Wacława Żak „Królik”
Moje nazwisko jest Wacława Żak, mój pseudonim „Królik”, byłam w oddziale „Bończa”.
- Bardzo proszę powiedzieć, co pamięta pani ze swojego dzieciństwa?
Jestem warszawianką od pradziada, urodziłam się w Warszawie, w okolicy Wolskiej i chodziłam do szkoły podstawowej na ulicy Bema. Potem do gimnazjum przeszłam do Haliny Gepner na Moniuszki 8 (to jest prywatne gimnazjum). Tam należałam do Szarych Szeregów, „Zawisza Czarny”. Stamtąd poszłam do Powstania Warszawskiego.
- To właśnie skłoniło panią do przynależności później do AK?
Tak, w dzień wybuchu Powstania przed obiadem przyszła dziewczynka z powiadomieniem mnie, że Powstanie wybuchnie o piątej, i [informacją], gdzie się mam stawić. Pojechałam na to miejsce, niestety były tylko dwie dziewczynki, reszta, nikt nie doszedł. Powiedzieli nam, żeby poszukać jakiegoś innego oddziału i dołączyć się. Więc myśmy poszły z drugą dziewczynką do Architektury i tam się dołączyłam.
Na drugi dzień Powstania Warszawskiego był porucznik postrzelony w żołądek. Nie mieli żadnego [sposobu, możliwości], żeby go operować, nie było sprzętów do operacji, więc on leżał na noszach. Mnie poprosili, żeby spędzić z nim czas, żeby rozmawiać z nim, żeby mu zrobić to, że będzie mógł umrzeć łatwiej, jeżeli ktoś jest z nim. Potem żeśmy stworzyli szpital na Śniadeckich 17. Żeśmy tam przeszli i tam żeśmy (mi ciężko czasami mówić, zapominam nazwy) [były jako sanitariuszki] „patrolów ki”. Jak ktoś był ranny, przynosiliśmy go do tego szpitala. Jedna rzecz, którą pamiętam dobrze, że przynieśliśmy jednego, który był postrzelony w nogę, i żeśmy go położyli na stół operacyjny. Potem po paru godzinach, dwóch czy trzech godzinach, żeśmy przyszli zobaczyć. Widziałam jego leżącego bez nogi, noga jego leżała na ziemi, odcięta.
- Pani główne zadania to była pomoc w szpitalu?
Tak, w szpitalu mieliśmy kilku rannych, poza tym było dwóch Niemców, którzy byli w niewoli u nas. Jeden z nich popełnił samobójstwo połknięciem rtęci, drugiego żeśmy musieli przenieść, jak byli... Niemcy się zbliżali coraz bliżej, było strzelania więcej i postanowili przenieść szpital na Marszałkowską.
- Pani brała udział w ewakuacji szpitala na Marszałkowską, tak?
Tak. Nie pamiętam dokładnie numeru, ale to było takie [numer] 32 czy coś. Myśmy tam przenieśli szpital i przenosiliśmy tych rannych na noszach przez barykady, piwnice, ogródki ludzi cywilnych do tego szpitala. Podczas Powstania była wydawana gazetka powstańcza, gdzie opisywali tę przeprowadzkę, że „pochód duchów”.
- Jak zapamiętała pani swoje koleżanki, z którymi najpierw była pani w Szarych Szeregach, a później w szpitalu? Czy jeszcze ma pani z nimi kontakt?
Nie, nie mam, żadne z nich, nie znam.
- Proszę mi powiedzieć, czy ktoś z pani rodziny również walczył bezpośrednio w Powstaniu?
Nie, miałam tylko swojego brata, który był aresztowany podczas okupacji niemieckiej i wywieziony do Auschwitz, potem do Mauthausen-Gusen w Austrii.
- Spotkaliście się dopiero po wojnie?
Tak, myśmy... Ja wiedziałam jego adres. Ja do niego napisałam z obozu Sandbostel. Myśmy się w ten sposób skontaktowali i potem on się dołączył do 2 Korpusu. I potem, po tym wszystkim, po naszym… Ja muszę powiedzieć, że ten szpital na Marszałkowskiej... Kiedy doktor operował jednego z rannych, pocisk niemiecki upadł na operacyjny stół i zabił tego człowieka, tak samo jak i doktora. To był pocisk, który był zapalający, więc wszystko... bardzo dużo ludzi zginęło tam, było spalonych, poparzonych. Była znów przeprowadzka szpitala.
- To cały czas sierpień czterdziestego czwartego roku?
Sierpień, może początek września. Przenieśliśmy... Nie pamiętam, czy to była Wiejska ulica, dlatego że myśmy nie przenosili podczas dnia ani ulicami, [tylko] przenosiło się pod ziemią, więc nie pamiętam adresu ani dokładnie ulicy nie pamiętam. Tam mieliśmy w piwnicy albo coś takiego, gdzie mieliśmy tych chorych.
Jednego wieczora zostałam sama z tymi chorymi, rannymi. Nie było ani doktora, ani sanitariuszki, nikogo. Ja byłam w pokoju swoim, tam gdzie byłam sama, i chłopcy zaczęli z jednego z tych pokoi wołać mnie. „Sanitariuszko, szybko, jeden z chłopców wyszedł”. On był w stanie nieprzytomnym czy jak, on miał tak silną gorączkę, że on nie wiedział, co robi. On poszedł na schody, na klatkę schodową i poszedł na górę. W następnym domu byli Niemcy i okna wychodziły na tę klatkę. Ja musiałam iść i jego sprowadzić. To nie było łatwe. Ja byłam młoda, miałam szesnaście lat, on miał dwadzieścia jeden, był wysoki. No i oczywiście on nie był w stanie, więc ja musiałam go ściągnąć na dół. Nie wiedząc, co zrobić, dałam mu proszek na uśpienie i on usnął, położyłam go do łóżka i on usnął. Co się stało z nim potem, nie wiem, dlatego że był to mój ostatni etap przed wyjściem z Warszawy.
- Czyli ostatni adres szpitala, który pani zapamiętała, to był ten na Marszałkowskiej? Proszę powiedzieć, jak wyglądało wtedy życie codzienne? Gdzie mieszkałyście, jak wyglądało zaopatrzenie w wodę, w żywność?
Tak. Chłopcy poszli szukać jedzenia, często znaleźli ogródki, w których były jakieś jarzyny czy coś. Przynosili, co mogli, to przynosili. Nawet od czasu do czasu znaleźli psa. I nigdy nam nie powiedzieli, że my jemy psa. Zawsze jakoś się postarali o coś chłopcy. A większość czasu to było to, że człowiek był głodny.
- Czyli do kapitulacji Powstania była pani cały czas w szpitalu. Jak wyglądał czas po kapitulacji? Czy przeszli państwo przez obóz w Pruszkowie?
Kapitulacja... Przyszli do nas i powiedzieli, że o tej godzinie musimy złożyć całą broń i wyjść do pewnego posterunku. To, co żeśmy zrobili... Stamtąd wyszliśmy, zdaje się, do [Ożarowa]. Nie pamiętam tego, ale nie sądzę, że to był Pruszków. To było inne miejsce, gdzie nas zabrali. Potem porozdzielali nas, wsadzili na te pociągi i wywieźli nas do Niemiec. Ja wyjechałam, nas zabrali do obozu Sandbostel. Obóz pomiędzy Bremen i Hamburgiem. I to był międzynarodowy obóz. Nas było tylko tam może około dwieście kobiet. Były dwa baraki. Jeden się nazywał
Aufname, a drugi 90. Mieliśmy dwóch Niemców. Jeden był „dziadek”, jak myśmy go nazywali. W drugim baraku był „wujcio Gucio”. Dwóch Niemców, którzy byli bardzo przyjaźni dla nas. „Dziadek” nawet zabierał nasze listy i wysyłał je poza obozem.
- Jak długo pani była w tym obozie?
Wiem, że zimę tam byłam w tym obozie. 1 stycznia, w nocy jest obóz otwarty, bramy otwarte zawsze na pewien czas, niby wolność, potem zamykają. Postanowili Niemcy, że chcą złączyć wszystkie kobiety w jednym obozie. Więc nas wszystkich pozabierali do Oberlangen. W Oberlangen nas było tysiąc dwieście, zdaje się, [ponadto] było dwanaście niemowląt.
- Była pani w obozie do początku czterdziestego piątego roku?
Tak, do czasu kiedy myśmy były odbite przez 1 Dywizję Pancerną generała Maczka.
- Rozumiem, że stamtąd wróciła pani do Warszawy?
Nie, ponieważ ja byłam małoletnia, otworzyli szkołę, ja byłam w szkole. Nas wywieźli do Murnau. Murnau to był oficerski obóz dla Polaków z trzydziestego dziewiątego roku.
- Tam wróciła pani do szkoły, tak?
Tam chodziłam przez rok czasu. Niemieckie dzieci chodziły rano, myśmy chodziły po południu do szkoły. Obóz ten jest w Bawarii, więc pięknie położone miejsce. Myśmy były właściwie w podróży do Anglii. Myśmy się zatrzymały tam w Niemczech, stamtąd jechałyśmy. Wywieźli nas do Włoch. To było też ciekawe, dlatego że oficerowie nie chcieli, żebyśmy my wyjechały. Niemcy chcieli z powrotem odebrać ten obóz dla siebie i kiedy my byśmy wyjechały, to oni rozwiązaliby ten obóz i oficerowie musieliby sobie znaleźć inne miejsce, powrócić do Polski albo cokolwiek, co by się stało. Więc w nocy przyjechali ludzie z 2 Korpusu ciężarówkami i nas załadowali jako beczki z gazoliną. Gaz z tyłu, a myśmy były na froncie. I myśmy przechodziły przez parkan, dziurą w parkanie, dlatego żeby nikt nie widział, że myśmy w nocy uciekły stamtąd. Wyjechaliśmy do obozu w Trani, w Italii. Tam byłyśmy, jak w wakacje mniej więcej już, bo to było lato i gorąco. I tam byłyśmy trzy miesiące, zdaje się, w Trani. Stamtąd wyjechaliśmy do Anglii.
- Kiedy pani spotkała swoją rodzinę?
Moją rodzinę? Moi rodzice byli cały czas w Warszawie.
Tak, a mój brat dołączył do Korpusu i ja go spotkałam znowu w Anglii. Stamtąd żeśmy wyemigrowali, z Anglii do Ameryki. Ja miałam rodziną daleką i oni nas ściągnęli. Ja wyszłam za mąż w Anglii, moja córka urodziła się w Anglii.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panią później. Jak doszło do spotkania z bratem w Anglii?
Dlatego że myśmy znali już nasze adresy. On wiedział, gdzie ja jestem, więc on przyjechał do tego obozu w West Chiltington, gdzie ja byłam wtedy w szkole, w West Chiltington. Mój przyszły mąż był w organizacji tego obozu, w łączności tego obozu. Ja go poznałam, będąc w tym obozie. Przez rok czasu byliśmy w tym obozie.
- Czy w czasie Powstania zetknęła się pani z ludnością cywilną? Jak zachowywali się cywile? Czy pomagali w szpitalu, czy mieliście jakiś kontakt? Jak wyglądało życie takie codzienne cywilów?
Specjalnie dużego połączenia się z cywilami nie mieliśmy, ale na Śniadeckich było parę rodzin, które nam może trochę pomogły. Ale oni o własne życie się też obawiali.
- Co pani najbardziej zapamiętała z Powstania? Co było takim sympatycznym, a co najgorszym wspomnieniem?
Braterstwo, koleżeństwo. Jeden drugiego popierał. [przerwa w nagraniu] Jak któryś z nich umarł...
- Tak, dla młodych ludzi to było ogromne przeżycie.
Tak, szczególnie dla młodych. Właściwie jako młoda dziewczyna nie miałam nic wspólnego ze śmiercią, poza tym że widziałam rozstrzelania na ulicach podczas okupacji.
- A z jakimś oddziałem powstańczym zetknęła się pani? Jak byli wyposażeni w broń? Nie miałyście w szpitalu kontaktu z bronią?
W naszym nie mieli dużo broni. Mieliśmy butelki z benzyną oczywiście i jak się jakiegoś Niemca zabiło czy złapało, to jego broń się brało. Pamiętam, że były zrzutki, ale też samoloty były większość razy, że broń spadła w jedno miejsce, a amunicja w drugie, tak że to też dużo nie pomogło.
- Czyli piękne czasy Szarych Szeregów, które przygotowały młode dziewczyny do takiej pomocy, do walki, tak jak pani mówiła na wstępie, i później pomoc w szpitalu.
Tak, podczas okupacji niemieckiej, pamiętam, myśmy czasami wyjeżdżały w lasy z młodymi chłopcami, którzy jechali na uczenie strzelania i tych rzeczy. Myśmy były jako eskorta, żeby Niemcy nie sądzili, że oni sami jadą. Myśmy jako dziewczyny były z nimi. W tych lasach uczyli nas, jak się rozpoznać, jeżeli się zgubi w lesie, w jaki sposób rozpoznać się, jak wrócić. Wszystko właśnie było z harcerzy.
- Ta umiejętność na pewno później się przydała.
Tak. Ja teraz jak patrzyłam, uważałam, czy ja kogoś spotkam z tego „Zawiszy Czarnego”, oddziału harcerskiego. Rozpoznanie by było po tym, że „Zawisza Czarny” miał chustę czarną z czerwoną obwódką. Ja nigdy nikogo nie widziałam. Chłopców widziałam z tym, ale nie dziewczęta.
- Ma pani jedną koleżankę tutaj, tylko też nie udało się spotkać.
Tu była koleżanka jedna, z którą byłyśmy razem w niewoli, i w drugim hotelu jest druga z dziewcząt, z którą ja cały czas byłam razem w tej niewoli i odbicie, i wszystko, ale też nie mogłam się z nią skontaktować. Nawet nie wiem, gdzie, w jakim hotelu ona była. Ta jedna to była w tym hotelu, ale ja się nie mogłam z nią skontaktować, a sądziłam, że może ja ją poznam, jadąc autobusami albo coś takiego. Bo myśmy umówiły się, jak będziemy ubrane, więc ja zwracałam uwagę, szare spodnie, granatowa marynarka, i nie widziałam nikogo. Znaczy ja widziałam ubranych tak, ale nie widziałam nikogo, co mi się wydawało, że to ona była. Ale mogła być. Albo po prostu nie mogłam rozpoznać, dwadzieścia lat nie widziałam, rozmawiamy przez telefon, ale to nie to samo. Są przeżycia, których się nie zapomina.
- Na pewno są to ciężkie przeżycia.
Z okupacji niemieckiej pamiętam, jak Niemcy powiesili studentów ze szkoły katolickiej, którzy się uczyli u księdza Siemca – powiesili ich na balkonie, z balkonów. Ja pamiętam, bo moja matka zawsze próbowała nas zabrać na wszystkie takie [wydarzenia], żebyśmy my pamiętali. Więc ja widziałam niektóre [egzekucje], jak Niemcy wieszali ludzi. Znów moja matka zabrała mnie, mówi: „Zapamiętaj”.
A z Żydów... Kiedyś byłam niedaleko żydowskiego miejsca, gdzie oni byli, i widziałam, jak Niemcy podpalili dom, z góry Żydówka wyrzuciła dziecko przez okno i wyskoczyła z palącego się domu.
- Ciężkie wspomnienia. Czy pani przekazuje te wspomnienia swojej rodzinie?
Tak, szczególnie jedna z moich wnuczek jest nauczycielką. Ona swoim studentom mówi, ona jest nauczycielką szóstej i siódmej klasy, to już są starsze dzieci. Niektóre z nich są pochodzenia polskiego i ona im dużo opowiada.
Warszawa, 2 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Mirosława Firchał