miejsce. To była taka pierwsza wizyta, w której zobaczyłam tego właśnie [sowieckiego żołnierza]. No i potem już się na tyle mój stan poprawił, że mogłam razem z rodziną, ale niecałą, bo to też były różne perypetie… Bo moja matka trafiła do Pruszkowa z tym transportem, potem ją umieścili w pociągu, chcieli wywozić i ona po prostu wyskoczyła z pociągu. Pociąg się w pewnym momencie zatrzymał i ona wyskoczyła, żeby mnie ratować. To potem się o wszystkim dowiedziałam, bo już w międzyczasie trzeba było opuszczać to miejsce i szybko się przedostać do Skierniewic. A ze Skierniewic pociągiem do Łodzi, bo to było to miejsce, gdzie jak się okazało, już część mojej rodziny znalazła jakieś schronienie. Łódź przyjmowała nawet takie osoby z Warszawy, bo dysponowała jakimiś mieszkaniami, jakimiś możliwościami. No i ja się znalazłam w ten sposób w Łodzi.
Tak że dalszy ciąg leczenia to był w Łodzi. No ale jednocześnie zdrowiałam. Okazało się, że bardzo szybko zdrowieję. Ważyłam czterdzieści jeden [kilogramów], taki kościotrup, mogę powiedzieć, ale poruszający się, funkcjonujący. To był styczeń. No i w Łodzi mnie interesowała tylko… Właściwie tam moja matka w końcu do mnie dotarła. Nie mieliśmy żadnych środków do życia. Mój ojciec jeszcze nie wrócił z obozu, nie było kontaktu z moim ojcem. No i moja babcia zaczęła tam coś robić, żeby przetrwać. Zaczęła wypiekać jakie serniczki. W każdym razie w tej Łodzi byłam jakiś czas i na tyle wyzdrowiałam, że od razu zainteresowałam się nauką, bo chciałam koniecznie skończyć, znaczy nie stracić tego roku. Tak że nic mnie nie interesowało, tylko nauka. No i okazało się, że w Łodzi ruszają szkoły. Tak że nawet dostałam się tam do jakiejś szkoły. Znalazłam liceum, gdzie mogłam kontynuować naukę i przygotowywać się do matury w Łodzi. No ale nie było tam środków do życia. No ale zaczęłam.
Nie, nic nie miałam.
Nie. Trzeba było, ale muszę powiedzieć, że tam od razu się mną zajęto i od razu mogłam korzystać ze wszystkiego. Znaczy zaofiarowano mi jakieś podręczniki, jakieś oczywiście trochę zniszczone i tak dalej. Ale bardzo serdeczne przyjęcie było w tej szkole, [i uczniów], i wszystkich tych nauczycieli, tak że od razu miałam [pomoce], w pełni mogłam się przygotowywać do lekcji.
Nie, nie natrafiłam jakoś na takie osoby, nic więcej nie słyszałam. Ale w tym czasie była taka sytuacja, że byłam tam u rodziny i część mojej rodziny postanowiła na razie zostać w Łodzi. No i w jakimś tam mieszkaniu ofiarowano mi jakieś miejsce, miałam tam takie łóżko, że mogłam tam być. Stojąc w oknie, zobaczyłam nagle wracającego mojego ojca. Mój ojciec z obozu w Woldenbergu szedł pieszo, bo tam wszyscy wtedy [szli], bo najszybszy powrót do Polski to był pieszo. No i zobaczyłam go przez okno. To było wielkie szczęście. Mój tata wrócił. Bardzo szybko… Oczywiście nie mówię już o tym powitaniu, w ogóle o tych wszystkich przeżyciach emocjonalnych. Natomiast zaproponowano mu w Łodzi od razu – bo jednocześnie mój ojciec był lekarzem weterynarii – zaproponowano mu pracę lekarza weterynarii i mieszkanie w Sieradzu, niedaleko Łodzi. Oczywiście mógł mieć nawet pensję normalną. Tak że od razu rodzice wyjechali, od razu zabrali mnie i wyjechaliśmy do tego Sieradza.
W Sieradzu okazało się, że rusza właśnie gimnazjum i liceum, zaczynają się lekcje. Tak że trafiłam akurat na taki moment. Takich osób nawet było z różnych okolic, nie tylko z Warszawy, [właściwie] z Warszawy tam nikogo nie było. Ale w tej drugiej licealnej, bo to było liceum, w tej drugiej licealnej znalazło się w każdym bądź razie kilkanaście osób, na pewno poniżej dwudziestu. Znalazło się kilkanaście osób i rozpoczęły się normalne lekcje. I byłam w tym Sieradzu, uczyłam się. Była taka koleżanka, która mieszkała tam gdzieś w okolicy, z którą, pamiętam, dzień i noc przygotowywałyśmy się. Bo w dzień były lekcje, a wieczorem i nocami… Ona była w podobnej sytuacji, też miała braki. Uzupełniałyśmy braki, żeby się przygotować do matury. Tak że to było gdzieś tak od lutego, pewnie od lutego do czerwca. Luty, marzec, kwiecień, tak, jakieś pięć miesięcy bardzo intensywnej pracy.
No właśnie gdzieś w czerwcu, w Sieradzu. I tam zdałam maturę.
Od razu wróciłam do Warszawy.
W ogóle nie miałam dokąd wracać, bo się okazało, że mimo tego… To jest osobny dramat. Już nie chcę nawet przeciągać tej rozmowy.
Dramat osobny polegał na tym, że moja matka, która w międzyczasie z Łodzi [jechała] na dachu pociągu, że tak powiem, bo do pociągu się nie można było normalnie dostać. Nigdy by do Warszawy [inaczej] nie dojechała, bo tych pociągów nie było tak dużo, możliwości połączeń nie było tak dużo. W każdym razie dotarła do tego naszego mieszkania, które przedtem zabezpieczyła. Bo jeszcze trzeba powiedzieć, że w styczniu była i to mieszkanie było. Wprawdzie wszystko było wyniesione, zrabowane, ale mieszkanie było, w którym mieszkaliśmy, i musiała to załatwić. Znaczy wtedy była taka sytuacja, że mieszkańcy Warszawy, nawet zameldowani już przedtem, mieszkający, którzy znaleźli się w takiej sytuacji, musieli na nowo załatwiać…
To znaczy zorganizowany był w dawnym BGK… W każdym razie gdzieś na rogu Alei, Nowego Światu, Alei Jerozolimskich powstał taki urząd, który po prostu na nowo wszystkich rejestrował. I była w takiej sytuacji, że było wiadomo, że nie może zostać. To wszystko było zniszczone, nie było wody, nie było nic. I była zima wtedy, kiedy moja matka tam przyszła, no więc wtedy była tylko taka możliwość… Wiedziała, że tam nie może zostać, bo nie ma możliwości w tym mrozie zostać sama. Takich osób było więcej, więc wydawane były takie pieczęcie, takie dokumenty i pieczęcie, którymi się pieczętowało mieszkanie, które miało zabezpieczać dla mieszkańców to mieszkanie. No i to wszystko zrobiła, to, co trzeba, tam zabiła deskami, mnóstwo tam czynności wypełniła i potem wróciła do tej Łodzi, do mnie, żeby mnie ratować.
Potem znalazła się oczywiście też w Sieradzu i wszyscy razem wróciliśmy do Warszawy. A w Warszawie w naszym mieszkaniu mieszkały dwie rodziny. To były dwa pokoje, w jednym pokoju jedna rodzina, w drugim pokoju druga rodzina. Wszystkie te plomby, nie plomby, te pieczęcie – wszystko było naruszone. No i w ogóle powstał potem osobny problem, żeby wrócić do tego mieszkania. To już jest osobny problem, nie będę tego opowiadać. W każdym razie tam na Grażyny, niedaleko Szustra i Bałuckiego, tam mieszkała przyjaciółka mojej babci, miała tam dom. To przyjaciółka, na Grażyny. I do tego domu… I ona tam była, no więc przygarnęła tam moją rodzinę, przygarnęła nas po prostu na ten moment. No i zaczęły się tam już nowe perypetie, o których nie będę mówić. W każdym razie ponieważ ja byłam raczej zajęta tym, co będzie dalej… Wiedziałam, że będą egzaminy na medycynę, a miałam maturę. Chciałam się dostać na medycynę i chciałam przystąpić, więc już byłam zainteresowana tym, żeby przystąpić do tego egzaminu.
Tak. Tylko przyszłością.
W czasie Powstania to nie nawiązałam żadnych, bo tak jak powiedziałam, te stosunki były na tyle bliskie, że wszyscy byliśmy dla siebie życzliwi, wszyscy sobie pomagaliśmy, ale o tym, żeby prowadzić jakieś życie towarzyskie, to nie było mowy. Zresztą nie tylko ja byłam w takiej sytuacji, tylko wszyscy byli w wiecznym marszu, w wiecznym [ruchu].
Nie. Potem się tak zdarzyło. Potem tak było, po Powstaniu, już potem, jak wróciłam, nawet już zaczęłam studiować, to już nawet w ciągu kilku latach odżyły pewne znajomości, pewne kontakty, oczywiście. Potem powstała taka komórka „Baszty” na Belwederskiej.
To było dość szybko. To było w czterdziestym piątym roku, gdzieś na jesieni.
Wie pani, ja odbierałam… Oczywiście to było wielkie przeżycie, dramatyczne. Wiadomo było, że wszyscy są narażeni, wiadomo było…
Mnie spotkała taka inwigilacja w pięćdziesiątym roku. Gdzieś to był chyba luty czy marzec, a może to była jesień, już nie pamiętam teraz naprawdę, w każdym razie w latach pięćdziesiątych. Wracałam do domu wieczorem, a w domu już zastałam oczekujących na mnie… W domu był ojciec i moja matka. No i było przeszukanie, była dokładna [rewizja]. Oczywiście nie przyznawałem się do udziału w czasie Powstania, do niczego się w ogóle nie przyznawałam. Zresztą nawet potem nie było już rozmowy na ten temat. Przeszukania w domu nic nie dały, bo w domu wszystko było… Nie było nawet w ogóle kawałka gazety, wszystko było właściwie wyniesione, zrabowane. Potem ta rodzina jedna, która mieszkała, to się okazało, rodzina „ubowska”, w tym jednym pokoju. To tam przychodzili ci czerwonoarmiejcy, ci żołnierze, pili, głośno hałasowali. Działy się tam straszne… Tak że moja matka musiała nawet… Jeszcze wtedy nie mieliśmy gdzie mieszkać, tak że nie było mowy o tym, ale już wiedzieliśmy, co tam się dzieje. Zresztą bardzo długo się działo, bo bardzo długo nie mogliśmy tego mieszkania odzyskać. Więc potem nawet władze oficjalne miały ogromne trudności. No, jedną rodzinę jakoś szybciej, tak że zwolniono jeden pokój, a tamtą drugą to już…
No, więc wtedy tak – rewizja nic nie dała, bo nic nie było, tak jak mówiłam. Może był jakiś donos, bo były u mnie w domu znalezione… No mieszkała w jednym pokoju ta rodzina „ubowska”, w tym jednym pokoju były te książki telefoniczne, niemieckie, ale wtedy już nic nie było. Tylko może wtedy ktoś coś doniósł, może ktoś coś powiedział, no nie wiem. W każdym razie nigdy się nie spotkałam z tym… Chociaż mieszkańcy wiedzieli, ale nigdy się nie spotkałam, żeby ktoś coś doniósł.
Nie, nic mi nie powiedziano, tylko potem się dowiedziałam. Potem jeszcze raz… Znaczy po jakimś czasie to prowadził taki osobnik, że tak powiem (potem go widywałam na Mokotowie), pracownik Urzędu Bezpieczeństwa, który potem przyszedł pewnego dnia i powiedział, że jest z komórki śledczej do spraw studenckich, że przeprowadzali dochodzenie. No i podarł przy mnie te wszystkie dokumenty, powiedział, że sprawa jest [zamknięta], powiedział, że nie mam powodu, żeby to rozgłaszać, że nie ma powodu, żebym ja to rozgłaszała. No i tylko tyle. Przedstawił się, że jest z komórki śledczej do spraw studenckich. [przerwa w nagraniu]
Tak. Wie pani, słyszałam i wiedziałam, bo tam niedaleko mieszkały takie osoby różne, na tej właśnie Wiktorskiej też mieszkali… Znaczy zginęli po prostu. Więc widziałam. Oczywiście, że do mnie docierało.
Liczyłam się z tym, że w każdej chwili się coś może takiego zdarzyć.
Nie, w ogóle nic nie wiedziałam… Bo on się zachowywał dość kulturalnie, ten, który u mnie był, nie było jakiejś przemocy. Ja się najbardziej bałam o mojego ojca, który wrócił z obozu. Bo z nim była też była bardzo długa rozmowa, w ogóle takie rodzinne rozmowy. Ale nie doszło do żadnych konsekwencji. To znaczy oni poszukiwali, po prostu poszukiwali wtedy… Ja nie brałam udziału w takich… Nie miałam do czynienia z tymi grupami, który akurat były aresztowane.
No, ja już nie pamiętam, nie pamiętam tego.
No, jakiś tam… Zostałam oznaczona oczywiście [trzykrotnie] Krzyżem Armii Krajowej w Londynie, Krzyżem Partyzantów i jakieś tam jeszcze odznaczenia, ze dwa oznaczenia. W każdym razie ostatnie gdzieś tam w osiemdziesiątym piątym roku, chyba ten Krzyż Partyzantów.
Wcześniej. [Przywiózł mi z Londynu jeden z dowódców, porucznik (major) Juliusz Nehrebecki „Hip”].
No tak, oczywiście. Zawiadomiono, dlatego że… Dowiedziałam się w „Baszcie” o tym. Była już ta placówka „Baszty” na Belwederskiej, gdzie miałam kontakt tą placówką. Dość długo byłam w kontakcie. Tam nawet coś tam przygotowywaliśmy, coś tam… Jeszcze była grupa takich osób, które potem stopniowo umierały, z którymi coś organizowaliśmy, jakąś pomoc dla innych.
Widzi pani, ja w ogóle nie oceniam. Muszę powiedzieć, że uważam, że w ogóle sytuacja jest tak trudna. Znaczy wiem o tym i dlatego wyłączyłam się w ogóle z dyskusji na ten temat. Nie biorę udziału w żadnych dyskusjach, dlatego że uważam, że to absolutnie to było coś wyjątkowego. To było wydarzenie niespotykane chyba w historii, można powiedzieć cywilizowanej ludzkości to, co się działo. Nie reagować nie można było. I uważam, że gdybym się znalazła w tej sytuacji zrobiłabym to samo. I mam, jeżeli chodzi o stosunek mój do moich władz, do wszystkich walczących i tak dalej jestem pełna podziwu, pełna uznania i uważam, że ci ludzie poświęcali wszystko, co mieli najdroższego. Łącznie ze swoim życiem.
Warszawa, 13 maja 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek