Zofia Barczyk „Hanka”
Moje nazwisko Zofia Barczyk. Byłam w czasie Powstania na jednej placówce, na Siennej, miałam szpital, bo byłam po prostu jako sanitariuszka A potem byłam już na linii frontowej Grzybowska 59, u „Lecha Grzybowskiego”, kapitana „Lecha”.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną? Gdzie pani mieszkała w Warszawie?
Mieszkałam na Chmielnej 102. Pochodziłam z rodziny, gdzie było nas czworo w domu i tatuś był pracownikiem kolei państwowej PKP, a ja po prostu chodziłam do szkoły.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły najpierw na Złotą, do podstawówki, a potem do gimnazjum chodziłam na Górnośląską, do trzeciej HP, zdaje się, to była handlowa, a potem przeniosłam się na Nowogrodzką. To było prywatne gimnazjum. Już zapomniałam w tej chwili, jak się nazywało…
- Do trzydziestego dziewiątego roku ile pani klas skończyła?
W drugiej już byłam.
- Jak pani zapamiętała i jakie to było wychowanie. Proszę mi powiedzieć, czy takich ludzi, którzy później chcą poświęcić życie dla ojczyzny, to trzeba specjalnie wychować? Czy pani zapamiętała jakieś specjalne sposoby wychowywania w szkole, w domu?
W ogóle to uważam, że najwięcej wychowuje dom, dom jest podstawą do wszystkiego. I ja mówię: „Jeżeli dom nie jest przesiąknięty patriotyzmem i po prostu taką ofiarnością, to niewiele da się zrobić”. Tak że mój tatuś już w 1905 roku brał udział w wojnie japońskiej, jak to było rosyjskie wtedy, no i był w ogóle przepełniony takim wielkim patriotyzmem. No i nam, całej czwórce, to się, że tak powiem, udzieliło.
I pamiętam, kiedy wojna wybuchła, to ja pamiętam, jeszcze mieliśmy takie odbiorniki stare, które ogłosiły nam, pamiętam, Rydz-Śmigły, marszałek Polski mówił, że nie oddamy ani pięści ziemi, ani żadnego guzika u naszego szynela. Ja byłam taka przejęta. „To znaczy, że jesteśmy tacy silni i musimy zwyciężać”. I to z takim przekonaniem wielkim, że musimy zawsze zwyciężać. Może niesłusznie, ale ja uważałam, że lepiej być, że tak powiem, optymistą aniżeli pesymistą. I ja szłam tak przez całą wojnę. Pamiętam, kiedy byłam na balkonie, stałam w domu i nagle widzę pełno takich plam. Patrzę, samoloty lecą. Mówię: „To pewno Anglicy”, bo czekaliśmy na tę pomoc angielską, że nam Anglicy pomogą w tej wojnie, a to zaczęły nam lecieć bomby.
- To było w trzydziestym dziewiątym roku?
W trzydziestym dziewiątym roku, w pierwszych dniach września. A to byli już Niemcy, którzy bombardowali naprawdę obrzydliwie, wstrętnie, no ale co zrobić, takie były czasy wojny.
- Czy pani rodzina ucierpiała w trzydziestym dziewiątym roku?
Moja rodzina, tak. Bo mój brat wzięty był do Rosji. Jego pobór do wojska był w trzydziestym dziewiątym roku, on tam w sierpniu szedł do wojska i był na obronie Grodna, miasta Grodno. Ale niestety już nie wrócił, wzięli go Rosjanie, bo on był na wschodzie. I potem, po jakimś czasie, jak wojna niby już skończyła się między Niemcami i tak dalej, dostajemy od niego taki gryps, który mówi: „Wracam niedługo”. Okazuje się, że on był w Lublinie na wymianie jeńców, Rosjanie wymieniali razem z Niemcami, więc Rosjanie oddawali Polaków i Niemców, a Niemcy oddawali Rosjan, to była wymiana po prostu narodowościowa. Ale brat nigdy nie wrócił do domu, bo okazuje się, znalazł się znowu w niewoli niemieckiej, tej w tych Niemczech, że tak powiem, siedział już do końca wojny. Ale jeżeli chodzi o samo nastawienie, to ja byłam taka przekonana, że my musimy zwyciężyć, tak samo w trzydziestym dziewiątym roku, że... Po prostu byłam jeszcze małą dziewczynką miałam wtedy czternasty rok życia, ale już czułam, że... Nie czternaście, przepraszam, więcej miałam, piętnasty czy szesnasty, już nie wiem, jakoś to było. W każdym razie byłam przekonana, że zwyciężymy, że nie damy ani piędzi ziemi i tak dalej. Niestety potem, jak już Niemcy zaczęli nas bombardować, mój tatuś wysłał mnie do góry Kalwarii pod Warszawę do majątku dziadków i resztę wojny [w 1939 roku] ja tam przesiedziałam. Chociaż tam była też linia frontowa, która szła przy rzece Wiśle, i pamiętam, jak Niemcy... Ile naszych Polaków żołnierzy leżało w grobach w tych rowach zabitych – aż się po prostu serce krajało wtedy. No i potem tam przesiedziałam prawie do końca działań wojennych, do 28 września, i potem wróciłam do Warszawy.
- To dało się jeszcze na początku września wyjechać z Warszawy?
Uciec, tak. Jeszcze pierwsze dni, tak, tym bardziej że to było tak niedaleko pod Warszawą. Góra Kalwaria to jest trzydzieści kilometrów od Warszawy. Tak że ktoś mnie wziął, musiał wziąć, bo ja sama bym, że tak powiem, się nie wybrała. Tam była taka ciuchcia, jechała z Wierzbna, zdaje się, czy ze Służewca. I teraz po powrocie do Warszawy... W każdym bądź razie tam było bardzo przykro, bo tak, tamtędy szedł front i tak samo było, że było masę furmanek, z Poznańskiego wszystko uciekało za Wisłę. Niestety dużo ludzi się nie przedostało, bo Niemcy osaczyli nas i po prostu ci ludzie zostali i wszystko, całe dorobki, wszystko pozabierali Niemcy.
- Jak wyglądało pani życie w okupowanej Warszawie? Wróciła pani do domu...
W Warszawie nieciekawie, bo ja uważam, że... Nie wiem, czy ktoś miał normalne życie w czasie okupacji. Ciągle się szło po ulicach, ciągle się patrzyło naokoło, czy nie będzie łapanka. Niemcy zastawiali po prostu całą ulicę, podjeżdżali dużymi ciężarówkami, zabierali ludzi do obozów albo w ogóle do jakiejś pracy czy coś, więc nie było to ciekawe. No ale jakoś chodziłam na komplety do gimnazjum, jeszcze dalej, żeby po prostu nie tracić czasu.
- Czy pani pamięta, kto organizował te komplety?
Ja chodziłam przez jakieś czas na Bracką 18. To była szkoła pana Siodłowskiego. A potem, jak oni zamykali, bo przecież Niemcy wchodzili do szkół i badali, czy nie było czasem historycznych książek i tak dalej, to oni z miejsca zamykali takie placówki i potem się chodziło na komplety. A komplety to były te gimnazja, do których się przeważnie chodziło i oni od razu urządzali w ten sposób, że nie wszyscy do jednego pomieszczenia, żeby nie było to podejrzane, tylko grupami chodziliśmy po domach.
- Po prywatnych mieszkaniach?
Tak, w prywatnie dosłownie mieszkaniach. Ja się starałam, żeby jak najwięcej było historycznych książek, bo Niemcy nie bardzo to lubili. Potem przede wszystkim na indeksie była muzyka, tak jak Chopin, wszystkie inne utwory patriotyczne, [czemu] się bardzo dziwię, ale oni mają swój humor i swoje kaprysy. Potem przecież było masę książek na indeksie. Ale my, co mogliśmy, tak w domu uczyło się. Ja przede wszystkim te wszystkie książki, które były na indeksie, chowałam pod szufladę w szafie – wyciągałam szufladę i tam trzymali bibuły wszystkie i tak dalej.
Po prostu, wie pani, ja miałam sąsiadkę, z którą współpracowałam w kolportażu bibuły i w ogóle [wątki] powstańcze to była Rzeczpospolita Polska, była pani Banaś, która pomagała, znaczy ja jej pomagałam, ona była już dorosła osobą. Pamiętam, kiedy Niemcy wpadli kiedyś do nas do domu, wykazali ręce do góry od razu naturalnie... Oni wiedzieli, oni szukali, bo tak, mój brat był w czasie okupacji aresztowany siedział na Pawiaku.
- Drugi brat, tak? Bo ten jeden był w niewoli.
A drugi był trochę starszy. Ja byłam najmłodsza w domu, ale ten brat drugi, starszy ode mnie o trzy lata, był właśnie aresztowany 13 października czterdziestego trzeciego roku i siedział na Pawiaku. Ale na Pawiaku siedział... Po prostu nie wiem, dlaczego go złapali, bo przecież nie miał specjalnie nic, tylko miał orzełek, pierścionek z orzełkiem na ręku i mi zdaje się, że to go też zdradziło, że nie wolno było tego nosić. Ale co się zrobiło... Brat bardzo lubił, po prostu chciał na złość Niemcom robić, pomimo że pracował niby też dla ausweisu, bo bez ausweisu to nikt nie miał prawa przeżycia w normalnych warunkach w Polsce, i on chodził niby do pracy na kolej w jakiejś tam formie, nie wiem, pracy. I tak przeżył. No ale potem, jak go aresztowali Niemcy, to już... Były takie, pamiętam, banie, takie okrągłe, gdzie były tablice i listy wystawiane. Sto osób było codziennie rozstrzeliwanych przez Niemców z Pawiaka. Któregoś dnia patrzę – brał właśnie ma [nazwisko] Edward Kuśmierski – patrzymy, on jest już na liście. A myśmy się tak starali o niego, żeby go zwolnić. Nic nie pomogło. My mówimy: „No to już trudno”.
- Chodziło się, sprawdzało codziennie?
Czy jest na liście. No bo ciągle wiedzieliśmy, że przyjdzie taki dzień, i przyszedł ten dzień taki tragiczny. Poszliśmy do [kościoła] Świętego Antoniego na mszę, na Senatorską, chociaż to było daleko, bo mój kościół, moja parafia to jest Wszystkich Świętych na Grzybowskiej, na placu Grzybowskim, i żeśmy odżałowali tego brata, ale żeśmy nie stracili nadziei, że on jeszcze wróci. I faktycznie po jakimś tygodniu patrzymy, brat wraca, ale pobity, zęby wybite. Tak że myśmy mówili, że to chyba cud, no bo przecież on wyszedł, a już był na liście do rozstrzelania. Ja mówię: „Jakim cudem?”. Właśnie mówi, że po prostu jak wywołali jego nazwisko, to było nie jego nazwisko, ale podobne, to mówi: „Ryzykuję, i tak już nie mam nic do stracenia”. I poszedł na tę stronę, gdzie kazali odejść wszystkich tym, których zwalniali, i dzięki temu wyszedł. Ja w ogóle do dzisiejszego dnia nie wierzę, że to w ogóle miało miejsce, ale tak jakoś cudem wyszedł mój brat, który notabene walczył w czasie Powstania, wywieźli go Niemcy tak samo do obozu jak i mnie.
- Pani pomagała roznosić te gazetki, tak? Czy pani nosiła je gdzieś w konkretne miejsca?
Po prostu [nosiłam] do takich miejsc, gdzie były już takie większe skupiska ludzkie. Ja nie nosiłam indywidualnie, tylko do takich skupisk, gdzie była jakaś organizacja czy jakieś tam nazwisko było, ale ja tego nazwiska nie znałam, tylko normalnie były pseudonimy. Chodziłam i donosiłam większą część tych gazet, nigdy nie po jednej.
- To było na pewno bardzo ryzykowne. Czy pani się bała?
Wie pani, czy ja się bałam... W ogóle należałam kiedyś do wielkich ryzykantów. Dzisiaj bym się bała, ale kiedyś nie. Ja wszystko, co robiłam, to jakoś wierzyłam, że wszystko dobrze się skończy.
- Czy ta pani panią poprosiła o pomoc? Jak to było, że pani zaczęła to robić?
Wiedziałam, że ona należy do organizacji, bo jej cała rodzina tam była na Krochmalnej, ja już nie pamiętam ich nazwisk. Ta pani się nazywała Banasiak. Już nie pamiętam tej całej kompanii, dla której ona to robiła. Wiem, że ona mnie prosiła, żebym przyszła i pomagała. No to ja słusznie uważam, że każdy pomagał, nikogo nie było takiego, który by siedział bezczynnie, każdy chciał coś pomóc. Przecież ja wiedziałam, że organizacja istnieje i musimy być razem złączeni i zwarci, więc dlatego tylko to.
- A czy pani jakoś oficjalnie została zapisana do jakiejś organizacji przed Powstaniem?
To było w czterdziestym trzecim roku... Jak mój brat przyszedł z powrotem z tego [więzienia], to ja się zgłosiłam tam do organizacji, ale ja już nic nie pamiętam, jak się nazywała. To [było] w czterdziestym trzecim roku. Była w kościele jakaś przysięga, ale już nie pamiętam.
- Nie wie pani, jaka to była organizacja?
To już nie było ZWZ. To już był Armia Krajowa normalnie. Już nie było tak jak przedtem, to było ZKP czy coś... Jak to było?
- Najpierw było ZWZ, a potem Armia Krajowa.
Tak.
- Czy pani przechodziła jakieś szkolenia?
Tak, przechodziłam na sanitariuszkę.
- Jak się odbywały te szkolenia?
Po prostu w grupie paru dziewcząt. I to jedna była z głównych pielęgniarek i lekarz. Ja zasadniczo, szczerze mówiąc, to przechodziłam... Ja uważam, że to było nie tylko dobre jako na Powstanie, ale w ogóle było bardzo pożyteczną po prostu szkołą, tym przysposobieniem. Oprócz tego ja na początku Powstania miałam szpitalik na Sienna 30 i z doktorem byłam Chorzowskim czy coś, już nie pamiętam, i z drugą pielęgniarką. Ja nie byłam pielęgniarką, ja byłam sanitariuszką.
- Jak to było z tą organizacją? Ktoś pani powiedział, zaprosił?
Moi znajomi, którzy byli w szkole, koledzy i koleżanki, mówią: „Chodź. Musimy iść, pomóc”. No i tak się wciągnęłam w to.
- Gdzie te szkolenia się odbywały?
Przeważnie były przez przysposobienie wojskowe czy jak to się nazywało (już nie pamiętam). W każdym razie to było nawet przy kolejowych tych laboratoriach takich. Pamiętam, jakby to nie laboratoria były, tylko to były lecznice.
- I tam panie przychodziły, tak? To była jakaś grupa?
I ona wykładała, ta pani właśnie, ta pani doktór i potem pielęgniarka była. I ona nas uczyła też z praktycznej strony. Nie tylko, że tak powiem, tych teorii, tylko praktyki też.
- A czy pani uczyła się strzelać, obsługiwać broń albo jakieś inne urządzenia?
Nie, strzelać nie.
- Cały czas pani chodziła na te komplety do szkoły?
Tak.
- Czy pani potrzebowała dokumenty niemieckie?
Też potrzebowałam.
- Co dla dokumentów trzeba było zrobić?
Wie pani, przez pewien czas poszłam na Okęcie. Zgłosiłam się tam, ponieważ ja mówiłam po niemiecku wtedy (zresztą nie mówiłam płynnie, ale znałam bardzo dobrze w piśmie i w mowie, to znaczy nie płynnie tak jak Niemcy), poszłam do takiego
Arbeitsvertrag Büro. To było takie biuro pracy na Okęciu. Ja się tam dostałam i dostałam ausweis i to mnie ratowało przed aresztowaniem. Ale pomimo to nie wierzyłam też, że mimo że mam ten ausweis, to oni też nie zwracali na to uwagi. Przecież brat mój miał ten ausweis, a zabrali go na Pawiak.
- Czy pani w czasie okupacji była świadkiem jakichś łapanek czy rozstrzeliwań?
Byłam [świadkiem] strasznych łapanek. Dobrze, że ja po prostu byłam przy bramie. Wszyscy zaczęli uciekać, krzyczeli. Ja wpadłam... Każdy wleciał gdzieś po schodach i uciekał gdzieś do jakichś domów, a wiem, że ludzie, którzy otwierali drzwi, to się narażali bardzo, no ale tylko dzięki ofiarności dobrych ludzi dużo nas przetrwało. Ale pamiętam, kiedyś wychodzimy do szkoły, szłam na te komplety, patrzę, a tu szubienica. Po dziesięć osób – było w Warszawie wtedy pięćdziesiąt czy ileś osób powieszonych, po dziesięć na każdym takim... po pięć punktów było takich. To było straszne. To były kobiety i mężczyźni, to znaczy wszystko politycznie [skazane], wszystko przeważnie z
underground, znaczy z podziemia.
- Gdzie była ta szubienica, którą pani widziała?
To była, wie pani, gdzieś w okolicach Koszykowej, Koszykowa i jakaś tam. Wiem, że było pięć miejsc. Jedna była na Wolskiej, ta, którą widziałam, to była tutaj w mojej dzielnicy, niedaleko, gdzie szłam do szkoły.
- Czy tuż przed Powstaniem, w lipcu czterdziestego czwartego roku, wyczuwało się jakiś taki niezwykły nastrój?
Bardzo. Powiem tak szczerze, proszę pani, żeśmy czekali wszyscy. W ogóle Warszawa wrzała, Warszawa już wiedziała... Zresztą my żeśmy uważali, że przyszedł taki dzień odwetu za te morderstwa, za te wszystkie rozstrzelania na ulicach, za te łapanki, wywozy i tak dalej. To było straszne uczucie. Uważam, że Warszawa już wrzała w podstawach wtedy i czekaliśmy. My żeśmy wiedzieli, że musi się to jakoś skończyć, chociaż nie widzieliśmy jeszcze, że to Powstanie było po prostu w ostatniej chwili podane do wiadomości.
- Jak pani sobie wyobrażała właśnie to oswobodzenie Warszawy od Niemców przez takie młode osoby jak pani?
Wie pani, jak sobie wyobrażałam... Żeśmy wierzyli, było słychać już salwy tych detonacji rosyjskich armii, która się przesuwała od strony Wisły, od wschodu. My żeśmy wierzyli, że przyjdą Rosjanie – jak my ruszymy, to Rosjanie nam na pewno pomogą. Okazało się inaczej, że oni tylko czekali, aż my się wykrwawimy, wykończymy, dopiero oni wejdą i zagarną całą Warszawę.
- Czy pani w lipcu zetknęła się z ulotkami, które Rosjanie rozsypywali nad Warszawą?
Tak, tak, żeby po prostu przejść do nich i tak dalej, żeby nie zgadzać się... Nie, żeby ruszyć do Powstania. Oni chcieli, żebyśmy ruszyli, więc nie wiem, jaki ich był cel, ale to, co mówię: prawdopodobnie ich celem było, żebyśmy się wykrwawili do końca i oni dopiero wejdą do wolnej Warszawy.
- Czy pani w lipcu widziała uciekających Niemców?
Wie pani, nie. Ja widziałam całe wagony zamarzniętych Niemców, co wieźli [z frontu wschodniego]. Niemcy zasadniczo w czterdziestym trzecim, pod koniec, to się wściekali ze względu na to, że ich armia przegrała na wschodzie, jak oni zrobili ofensywę na Moskwę.
- I pani widziała te wagony?
Wagony całe, pełno takich trupów zamarzniętych. Bo tatuś mi pokazywał. On był właśnie, mówi: „Słuchaj, chodź...”, pojechaliśmy. My żeśmy mieli za darmo bilety ze względu na to, że tatuś pracował na kolejach państwowych. I pamiętam, takie straszne to było, pozamarzane, sztywne, bo to była zima – okropny to był widok. Niemcy dostawali bzika ze względu na to, że przegrywali, czyli poszli śladami Napoleona, dosłownie.
- Czy ktoś z pani rodziny jeszcze należał do konspiracji?
Moi dwaj bracia stryjeczni, którzy zginęli w Powstaniu.
- Czy pani o tym wtedy wiedziała?
Ja nic nie wiedziałam o tym, że oni zginęli. Że byli w konspiracji, tak, ale nie wiedziałam, że oni zginęli. Dopiero jak byłam w niewoli, dopiero się dowiedziałam, że oni obaj zginęli.
- Czy pani rodzice akceptowali to, że pani zapisała się do jakiejś organizacji podziemnej?
Wie pani, ja mamy nie miałam, moja mamusia umarła, jak miałam pięć lat. Wychowywała nas taka gosposia. A mój tatuś ciągle był w rozjazdach, tak że mówił... Ja powiedziałam tatusiowi, że idę, i tata mówi: „Dziecko, uważaj, bo to wiesz, ale – mówi – jak już się uparłaś, idź”. Tak że nie było wielkiego... Bo pani wie, jak mamy nie ma... Mama to całe życie po prostu by oddała za swoje dziecko, a gosposia: „A to se idź tam, walcz” i na tym był koniec.
- Czy tuż przed Powstaniem ktoś panią powiadomił o miejscu zbiórki?
Wie pani, powiadomiła łączniczka, że będzie godzina „W”, że będzie Powstanie. Ale że to Powstanie takie... Ale żeśmy czekali. To był najpiękniejszy chyba moment, jak powiedzieli, że będzie Powstanie. Bo czekaliśmy od dawna. Wierzyliśmy, że przyjdzie wolność, że nie można śpiewać ani hymnu, ani Chopina grać, nic – wszystko było na indeksie. W ogóle oni traktowali nas jak... naprawdę okropnie. Ja byłam bardzo zadowolona, że tak... I wybuchło to Powstanie pierwszego. Pamiętam, to był taki krzyk i wszyscy, nie tylko ci, co wiedzieli, znaczy nie tylko ci, co należeli do AK, ale cała ludność Warszawy stanęła do pomocy, do budowania barier, barykad i tak dalej. Tak że wszystko, co kto miał zbytecznego w domu, wyciągał, stare maszyny do pisania czy do szycia i tak dalej. Autobusy przewracali na barykady. Zresztą ja mieszkałam niedaleko tej głównej barykady, która szła na... Aleje Jerozolimskie i Marszałkowska to były główne [ulice], które łączyło południe z północą.
- Bo pani właśnie gdzieś w tamtych okolicach Chmielnej mieszkała?
Tak, mieszkałam na Chmielnej, przy Złotej, przy Chałubińskiego. Jeszcze nie było Chałubińskiego wtedy, bo było dopiero... Szczerze mówiąc, nawet nie byłam przy tym, bo wiem, widzę na mapie, że Chałubińskiego to zupełnie nowa arteria, po prostu nie miałam pojęcia. No ale jeszcze się wybierzemy tam.
- Proszę pani, czyli gdzie pani była 1 sierpnia o siedemnastej?
Byłam już... Wie pani, prawie że szłam, ale nie doszłam tam, gdzie mi kazali.
- A gdzie pani miała dojść?
Miałam [dojść] gdzieś dalej, pamiętam, na [niezrozumiałe] czy gdzieś tam jakaś była placówka, czy na Kruczej, już nie wiem. Ale dotarłam tylko do Siennej 30 i tam się zatrzymałam. Był doktor, który prosił, żeby z nim iść do tego szpitalika, który żeśmy urządziły. Jeszcze jedna [była], też nie znam jej nazwiska, ona była też sanitariuszką, to znaczy siostrą, normalnie pielęgniarką.
- To trzeba było urządzać to, tak?
No bo nic nie było.
- Jakie to było pomieszczenie?
To było na parterze, kleinowskie sklepienia. Ten dom, olbrzymi, duży, no ale niestety w połowie [Powstania], koniec sierpnia, przyszły „krowy”, które „ryczały” i zburzyły cały budynek. Mnie nawet przysypało, lewe oko mam do dzisiaj takie uszkodzone ze względu na to.
- To pani tam była do końca sierpnia?
Tak, w tym. A potem przyszłam właśnie na Grzybowską, do „Lecha”.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o tym szpitalu. Czy pani pamięta swojego pierwszego rannego?
Tak, przyszedł prawie... Pierwszy ranny to był taki starszy pan, który dostał szrapnelem w nogę. I wydawało się, że będzie bardzo dobrze, ale potem, [ponieważ] nie było ani penicyliny, ani nic, on dostał zakażenia i żeśmy musieli go przenosić na Śliską, gdzie był duży szpital, na Śliską, gdzie był główny szpital. Wprawdzie tam wchodzimy, a tam taki tłok, taki zaduch – Boże, ja nie mogłam uwierzyć, że tam leżą. I co pamiętam: weszłam do tego, do tej sali takiej, to było w
basement, w piwnicach (
basement to po angielsku), i pierwszy [widok, który] po prostu wpadł mi w oczy, to był korpus leżący chłopca, bez rąk i bez nóg. Ja nie mogłam uwierzyć, że... To i potem taki drugi był, taki ranny, którego niosłam z frontowej linii, to też dostał całą serię z karabinu maszynowego. Wiedziałam, że on umiera. I on mówi tak do mnie... Myśmy go tak z koleżanką położyły na tych noszach, a on mówi tak: „Proszę powiedzieć światu, że umieram za Polskę”.
Ja mówię, chłopak taki młody... To są właśnie takie momenty, gdzie nie można po prostu się rozpłakać. No ale wtedy człowiek nie miał tyle [refleksji, wątpliwości], w ogóle się nie zastanawiał. Jak trzeba było obciąć nogę, jak tam [wisiała] na kawałku skórki, to się odcinało – [lekarz] wyjmował nożyce i się obcinało. Pamiętam, kiedy właśnie taka „krowa” uderzyła w następny budynek na Siennej i ja idę, właśnie wołają do pomocy. Ja idę, tyle ludzi leży... Bo ludzie byli już zmęczeni tym siedzeniem w piwnicach, wychodzili do bram, a te bramy to przecież były pułapki, jak taka „krowa” leciała, ten pocisk olbrzymi niszczył wszystko. I wtedy uderzył właśnie ten pocisk. Wiem, że jak „krowa” ryczała, to było sześć takich „nagrań” „uuuu”. Żeśmy wiedzieli, że to „krowa” idzie, będzie leciało, więc każdy niby powinien się chować, a ci się nie schowali. Poszło tyle rannych. Ja pamiętam, kobieta leży, prawie że noga obcięta powyżej stopy, to ja wzięłam ją i obcięłam, ale nawet nie miałam uczucia, że może coś zrobię złego. Poszłam i od razu do szpitalika, do dużego szpitala, bo my nawet ani zastrzyków, ani nic nie było, w ogóle nic, ani bandaży, tylko darliśmy takie prześcieradła, żeby coś było. Tak że to nie należało...
- To było jedno pomieszczenie, ten mały szpitalik, tak? Ile mniej więcej łóżek było? Były łóżka czy jakieś materace?
Były łóżka z materacami, tak, były łóżka, jakieś siedem łóżek, więcej nie, taki malutki. A w tym dużym szpitalu to pokotem leżeli na podłogach, bo tam nie było ani łóżek, ani nic, tylko takie sienniki czy coś.
- Czy pani pamięta tego lekarza?
Chodorowski... nie Chodorowski... Wiem, że „Ch” miał na początku, może sobie potem przypomnę.
- Skąd były właśnie te leki, te środki opatrunkowe?
To były jeszcze przedwojenne zapasy, znaczy nie przedwojenne, ale sprzed Powstania. A potem jak już się kończyły, no to myśmy już nie mieli nic. Tak że już nie było, ludzie nie mieli. Ludzie zaczęli, cywile, wychodzić z Warszawy, bo było coraz gorzej, nie było jedzenia, nie było wody, nie było światła.
- No właśnie, skąd dla tych chorych było jedzenie?
Więc po prostu tam byli ludzie dobrej woli, którzy gotowali, i żeśmy karmili po prostu tych [rannych]. I pamiętam, taki chory przyszedł z takim [postrzałem] dum-dum, kul, które przeszły tu, a wyrywały całe plecy, tak że to się wydawało, że niewiele, a dopiero jak się zobaczyło plecy, to nie było skóry prawie, tak że to był okropne. Potem jeden był taki ranny, dostał właśnie tu między nogi, straszne to było. No ale ja się jakoś niczym nie przyjmowałam, wiedziałam, że trzeba pomóc i nie trzeba się na tym rozczulać. No i tak to było.
- Gdzie pani tam spała, co pani jadła?
Gdzie się spało, nie wiem. Tak kącikiem się spało gdzieś albo na podłodze, mnie obojętnie gdzie. I się nie dbało o to, co się jadło, coś tam zawsze zostało. Przede wszystkim się chorzy... A potem ludzie przynosili chleb, bo nie było nic już potem, jak już był koniec. Tylko potem, jak się przeniosło na Grzybowską, to już tam była garkuchnia, tam gotowali dla całej placówki.
A tutaj ludzie...
- Proszę powiedzieć, jakie były nastroje wśród tych ludzi, którzy tam dookoła mieszkali?
Na ogół z początku były bardzo pozytywne, bardzo. Oni tak się cieszyli, że nareszcie wygramy, każdy chciał pomagać, faktycznie. Ale potem pod koniec już tam dzieci ginęły, bo nie było ani mleka, ani nic, i zaczęli Niemcy atakować Polaków w ten sposób, że rzucali ulotki: „Wychodzicie z tego, bo Warszawa i tak zginie”. Pamiętam taką ulotkę, nawet gdzieś mam w domu. Więc oni nawoływali Polaków, a Polacy, wiedząc, że po prostu nie chcieli być dłużej w tym piekle, no to wychodzili, jako cywile szli do Pruszkowa.
- Czy to rzeczywiście było takie piekło? Pani też miała takie wrażenie, że to jest piekło?
No to dla nich było piekło. A ja uważam, że jak człowiek może, jak chce przetrwać, to przetrwa. Inna rzecz, że oni nie siedzieli w domu, tylko wszystko to było w piwnicach.
- Czy pani zetknęła się z przykrymi uwagami, czy do pani ktoś kierował takie uwagi?
Na ogół nie, ale potem jak rozmawialiśmy z ludźmi, to byli bardzo przeciwni, po co to Powstanie. Ja mówię: „Ludzie, zastanówcie się. Bez tego Powstania to byśmy nigdy nie przetrwali, dlatego że Niemcy przed samym Powstaniem wydali rozkaz, że sto tysięcy mężczyzn musisz się stawić do kopania rowów obronnych”. No to przecież wiadomo było, po co. Oni chcieli wyciągać całe AK i wszystkie organizacje wyciągnąć w ogóle z Warszawy, żeby osłabić siły Warszawy. No to wiadomo było, że nie miało sensu czekanie.
- Czy pani będąc tam na Śliskiej, może w jakichś uroczystościach religijnych uczestniczyła albo były jakieś koncerty dla Powstańców, dla tych chorych leżących?
Nie, nie było żadnych. Jak mogły być, kiedy Niemcy bez przerwy latali nisko. Bo my przecież nie mieliśmy [broni] przeciwpancernych ani przeciwlotniczych, żadnej pomocy ani żadnych armat, to oni latali po prostu nad domami i rzucali bomby zapalające, niszczące, burzące, przepraszam. To w ogóle nie było nawet mowy o tym, żeby mogła być jakaś uroczystość. Człowiek jak przeżył, ci, co przeżyli, to byli szczęśliwi. Albo ja wiem, jedno, co pamiętam, jak chłopcy szli do ataku i potem się szło za nimi z noszami – to był najgorszy moment. Ale się szło. Bo myśmy byli właśnie pod ścianami, myśmy musieli niżej, bliżej, ze względu na to że Niemcy stali na drugiej stronie, było getto po drugiej stronie. Właśnie wczoraj byłam na tym miejscu, gdzie walczyłam, zrobiłam sobie nawet zdjęcie. Tam jest taka tablica pamiątkowa na Grzybowskiej.
- A czy ten szpitalik miał jakąś osłonę, żołnierzy? Czy gdzieś tam stacjonował jakiś oddział żołnierzy, z którymi byliście bardziej zaprzyjaźnieni?
Nie, nie. Te szpitaliki były same dla siebie. Duże szpitale to tak. Bo pamiętam, mój kuzyn leżał, bo dostał szrapnelem w nogę i leżał właśnie na tej Śliskiej, i ja chciałam kiedyś jemu przynieść jakiś zastrzyk z penicyliny czy z czegoś, i idę nocą przez cmentarz (tam taki nieduży był cmentarz przed Śliską) i łapie mnie patrol naszych i [potrzebne] hasło. Ja bez hasła nie mogłam ruszyć w podróż, więc od razu podałam hasło. Oni [pytają], czy ja się nie boję iść tak po cmentarzu. Ja mówię: „Ja muszę iść ratować ludzi. Kto mnie może... chyba że Niemcy”. A Niemcy wiedzieli, że nasza dzielnica jest zajęta przez AK czy w ogóle przez Powstańców. Ale oni puścili mnie. Niewątpliwie gdybym nie miała hasło, to by mnie zastrzelili.
- To pani znała hasło, tak?
Tak, ja nie mogłam wyjść bez hasła, opuścić nic, bo to była odległość pewna, to musiało się wiedzieć hasło, musiało się znać hasło.
- Czy pani czuła, że to jest kawałek wolnego miasta?
Bardzo. Czułam, że wreszcie mam wolną Polskę, wtedy jak wybuchło Powstanie, kiedy mogliśmy śpiewać, na ulicach przecież były głośniki, zaczęły grać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Potem to były ciągle te piosenki „Z dymem pożarów z [kurzem] krwi bratniej” i tak dalej, co do Anglii nadawali, znaczy my żeśmy nadawali tam do nich, żeby dali nam pomoc. Ale już niewiele było, bo pamiętam te zrzuty, które były...
Tak, te zrzuty to były takie... Większość szła do Niemców, niestety, u nas było bardzo mało tych rzutów.
Był zrzut gdzieś na następnej ulicy, ale ja go nawet nie [widziałam], tylko słyszeliśmy, jak tam była strzelanina, bo przecież Niemcy strzelali do tych amerykańskich [samolotów] – przeważnie amerykańskie i angielskie, no i Polacy najwięcej byli jako lotnicy.
Ja pamiętam, kiedy byłam, kiedy to było… Byliśmy tutaj z dziesięć lat temu, pojechaliśmy do… Pod Warszawą jest dziewięć grobów amerykańskich lotników i pamiętam, my żeśmy pojechali tam, żeby złożyć wieńce na tych grobach wtedy. A to już było normalne, już w tej chwili, nie było dziesięć lat temu... Ale ja pamiętam, że jeszcze mój mąż, bo w tej chwili zmarł, właśnie dwa miesiące temu, to mój mąż niósł flagę polską, znajomy miał angielską, amerykańską, żeśmy szli złożyć wieńce właśnie na tych grobach. Jeżeli chodzi o Amerykanów, to ciągle, na wszystkich uroczystościach, jakie mamy, AK czy coś, zawsze podkreślamy ich bohaterstwo. Jednak szli, pomagali nam, chociaż niewiele żeśmy skorzystali. Ale ja pamiętam, ja nie widziałam tego, ale wiem, że były zrzuty rosyjskie. Ale to były takie obskurne, że się nie chciało wierzyć. W workach zrzucali nam nie pomoc taką, o jaką chodziło, a o amunicję nam chodziło, nie o chleb nam chodziło, tylko o broń, amunicję i lekarstwa.
- Czy pani miała jakąś broń?
Ja nie miałam broni. Miałam taką małą [broń], którą prawdopodobnie kota może bym zabiła, ale nie człowieka.
- Czy pani wiedziała wtedy, co się dzieje w innych dzielnicach?
Wie pani, my żeśmy dostawali gazetki, były kolportowane przez łączniczki małe albo chłopców małych, to przywozili, na przykład było [napisane], co się działo na przykład na Żurawiej czy na Piusa i tak dalej.
- Czy pani słyszała o tych mordach na Woli?
Te pięćdziesiąt tysięcy – to się nie chciało wierzyć, że na Woli taka ilość była wielka. Przecież Niemcy wyciągali ze szpitali. Myśmy się bali, że jakby dostali się do nas, kto wie, czy u nas by to samo nie było. Przecież to było barbarzyństwo. Chociaż podobno mówili, że to nie Niemcy, tylko Ukraińcy i jeszcze jacyś „własowcy”, ale ja nie wiem naprawdę, kto to był. Uważam, że ktokolwiek to był, to żywcem palili i rozstrzeliwali ludzi.
- Czy ten szpitalik pani był oznaczony symbolem Czerwonego Krzyża?
Tak.
- Pani miała opaskę? Jaką? Czerwonego Krzyża czy akowską?
Nie, Czerwonego Krzyża i akowską. I miałam od razu przy sobie taką torbę Czerwonego Krzyża, tak że wie pani, pod względem to miałam. Ale nie na długo tych lekarstw wystarczyło.
- Jak to się stało, że pani przeszła z Siennej do „Chrobrego”? Bo tu na razie nie była pani w żadnym zgrupowaniu, tak?
Zasadniczo tu też był „Chrobry II”. Ale poszłam tam, bo wszyscy powiedzieli, że najlepiej iść do „Chrobrego II”, skoro jesteśmy tu, i poszłam na tę Grzybowską.
- Jak pani znalazła ten oddział? Jak to było?
Po prostu, wie pani, przyszli tacy znajomi, którzy mówią: „U nas potrzeba pomocy”, bo to były peżetki, które pracowały i tam zajmowały się czyszczeniem i chorych, i chłopców. No i ja poszłam też na tę samą placówkę. Mówię: „Dobrze, obojętnie gdzie”. Tym bardziej żeśmy wierzyli, że to Powstanie nie będzie tak długie.
A to już miesiąc minął, a tu jeszcze nie widać, żebyśmy zwyciężali. Tylko nam ciągle zmniejszała się ta objętość nasza, którą mieliśmy wtedy.
- A co się stało z tym szpitalem na Śliskiej? Pani odeszła, tam ktoś przyszedł na pani miejsce?
Nie [na Śliskiej, tylko] na Siennej. Nie, przyszła właśnie ta „krowa”, która zburzyła cały ten budynek, tak że na tym się skończyło. Dlatego poszłam na Grzybowską i tam byłam u „Lecha Grzybowskiego”. Potem nawet dostałam od niego książkę z dedykacją i ze wszystkim.
Potem, już po Powstaniu, kiedy już normalnie byłam w Anglii.
- Czy pani go widywała, kiedy była pani w oddziale?
Kogo?
A, tak, on prowadził zawsze do ataku chłopców. To był naprawdę dzielny człowiek. Ale jeżeli chodzi o ścisłość to my… [...]
- Kto był pani bezpośrednim przełożonym?
„Lech Grzybowski”. Ale przełożonym był sierżant… sierżant, taki niewysoki, wie pani, ale ja już nie pamiętam nawet jego pseudonimu.
- I tam był jakiś taki zespół sanitariuszek?
Tak, zespół sanitariuszek i zespół łączniczek i tam już był normalny oddział. A „ Chrobry II” normalnie wychodził do walki.
- Pani mówi, że to była Grzybowska 59. To tam była kwatera, tak?
Tak.
- Ta dzielnica się teraz zmieniła. Proszę powiedzieć, jak to wszystko wyglądało?
Wie pani, to był normalnie stary dom, podwórze, gdzie jak miały być zrzuty, to u nas zapalili takie olbrzymie ognisko na podwórku. Ale niestety nic nie dostaliśmy wtedy, bo to przeważnie szło do Niemców, a Niemcy stali po drugiej stronie, bo tam było getto, czyli za tym parkanem, za tym gettowskim oni siedzieli i ostrzeliwali nas. Wczoraj jak byłam tam, to widziałam, jak nasze kule siedzą w kawałku tego barbakanu (ja tak to nazywam), tego muru getta.
- I tam była taka kamienica...
Wtedy na dole były kuchnie polowe. A ciekawe jeszcze było właśnie... Tam były panie, koleżanki, które gotowały, przygotowywały jedzenie, jak chłopcy przechodzili z walki, z tych wypadów i tak dalej. Ale tak samo trzeba było wyprać, oprać chłopaków, tak że to wszystko było...
- Wszystko robiły dziewczyny?
Tak.
- Jak chłopcy traktowali was, dziewczyny?
Dobrze. Trzeba przyznać, to byli bardzo przyzwoici chłopcy. Ale jeżeli chodzi o... Ja pamiętam taki moment, kiedy już prawie kończy Powstanie i dowódca, to był porucznik, miał olbrzymiego wilczura.
Cały czas trzymał go. I on potem: „No to idziemy do niewoli”. Kiedy była podpisana przez „Bora” Komorowskiego ta kapitulacja drugiego, to wiadomo było, że do piątego musimy wyjść, opuścić Warszawę. No więc on zrobił, pamiętam, ognisko zrobił, zastrzelił tego psa – taki piękny wilczur – i upiekł tego psa i my żeśmy wszystko jedli, byliśmy tacy głodni, naprawdę. I to mięso takie było nawet niezłe, bo człowiek jak był głodny, to wszystko było dobre. Ale to było straszne właśnie, że on zabija swojego tego psa. Ale lepiej to, aniżeli Niemcy by go mieli zabrać. On nie chciał, żeby Niemcy go zabrali, by dostał się w niemieckie ręce.
Polski pies.
- Proszę pani, a co pani jeszcze takiego nietypowego jadła, czego pani już nigdy w życiu nie jadła?
O, wie pani, coś nadzwyczajnego to było właśnie to psie mięso, którego zjadłam i wszyscy się pytali, jak ja mogłam jeść. Ja mówię: „Jak jest się głodnym, to się je, nawet pewnie i szczura by się zjadło, jakby człowiek był głodny. Ale to było... no ja wiem... W niewoli to, pamiętam, dawali nam taki jarmuż, rozgotowane zielsko, obierki razem (eintopf to nazywali Niemcy) i to się jadło. I kawałek chleba. Ten chleb to był taki okropny, taki chyba z mąki kasztanowej, no to nie było normalne, żeby można było normalnie gotować i piec.
- A czy chodziła pani do browarów po jęczmień?
Wie pani, tam po wszystko chłopcy chodzili. Tylko że browary Haberbuscha to bardzo nas, że tak powiem, zabezpieczyło. Przynosili jęczmień, potem przynosi mąkę, różne rzeczy. Ze wszystkich placówek tu w Śródmieściu to wszystko bractwo szło do Haberbuscha, bo tam były całe zapasy, u Haberbuscha, na dole.
- Czy pani pamięta jakieś walki, jak pani była już w oddziale? Czy pani przyszła już po 1 września, jak próbowali atakować przejście do Starówki?
Ja już byłam przy tym, jak w tej chwili przechodzili kanałami ze Starówki wszyscy. To znaczy „wszyscy” – komu się udało, nie wszystkim udało się. Ale ja pamiętam, że wtedy przechodziło dużo bardzo, wyciągali z tych kanałów ludzi chorych, skonanych, okropnie wyglądających. My żeśmy pomagali, jak mogli. A ci przyszli też i do naszego działu, ci z tego [Starego Miasta], bo Starówka padła, roztrzebili ją całą, to wtedy właśnie oni przyszli na Śródmieście i do nas też dotarło parę osób, rozdzielili ich po placówkach.
- Czy pani wiedziała o tym, co Niemcy robili na przykład w Halach Mirowskich, że tam mordowali ludzi, podpalali ciała? Czy o tym pani słyszała w czasie Powstania?
Wie pani, o Halach Mirowskich wiedziałam potem, nie w czasie Powstania. Ja wiedziałam o Woli, że była rzeź Woli, że coś było na Ochocie też. O tym wiedzieliśmy, bo to do nas dotarło, ale o tych Halach Mirowskich nie wiedziałam. [...]
- Mówi się czasami o tym, że właśnie na terenie, gdzie działał „Chrobry II”, zdarzało się mordowanie Żydów przez Powstańców. Czy pani zetknęła się z tym, czy zetknęła się z Żydami, którzy tam byli w czasie Powstania? Czy pani coś o tym wie?
Szczerze mówiąc, to żeśmy u mnie na Chmielnej przechowywali dwoje żydziaków (przepraszam, że tak mówię), Żydówka była, dziewczynka i chłopiec, brat i siostra. Żeśmy ich chowali na strychu pod takimi schodami, które prowadziły na strych, to było zakamuflowane i tak dalej. Ale ja nigdy nie rozmawiałam z Żydami, że pani mówi, że oni chcieli...
- Tutaj na terenie, gdzie działało „Chrobry II”. Tak, są opinie, że zdarzały się morderstwa na Żydach popełnione przez Powstańców.
Nigdy nie słyszałam.
- Czy w czasie Powstania zetknęła się pani z ludnością pochodzenia żydowskiego? Czy tam byli jacyś Żydzi w oddziale?
Ja wiem, że byli, ale to razem... Bo to była Anielewicza, tutaj więcej... U nas nie było Żydów, w naszym oddziale. Ale ja wiem, że Żydzi, nie chcę mówić już, chciałam…
- Jeszcze raz wrócę do tego, czy w czasie, kiedy pani była tam w oddziale, jakieś duże walki się toczyły?
Tak, jak byłam na Grzybowskiej, bardzo... Bo to była taka... Kapitan „Lech Grzybowski” był znany z tego, zawsze chodził, wszędzie gdzie coś było potrzeba, on szedł do ataku z tym swoim całym oddziałem. I potem to on wszędzie pomagał, wiem. Ale jak były walki wszędzie... Na przykład wiem, że wyszli też na Dworzec Główny, tam były walki na torach. Dlaczego na torach, to już [nie wiem], po prostu Niemcy atakowali. I ja sama, pamiętam, przy Dworcu Głównym kiedyś poszłam za nimi, to właśnie wyciągnęłam tego chłopca z koleżanką, którego położyliśmy na ulicy pod ścianą, to on właśnie wtedy powiedział: „Siostro, umieram. Proszę powiedzieć światu, że umieram za Polskę”. To było wtedy, a to były bardzo wielkie walki wtedy.
- Dworzec Główny to ten, który był na rogu Alei i Marszałkowskiej?
Kiedyś, tak. A potem były walki, wie pani no chodzili od razu, bez przerwy tam był wypady. To oni wracali nieraz bardzo po... niewielu ich wracało.
- Na czym tam polegało pani zadanie w oddziale?
W oddziale było tak: przypilnować, żeby wszystko grało, jak chłopcy wychodzili na wypad.
Żeby mieli wszystko wyczyszczone i żeby przygotowani byli z bronią i tak dalej. Oprócz tego ja prowadziłam taką małą kancelarię tam i też pomagałam w kuchni.
- Co pani zapisywała w tej kancelarii?
W tej kancelarii to było zapisywanie na przykład, że chłopcy wracali i mówili, że ten i ten odznaczył się najlepiej w tej walce i tak dalej. Podawało się go potem do odznaczenia.
- Chodziła pani też z noszami znosić rannych? To było bardzo niebezpieczne.
Było bardzo niebezpieczne. Niemcy tłukli jak nie wiem. Oni strasznie strzelali, to my nieraz po tych rannych, których widzieliśmy, że się ruszają, żeśmy się czołgały, żeby po prostu nie iść tak [prosto], tylko tym czołganiem dochodziłyśmy do rannych i ściągaliśmy.
- Czy tam też był jakiś szpitalik na tym terenie, gdzie pani była, czy punkt opatrunkowy? Gdzie odnosiło się rannych?
Do pierwszego lepszego punktu, gdzie było gdzieś najbliżej. Tylko my żeśmy w tym terenie wiedziały, gdzie są jakieś punkty. Wiem, że był na… nie Wiejska, tylko Wielka, bo była ulica Wielka. Tam był też punkt, jakiś inny był punkt, to po prostu tam się odnosiło, gdzie było najbliżej.
- Czyli pani zadanie to było dotransportować rannego do jakiegoś punktu szpitalnego. A jaka była atmosfera w oddziale? Bo pani przyszła do niego tak jakby w połowie.
No tak, racja.
- Czy to był czas, żeby się zaprzyjaźnić?
Nawet nie było czasu, żeby… Znaczy wie pani, wszyscy byliśmy młodzi, weseli i to nie było tak, że było jakieś przygnębienie. Myśmy wszyscy wiedzieli, że musimy i tak zwyciężyć, każdy z nas wierzył w to święcie, że na pewno zwyciężymy. Tak że po prostu jak to mówią, jak to z młodzieżą, „halo, halo”, „dzień dobry”, „cześć” – tak się zapoznało i tak się szło do walki. Ja wiem, że byłam taka trochę na uboczu, bo poszłam jako tak zwany
foreigner, jako obcy.
- Ale żeby czuć się bezpiecznym, trzeba było mieć bezgraniczne zaufanie do tego drugiego człowieka. Czy pani czuła, że ten drugi człowiek stanie za panią?
Zawsze wierzyłam, że kto jest tam między nami... Między nami była wielka przyjaźń, wielkie zrozumienie, bo mi się zdaje, że myśmy mieli te same cele – każdy przeżywał to, każdy wierzył, że wreszcie przyjdzie dzień wolności i zawita do nas jednak jasny promyk słońca.
- A jak dowódcy odnosili się do żołnierzy?
Bardzo dobrze.
- Pani miała uczucie, że to jest ktoś, kto tak właśnie dba, a nie tylko wysyła na wojnę?
Oni byli bardzo wyrozumiali. Oni sami szli do walki. Nie wszyscy, ale tam gdzie ja byłam, to naprawdę byli nadzwyczajni.
- Przyszedł w końcu dzień kapitulacji. Jak to pani odebrała? Czy pani się spodziewała, że to nadejdzie?
Nigdy. To był płacz wszystkich nas, myśmy nie mogli uwierzyć. Mówię: „Idę do tej biednej Warszawy”. Popatrzyłam na nią, jak się pali i idę do obozu. Znaczy ciągnęli, powiedzieli, że idziemy do obozu, gdzie znowuż się idzie na mydło, tak jak u Nałkowskiej było czy coś. Ale kto wiedział, co oni sami zrobią. Ale idziemy. Pamiętam, miałam już podarte buty, bo nie miałam innej pary, tylko te, ale szłam z tobołkiem w ręku (jak Paderewski miał z tym chłopakiem takie zdjęcie). I aby iść dalej.
- Czy pani w czasie Powstania kontaktowała się z domem, chodziła pani do domu?
Raz jeden byłam w domu, tylko dostałam się w ciągu nocy, bo tatuś mój należał do tej straży, która gasiła domy, przeciwpożarnej... nie, jak to się nazywa... komitet taki, tak coś takiego. Wiem, że on należał do tych, co gasił. Ciekawe – w tym wieku – ale był bardzo sprawny i łaził po dachu, bo przecież Niemcy ciągle te zapalające bomby rzucali nam.
- Jak Powstanie się kończyło, to pani dom stał?
Był zniszczony, ale jeszcze stoi podobno. Jeszcze muszę zobaczyć, jutro pojadę tam zobaczyć, jak to wygląda. W każdym razie jak żeśmy szli do Ożarowa... Okazuje się, że wzięli nas do Ożarowa.
- Piątego października pani oddział wychodził?
Tak, tak. Chłopcy zdawali broń na placu Kercelego i potem szliśmy już do Ożarowa prosto, pieszo, pełno Niemców, zawsze obstawieni byliśmy.
Oni nic nam nie robili, stali tylko z karabinami w ręku i czekali, aż któryś będzie uciekał. Jakby się chciało uciekać, to od razu by wystrzelali prawdopodobnie. Ale ja już nie miałam nawet siły myśleć o tym. Doszliśmy do Ożarowa. Pamiętam, że weszliśmy do takich olbrzymiej hali. To była hala po jakichś elektrycznych narzędziach czy coś, ale była pusta. Żeśmy się położyli na cemencie, bez poduszki, bez niczego. Przecież tyle tysięcy szło i to było wszystko, co żeśmy dostali, jak długo tam byliśmy. Chyba ze trzy dni w tym Ożarowie żeśmy spali i potem wsadzili nas w takie bydlęce wagony, po siedemdziesiąt w jednym, i wywieźli nas w stronę Lamsdorfu. Ja przejechałam przez Lamsdorf, ten obóz. Teraz to nie wiem, jak on się nazywa.
Łambinowice. Więc to tam siedziałam po tych...
- I w Lamsdorfie pani była też, tak? Jakie tam warunki były?
Straszne. No niemożliwe, przecież nas tam… Ja miałam bardzo długie warkocze, koleżanki miały warkocze, to nas oblazły tak wszy pierwszego dnia... Bo to były poruskie, po tych Rosjanach prycze, potrójne takie, wielkie, trzypiętrowe prycze i to w ogóle ani… Aha, potem nas brali do kąpieli niby, ale to było też bardzo przykre, bo to tylko w Lamsdorfie kazali nam się kąpać i kazali nam się rozbierać, Niemcy potem wyłączali wodę i robili sobie taką paradę z dziewcząt. Nie wiem, czy pani słyszała o tym, czy nie, właśnie tak było. Wyłączali wodę, żebyśmy stały, żebyśmy się nie ruszały, a oni sobie paradowali i oglądali nas tak na żywo. Nie wiem, na czym to polegało, widocznie się wyżywali. No i potem, pamiętam, miałam jeden ząb, co mnie bolał, to poszłam, mówię, żeby on mi zrobił – to był Rosjanin – no to mówi: „To trzeba wyrwać”. Ja mówię: „Przecież to dopiero zaczyna się psucie”. – „A nie, to trzeba...” Ale ja już mówię: „Wyrywaj, bracie, żeby tylko mnie nie bolało”. Ale warunki były straszne, jedzenie było też tam okropne.
Potem przynieśli nas po jakimś czasie do Mühlbergu, byłam w drugim obozie, Mühlberg koło Drezna. To ten już było taki, bo to był międzynarodowy, bo francuski taki, więc już bardziej przyzwoity ten obóz.
- Pani mówiła, że miała pani podarte buty, robiła się jesień i zimno. Czy jakieś ubranie pani dostała?
Tam wszystko było takie jakieś... Taką kurtczynę miałam małą, w ogóle nic. Tylko potem Niemcy zaraz… W Lamsdorfie Niemcy przydzielili nam szynele, takie tysiąc... nie wiem ile, metrów za długie i za duże, no ale cokolwiek, żeby się przykryć. I to było też bardzo ważne, żeśmy w tym chodzili. Oni potem w Mühlbergu to nam dali szynele niemieckie, co na futrze były, to żeśmy się tym przykrywały. Tam też było tak samo, w Mühlbergu, też na podłodze żeśmy spały.
Potem przenieśli nas do Chemnitz, to trzeci obóz z kolei, który był w Saksonii, i tam [wzięto] do robienia V2. To była tylko jedna grupa, sto dziewcząt Niemcy wybrali. Ja akurat niefortunnie dostałam się do tej grupy, bo powiedzieli, że nas wywożą na odżywianie do jakiegoś pensjonatu, no to my mówimy: „Jak nas wywożą do pensjonatu, to dobrze”. Pensjonat okazał się fabryką V2. Trzeba było ciężko pracować, bo te V2 to były takie półkuliste, olbrzymie, które ledwo żeśmy mogły dotknąć, ruszyć, a to trzeba było... Nie wolno było usiąść. Pamiętam, wtedy podskoczył do mnie taki esesman z rewolwerem w ręku, mówi tak: „Słuchaj, jak ty nie będziesz robiła... nie powiesz im, żeby oni nie robili [niezrozumiałe] – to znaczy tych rzeczy, które żeśmy celowo robiły, żeby wszystko było źle – to ja cię zamknę do takiego bunkra na dole”. A ja mówię: „No to...”. Zresztą mi nie zależało. Już człowiek był taki zmęczony tym wszystkim, już mi nie zależało, czy on by mnie zabił, czy mnie gdzieś tam wsadził.
- Czy w tym obozie był jakiś czas wolny? Czy panie się dokształcały?
Tak, było bardzo dużo nauczycielek. Nawet spotkałam swoją nauczycielkę z gimnazjum, która tam była. Nawet u niej nostryfikowałam potem swoją maturę, bo mi chodziło o dalsze studia, a wyszłyśmy przecież bez żadnego świstka ani nic. Tak że my żeśmy tam historię przerabiali, literaturę, sztukę. Ktokolwiek był czymś zainteresowany, było bardzo dużo, jeśli chodzi o Mühlberg, to najwięcej. W Chemnitz to nie, bo tam żeśmy ciężko pracowały, to był taki obóz roboczy.
No ale przyszedł taki dzień, pamiętam – nie wiem, kiedy to było, ale pamiętam, przyszedł taki dzień i Amerykanie przyjechali i zaczęli bombardować. Amerykanie jak bombardowali, to całymi dywanami. Zburzyli całe miasto Chemnitz, gdzie był ciężki przemysł, położyli w gruzach. A myśmy byli w takim nasypie, takim lekkim schronie, a tu wszystkie były takie kleinowskie sklepienia, te fabryki – całe miasto płonęło. Jak tak popatrzyłam, przypomniała mi się Warszawa i mówię: „Koniec już”. Cicho tak się zrobiło, ci Amerykanie odlecieli, wychodzimy, całe miasto płonie, a nie ma nic z życia i my jesteśmy wolne. Ale co z tej wolności? Ani ubrana, ani nic, ani jedzenia, ani wody. Żeśmy zaczęli szukać. [Tam] gdzie były kuchnie, żeśmy znaleźli parę kartofli spalonych, żeśmy to zjedli i czekaliśmy, co z nami będzie dalej, bo nas było sto. A ci Niemcy, co nas pilnowali w tym schronie, uciekli. No i potem siedzieliśmy znów parę dni, no bo ani uciekać, ani nikogo nie ma... Nawet nie wiedzieliśmy, gdzie to jest, chociaż może byłyśmy zorientowane, ale to nic się dawało, żeby uciekać, bo po prostu nie było na to warunków. Żeby jeszcze [można] było przebrać się w coś, a tak to byłyśmy w takich łachmanach więziennych. W każdym razie to stamtąd przyjechali Niemcy trzeciego czy czwartego dnia i zabrali nas do obozu Oberlangen, który był nad granicą holenderską.
- Czy pani pamięta, kiedy to było?
Tak, pamiętam... Bo, zdaje się, 28 kwietnia było odbicie przez polską 1 Dywizję Pancerną, mnie się zdaje, że to było w kwietniu. A ja tam pojechałam po świętach Bożego Narodzenia, jak nas przenieśli, bo tam bombardowana była ta fabryka, my żeśmy tam nie mieli nawet schronienia ani nic. Ale pamiętam, tam było tego metalu tak dużo, myśmy robili takie choinki i orzełki – same żeśmy takie produkowały. To, co się dało. Ale to było Boże Narodzenie, jeszcze byliśmy w Chemnitz, czyli jechaliśmy do Oberlangen albo koniec stycznia, albo początek lutego. Ja gdzieś mam [zapisane] wspomnienia, nawet się nie zastanawiałam nad tym.
- I potem w Oberlangen pani spotkała resztę tych kobiet z Powstania?
Tak, to tam już były wszystkie. Tam był zjazd w ogóle wszystkich kobiet i żeśmy tam były już wtedy na wolności, niby takiej wolności.
To był w każdym razie też straszny obóz. Myśmy musieli latryny czyścić, wszystkie te rzeczy robić, ale żeśmy się też i dokształcały wszystkie, więc tam było dobrze. I potem było, zdaje mi się, dwudziestego albo któregoś kwietnia – jest strzelanina. I pamiętam, wszyscy padamy na ziemię, strzelanina się kończy, my wychodzimy, patrzymy: wojsko jakieś jest. Wygląda na angielskie, mundury... Okazuje się wojsko, ale tu pisze
Poland. To byli Polacy. Chyba już nie było większej radości. Oni od razu nam przywieźli jedzenie. No i tak nas oswobodziło wojsko polskie.
- Co potem się ze panią działo?
Potem wyjechałam, znaczy się nostryfikowałam i wyjechałam do Włoch przez Austrię. Do Włoch, bo chciałam dalej studiować.
- I tam można było studiować, tak?
Tak.
Najpierw było w San Giorgio, ale ja pojechałam dalej jeszcze, bo San Giorgio było już takie zatłoczone przez nasze dziewczęta, że już tam niewiele było miejsca. Ja pojechałam dalej do Trani, na południu więcej, i tam były po prostu panie, które były profesorami, stworzyły takie komplety.
Tak, Polki. I żeśmy tam tak na bieżąco wszystko... Przynajmniej tam się coś studiowało, nie siedziało się bezczynnie. Ale potem, kiedy przyszła już kapitulacja, [to znaczy] nie kapitulacja, tylko Anders musiał wycofywać całe wojsko z Włoch, [wtedy] musieliśmy wyjechać do Anglii, przez Francję do Anglii. I pamiętam, jak w Calais żeśmy zostali jeszcze parę dni, przez kanał La Manche do Dover, i z Dover już na północ więcej. I znowu czekałam, żeby dostać stypendium. Bo nie miałam ani taty, ani mamy, nikogo, a chciałam studiować, to pojechałam do Londynu, zdałam egzamin na uczelnię PUC-u, to jest polski uniwersytet.
- Po polsku pani studiowała?
Tak, tak.
Więc ja tam studiowałam... Tm nawet się nie dostałam, mówiąc szczerze, na uniwersytet. Dopiero tutaj zaczęłam studiować, jak przyjechałam do Ameryki. Bo niestety dla nas, młodych, nie było stypendium. To jest przykre, że dla młodzieży, która chciała studiować, nie było grosza pieniędzy, ale dla pań, które chciały muzykę czy coś, to wszystko było.
- Dla pań też z Polski, tak?
Tak. Ale jak zawsze mówię, trzeba mieć plecy i dobre znajomości wszędzie.
- Proszę pani, czy pani się zastanawiała nad powrotem do Polski?
Tak, ale dostałam do wniosku, że pod drugą okupację już nie chcę wracać. Kiedy nas bardzo... Wtedy, pamiętam, przychodzili, namawiali do powrotu – dadzą nam katedry, wszystkie cuda. Ma mówię: „Jakie katedry mogą mi dać, jak ja jeszcze studiów nie skończyłam?”. Ale oni: „[To] nic, wszystko będzie załatwione”. Dużo pojechało.
To było z reżimu, z rządu, z Warszawy. Ale ja powiedziałam: „Nie, ja nie jadę. Już mam dosyć tej okupacji”. I nie wyjechałam.
- Czy pani miała jakieś wiadomości o swojej rodzinie?
Że nikt nie żyje. To ja już wiedziałam, że mój tatuś podobno miał zginąć. Okazało się potem, że jak Niemcy powiedzieli, że [ludzie] mają Warszawę opuścić, tatuś wyjechał do przyjaciela, do Krakowa i zatarł ślad. A brata zabrali do niewoli, a drugi był w niewoli, a moja siostra gdzieś tam też zaginęła, jak nas było czworo. Tak że ja nie miałam żadnego kontaktu z Polską, nikt na mnie nie czekał, to ja mówię: „Po co ja tam pojadę?”. A te, które tam mamy błagały, żeby dzieci wróciły, te córki i tak dalej, to koleżanki niektóre pojechały. Ale to nie był taki nagminny wyjazd, więc myślę, że nie było aż tak dużo chętnych do wyjazdu, bo każdy się liczył z tym, że jedziemy pod drugą okupację.
- Ale później w Wielkiej Brytanii też nie byliście gośćmi mile widzianymi. Jak pani to odbierała?
Bardzo nieprzyjemnie, tak, ma pani [rację], pani bardzo dobrze mówi o tym, tak było. My byliśmy zawsze jako ci „foreignerzy”, zawsze Anglik to był ktoś, a my jako w ogóle
foreigner, jako w ogóle obcokrajowcy, to byliśmy niczym.
- A jak sobie pani tam radziła, bez żadnego oparcia, rodziny? Mówiła pani, że żadnego stypendium nie było, to gdzie pani mieszkała, z czego pani żyła?
Z koleżanką poszłam... Na razie, dopóki nie czekałam na stypendium, to poszłam do pracy. Zaczęłam w takim [zawodzie], bo to chyba najbardziej popularne, krawiectwo. No i poszłam jako szwaczka do wykańczania sukien, żeby tylko przeżyć te parę miesięcy. A potem, pamiętam jak dziś, była akademia 11 listopada, dzień wolności. Mój mąż, który był potem moim mężem, przyjechał – on był profesorem w innej szkole, w liceum uczył łaciny i tak dalej – przyjechał ze swoimi chłopakami na rozgrywkę jakąś meczową, footballu czy czegoś, nie wiem, piłki nożnej. Ale ponieważ ja znałam jego przyjaciela, to też był profesor od geologii czy coś, on przyprowadził mojego męża, a ja występowałam na scenie, wtedy tańczyłam w zespole. No i byłam taka zmęczona, patrzę, wchodzi dwóch panów do nas. To były takie beczki śmiechu, wtedy jeszcze żeśmy nie mieszkali normalnie. I właśnie on wszedł, no i wyszedł i na tym się skończyło. I potem zaczął pisać do mnie, czy chcemy porozmawiać. Ale mąż był na północy, a ja byłam na południu. Ale niechcący kiedyś, jadąc do swojej koleżanki, do tego samego gimnazjum, liceum, co mąż moje koleżanki uczył także w tym, tam pojechałam i spotkałam niechcący męża z powrotem. I tak się zawiązała nasza przyjaźń. Wzięliśmy ślub w 1947 roku. No a mąż należał do tych oświatowców, który zakładał wszędzie szkoły polskie. I tak samo tu. Zresztą czy ja mogę dać... Mam takie papiery o mężu, o jego historii i mojej. Wtedy żeśmy wzięli ślub w Londynie w Brompton Oratory, to był katolicki kościół. Mąż potem studiował w Londynie, ponieważ on był już prawie po... I żeśmy mieli wyjechać do Ameryki ze względu na to, że wybuchła taka „bomba” między Polakami, że jak przyjdzie do wojny, to Anglia będzie cała zalana. Ja mówię: „No to jeszcze gorzej. To uciekajmy z tego kraju”. No i zaczęli wszyscy wyjeżdżać z Anglii.
- Czy było trudno się dostać do Stanów Zjednoczonych?
Nie, bo my byliśmy jako byli alianci. Mąż był w armii Andersa, a ja byłam w AK. Jako byli alianci to bez żadnego ale dostaliśmy kartę zieloną, wszystkie prawa i jeszcze nawet dostaliśmy za darmo przelot. Znaczy przelot, nie było samolotów, tylko okrętem [niezrozumiałe]. I żeśmy przyjechali tu, w pięćdziesiątym drugim roku, do Ameryki.
No i żeśmy zaczęli nowe życie. To znaczy mąż wykładał w liceum, a ja w dalszym ciągu poszłam na studia. Na studiach zrobiłam biznes i tam jeszcze jakieś inne, no i tak żeśmy żyli. Aż w końcu przyszło sześcioro dzieci, tu są dwie córki, które były ze mną, i jeszcze mam czterech synów i jedną córkę. Ale wszystkie dzieci są po wyższych studiach. To jest ta jedna, która jest lekarzem, dwadzieścia lat już na medycynie, kończyła we Wrocławiu. A ta druga jest też po studiach na uniwersytecie Loyola w Chicago.
- Państwo założyliście szkołę w Chicago. Jakie były powody, żeby założyć taką szkołę polską?
Nie tylko jedną. Dwanaście. Dwanaście szkół mamy na swoim sumieniu. Po prostu chcieliśmy zachować młodzież od wynarodowienia się. Przecież to był aż grzech, żeby te dzieci nie mówiły po polsku. Przez to myśmy tyle pokoleń wypuścili w świat. I ja mówię, tu jest chyba największa zasługa mojego męża. Mój mąż robił to wszystko bez żadnej opłaty, bez żadnej dopłaty.
- Po to, żeby te dzieciaki zostały Polakami.
Ale myśmy, pamiętam, w którym to roku było... 2007, 2008. Jak był [w USA] prezydent Kaczyński, przyjechał do nas, to nas odznaczył właśnie Złotymi [Krzyżami] Zasługi. A tych medali to mamy bardzo dużo. Mamy złote medale z londyńskiego rządu za pracę społeczną i tak dalej. Ja się włączyłam w nurt też tak samo, dla męża, myśmy razem szli, ręka w rękę.
- Proszę pani, jeszcze wracając do Powstania, czy jest jakieś wspomnienie, jakieś przeżycie, które zostało z panią na całe życie? Coś, co pani ciągle pamięta?
To, co zostało dla mnie, to tak, po prostu uważam, że pierwszy dzień był najpiękniejszy, a ten ostatni był najtragiczniejszy. Pierwszy to był taki, że nareszcie jesteśmy wolni – jesteśmy wolni, możemy mówić, śpiewać i nas nikt tutaj ani nie obserwuje, ani nie strzela do nas, ani nawet nie łapie, bo przecież łapanki były najgorsze.
- Ale potem działy się straszne rzeczy.
Niestety, straszne rzeczy.
- Co pani teraz sądzi o Powstaniu? Czy pani uważa, że dobrze, że wybuchło? Czy pani jeszcze raz by poszła do tego Powstania?
Ja uważam, że gdybym miała tyle [lat], tak jak przed tym, poszłabym. Naturalnie, że tak. Zawsze. I uważam, że Powstanie miało swój sens i swoje podłoże. Przede wszystkim dało poczucie wolności dla mnie, to, co żeśmy marzyli o tym, żeby mieć.
- Dłużej już nie można było czekać.
To była taka napięta strasznie sytuacja, że już nie można było w ogóle żyć tam w tych warunkach, jakie były. I my żeśmy wiedzieli, że to tak się skończy. Czy to Powstanie, czy wybuch byłby normalny, taki po prostu zryw. Chodzi o zryw, że młodzież nie mogłaby już dłużej czekać. To się czuło. Jak się między nami rozmawiało, to każdy czekał, mówił: „Boże, bym poszedł i tym Niemcom dał po łbie”. Bo przecież za takie katusze, za takie straszne morderstwa, co oni robili, to już się nie chciało wierzyć, że można było tak bezlitośnie mordować ludzi.
Warszawa, 29 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek