Anna Maria Maderska-Konowrocka
Nazywam się Anna Maria Maderska-Konowrocka.
24 czwartego kwietnia 1934 roku, prawie sto lat temu.
- Jak wyglądało pani dzieciństwo jeszcze przed wybuchem II wojny światowej?
No cóż, byłam w Warszawie, hodowała mnie babcia.
Mieszkałyśmy na Woli, no tak, tu na Woli, czyli między w tej chwili Wiktorską a Odolańską. W tamtym czasie trochę było inne usytuowanie, niemniej przy sławnym Kercelaku mieszkałyśmy i z okien widać było wiele wydarzeń przykrych, smutnych.
- Czym zajmowała się babcia?
Babcia hodowała mnie, przede wszystkim. Moja mama pracowała, pracowała niestety w niemieckiej fabryce Steyr-Daimler-Puch.
- Ale jeszcze przed wojną pracowała w tej fabryce?
Nie, w czasie okupacji, w czasie okupacji. Gdzie pracowała przed wojną nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że się uczyła handlowości w języku angielskim, bo twierdziła – pamiętam, jak ze mną rozmawiała, mimo że byłam mała – że przyszłością jest język angielski dla Europy, dla świata, że tak to będzie. No i chyba trochę się sprawdziło.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie, nie miałam rodzeństwa. Rodzeństwo mam teraz, już jako osoba schodząca z tego świata. To jest rodzeństwo, a tak to nie.
- A pani ojciec mieszkał poza rodziną?
No tak, różnie to było.
- Czy zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?
Tak, chyba tak. Wiem, że był nalot niemiecki na cywilne budynki. Wiem, że kuzynki jakieś przyjechały spoza Warszawy i szukały, że tak powiem, bezpiecznego lokum. No ale niestety nie znalazły, bo właśnie dwie kuzynki zostały zabite od bomby. Gdyby były w naszym mieszkaniu, prawdopodobnie by żyły. No ale człowiek nie orientuje się właściwie, co jest dla niego bezpieczniejsze. Było jak było.
- Gdzie państwo mieszkali w czasie okupacji? Czy w tym samym budynku?
Częściowo na Wroniej, a częściowo w innym budynku.
- Czy pamięta pani numer domu na Wroniej?
Tak, numer 57. Mieszkania nie pamiętam, bo wiem, że na piątym piętrze, ale już nie pamiętam. Natomiast na tej Wroniej trochę mieszkałyśmy, potem w Boernerowie, czyli Bemowo obecnie.
- Kiedy pani przeprowadziła się na Bemowo?
Moja mama po prostu wynajęła mieszkanie w willi, bo tam były tylko wille wtedy. Z tym że to taka willa była po prostu wojskowa. W tej willi myśmy mieszkały, ale niezbyt długo, bo wojna nie dawała spokoju. Poza tym słyszeliśmy wszyscy, że może być Powstanie.
- Czy pani pamięta ulicę na Bemowie, gdzie pani mieszkała?
Łączności 13.
- Co stanowiło źródło utrzymania pani rodziny w czasie okupacji?
Mojej mamy praca w Steyrze, a tak to nie wiem, jakie były układy z ojcem, czy on dawał pieniądze, czy nie dawał, ile dawał, nic nie wiem.
- Czy uczyła się pani w okresie okupacji?
Nie, bo byłam jeszcze trochę za mała, a poza tym musiałabym zaczynać wszystko od początku, a nie było warunków. Tak że się nie uczyłam.
- Czy ktoś z rodziny był związany z konspiracją?
Tak, mój ojciec, mój dziadek. A tak to już nie wiem. To jednak dużo lat.
- Z jakimi organizacjami byli związani?
Z AK, to wiem.
- Czy pani wie coś na temat formy ich działalności?
Nie, nie, byłam dzieckiem po prostu.
- Czy w tym czasie pani może zetknęła się z tajną prasą, z gazetkami?
Nie, natomiast w czasie kiedy zaczynało się Powstanie, to widziałam, jak Niemcy, którzy wjechali w Okopową, chronili się przed Powstańcami. Pamiętam, że karabiny, które mieli na ramieniu, trzymali w rękach i do tyłu się oglądali, czy do nich nie strzelają Polacy. No więc tylko takie dowody, że tak powiem.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
No właśnie na tym Lesznie. Na Lesznie [zastał mnie] wybuch Powstania i stamtąd 6 sierpnia wyprowadzono nas do kościoła Świętego Wojciecha. Ale nie dotarliśmy, to znaczy akurat wyprowadzali Polaków z kościoła do pociągu i myśmy z babcią się zaczepiły do tego transportu. Pędzono nas po prostu przez Warszawę i do Pruszkowa.
- A czy pani pamięta ten pierwszy okres Powstania, jeszcze przed 6 sierpnia?
Tak, tak, pamiętam.
- Gdzie państwo nocowali, co państwo jedli?
Na schodach naszego domu, a dom był narożny, bardzo duży, wobec tego Niemcy uważali, że tam jest twierdza Powstańców. Zgarniali Polaków i żądali, żeby na przykład wchodzili na jakieś tam piętro i sprawdzali, czy nie ma Powstańców, żeby [Niemcy] mogli tam wejść.
- Pod którym numerem na ulicy Leszno pani mieszkała?
Leszno 115.
- A jak wyglądało wtedy wyżywienie?
Każdy miał na ogół resztki jakichś zapasów. Jak był nalot, to biegliśmy do piwnicy, ale na początku jak samoloty leciały, to oczywiście byliśmy naiwni i wierzyliśmy, że to jest pomoc dla nas. A tymczasem to były bomby dla nas.
- Czy widziała pani Powstańców?
Tak, widziałam Powstańców, bo oni przychodzili.
- Jak ich pani zapamiętała?
Jako ludzi, którzy się rzeczywiście poświęcają, no bo trudno inaczej…
- Czy słyszała pani, z jakim oddziałem byli związani?
Nie, nie, tego nie. Natomiast miałam takie wydarzenie właśnie, jak te samoloty przelatywały, że na dole weszli... Bo tam była taka ślepa ściana w tym budynku od ogródka jordanowskiego. Tam ktoś tłukł, to znaczy uderzał jakimś kilofem czy jakimś innym narzędziem, a ja tak stałam w drzwiach klatki schodowej. I w pewnym momencie pojawia się „ukrainiec”, ci sprzymierzeni z Niemcami. No i jak mnie zobaczyli, to jeden z nich miał taką umazaną rękę i palec na usta mi położył, znaczy nie dosłownie, bo myśmy byli na innych pozycjach. No ale jak ja to zobaczyłam, to uciekłam do piwnicy i się naprawdę bałam. Tu nic nie zrobili, natomiast wyciągnęli młodą kobietę i wędrowali z nią po klatkach schodowych. Jakoś to się skończyło jako tako, ale na przykład nasz sąsiad został zatrzymany przez Niemców i przez „ukraińców”. Tak że więcej już takich przygód nie miałam.
- Kiedy to mogło się dziać?
Kiedy to mogło się dziać? Piątego albo czwartego sierpnia to było. Nie, to było nawet szóstego, dlatego że po tym incydencie nas wyrzucono z tego budynku, bo uważano, że tu jest twierdza akowska.
- To dotyczyło wszystkich mieszkańców tego domu?
Tak, tak, z tym że dom był od ulicy Leszno i od ogródków, od tego starego Kercelaka, od ogródków działkowych, no więc wszystkich dotyczyło. Oczywiście byli tacy, którzy... Na przykład w gipsie była pani, miała plecy w gipsie, no i została zabita, bo się z nią nikt nie liczył. No i co tam jeszcze... Nie bardzo wiem. Wiem, że się bałam. Wiem, że razem z babcią wychodziłyśmy i babcia wzięła jakieś tam jaśki do spania, jakieś koce i tak dalej. W pewnym momencie nie miała już siły tego dźwigać, a ja miałam dziesięć lat, ale też nie byłam mocarzem, no więc to była trudna podróż.
- A pani mama była gdzie indziej w tym czasie?
Moja mama była gdzie indziej. Moja mama też miała związki z AK. Była w Śródmieściu, na Wspólnej, gdzie podobno jeden dom tylko został zbombardowany. No i ona niestety zginęła. Tak że byłyśmy same z babcią. Ja się łudziłam całe życie, że spotkam mamę, ale to już później, bo później spotkałam ojca. Dwa razy spotkałam ojca – w Krakowie przed końcem wojny przypadkiem na ulicy i potem, po skończonej wojnie, jak był już w Warszawie. Rozejrzał się, czy tu coś w ogóle jest, że można żyć, no i spotkałam go, jak szedł.
- W czasie Powstania też był w Warszawie?
Tak, tak. Był mi najwyraźniej przypisany, przeznaczony.
- Ale nie wie pani, na czym polegała jego działalność w czasie Powstania?
Nie, nie umiem powiedzieć.
Myślę, że tak, ale nie umiem tego powiedzieć. Jeszcze byłam wtedy trochę za mała, żeby mnie wtajemniczano, bo pojąć może bym pojęła, ale po prostu za wielkie rzeczy, za wielkie sprawy, żeby smarkaczowi opowiadać. Zwłaszcza jak to jest działalność nielegalna…
- Czy pani miała kontakty z rówieśnikami w tym czasie?
Miałam, tak, miałam koleżanki, ale to jeszcze wcześniej, Żydówki, bo na Woli było dużo Żydów mieszkających. I jeszcze przed wyrzuceniem ich do getta to miałam rówieśnicę wiekową i druga była trochę starsza, ale ja się z nimi przyjaźniłam i to były jedyne moje przyjaciółki i koleżanki.
Chyba nie, chyba nie. Wiem, że były wzięte do getta, ale wojny nie przeżyły. Raz jeden ich matka przyszła i nocowała u nas. Ojciec oczywiście wiedział o tym, ale jedną noc nocowała, to niewiele można powiedzieć na ten temat, a zwłaszcza [jako] dziecko. Tak że tak to wyglądało.
- Jak wspomina pani obóz przejściowy w kościele Świętego Wojciecha?
Proszę pani, nie byłam ani minuty w kościele, bo akurat wychodzili wszyscy Polacy i na zewnątrz ich zabijano, więc nie mogę powiedzieć nic na ten temat. Nas dołączono do tej grupy wędrującej, wychodzącej z kościoła, no więc to było jakieś szczęście w nieszczęściu. No i właśnie tu chciałam powiedzieć coś, co też o nas świadczy. Otóż moja mama wynajmowała pokój w żydowskim mieszkaniu i nie było tam żadnych kwestii ani różnic. No ale jak wyrzucono nas, to było istne piekło. Wszystko się paliło albo dogasało. Wolska, róg nie wiem jakiej, w każdym razie tak pomyślałam sobie: „Tak musi chyba wyglądać piekło”. Ja, dziesięciolatka. I powędrowałyśmy do tego... Ale nie o tym chciałam mówić. Strasznie mi się pić chciało, bo przecież to było piekło, wszystko to dogasało, co... I takie płatki, no... w każdym razie to było rzeczywiście straszne. I mówię do babci: „Babciu, mi się chce pić, strasznie mi się chce pić”. No a moja babcia była drobna, niska i nie taka energiczna, znaczy w ogóle w życiu była energiczna, ale w tamtym czasie już nie. No i babcia mówi: „No ale co ja ci zrobię? Panią Janinę poproś, może ma”. Rzeczywiście ona miała trzy czwarte litra wody w butelce. Myśmy nie miały żadnej butelki, od tego się zaczyna. No i ja się zwracam do niej i mówię: „Pani Janino, łyka wody. Czy pani ma odrobinę wody?”. A ona mówi: „Nie mam, nie mam”. I kiedy odeszłyśmy dalej i był dostępny hydrant, to ona sobie dolała do pełnego litra tej wody. I tak pomyślałam sobie, że jednak ludzie są dziwni, nie są sobie jednak życzliwi. I to była moja pierwsza lekcja i pokory, i właściwie stosunków międzyludzkich, jak to wygląda w dorosłym świecie i z bliska.
- Pani Janina była państwa sąsiadką?
[Była] naszą gospodynią, u niej wynajmowałyśmy pokój. Ale ciąg dalszy. Całą noc nas pędzono do Pruszkowa, z tym że jakieś tam przerwy robiono. I znów ja do babci mówię: „Babciu, ja jestem spragniona tak bardzo, że spróbuj jakoś zdobyć tę wodę”. Ale babci się nie udało. I ja tak kucnęłam, jak to dzieci, na nogach. I za chwilę przychodzi Niemiec eskortujący nas, albo Ślązak, albo z północy, czyli znający język bardzo dobrze, i przynosi mi w manierce wodę. Ja oczywiście skorzystałam z tego, bo jednak bez wody trudno jest żyć. Ale pomyślałam sobie: „Tu jest wróg, tu jest ten, który nas eskortuje, ale stać go na to, żeby i zaryzykować być może, bo przecież to nie jest powiedziane, że on nie miał jakiejś przykrości, a człowiek, który mieszka ze mną w jednym mieszkaniu, nie stać go na to, żeby dać pół szklanki wody, szklankę”. No i ja nie jestem entuzjastką, jeżeli chodzi o Niemców. Uważam, że oni postępowali bardzo źle, a poza tym na pewno zawsze nieżyczliwie w stosunku do nas. Ale my też mamy swoje dziurki w nosie i swój, że tak powiem, sposób postępowania wcale nie etyczny, wcale nie przyzwoity. I myślę, że to była dobra lekcja dla mnie na całe życie. Że jeżeli oceniam człowieka, to nie powinnam oceniać go właśnie tak bardzo egoistycznie. Natomiast każdy indywidualnie może popełnić głupstwo, może niestety nie popisać się.
- Jak długo pani przebywała w Pruszkowie?
Trzy dni.
W sierpniu. Szóstego sierpnia nas wyrzucono.
- Jakie były pani dalsze losy?
No takie, że nas wysłano w bydlęcych wagonach do Wrocławia. Tam byliśmy w obozie, takim trochę optycznie jak Oświęcim, ale tylko optycznie, bo to był taki obóz, który rozdzielał ludzi do różnych miejsc. I tak było dziwne, że łaźnię dawano, dbano niby o higienę, ale w tej części już zadbanej wybuchnął tyfus. No więc to świadczy o tej czystości i tej higienie.
- Razem z babcią pani była w tym obozie?
Tak, tak.
- Jak długo pani tam przebywała? Czy tylko same kobiety były w tym obozie?
Nie, nie. Mężczyźni też byli, tyle tylko że razem nie kazali nam się na szczęście kąpać. Ale to był taki właśnie mieszany obóz.
- On znajdował się we Wrocławiu czy w innej miejscowości?
To chyba na peryferiach Wrocławia było. To był teren zagrodzony podwójnymi drutami. Po obiad, to znaczy zupę z brukwi, staliśmy parę godzin, bo trzeba było przejść tam przez ten obóz, no więc to chyba... No i oczywiście poza zupą z brukwi to nic nie było. I dobrze, jeżeli w ogóle jakiś kartofel się znalazł, bo tak to…
- Czy zmuszano państwa do pracy?
Tu nie. Tu nie, natomiast wywieziono nas do…
- Ile czasu pani przebywała we Wrocławiu?
Jakieś dwa tygodnie.
No, to był ten sierpień, początek sierpnia. Jak nas przywieziono z Warszawy, to… To był ten początek sierpnia, znaczy już później środek sierpnia.
- Jakie były później pani losy?
No, nas później wzięto do innego obozu. Tam była jakaś fabryka. Wzięto tylko kobiety z dziećmi. I imaginowaliśmy sobie, że to jest fabryka części broni. Oczywiście nie wiemy, jak to było. No i tam właśnie to był Hirschberg, jak to Niemcy nazywali. A to teraz to nie pamiętam niestety, jak jest przetłumaczone. Tam było ślicznie. I tam byli też ciekawi Niemcy. Bo na przykład Niemki rzucały nam pod barak owoce, kanapki. Nie wszyscy oczywiście, ale zdarzało się. I ja nie mogę powiedzieć, że ja jestem wielbicielką Niemców, absolutnie nie. Mam im wiele za złe, mam powody. Niemniej uważam, że nie należy być zapiekłym w nienawiści czy w zemście.
- Jak długo pani przebywała w tym obozie?
Prawie do grudnia. A ponieważ kończyła się wojna, to zaczęli nas wywozić.
- Czy zatrudniano tam też dzieci, nie tylko dorosłych?
Raz czy dwa razy zatrudniono nas do zbierania ziemniaków, ale nic, że tak powiem, [nie płacono]. [Pracowaliśmy] za jedzenie przede wszystkim. No i nic nam nie dano, to wobec tego myśmy już nie chcieli. Bo tak to chcieliśmy pracować, żeby cokolwiek zjeść, no ale jak nie to nie. Tak że my też protestowaliśmy. Jakoś nikomu się nic złego nie zdarzyło, na szczęście. No i tyle.
- Gdzie później panie trafiły?
Do Krakowa. Niemcy przywieźli nas do Krakowa, do RGO, najpierw polskiego, które było straszne – brudne, zaśmiecone, zapijaczone, koszmarne. Potem [trafiliśmy do] do RGO ukraińskiego, które było bardzo schludne, bardzo czyste.
W Krakowie, tak. Potem jeszcze jedno. Ale już później zaczęto nas zwalniać, bo to był koniec wojny. Moja babcia miała wrzody żołądka, dostawała ataków i czuła się okropnie. I wybierała się do szpitala. No a taki był niestety zwyczaj w czasie wojny, że jak się miało dziecko takie czy inne, to dziecko brano do szpitala razem [z chorym]. No ale mnie nie wzięto, bo mnie wzięła jakaś rodzina zamożna, bo mieli synka pięcioletniego, a ja miałam te dziesięć lat i dziewczyna, no i mnie wzięto na wychowanie. Nawet chcieli mnie adoptować, na co moja babcia się nie zgodziła, bo mówi: „Przecież ona ma rodziców”. Ona nie była sierotą wobec tego.
- A jakie były losy pani mamy w tym czasie?
Moja mama zatrzymała się z córką naszej gospodyni, która miała jakieś trzynaście, czternaście lat, u naszej rodziny na Wspólnej. No ale moja mama należała do odważnych, niestety, no i mówiła, znaczy prosiła, żeby przynieśli jej wszystko, a ona przygotuje jedzenie. [Prosiła o] drewno, jakiś tam opał i tak dalej i tak dalej. I takim sposobem właśnie zginęła moja mama. Bo wysłała córkę właśnie tej gospodyni i ona poszła po wodę na obiad, a to przecież nie było proste, no i samolot leciał, rzucił bomby i koniec. I dwukrotnie był zbombardowany ten dom, w którym moja mama się zatrzymała. Ona zresztą się zatrzymała u rodziny i rodzina prosiła ją, żeby nie zostawała w mieszkaniu. Nie było metody, bo zawsze mówiła: „Ja nie chcę udusić się pod gruzami. Jeżeli mam zginąć, to od razu, a nie pod gruzami”. No i tak to wyglądało.
- Gdzie zastał panią koniec wojny?
Koniec wojny [zastał mnie] w Krakowie u tych ludzi, którzy mnie przyjęli.
- Jak długo pani u nich była?
Jakieś pół roku, może trochę więcej. Oczywiście potraktowano mnie jak księżniczkę, [tak to wyglądało] dla mnie w tamtym czasie. To znaczy wszystko, co miałam na sobie, podlegało spaleniu. I bardzo dobrze, bo wszystko, co przyniosłam jeszcze i z obozu, nadawało się tylko do spalenia. No więc jak to powiedzieć... No tak, spalili wszystko, zresztą jak najbardziej za moją zgodą. Kupili mi wszystko nowe i nawet różne marzenia dziecięce mi spełnili. Tak że byli bardzo rzutcy i sympatyczni.
- Czy pani pamięta, jak się nazywali?
Czopkowie, Czopkowie. Myślę, że może jeszcze żyją. Nie wiem, nie mam pojęcia.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Oj, do Warszawy to wróciłam… Bo ja zamieszkałam w Lęborku. To taki inny zupełnie koniec. A tak to…
- Ale kiedy pani dostała się do tego Lęborka?
To było już chyba po wojnie, tak.
Nie, z ojcem i macochą. Dlatego że rodzina chciała się jakoś tam uporządkować. Babcia została w szpitalu, bo miała operację. No i później była tragiczna jej sytuacja. No ale ja byłam dzieckiem, które jeszcze nic nie mogło pomóc. No i… Proszę o pytania.
- Jak długo pani była w Lęborku? Od kiedy pani była?
Zaraz. Od pięćdziesiątego roku. Od pięćdziesiątego gdzieś do pięćdziesiątego trzeciego byłam tam w domu dziecka oczywiście. No tak. A później, mając lat szesnaście, zaczęłam pracować, tak że szybciej wydoroślałam podobno. Ale to też nieprawda.
- I kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam w pięćdziesiątym roku. Babcia już wydobrzała i przez ciotkę moją załatwiła mi pracę, bo to tak należy nazwać.
- Ale nie wróciła pani do dawnego mieszkania?
Nie. Nie, bo nie było go. Po prostu go nie było i nie ma do dziś tego domu, tak że nie ma do czego wracać. Ja jestem taki „Jan bez Ziemi”, niestety.
- Które wydarzenie z czasów Powstania szczególnie utrwaliło się pani w pamięci?
Myślę, że ciągle wiadomość o mojej mamie, kiedy właśnie ojciec po raz drugi się ze mną spotkał i powiedział mi, że mama nie żyje. No to przez trzy dni płakałam, ponieważ mamę kochałam ponad wszystko. No ale w pewnym momencie pomyślałam sobie, chociaż byłam smarkata, że gdyby moje łzy były w stanie ją wskrzesić, to oczywiście płakałabym aż do skutku, ale ponieważ to jest niemożliwe, muszę przestać. To nie znaczy, że już nigdy z tego powodu nie płakałam, ale to nie było jakieś takie przeszkadzające w życiu. Bo nie czarujmy się, ale rozpacz też przeszkadza w życiu, w układaniu sobie życia.
Warszawa, 9 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska