Barbara Jadwiga Jojnowicz „Ela”
Nazywam się Barbara Jojnowicz, z domu Wierzbicka. Urodziłam się na Kresach Wschodnich, ponieważ rodzice moi po ślubie, tu w Warszawie, w kościele na Nowolipkach, no niestety ojciec mój musiał znaleźć i pracę wstąpił do policji. No i tam właśnie wyjechali. To był Raków w okolicach Stołpców i tam właśnie się urodziłam. Kiedyś nawet oglądałam zdjęcia, których nie mogłam znaleźć, właśnie z samej granicy, z samej granicy. Tam urodziło się również moje rodzeństwo. Miałam dwóch braci Bogdan i Bolesław, no i najmłodsza siostra Danuta. Niestety tylko ja żyję, moje rodzeństwo już nie żyje.
Ojca mojego przenosili z miejsca na miejsce w sprawach służbowych, więc wiem, że szkołę rozpoczęłam w... Nazywała się ta miejscowość Mołczadź koło Baranowicz. Tam były pierwsze klasy szkoły (kiedyś się nazywała powszechna, bo teraz to podstawowa) powszechnej. Do czwartej klasy [uczyłam się] w Mołczadzi, a później ojciec został przeniesiony do Nowej Myszy koło Baranowicz (Nowa Mysz, taka miejscowość) i tam właśnie do szóstej klasy chodziłam do szkoły powszechnej. Później zdałam egzamin do gimnazjum w Baranowiczach, które najpierw było imienia Barbary Radziwiłłówny, a później przemianowane na Marii z Billewiczów Piłsudskiej. To było gimnazjum żeńskie i tam [byłam] do czwartego, to znaczy do wkroczenia naszych pseudoprzyjaciół 17 września... Właściwie wtedy byłam jeszcze w Nowej Myszy, ale później nasze gimnazjum... Znaczy tam powstały klasy, bo to była szkoła żeńska, ale później klasy polskie, białoruskie i rosyjskie. Ja oczywiście [chodziłam] do tak zwanej klasy polskiej, do czwartej klasy gimnazjalnej, czyli gdzieś tak do Bożego Narodzenia. Niestety tam właśnie, z nauką nie można powiedzieć... Mieszkańcy bardzo przychylnie się do nas ustosunkowywali, uprzedzili moją mamę...
A, jeszcze zapomniałam powiedzieć, że ojciec mój wcześniej musiał wyjść, po prostu opuścić [dom] i znaleźć się na Litwie, gdzieś tam był obóz internowanych, i później po wkroczeniu na Litwę Sowietów znalazł się w Kozielsku, ale już w tej drugiej turze, już po Katyniu. Tak że mówił, że były jeszcze te napisy tych, niestety, pomordowanych. Ojciec mój został skazany na dziesięć lat, znalazł się na Półwyspie Kolskim, tam był do chwili [dołączenia do oddziałów] Andersa, z którym właśnie całą tą kampanię [przeszedł]. Wracając do mnie, do nas, uprzedzono nas, że będą Polaków wywozić, więc taki „predprediatiel”, jak oni się nazywali, [powiedział]: „Pani Wierzbickaja – do mojej mamy – jeśli pani może...”. Oczywiście my mamę dopingowaliśmy, żeby jednak wrócić do Warszawy, bo cała rodzina, i ze strony mamy, i ojca, była w Warszawie.
Z przygodami udało się nam dotrzeć do Warszawy. Pamiętam, że byliśmy tak poubierani, że jak byliśmy na terenie Warszawy, to była wtedy bardzo ostra zima, to nas ludzie zaczepiali, bo tak: w walonkach, jakieś tam plecaki, takie z płócien, po prostu żeby mieć najpotrzebniejsze rzeczy. Bo zwykle się zabiera niby najpotrzebniejsze, a okazuje się, że to wcale nie były najpotrzebniejsze. Zaczepiali: „Ludzie, skąd wy idziecie?”. Ja byłam taka zła, że nas zaczepiają, mówię: „Z Polski, [bo] skąd...”. Po prostu się wstydziłam tego, że nas tak... Rzeczywiście wyglądaliśmy dziwacznie w tych strojach, walonki takie. Wie pan, co to walonki? No i tak byliśmy, ale wtedy była przeraźliwie ostra zima i wiem, że dotarliśmy na ulicę Lubeckiego, tam właśnie mieszkał stryjek, rodzony brat mojego ojca, i tam właśnie poszliśmy. W tej chwili to jest na terenie... Nie wiem, czy ta ulica Lubeckiego istnieje, bo to w okolicach Pawiaka, w okolicach. Jak chodziliśmy ze stryjenką do kościoła świętego Augustyna bodajże, to przychodziliśmy koło Pawiaka, tak że już te pierwsze, no...
- Bardzo przepraszam, żebyśmy potem nie wracali do tego okresu, ja mam takie pytanie: jak wyglądało pani życie na Kresach, z perspektywy nastolatki?
Pamiętam to bardzo... Wiem, że kilka razy, znaczy ze dwa albo trzy razy, byłam na kolonii nad Niemnem. To jest miejscowość tak zwana Ruda, Rudka w każdym bądź razie, tam miałam przyjaciół, przyjaciółki. Byłam obrońcą, jak to się mówi – taka była Żydówka, Dwośka się nazywała, to stawałam w jej obronie, jak chłopcy, jak to się mówi, chuligani, próbowali posmarować jej usta słoniną, ona tego, no to ja tam...
- Jeszcze niech mi pani powie, czy ludność była raczej nastawiona przychylnie?
Bardzo przyjacielsko, w każdym bądź razie jak myśmy zostali już bez ojca, już go nie było, to próbowali [pomagać]. A to coś podrzucali... W ramach rewanżu, to jak były jakieś tam wykopki czy coś, to staraliśmy się pomagać. Uważaliśmy, że nie możemy korzystać z czyjejś dobroci, żeby się jakoś nie zrewanżować w ten czy inny sposób. W każdym bądź razie później trzeba było wszystko zlikwidować, sprzedać to, co się dało sprzedać, no i jeszcze były te pieniądze polskie, czyli jeszcze te przedwojenne. Jak już później w Warszawie się znaleźliśmy, to jeszcze te pieniądze były w obiegu, więc można było kupić to, co było potrzebne.
- Jeszcze mam jedno pytanie: jak to wyglądało na Kresach, czy było wiadomo, że są jakieś niepokoje, że będzie wojna, że Rosjanie wkroczą?
Tak, były niepokoje. O Rosjanach to myśmy nie...W każdym bądź razie były te [sygnały], słuchaliśmy radia. To było w ogóle bardzo niespokojnie. Wiem, że u nas, jak już był ten okres przedwojenny, to u nas przez jakiś czas mieszkał, nie pamiętam nazwiska, ale kapitan Wojska Polskiego. [Mieszkał] jeszcze przed trzydziestym [dziewiątym], jeszcze przed wybuchem wojny. Było tak. Wiem, że strasznie baliśmy się nalotów gazowych, [na przykład] iperyt, tak że pamiętam, że kiedyś, jeszcze jak w szkole, w gimnazjum, nas zaprowadzili na taką wycieczkę... Te wagony, wagony i tam przechodziło się, że tam był gaz łzawiący. Stamtąd się wychodziło zapłakanym, bo to taka próba była. Jak uważałam, to w ogóle było straszne. Jeśli chodzi [o] temat gazu, to była taka... Właśnie najbardziej się bałam nalotów gazowych, bo to się słyszało, że to... Fakt, że to zależało od wiatru, że to mogło się zmienić kierunek. Jak się okazało, jak ta wojna wybuchła, no to wtedy u nas też przyjechała... mieliśmy gości z Warszawy, którym wcześniej udało się jeszcze wrócić do Warszawy. Tak że te naloty, te pierwsze, pierwsze... No były już ofiary w Baranowiczach. W naszej miejscowości, w tej Nowej Myszy nie. Ale myśmy tak głupio się chowali, chowaliśmy się do takiej stodoły, gdzie [to] była żadna kryjówka, żadne [schronienie]. Było kopanie tych okopów, znaczy takich schronów niby. Co jeszcze?
- Jak pani zapamiętała wejście wojsk rosyjskich? Jak to wyglądało?
To było tak. Wiem, że to była niedziela. Byłam w kościele, wtedy było gdzieś około siedemnastej, nasz ksiądz... Znaczy, raptem patrzymy, Żyd (nie wiem, kim on był, felczerem czy kimś) do ołtarza pędził i ksiądz go powstrzymał. I on ogłosił, mówi: „Słuchajcie, bardzo spokojnie. Proszę was, rozchodźcie się spokojnie do domów”. I wtedy wkroczyli Sowieci. Oczywiście Nowa Mysz to była tak usytuowana, że można było krążyć. Wiem, te pierwsze te czołgi to wkroczyły jakoś tak jedną ulicą, później wkroczyli przez bród, bo tak nazywała się płytka rzeka Mszanka. Wracali później, wracali, że to niby ich tak strasznie dużo. Ale ten mój najmłodszy brat, ten młodszy brat mówi: „O, przecież to są ci sami, to są ci sami”. Oni tak krążyli, żeby zastraszyć, że taka ich potęga. Oczywiście wielu było [uzbrojonych tak, że] na sznurkach karabiny.
Ale też, byli niby przyjacielsko ustosunkowani, ale tak, szukali tych kwater. Jakiś czas szukali kwater, u nas stwierdzili, że za dużo nas jest, więc dali nam spokój. Ale tak to... Wiem, że kiedyś musiałam mieć wyrwany ząb, więc ta jakaś ich dentystka, oczywiście w ramach [tworzenia obrazu], że to niby tacy są przyjacielscy, to mnie ząb wyrwała, zresztą bardzo... bo musiała mi wyrwać... No ale nie było żadnych... Znaczy, wracając do tego okresu, jakichś nie było takich specjalnych ekscesów, takich, żeby były...
- Czyli na tych terenach przebiegło to raczej spokojnie.
W każdym bądź razie jak nas ostrzegli, że będą Polaków wywozić, to myśmy, pamiętam, że to wszystko było pełno ludzi, bo próbowali coś kupić od nas. I raptem wszedł ten tak zwany
predsiedatiel tamtej miejscowości z politrukiem. Wszyscy, cisza była taka, od razu zamarliśmy, a on: „Nie bójcie się”. On chciał tylko kupić
krowat’, czyli łóżko. No i kupił tą
krowat’, ale nas nie tego... Na drugi dzień skoro świt udaliśmy się do Baranowicz i stamtąd pojechaliśmy do Białegostoku. Mróz był przeraźliwy wtedy. Ale w Białymstoku też [mieszkali] jacyś kuzyni mojego ojca, nie pamiętam ich. Wiem, że jeden z tych kuzynów, znaczy syn tych kuzynów, nazywał się Gerard. Wiem, że on później w czasie Powstania zginął w Warszawie. A zajął się nami, on załatwił właśnie, że załatwił taki [kontakt z przewodnikiem], który się zajmie przejściem przez granicę. Bo to były przecież te okolice Zarębów Kościelnych. Z tego Białegostoku pojechaliśmy... Jakaś taka była miejscowość, nie pamiętam, czy to Śniadowo, nie pamiętam miejscowości. Zatrzymali i wszystkich zgarnęli. Oczywiście z jednej strony, z drugiej strony, Sowieci. Zgromadzili nas w takiej małej izdebce, tam było ileś tam osób. Nawet jak trzeba było iść do toalety, do tak zwanej toalety, no to oczywiście towarzyszył jeden z tych... Później się dowiedzieliśmy od tego... A, robili wywiad najpierw, co my tam robimy. Wiem, że moja mama tłumaczyła, że tu przyjechaliśmy, że szuka rodziny. Oczywiście nie potrafiła powiedzieć, do kogo. Rzeczywiście nie było żadnej rodziny i... A tego Żyda puścili, puścili tego naszego przewodnika i on w tym czasie załatwił, gdzieś pojechał, bo tam jeszcze gdzieś dalej miał ten pociąg jechać i miał wracać. Okazało się (później od niego się dowiedzieliśmy), że przekupił kolejarzy, bo mieli nas wieźć w zamkniętych wagonach, w ogóle nie wypuszczać aż do Białegostoku, bo ten pociąg miał wracać właśnie do Białegostoku, i mieli nas w ogóle zatrzymać. Tymczasem [była] taka miejscowość (wiem, że noc była), pociąg się zatrzymał i ten Żyd właśnie z... A tam już stały sanie z końmi i udało się jakoś tak, że nas nikt nie zatrzymał (tam więcej osób poza nami), wyruszyliśmy właściwie do tych sań. I oni nas zawieźli... Miejscowość, nie wiem, czy to było Zaręby Kościelne, czy coś. Tam [znaleźliśmy się] w środku nocy, ta gospodyni od razu się zajęła nami, bo zmarznięci byliśmy. Zajęła się nami, bo to w środku nocy zaraz rozścieliła słomę na podłodze, żebyśmy mieli gdzie się, po prostu, przespać. W tym czasie ten Żyd załatwił miejscowych przewodników, co to niby mieli pomóc nam przejść przez granicę. Okazało się, że oni nas... No, tam prześcieradłami białymi żeśmy się jeszcze poprzykrywali, bo było śniegu bardzo dużo. Zresztą była – powtarzam jeszcze raz – była bardzo ostra zima, to myśmy byli poprzykrywani prześcieradłami, żeby się nie odbijać się od [tła]. I w środku nocy szliśmy. Ci przewodnicy kazali nam padać, a jeszcze z nami był taki warszawiak, właśnie też razem w tej grupie. Nie wiem [dokładnie], ale on kilka razy przechodził przez granicę. Nie wiem, czy w ramach jakichś... Może coś przenosili, może coś, nie wiem. Bardzo dobrze, że on był z nami, bo się okazało, że nasi przewodnicy oszukali. Takie były zasieki, powiedzieli, że to już jest granica. I taki rejwach się zrobił, że już jest granica, że możemy przejść, ale właśnie ten pan, który był z nami, do najbliższej chałupy, że się tak wyrażę, zastukał, wyszła młoda dziewczyna i powiedziała, że okazuje się, że do granicy to jeszcze jest dalej, że nas oszukali i żebyśmy bardzo cicho się zachowywali, bo właśnie ich w domu są Sowieci. No i jakoś nam [pomogła], powiedziała gdzie [iść]. Tam taki był mostek i tam właśnie była ta....Wiem, że po drodze mojemu bratu jakoś tak noga wpadła w śnieg do strumyka i że pełno miał wody w tym walonku. To się tylko wylało i z powrotem [założyło]. No i udało się nam dotrzeć do... Nie wiem, [jaka] to była miejscowość, jeszcze przed Małkinią, ale już po stronie Generalnej Guberni, bo to na tej granicy. A, jeszcze mama wstąpiła [do] sklepu, bo myśmy byli zmarznięci. Pamiętam, [to był] pierwszy alkohol, bo mama specjalnie kupiła, z rumu, herbata na gorąco, żeby każdy z nas [miał] niby jako lekarstwo. Bardzo nam się to podobało. Ja byłam najstarsza, miałam te szesnaście lat, a moje rodzeństwo młodsze. Ale przy okazji się okazało, że ten gospodarz się upił i na drugi dzień jak nas wiózł na stację w Małkini, to jakoś się przewrócił, to dla nas to była przygoda, śmialiśmy się. No ale dotarliśmy do stacji w Małkini, a ja miałam taki mundurkowy płaszcz z lamówkami, bo to w gimnazjum to kiedyś było takie, że pilnowali – mundur, płaszcz miałam z lamówkami niebieskimi i nawet tarczę miałam. Niemcy się przyglądali, ale nas nie zatrzymali. Udało nam się jakoś dotrzeć do Warszawy.
I jak już mówiłam, jak byliśmy w Warszawie... Datę pamiętam: 4 stycznia 1940 roku. Pamiętam dokładnie tę datę. Nie wiem, jakoś mi utkwiła ta data. Jak już u stryjka przez jakiś czas byliśmy później, stryjek nam pomógł załatwić mieszkanie, mieszkanie w Piasecznie. Tam przez jakiś czas przebywaliśmy, ale już się zaczęły łapanki, to też już wielokrotnie... łapanki po prostu dlatego... No ja jako szesnastolatka byłam dość dobrze rozwinięta, więc przede wszystkim takich młodych to wywozili do Niemiec. Wiem, że moja mama mnie opatuliła, jakąś chustą omotała, że niby ja jestem starsza jestem, jakoś... No i udało się właśnie [wrócić] do Warszawy. Tam już czekaliśmy na te... Później już zamieszkaliśmy [w Warszawie], bo mamie udało mieszkanie znaleźć na Otwockiej, przy pomocy stryjka, [...] i tam właśnie mieszkaliśmy. Z nami jeszcze mieszkała ciocia, znaczy rodzona siostra mojej mamy. Ona też była z rodziną.
Wracając do cioci rodziny, więc stryjek, znaczy wujek, mąż cioci, on też był wywieziony właśnie na teren [ZSRR]. Już Sowieci go zgarnęli. Może jeszcze wrócę do Baranowicz, jeszcze zanim wyjechaliśmy. Nasze gimnazjum przylegało do takiego nasypu, taki był kolejowy nasyp i tam bardzo często zatrzymywały się całe transporty, długie wagony, pociągi właśnie z wywożonymi na Wschód naszymi żołnierzami. Wiem, że paradowali ci w tych szpicach. A my na każdej przerwie, ponieważ to przytykało, wybiegliśmy na każdej przerwie właśnie na te nasypy, bo zaraz było [blisko]. Dopuszczali nas, ale tylko do [szeregowych] żołnierzy. Tam był bardziej zakratowany wagon, czyli prawdopodobnie byli [tam] oficerowie, to tam było
nie lzia, nie wolno było. Ale z tymi żołnierzami... Pamiętam, że jeden żołnierz tak się [martwił]: „Gdzie oni nas wiozą?”. Powiedzieli im, że wiozą ich na teren Polski, a my już wiedziałyśmy, bo to nie pierwszy transport wiozący na wschód. Ja mówię: „Niestety, niestety na wschód”. Wiem, że bardzo rozpaczał i prosił o jakąś kartkę. Podawali nam kartki, żeby zawiadomić jakoś rodziny, że oni jadą na Wschód.
Wracając do tego mojego wujka – też był właśnie w takim transporcie wywieziony i udało mu się stamtąd jakoś wyrwać, bo się zakręcił między tych szeregowych, bo szeregowych puszczali, wypuszczali później z tych obozów. Natomiast zatrzymywali, zatrzymywali [takich] jak policja. On też był w policji, ale ponieważ udało mu się jakoś, nie wiem, czy się przebrał, czy jak. Próbował na teren tam pójść, poszukać znajomych, taki niemądry był, no i się zorientowali, próbowali go zatrzymać. [niezrozumiałe], czego on tam szuka na terenie właściwie zadrutowanym, gdzie nie wolno było wchodzić, bo to był obóz, ale podzielony. No ale jakoś mu się udało, udało jakoś wymknąć, jakoś tam przeliczał. Później jak mysz siedział. Ale jak już udało mu się dotrzeć do Baranowicz, to chciał najpierw nas odwiedzić, ale się rozmyślił. Bardzo dobrze, bo pilnowali, co i raz to przychodzili, pytali się o ojca, czy nie wracał. Wiem, że nas podglądali. Jak nieraz więcej osób przyszło, tam były zasłaniane okna, to nawet poodsuwali, podglądali nas przez szpary, co my tam robimy, bo przychodziła tam [grupa osób]. Po prostu spotykaliśmy się nieraz, jeszcze zanim stamtąd wyjechaliśmy. [...]
Później, jeśli chodzi o Warszawę, to udało się nawiązać kontakt. Bo ja raz, że chciałam dalej uzupełniać to swoje wykształcenie. Nawet nie wiedziałam, ale ktoś mi tam poradził. To była taka szkoła niby farbiarska, a to było gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego. Wiem, że to było takie.... Historię i łacinę to mieliśmy gdzieś po mieszkaniach, natomiast geografia to było wszystko niby było jakieś tam towaroznawstwo, pozmieniane. No i dla pucu, że to szkoła farbiarska, to mieliśmy od czasu do czasu taką praktykę farbowania, żeby to było [uwiarygodnione]. Ale tak, przerzucali. Wiem, że nawet to nasze gimnazjum to było raz nawet na terenie pałacu Staszica, też mieliśmy. Wiem, że tam też było gimnazjum chłopców, a nasze [to] z boku się chodziło, od strony Nowego Światu. Od frontu pałac Staszica, tam gdzie jest taki duży parkan, to wiem, że tam była sala gimnastyczna nasza. Ale to wszystko, jak byliśmy młodzi, to inaczej się jakoś znosiło. Były łapanki, ale jakoś tak się... No nie wiem, jakoś tak człowiek to wszystko... Bawiliśmy się, no bo spotykaliśmy się, bo jednak młodość ma swoje prawa.
- No właśnie, jak wyglądały takie spotkania, zabawy w tym czasie?
Przeważnie to była ta godzina policyjna, no to jak gdzieś było przewidywane takie spotkanie (tam był patefon czy jakieś...), no to już wtedy trzeba było przenocować w tym lokalu. Wiem, że sylwester czy te... Spotykaliśmy się. Nie przeczę, spotykaliśmy się. Były różne gry jak to... niezależnie od tych kursów.
Kursy właśnie te sanitarne, bo to już [było] wtedy. Bo to łączyło się, trochę rozrywki, trochę tego, żeby...
No tak.
- A może pani powiedzieć, jak pani się mieszkało na Pradze w tym okresie? Bo wiadomo, że Praga to specyficzne miejsce.
Niedaleko nas jest właśnie taka szkoła. Jak pan wie, jest szkoła do dzisiaj przy bazylice. I tam co jakiś czas, a to Łotysze stacjonowali, a to „kozacy” (okropni). A naprzeciwko tam w tej chwili chyba jest jakiś teatr, na Otwockiej, naprzeciwko tego mojego domu. Kiedyś tam poszłam. [...] Tam właśnie była taka rzeźnia i pilnowali Niemcy, ale widocznie jacyś byli możliwi, znaczy nie byli jacyś tacy. Wiem, że jak „kozacy” pijani nieraz robili strzelaniny, urządzali na ulicy, ludzie uciekali, to ci stojąc w furtce [rzeźni], to puszczali ludzi, żeby się chowali, pozwalali im tam [wejść]. Jak już później...
- A jeszcze zapytam, jak wyglądało na przykład zdobywanie pożywienia, praca? Wiadomo, że było ciężko w tamtych czasach.
Ciężko było. Moja mama jakoś nie miała tak specjalnie szczęścia, to mamę okradli, a to tego... Ale tak próbowała coś tam... To się kupowało, jak to się mówi, bo ludzie przywozili. Nie wiem, czy pan oglądał film „Zakazane piosenki”. To właśnie [pokazany jest tam] ten szmugiel, szmuglowanie, więc można było gdzieś tam kupić jakąś rąbankę czy tam coś. Wiem, że święta czy coś, no bo wszystko drogie. Jajka to były. Wiem, że wtedy można było dostać takie w jajka proszku, były na kartki. Chleb to można było powiedzieć, że można było lepić jak glina, ale był, był na kartki. Kupowało się to, co można, no a tak to się po prostu zdobywało coś. Wiem, że moja mama po całych dniach próbowała gdzieś zahandlować, żeby coś zarobić. Ja się jako najstarsza zajęłam domem, mój brat, ten młodszy, który zginął w czasie Powstania już 3 sierpnia, Bolesław, to stale był głodny. Na przykład jak trzeba było ugotować, to było dla całej rodziny, to on mówił: „Założę się z wami, że ja to wszystko zjem”. Myśmy się bali zakładać, bo wiedzieliśmy – on naprawdę był wciąż głodny. Nie miał szczęścia, nie miał szczęścia. Zginął. Starszy brat był ranny w akcji jeszcze przed Powstaniem, na tydzień przed Powstaniem, więc był w szpitalu na Koszykowej, ale pod zmienionym nazwiskiem i imieniem. Tak że udało nam się jeszcze tuż przed Powstaniem go odwiedzić.
- Czy wie pani, co to była za akcja?
Gdzieś tam na Pradze, wiem, że został ranny w nogę, ale dokładnie nie wiem. Przyznaję, że nie wiem dokładnie. Wiem, że jeden z kolegów przyszedł, powiadomił, że Bogdan jest w szpitalu, powiedział gdzie, że jakiś lekarz, oczywiście z konspiracji, pierwszy opatrunek [mu założył]. Miał ze stopą tam coś... Był w tym szpitalu. Już później się dowiedzieliśmy, że po wyjściu ze szpitala to jeszcze raz został ranny, tak jakoś... A jeśli chodzi o to, że mój brat młodszy nie żyje... i mój narzeczony, bo miałam narzeczonego, nazywał się Jurek Konopka, jest tutaj też [na Murze Pamięci]. Oni razem byli, właśnie jak Powstanie wybuchło, bo byli na Żoliborzu [niezrozumiałe]. I wiem, że jak dostali rozkaz, żeby przyjść na punkt przed dniem godziny „W”, to jeszcze brat mój, ten właśnie Bolek, to się bardzo cieszył. Jeszcze wiem, że do mamy [mówił]: „My im pokażemy”. Pożegnali się z nami i ostatni raz wtedy ich widzieliśmy, widziałam.
- Jeszcze zanim przejdziemy do Powstania, wiadomo, że na Pradze było dużo ludności żydowskiej. Jak to wyglądało z pani punktu widzenia, kontakty z ludnością żydowską?
No, więc jakoś... Ja nie wiem, może ja miałam szczęście do ludzi, bo ja nie spotykałam się z jakąś wrogością, z jakimś coś. Wszyscy byli jakoś tak nastawieni przyjacielsko. Tak że nigdy nie miałam trudności, miałam szczęście do ludzi zawsze.
- Może śmieszne sytuacje pani pamięta z tamtego okresu, jakieś zabawy?
Były łapanki, ale jakoś udawało się. Wiem, że jak wybuchła wojna, jak Niemcy napadli na Sowietów, no to tutaj też były bombardowania. Pamiętam, że była wtedy godzina... no jeszcze był biały dzień. To jak sowiecki samolot bombardował nasz tramwaj, to naprzeciwko kościoła Świętego Floriana, to wiem, że cały pierwszy wagon był zmasakrowany. No i jak te naloty były, to się chowaliśmy w piwnicach przez jakiś czas, te naloty Sowietów, jeszcze przed wybuchem Powstania, bo jednak były naloty. Tak że niby obiekty niemieckie, ale wiele ludności też ucierpiało przez to, po prostu się chowało. Nie wiem, co tu jeszcze by powiedzieć, bo tak chaotycznie opowiadam.
- Pani zaczęła się uczyć. Czy jakieś kontakty w związku z konspiracją nawiązała pani przypadkiem czy przez szkołę, czy przez przyjaciół?
Jeśli chodzi o konspirację, to moi bracia wciągnęli moje kuzynki, które były, mieszkały ze mną i one z kolei mnie. Tak że ta pierwsza przysięga to była na Elektoralnej u jeden z naszych koleżanek, ale później przenieśliśmy, znaczy zostaliśmy przeniesieni na teren Pragi. Jak się ta ulica [nazywa], nie wiem, mniejsza z tym. Wiem, że naszym dowódcą był przez jakiś czas – jego nazwisko znam, ale pseudonimu nie znam – Samborak. [Spotykaliśmy się] na terenie Dworca Wschodniego, jak to się nazywa... Tak że oni dostali później rozkaz przejścia przez Wisłę, przedostawali się, no i ja jakiś czas też tam... W każdym bądź razie też miałam przejść przez Wisłę, ale jakoś zostałam tam.
- A jeśli chodzi o jakieś przygotowanie, kursy?
Było przygotowanie, były takie punkty, gdzie się czekało się na godzinę „W”. Między innymi to było w naszym mieszkaniu.
- A jeszcze przed Powstaniem?
Jak Powstanie wybuchło, to ja wiem, że byłam... Nie byłam właśnie, sprzeniewierzyłam się, bo byłam na Otwockiej, odwiedzałam rodziców Jurka, tego mojego chłopca, który też był [w konspiracji], i dostałam taki bukiet kwiatów. Wracałam ulicą Wileńską, już wtedy się zaczęło i ja szybciutko ulicą Białostocką jakoś tam wróciłam. Wpadłam do domu. I później dostaliśmy rozkaz: „Wyjść”. Tak że jak wyszliśmy na ten... Niby to była miała być akcja, ale to było bardzo krótko, nic nie było, nie było żadnych strzelań, nic. Kazali nam się rozejść, że niestety się nie udało.
Wiem, że jak wróciliśmy do domu, to na drugi dzień już o świcie, skoro świt, wróciły te czołgi, patrolowali czy ktoś, patrzyli się w górę, czy tam ktoś z okien na nich... Z naszego balkonu, okna to był widok na róg Radzymińskiej. Tam jest taki przejazd kolejowy i taka budka i jakiś snajper niemiecki ostrzeliwał okolice, okolice, gdzie... Wiem, że deszcz padał 2 sierpnia, 1 sierpnia było bardzo pięknie, była pogoda, ale drugiego padał deszcz. Już zaczął padać w nocy i padał deszcz i raptem usłyszałyśmy... Bo ta strzelanina co i raz to była, patrzymy, słyszałyśmy krzyk. Wyjrzałyśmy z balkonu, kobieta leżała na [chodniku], parasol jej się gdzieś poturlał. My, ja, moja mama i sąsiad z sąsiedniego domu wyskoczyliśmy, żeby pomóc tej kobiecie. Tak nas zaczęli ostrzeliwać... Nie wiem, dziwnie, jakoś wtedy słyszało się te kule, ale moja mama z tym panem szli. Ta pani była ranna widocznie kulą dum-dum, bo miała wyrwane tu całe te... I moja mama i ten pan (nie pamiętam jego nazwiska) pod pachę nieśli tą panią pod tego, jakoś tyłem, a ja za nogi. Raptem mama potknęła się, bo wyskoczyłyśmy w kapciach. I wiem, że ciocia z balkonu krzyknęła do mojej siostry: „Danka, mama zabita!”. Bo mama upadła, pociągnęła nas wszystkich, prawdopodobnie w ten sposób uratowała między innymi mnie, bo ja akurat głową [wpadłam do środka]. Nasz dom nie był otynkowany, Otwocka, tak że pełno miałam we włosach odłamków cegieł. To było widocznie czy jakieś przeznaczenie, szczęście. Ale niestety ta kobieta po raz drugi została ranna. Nas ominęło, poza tym co miałam te odłamki. Tą kobietę jak później chłopcy przenosili do bazyliki, bo tam był taki tymczasowy szpital zainstalowany na terenie bazyliki, to w drodze zmarła. Była jeszcze przytomna przed zabraniem na te nosze. Bo tam jak się tymi przejściami [przechodziło], były powybijane między podwórzami takie przejścia, żeby omijać ulicę, to między podwórzami, jakoś tam do... Tak że jeszcze torebkę jej miałam, żeby sprawdzić, gdzie ona mieszkała. Nawet nie sprawdziłam, bo ona prosiła o tą torebkę, więc jej dałam, oddałam. Podobno w drodze do [szpitala] nie dotarli jeszcze do bazyliki, jak zmarła, bo drugi raz była [ranna].
Później, tak jak mówię, były takie [próby]. Chodziłyśmy na te... próbowaliśmy do tych chłopców, żeby się z nimi skontaktować. Była ta rzeźnia czynna, była ten szpital na Sierakowskiego dla ludności cywilnej, no to tam myśmy chodziły. Ja już wtedy nie jako sanitariuszka, tylko jako łączniczka z koleżanką. Nie wiem, jaki miała pseudonim, ale nazywała się Halina Dowalla, ona później wyszła za mąż za... Myśmy z nią chodziły. Pamiętam, że byłyśmy... ten teren był wysiedlony z ludności cywilnej, tylko był patrolowany przez Niemców. Tam jakieś czołgi jeździły czy coś...
- Który dokładnie teren był wysiedlony?
Teren to było tak jak ulica Targowa i cała ta strona od strony Wisły, łącznie właśnie z tą stroną Targowej, była wysiedlona. Cały ten teren do Wisły był wysiedlony z ludności cywilnej. Ale to były tylko takie punkty – tak jak mówiłam, rzeźnia, szpital – to tam ukrywali się między innymi chłopcy. I wiem, że kiedyś z Haliną wyszłyśmy już po... Najpierw w rzeźni byłyśmy, a później byłyśmy w szpitalu. Ten szpital – pan wie, ulica Sierakowskiego jesteś dość wąska – jest taki skwerek, a później (teraz też jest tak, podobnie) chodnik. I jak wyszłyśmy z tego szpitala, przeszłyśmy ten skwerek, [weszłyśmy] na chodnik i usłyszałyśmy warkot czołgu. Halina w pierwszym momencie powiedziała: „Wracamy”. – „Słuchaj, teraz to już nas zobaczyli”. Udałyśmy, że niby jesteśmy personelem tego szpitala, szłyśmy spokojnie i próbowałyśmy nie okazać jakiejś paniki, żadnego strachu. Szłyśmy, a słyszałyśmy coraz bliżej ten czołg. Bardzo wolno sunął. Ja tylko mówię: „Halina, zaraz po nas posieką”. Ale jakoś [nie]. A my udawałyśmy, że się nic nie boimy, idziemy. Szłyśmy bardzo spokojnie, po prostu udawałyśmy, że nawet jak nas zatrzymają... No liczyłyśmy, że nie zatrzymają, ale przyznaję, że jakiś taki lęk był. Nie powiem, że żeśmy się nie bały. Udawałyśmy, trzymałyśmy się, starałyśmy się trzymać, jak to się mówi, fason. No ale zbliżył się ten czołg. Jeden taki w tym włazie, Niemiec, taki młody, spojrzał na nas, nie zatrzymali nas, minęli. To był właściwie taka ostatnia [sytuacja], taki wypad, jeśli chodzi o ten teren wysiedlony. Później jeszcze bywałyśmy na ulicy Strzeleckiej, tam też byli nasi dowódcy. Wiem, że jeden z nich to miał pseudonim „Kirgiz”, nie pamiętam.. Też chodziłyśmy na Grochów, na Grochowską.
- To ta bliższa Grochowska czy ta dalsza?
Raczej ta dalsza, ta dalsza Grochowska, w każdym bądź razie za Zieleniecką już. Tak że tam chodziłyśmy, ale później, jak napomknęłam, Halina z tym właśnie tego, oni przechodzi przez Wisłę. Ja miałam na drugi dzień niby przejść, ale jakoś tak wyszło, jak wyszło. No i tak.
- Niech mi pani powie, jak państwo się dowiedzieli, że na Pradze skończyło się już Powstanie?
Tego prawdę mówiąc, to ja nie wiem, nie wiem dokładnie, bo jeden z tych dowódców (nie kojarzę, bo było ciemno, to była noc) tylko powiedział: „Proszę się rozejść, niestety”. No i wtedy właśnie żeśmy się porozchodzili. Ale później już się dowiedziałam, że jeszcze na terenie parku Paderewskiego (nie wiem nawet, jak teraz się nazywa park Paderewskiego) to tam jeszcze walki się toczyły. Widzieliśmy, jak ta Warszawa płonie. Niestety to było widać, te łuny... No i tak.
- Czy pamięta pani może jeszcze jakieś nazwiska dowódców, skąd pani brała te meldunki, dokąd pani je nosiła, czy coś jeszcze w pamięci zostało z tego okresu?
Poza tym prawdziwym nazwiskiem mojego bezpośredniego dowódcy Sambora... Nie mam pamięci do nazwisk, mam pamięć do cyfr, ale to, co ja [robiłam], to notowałem sobie na bieżąco. A dzisiaj nawet chciałam znaleźć te notatki, żeby sobie przypomnieć, to jak na złość nie mogłam znaleźć. Z tego zdenerwowania nawet powiedziałam, że chyba nie pojadę w ogóle, bo co ja tu będę robić i tak dalej. [...]
- Niech mi pani powie, skończyło się Powstanie i jak przebiegały dalsze losy pani rodziny. Czy przychodziły do pani jakieś wieści?
Tak, w każdym bądź razie tak jak pan wie, Rosjanie... Najpierw była wielka panika w dniu Powstania. Niemcy uciekali, między innymi ci Niemcy, co przeciwko nas też, też widocznie tam samochodem wyjechali. No ale dowiedzieliśmy się później, że Sowieci wrócili, czekali. Czekali, jak tutaj będzie wykańczana Warszawa, oni dopiero wkroczyli na teren Warszawy już we wrześniu, tak że...
- A moment zakończenia Powstania na Pradze do momentu wkroczenia wojsk rosyjskich...
Tej daty, adresu?
- Nie, chodzi mi o to, jak wyglądał sam moment, co się działo...
Nie podał problemu, nie podał, dlaczego. „Niestety nie możemy...”. [Dowódca] nie podał, dlaczego nie ma żadnej akcji.
- Nie, chodzi mi o to, że skończyło się Powstanie, tak i wiadomo, ci Niemcy jeszcze jakiś czas...
Jeszcze jakiś czas były jakieś kontakty, jeszcze tak jak mówiłam, że się tam chodziło odwiedzać, ale to były coraz rzadsze kontakty.
- To może przejdziemy do momentu, jak wkroczyli Sowieci. Jak to wyglądało, co pani zapamiętała z tego okresu?
Różnie, niektórzy ludzie ich witali, a niektórzy po prostu nie wychodzili. Wiedzieliśmy, że oni czekali specjalnie. Widocznie, czekali, aż Warszawa będzie całkowicie wykończona.
- Czy miała pani z nimi jakiś bezpośredni kontakt, z żołnierzami?
Nie, wiem, że jak wkroczyli, to oni chcieli tam gdzieś, szukali między innymi jakichś kwater dla swoich oficerów. Wiem, że u nas też, w pokoju cioci, bo ciocia mieszkała w jednym pokoju, a my w drugim, to oni kwaterowali, ciocia już była wtedy z nami, w naszym pokoju. Już nie było wtedy oczywiście moich braci, nie było, nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy, że Bolek i Jurek, czyli ten mój chłopiec, zginęli, ale o Bogdanie nic nie wiedzieliśmy. Dopiero później się dowiedzieliśmy, że on po wyjściu z tego szpitala znalazł się w Murnau w obozie i tam się spotkał z moim stryjem. I właśnie stryj spotkał się z Bogdanem, który dowiedział się, że może... A wiedzieliśmy, że ojciec [jest] w armii Andersa. Taka kiedyś była wiadomość, tylko nie wiedzieliśmy, czy ojciec żyje, bo przecież to już było... Ale brat zaryzykował i on się zaciągnął wtedy, kiedy z tego obozu proponowali, właśnie do armii Andersa. I po drodze zaczął rozmawiać, znaczy pytał się, czy ktoś zna Franciszka Wierzbickiego. Okazało się, że mojego ojca znali, bo ojciec to był, jak to się mówi, taka złota rączka. Był między innymi... W każdym bądź razie był tam potrzebny. Ojca mojego znali i ten powiadomił ojca, że ojciec nawiązał kontakt z moim bratem. Tak że oni się spotkali, mamy zdjęcia w ich domu właśnie, z Włoch, w mundurach andersowskich. Ojciec życzył sobie być w przyszłości pochowany w tym mundurze. I tak jest pochowany, jak zmarł w siedemdziesiątym dziewiątym roku. A brat mój, tak to się później okazało, że... Bo najpierw brat wrócił na teren Warszawy, znaczy do... Wiem, że mama pojechała, jeszcze przyjechał w mundurze. Ja już wyszłam za mąż, najstarsza córka była malutka. Wiem, że moja mama pojechała na dworzec, bo mieliśmy wiadomość, że Bogdan będzie na dworcu. Ja nie byłam na dworcu, ale mama była. Właśnie [potem] brat wpierw przyjechał i odwiedził [mnie]. Pamiętam, że zobaczyłam go, jak się nachylał nad łóżeczkiem, bo było łóżeczko wstawiane (ja mieszkałam wtedy na Krasińskiego, na Żoliborzu), no to nachylał się nad moją najstarszą córką, oglądał ją. Później ojciec wrócił. Ojciec... tam później dowiedzieli się, bo przez jakiś czas też właśnie w tych mundurach chodzili. I ojciec wrócił w mundurze, i brat wrócił w mundurze andersowskim. Ale ojciec mój co jakiś czas się musiał meldować podobno (tak dokładnie szczegółów nie wiem, musiał się meldować) i dozorca, który tam mieszkał na Otwockiej, to powiedział ojcu, że jakieś są zawsze wywiady na temat mojego ojca. No ale jakoś się szczęśliwie udało, że [uniknął represji].
Ja, ja się nie ujawniłam początkowo, że byłam w AK. Później, jak trzeba było jakąś pracę znaleźć, znalazłam pracę jeszcze przed zamążpójściem. To był PKS. Wiem, że to [dział] eksploatacji, po prostu w ramach rejestracji tych samochodów... I nasze biuro mieściło się przez jakiś czas w akademiku na placu Narutowicza. Ja w każdym bądź razie, pracowałam też krótko, do zamążpójścia. Później już nie pracowałam. I tak jakoś...
- Czy może mi pani powiedzieć, jak wyglądało wyzwolenie Warszawy? Jak to wyzwolenie Warszawy pani pamięta? Czy państwo potem chodzili na drugą stronę, patrzyli, jak to wygląda?
Tak, byłam na terenie Warszawy. Wtedy jak oni wkroczyli, to też była bardzo ostra zima. Wiem, że Wisła była skuta lodem. Ale tam było wszędzie, co i raz
nie lzja, że nie wolno chodzić. Więc myśmy tam... Wiem, że z przyjaciółką swoją myśmy tam wędrowały. Zresztą jak pan wie, zawsze nas gdzieś ciągnęło, żeby coś [zobaczyć]. No ale Niemcy, tak jak zresztą... tymi, tymi podpalali, co tam jeszcze można było podpalić. No ale właściwie to tylko była jedna wyprawa, suchą nogą po Wiśle, [która] była skuta lodem i już później żeśmy się tam nie zapuszczali.
- Czy pamięta pani coś z tego, jak pani przeszła, jakieś wrażenia? Co pani myślała wtedy?
Wrażenia – to było okropne. Wyglądało to przeraźliwie. Tam gdzieniegdzie tylko była [informacja], że można było przejść, albo nas gdzieś tam jacyś:
Nie lzia, że nie wolno. Próbowałyśmy wejść na te tereny zbudowane, ale nie daleko poszłyśmy, po prostu było
nie lzia i tyle. Nie wolno było, jak to Rosjanie.
- Niech mi pani jeszcze powie na zakończenie, powiedziała pani, że wrócił tata i brat. W którym roku oni wrócili?
Brat wrócił w czterdziestym siódmym roku. Zobaczyłam go [po raz pierwszy od zakończenia wojny], jak mnie chciał odwiedzić i właśnie odwiedził, a mój ojciec później, też w czterdziestym siódmym roku, ale później, parę miesięcy później. Też było przyjęcie tutaj. W każdym bądź razie udało się, że nie było jakichś tam [trudności], nie zostali aresztowani. Ja miałam te środki [opatrunkowe], gazy, bandaże, jako sanitariuszka, no to pamiętam, że wtedy zgarnęli, przyszli, wszystko pozabierali i kazali nam na drugi dzień zgłosić się. Bo na terenie właśnie tej szkoły, to tam właśnie wtedy była... Powiedzieli, że niby nam oddadzą, ale nie oddali tych środków opatrunkowych, [mówiąc], że to nam już niepotrzebne. A pytali się skąd. Przecież nie przyznałyśmy się, że byłyśmy sanitariuszkami, tylko że nam było potrzebne. Ale właściwie to już...
- Czy jesteś jeszcze coś, co pani chciała powiedzieć a nie zostało tutaj powiedziane, może pani się coś przypomina?
Nie pamiętam, pewnie mi się przypomni, jak już wrócę do domu. [...]
Kontynuacja nagrania po krótkiej przerwie.
Wrócę jeszcze do tego 24 sierpnia [września?]. Właśnie nasza komendantka jeszcze powiedziała, że na drugi dzień mam się zgłosić na Saską Kępę. Wiem, że ulica Francuska, ale dokładnie nie pamiętam adresu. Wiem, że skoro świt... Tam była nas grupka, nie znaliśmy się wtedy, po prostu tam się poznawaliśmy, tam były osoby z różnych [grup]. Wiem, że taki był piękny salon z taką ogromną palmą i po kolei nas wyprowadzono szóstkami, sześć nas. Miałyśmy wszystkie ten ekwipunek sanitarny, każda miała opaskę, była nie AK, tylko WP, Wojsko Polskie. No i ja miałam taki strój, bo bracia mi pożyczyli, taka... Nie wiem, jak to się nazywa, ale w armii Andersa mają takie coś w rodzaju kurteczki, koloru khaki. [Niezrozumiałe] było bardzo czysto, była możność się umyć i wszystko. I tak było, że wyprowadzali nas, już mostów nie było. Mostów nie było już, ale był taki prom gdzieś w okolicy mostu Poniatowskiego, prom obsługiwany przez Niemców. I to dla mnie jest bardzo, bardzo ciekawe i nie wiem, jak to było, że nas po kolei przewozili Niemcy – w biały dzień, słoneczny, przewozili. A myśmy miały rozkaz stawić się na Czerniakowskiej 49, pamiętam. I tam właśnie na tej... tam mieliśmy się ten... W każdym bądź razie jakoś nas przewieźli. Wiem, że po drugiej stronie, od strony tej [lewobrzeżnej], jak nas przywieźli Niemcy (nas było sześć dziewcząt, któreśmy się dopiero wtedy poznały), to po drugiej stronie czekał jakiś gestapowiec. Coś tam spojrzał na nas, ale my powiedziałyśmy, że niby tam do rodziny, do Warszawy. Przepuścili, ale celowo chyba nas puścili. Zanim dotarliśmy do tej Czerniakowskiej 49, to przechodziłyśmy przez Sadybę. Cała wysiedlona. Jakaś kobieta wyskoczyła, mówi: „Gdzie wy idziecie, dziewczyny? Przecież to jest już wszystko tego, to już Niemcy – wszystko to jest już zajęte”. Ale nie, myśmy miały rozkaz dojść, dotrzeć do tej Czerniakowski 49. Nawet nie wiem teraz dokładnie, w którym to miejscu, musiałabym specjalnie znaleźć ten numer. Doszłyśmy, a tam nic, pusto. Jakoś nie wiem skąd, zgarnęli nas Niemcy. No w ogóle znalazłyśmy się w pułapce, że tak powiem. Zgarnęli nas, wiem, że gdzieś tam doprowadzili. Niemcy tam siedzieli, pytali się, co my tu robimy. Powiedziałyśmy, że chciałyśmy się dostać do Warszawy, że tutaj szukałyśmy rodziny. Nie wiem, uwierzyli, czy nie uwierzyli, wiem, że jeden z Niemców podał mi coś tam, nie wiem, jakąś teczkę, i do mnie powiedział, żebym przeniosła na drugą stronę ulicy. Tam był jakiś drugi taki punkt, gdzie... Myślę sobie, że pewnie specjalnie mnie puścił, żeby mnie po plecach przyjechać, ale nie. Poszłam, podałam to, co on mi dał, i wróciłam. Nas zgarnęli wtedy do... Gdzieś był taki dom, pełno było już tych zgarniętych, tych, co mieli wywozić stamtąd. Wiem, że były dzieci, kobiety, chora była na wózku taka jedna pani. No i one też się dziwiły, po cośmy tu przyszły. Przecież to wszystko już zajęte przez Niemców, po cośmy tu przyszły.
I później wiem, że nas mieli wyprowadzić... Bo tam nocowaliśmy, gdzie kto mógł, na siedząco, na przykucniętym. Nas na drugi dzień ci wermachtowcy wyprowadzili i tak. Przechodziliśmy przez Łazienki. No i właśnie ta „Sala”, ta moja bezpośrednia [przełożona], mówi: „Może nam się uda uciec do tego pałacu”. No więc pobiegłyśmy tam, ale wyszły jakieś dwie osoby, znaczy młodzi, powiedzieli, że oni tutaj są oficjalnie jako pracownicy, że niby tam… Ale pamiętam... Nie pamiętam, która to była sala w tym pałacu, ale były same puste ramy. Były te wszystkie jakieś tam malowidła – to wszystko było pozabierane. Powiedział, że musimy niestety uciekać, dlatego że Niemcy każdy taki transport później sprawdzają, czy w pałacu nie ma nikogo. I koniecznie... No i wyprowadziła nas akurat innym wyjściem, żebyśmy stamtąd wyszły. I rzeczywiście jak obejrzałam się, to już wkraczali Niemcy, rzeczywiście mieli patrolować. No i wróciliśmy do tej swojej gromady. No tylko tyle pozostało, że tą opaskę to gdzieś tam próbowałam wkopać, żeby nie mieć jej. Jeśli chodzi o tą torbę z tymi opatrunkami, ze środkami opatrunkowymi, to zatrzymałam. Taką miałam przewiezioną taką torbę.
No i jak nas wieźli, wiem, że to była ulica Stępińska, z całkowicie… Nie wiem, na jaki nas dworzec tam [prowadzili]. No ale było spalone z jednej strony tego, tak że się jeszcze się paliło, ale nas pędzili. I wyłonili się „ukraińcy”. Zaczęli… A, jeszcze w tym transporcie, chciałam powiedzieć… Nie wiem, jacyś Niemcy to nawet próbowali, jak to się mówi, dyrygowali, żeby tą niedołężną kobietę na wózku ktoś pomagał popychać. Wiem, że na karabinie jakiś miał tobół też jeden Niemiec. Jakiś widocznie nie był taki jakiś... no, ale próbowali… No i ci „ukraińcy” jak zaczęli rabować, tam tym naszym ściągali, no to zrobił się krzyk. Ale Niemcy odgonili ich. Odgonili ich i oni mówią, że: „O...”, że polskich bandytów Niemcy bronią. Oni nas obronili przed „ukraińcami”. No i zagnali nas do takiego dworca (nie wiem, co to był za dworzec). Normalny pociąg, taki jak kolejki EKD. Pędem – oczywiście pilnowali – pędem. Jeszcze wiem, że ludzie jeszcze stali po drodze, mówili, żeby skakać, ale nie było mowy, no bo kto by skakał, jak pociąg w pędzie był. I dojechaliśmy na teren Pruszkowa.
Tam w Pruszkowie znowu zanim [nas wprowadzono], to też próbowaliśmy jakoś uciec z ta „Salą”. No ale nie udało się. I takie były ogromne pawilony (później już nie byłam w tym Pruszkowie). Wiem, że tak... „czwórka” bodajże... To był taki przejściowy. Tam było różnie, przewozili... Były, tak jak mówię, dzieci, kobiety. I dopiero stamtąd segregowali, młodych, mężczyzna osobno. Ale zanim to do tego doszło, wjechał wóz to z napisem
Küche, czyli kuchnia i była w białym fartuchu taka pani (później ją wielokrotnie spotykałam) i jeden z chłopców młodych też, i szuka tam jednej z tych... Okazało się, że szukał którejś z naszych koleżanek, z tej naszej grupy. Ale myśmy się w ogóle pogubiły. Ja byłam tylko z tą „Salą”. To on mówi, że wobec tego... Miał opaskę
Küche kuchnia i ten fartuch taki, no to on mnie dał. Nie dał tej mojej zwierzchniczce, tylko mnie dał. Później przez jakiś czas przebywaliśmy na terenie kuchni. Tam się była
non stop praca. Obierało się warzywa, jarzyny. Bo to przywozili, ludność okoliczna wszystko dla tych [wysiedleńców]. Bo każdy nowy transport był od razu, jak tylko [wjechał] na teren Pruszkowa (tam byłam chyba siedem dni czy dziewięć, nie, 7 września [października? – red.] stamtąd wyszłam), to zawsze wyjeżdżał wóz z kuchnią, z jedzeniem, po prostu żeby do każdego transportu wyjeżdżała kuchnia. Między innymi ja też tam nieraz byłem. Tam się podawało chleb czy coś, bo przecież był poporcjowany. Tam przecież byli ludzie z Powstania. I tam byliśmy… Zresztą po kolei wszyscy z całego naszego grona znalazłyśmy się w tej kuchni. I później po kolei… najwcześniej jedna taka, którą poznałam, przyjaciółka, [to znaczy] później była moją przyjaciółką, Klara. Ona była dość tęga. Okazało się, że tam tej Klary ciotka była jako wolontariuszka. Czerwony Krzyż. Po prostu pomagała, ale to za zezwoleniem Niemców. Była tam na tym terenie i to była taka duża… Nie wiem, czy to miała jakieś układy z Niemcami. Po kolei udawało się im wyprowadzić [nasze koleżanki]. Pierwsza poszła Klara, bo ona była dość tęga, jako jakaś tam inna, że ją wywieźli, że niby jest rodząca. Wcale nie była rodząca, ale może dlatego że była dość pokaźnej tuszy, którą się martwiła. I po kolei [nas wyprowadzano]. A nas później też tak [wyciągnięto pod pretekstem], że mieli nas odtransportować do szpitala do Konstancina na zbadanie, że rzekomo byłyśmy zakażone przez „ukraińców”. Oczywiście zaraz za tym mieliśmy… A najpierw zatrzymałyśmy się w pawilonie „dwójka”, gdzie tam byli chorzy i te kobiety z dziećmi. Stamtąd kobiety z dziećmi to dostawały jakieś miejsca, gdzie mogły być, u jakichś gospodarzy się zatrzymały czy… A nas wyprowadzili tam do tej bramy, do bramy wychodzącej już na terenie Pruszkowa, ale inna bramą, niż nas wieźli, bo nas wieźli wagonami. To zaraz za tym po kolei którymś tam udawało się wydostawać. A myśmy miały polecenie ciotki tej Klary, tej mojej przyjaciółki późniejszej, [iść] do jej mieszkania. Ona mieszkała w Pruszkowie. Nie pamiętam, jaka to była ulica. I to był taki punkt, że komu się udawało z Pruszkowa wydostać, to u niej tam się mył. To był taki punkt przejściowy.
Stamtąd... Tam jakiś czas mieszkałyśmy u tej ciotki, ale później były łapanki. Za dużo widocznie tych, co uciekli z tego obozu pruszkowskiego, i były łapanki. Więc właśnie ten Mietek, który dał mi tę opaskę, był też w naszej grupie. Jeszcze był taki kolega Janek Gałązka (pamiętam jego nazwisko). A ten Mietek to Wójcik. Właśnie ten Janek Gałązka mówił, że ma w okolicach Sochaczewa bliskich znajomych i zaproponowali, żebyśmy we czwórkę tam właśnie się udali. We czwórkę żeśmy się tam udali. Trochę piechotą, trochę... Z tym że później musiałyśmy [iść] tymi bocznymi, nie szosą, bo jednak Niemcy [jeździli], co i raz były ciężarówki. Wyglądałyśmy bardzo podejrzanie – młodzi, wędrujemy. Wiem, że kiedyś nawet „ukraińcy” chcieli nas zatrzymać. Namawiali żebyśmy tam… Oczywiście jak żeśmy usłyszały, to poszłyśmy naprzód, a chłopcy zostali. Oni namawiali, że będzie nam dobrze, że to, a my dalej. A oni tylko powiedzieli: „Pójdziemy, się spytamy dziewczyn”. No i szybko zniknęłyśmy z horyzontu. Już wtedy to myśmy próbowały [chodzić] tymi bocznymi drogami.
Dotarliśmy do tej… Jak ta miejscowość się nazywała koło Sochaczewa? Jasienice? Nie wiem, czy jest taka. Rybno, Rybienka... Nie pamiętam, musiałbym zobaczyć na mapie, to sobie przypomnę. I tam właśnie prowadził ten Gałązka, Janek Gałązka to był, właśnie do tej... Okazało się, że miał tam dziewczynę jakąś w innej miejscowości, znaczy nie w pobliżu, i on się tam zatrzymał. A my zatrzymaliśmy się też przy takiej gospodyni, [gdzie] bardzo gościnne nas przyjęli. Wiem, że ona miała córkę, że jej córka, którą później, jak tam byłam, to trochę ją uczyłam, bo ona była w wieku takim, że jeszcze nie zaczęła chodzić do szkoły, do tej pierwszej [klasy]. Po prostu zajmowałam się, żeby jakoś się zrewanżować tej gospodyni. Oni nas bardzo gościnnie przyjmowali. No do czasu, dopóki… Tam pomagaliśmy tej gospodyni w wykopkach, w tych [pracach]. Tak że było nam… starali się. Tam przechodziłam swoje urodziny 15 października. Oni mi tak urządzili, jakbym była jakąś ich rodziną. Jeszcze sprowadzili gości ci gospodarze. Tak że moje urodziny były 15 października obchodzone właśnie w tych gospodarzy. No ale potem, jak już się skończyły te prace, tam były wykopki czy coś, to zdecydowałyśmy się, bo Klara przypomniała sobie, że ma rodzinę w Częstochowie. Namawiała nas ta gospodyni, żebyśmy zostały, ale myśmy zdecydowały, że pojechałyśmy tam.
Udało się nam dotrzeć do tej Częstochowy. Z tym że Klara… A! W czasie okupacji ja poza tym, że kontynuowałam tą naukę, to później przerwałam. Pracowałam przez jakiś czas w fabryce szczotek, która mieściła się na Kopernika, na ulicy Kopernika cztery. Wiem, że się ta fabryka szczotek… Nawet nauczyłam się robić szczotki różne, to [nazywała się] Alfa. Tam był takim współwłaścicielem był niby Niemiec Walther, pamiętam, nazwisko miał Walter. A wiedzieliśmy, że jest filia tej fabryki w Częstochowie. I pierwsze kroki to poszłam szukać tej [fabryki]. Bo dowiedzieliśmy się u tej rodziny Klary, gdzie jest ta fabryka. Powiedziała nam gdzie. Okazało się, że natknęłam się na tego Niemca, tego Walthera. A miałam legitymację
Bürstenmacherin, czyli robiąca szczotki, bo to ta… I on:
O, meine Mädchen, meine Mädchen – się ucieszył. Tam myśmy się zatrudniły w tej fabryce. Jakiś czas tam byliśmy. Jedna z pracownic, która tam pracowały, częstochowianka to mnie zatrzymała tam u siebie. Zaproponowała, żebym u niej mieszkała. To była chyba ulica Warszawska. W Częstochowie jest taka ulica, Warszawska. Zamieszkałam tam. Ona miała taki domek, tak na zapleczu. Jej siostra była wywieziona do Niemiec, a ona mnie tak traktowała jak siostrę. Zresztą starsza była o te parę lat ode mnie. Byłam też bardzo, to się mówi, hołubiona. No i stamtąd… Ale później jeszcze jedna z koleżanek, którą znałam jeszcze z Alfy, znaczy z Warszawy, to ona mnie jakoś odnalazła. I chciałam, żeby z nią zamieszkać, ale ta Bronia ta częstochowianka, która mnie zatrzymała, się nie zgodziła, żeby Janka była z nami, mieszkała, nie pozwoliła. No to ja się zdecydowałam, bo zorganizowali dla nas taką halę fabryczną jako zamieszkanie. Tam było jeszcze zainstalowana kuchnia, która nocą się paliła, bo było zimno, to bez przerwy... Bo to było duże. Myśmy tam mieszkały. Ja wiem, że tą Janeczką to mieszałam – nie miałyśmy ani się czym przykryć, ani nic. Tymi kapocinami, które miałyśmy, to jakoś się tam przykrywało. Żeby było cieplej, to razem spałyśmy, takie były piętrowe łóżka. No ale jakoś tam dotrwałyśmy do tego wkroczenia Sowietów. Wiem, że też zachorowałam jakoś. Nabyłyśmy też świerzbu. To paskudna choroba. Tak że w tej aptece to dostałyśmy te… Ale warunki sanitarne były fatalne. No ale jakoś tam... Wiem, że zajmowała się kuchnią matka jednego z tych warszawiaków, pani Wiśniewska. No to tam starałyśmy się jakoś pomagać, żeby to było... Wszystko było składkowe, bo każdy jakiś tam prowiant. No i okazało się, że wśród tych… ten Niemiec… Tam była taka pracownica Niemka. Nie wiem, jakoś zapałała sympatią do nas. Ona dała jakieś kartki. Bo były takie kartki specjalnie dla folksdojczów. Tak że jeszcze mieliśmy prowizji, jeśli chodzi o prowiant, właśnie dzięki tej Niemce. Młoda Niemka, taka nawet przystojna była, to ona… To miałyśmy te… Mogliśmy kupić coś więcej, niż tylko oficjalnie na te kartki. No i [byłyśmy tam] do wkroczenia tych Sowietów. Jeszcze ten właśnie Niemiec mówił, że on jakoś tak nas polubił. Powiedział, że nas zabierze. Że on mieszka w Saksonii, że tam nas zabierze, żebyśmy… No ale wiem, że on był później aresztowany, ten Niemiec, a my zdecydowaliśmy się wrócić do Polski, do Warszawy.
Wiem, że Częstochowa była wyzwolona 16 stycznia, wcześniej niż Warszawa, bo Warszawa była wyzwolona niby 17 stycznia. I nie wiem, gdzie ja spotkałam… Jakoś tak było, że współwłaścicielem tej fabryki szczotek był właśnie Wiśniewski. On miał fabrykę w Warszawie. I on prosił mnie… Dali mi tam takie różne przepustki. Prosił, żeby sprowadzić… żeby mnie się udało sprowadzić spod Błonia jego brata i jego kolegę, tego brata. I ja tam pojechałam. Też miałam… Miałam te niby oficjalne przepustki, że niby jadę [służbowo]. Ten Niemiec tak [mnie] zaopatrzył. Szedł widocznie na rękę temu Wiśniewskiemu. I wiem, że jak tam byliśmy, właśnie tam gdzie miałam ten adres, gdzieś koło Błonia, raptem [słyszę]:
Otwieraj dwiery, otwieraj dwiery – znaczy „otwieraj” drzwi. A wiedzieliśmy od tej gospodyni, u której oni mieszkali, że tam co i raz są właśnie Sowieci. To jest bardzo niebezpieczne. Wiem, że siedziałam na stołeczku, coś pomagałam tej gospodyni, a tutaj:
Otwieraj dwiery. No to co? Otworzyła. Już myśleliśmy, że już koniec z nami. Ale jakoś się… Okazało się, że oni uciekali, znaczy chcieli przekroczyć na stronę właśnie do Warszawy. Nie wiem, czy uciekli od tych „własowców”, czy jak. Bo to byli „ukraińcy”, którzy nie chcieli być razem, tylko chcieli wrócić, nie wiem, do Warszawy. Ja zadałam między innymi pytanie. Już później się zorientowałam, że oni nie są groźni. Zadałam pytanie, dlaczego oni, dlaczego Sowieci tak zrobili, że byli już na terenie Pragi, a się wycofali. A oni: „A, wy tacy mądrzy, że chcieliście najpierw, żebyśmy my wam pomogli z Niemcami, a później byście przeciwko nam się skierowali”. Taką miałam odpowiedź. Wiem też tylko, że jak mój ojciec później nam opowiadał, już po powrocie, to też pytanie podobne zadał. Już po tym Kozielsku, później jak się dowiedział o tym, jakoś tam, o tym... No nie wiem. Ale też zadał pytanie takie, dlaczego tak mordowali. Oni powiedzieli:
Eto była aszybka, to była pomyłka. Że to była pomylone, rzekomo nie było rozkazu – rzekomo. Tak powiedział, ojcu tak tłumaczyli, że ten cały Katyń i to wszystko to niby była
aszybka. Tak tłumaczył, że to była pomyłka. Nieprawda, przecież wiadomo, że to nieprawda. No, ale chcieli, żeby ojciec w to uwierzył. No tak jak już mówiłam, ojcu się udało wydostać. Już o bracie i ojcu mówiłam.
No a właśnie wtedy jak myśmy ściągnęli, to jeszcze raz tam byłam, żeby ściągnąć matkę i siostrę też do Częstochowy. Tam przez jakiś czas byliśmy w tej Częstochowie, właśnie do wkroczenia Sowietów. No i wtedy myśmy się zdecydowały wracać do Warszawy. Różnie było. Trochę jechaliśmy, trochę szłyśmy. Wiem tylko, że też była bardzo ostra zima. Ja miałam taki bardzo lekki płaszczyk. Wcale nie miałam [ciepłych ubrań], a było zimno przeraźliwie. Jak się spojrzało w przód, cała szosa była pełna tych, co wracali do Warszawy. Jak się obejrzało do tyłu, też była cała procesja.
No i jakoś dotarliśmy do tej Warszawy. Jak mówiłam, przez te ruiny przechodziliśmy. Nieraz można było przejść, że można było, nieraz to było, że
min niet, że nie ma min, że można przejść. To myśmy po tych grozach jakoś dotarli do Warszawy. A widzieliśmy, że… Nie wiedzieliśmy, czy na Otwockiej jeszcze nasz dom jest, czy już jest zmieciony. Ona z kolei, ta Klara, ze swoim bratem przed wyjściem właśnie na teren [Sadyby] (znaczy myśmy się tam spotkały na tym [terenie]) to mieszkała gdzieś na Grochowie. Tak dokładnie nie wiem, gdzie, ale była… Nas właśnie wtedy zabrali, właśnie wtedy jak doszliśmy do Wisły, zobaczyłyśmy... Wisła to wyglądała jak ląd. Zamarznięty lód, śnieg. Ale widzieliśmy z daleka, że ktoś idzie, to my też zdecydowałyśmy się przejść przez Wisłę. No i też coraz bliżej tej ulicy Otwockiej. Właśnie Klara była razem ze mną, szła. No i doszłyśmy i ciocia otworzyła nam drzwi. Dom był cały. I tylko powiedziała: „Baśka, Bolek i Jurek nie żyją”. Początkowo nie wiedziałam, który Jurek, bo jeszcze miałyśmy drugiego kolegę. Jurek Konopka, Jurek nie żyje. No i Renia, moja kuzynka zmarła, też cioci córka. No i właśnie wtedy nas zabrali akurat. Zapukali, nie wiem, czy… A, i kolega przyszedł, dowiedział się, że ja wróciłam.
Ja nie wierzyłam, że oni nie żyją. Powiedziałam: „Może wyście się mylili”. Okazało się, że jak oni dostali rozkaz do Kampinosu się przeprawić, bo na Żoliborzu najwcześniej wybuchła wojna. No i młodszy brat, bo starszy brat, jak mówiłam, był ranny przedtem. Właśnie Bolek i ten Jurek, ten mój chłopak, jeszcze Witek, jeszcze był Stefan Kalinowski, wtedy razem byli, to spróbowali… Znaczy później, z kolei jak byli na terenie Kampinosu, to dostali rozkaz z powrotem wracać. Tutaj na Żoliborzu jak jest ulica Żeromskiego, to właściwie to było to osiedle. Jeśli chodzi o te domki, to były, natomiast jeśli chodzi o takie, to był jeden blok. Nie wiem, dlaczego się nazywał „blok buntu”. [Był] tu gdzieś w pobliżu obecnej szkoły przy Żeromskiego i Przybyszewskiego. Tam jest, stoi dalej ten blok. To był jedyny blok, stał. I okazało się, że stamtąd (później się dowiedzieliśmy) jak chłopcy nasi przechodzili, to to „tygrys”, ten czołg patrolował i ostrzeliwał. Wiem też, że Jurek tak jakby czuł coś, że zginie czy jak, no nie wiem. Była taka moda w czasie okupacji, że zaręczaliśmy się obrączkami. Chłopcy mieli te obrączki srebrne z liśćmi dębowymi, a my laurowymi. I on miał moje zdjęcie, tam jeszcze było... To podobno do kolegów, bo tam czekali na świt, żeby dalej iść w stronę Żoliborza, to opowiadali później chłopcy, że Jurek raptem zawołał ich i ściągnął to wszystko, żeby oddać mnie to wszystko. Zdjął, ściągnął obrączkę, zdjęcie i na niego napadli koledzy, mówią: „Jurek, co ty...”. – „No bo ja i tak nie [przeżyję]”. I okazało się, że rzeczywiście.
Ten mój brat młodszy też był jakiś taki niespokojny, jak później opowiadali mi koledzy. Byli naprzeciwko tej obecnej szkoły na Żeromskiego. To te były Piaski. W tej chwili ta dzielnica nazywa się Piaski, ale wtedy to było naprawdę piaski, takie były [tereny]. Jurek został ranny w nogę i do mojego brata: „Bolek, jak masz jakiś pistolet, bo nie mam przy sobie pistoletu, to albo mnie dobij, albo daj mnie”. Bo miał tylko podobno granaty. Mój brat uniósł głowę, seria, brat dostał, Jurek po raz drugi, bo Jurek siedział, i niestety zginęli wtedy. Wiem, że tylko jeszcze później ten „tygrys” krążył i właśnie ten kolega, który opowiadał, [mówił], że on moim bratem nieżyjącym to się nawet nakrył, bo oni tak krążyli i gdzie tylko się ktoś poruszył, to jeszcze raz siekli. Tylko ci się uratowali, co udawali trupy, tylko ci. I właśnie ja jak wróciłam na Otwocką, to właśnie ten jeden z kolegów, ten Stefan Malinowski, który też tam mieszkał, w tym samym domu, to jeszcze mówił. Ja mówię: „Słuchajcie, może wyście się pomylili, może oni byli ranni?”. – „Ale skąd, skąd, na pewno nie żyją”. Tak że nie chciałam wierzyć. Po prostu człowiek nie mógł, nie dopuszczał tego...
Mojej mamy i mojej siostry nie było wtedy w domu. Okazało się, że mama wyjechała, ale tego samego dnia wróciła. Akurat tak jak byśmy... Tego samego dnia wróciła. Była gdzieś w okolicach... to była chyba miejscowość Porosiuki. Gdzieś tam w okolicach, na wschodzie, Podlasie. Tam była u rodziny męża mojej ciotki Stachy, która... I tam właśnie była przez jakiś czas. No to więc mama zabrała mnie. Już po tej eskapadzie zabrała mnie. Jakoś jechaliśmy do tych Porosiuk pociągiem, który co i raz to stawał. Chyba cztery dni jechaliśmy. To tam, wiem, że się nabyło niestety tych insektów, wszy. Jak myśmy dotarły do mieszkania państwa Polów, bo ona tak się nazywała, bo to rodzina mojej cioci, Pol, znaczy męża cioci, to pierwsze to było dezynfekcja, kąpiel. No bo niestety tak było. A później, po jakimś czasie wróciliśmy na Pragę. No i tak.
- Niech nam pani powie, jak to wyglądało z tymi granatami u państwa w czasie przed Powstaniem?
Wie pan, wie pan, później jak Niemcy nas gonili później, jeszcze jakiś czas, wiem, że był jeszcze jeden nocleg na ulicy Kazimierzowskiej w jakiejś szkole. Nie wiem, co to była za szkoła. Ale się pytałam swojego obecnego zięcia. On mówi, że jest taka szkoła, bo oni mieszkają na Odyńca, że jest taka szkoła na Kazimierzowskiej. Wiem, że tam przez jakiś czas, przed wyjściem na tą Stępińską, co nas później ganiali... Ale dowiedzieliśmy się później – już później – że podobno nas... Jak na tej Kazimierzowskiej byliśmy, to próbowałyśmy się tam zatrzymać, żeby... Też były tam wolontariuszki, które pracowały. Wiem, że tam spotkałam swoją nauczycielkę z tej szkoły niby farbiarskiej. Ona też namawiała, żeby się do nich przyłączyć. Ale ja już nie chciałam, bo się trzymałam koleżanek. To podobno później właśnie ta „Sala”, która była ze mną, spotkała jedną z tych, co to pracowała na Kazimierzowskiej w tym punkcie, że podobno nas poszukiwali. Bardzo dokładne rysopisy mieli, ale powiedzieli, że nie było takich w tym transporcie, jak nas wygonili z Kazimierzowskiej. Tak że też się nam udało, tak że one oszukały. Powiedziała... Bo byśmy chciały tam zostać, żeby pomagać, ale powiedziała, że to jest niemożliwe, bo one są tam już oficjalnie, więc z tych transportów nie mogą [nikogo wziąć], nie może nikt zostać. To później, później ją przypadkowo spotkałyśmy, już po tym spotkała ta „Sala”, to powiedziała, że nas poszukiwali niedługo po wygnaniu nas na ulicę Stępińską właśnie do tego pociągu do Pruszkowa.
Ale jest w ogóle bardzo ciekawe, dlaczego to Niemcy nas przewozili, jaka to była umowa. Ja jestem w tej [środowisku] Rejon V, ale „trójka” to właśnie tam jest kościół... Nawet byłam na poświęceniu takiej tablicy [informującej o tych, którzy] przekraczali Wisłę. Tablica i właśnie wtedy to było.... Jeszcze kościół był niewykończony. Zaraz, jak się ta ulica nazywała... Nie mam pamięci do nazw. Ten kościół. Wiem, że [ksiądz] msze prowadził w podziemiach tego kościoła, jeszcze był kościół niewykończony, i później poświęcenie tej tablicy tych, co przechodzili przez Wisłę. To był biskup Głódź, on był wtedy. Byłam na tym poświęceniu tego. [...]
Ale cały czas się zastanawiam, dlaczego Niemcy nas przewozili. Nie wiem, dlaczego, do dzisiaj nie uzyskałam żadnej na ten temat odpowiedzi. Dlaczego? Co to była za umowa? Przecież nie sądzę, żeby nas nasi, jak to się mówi, pozwalali w paszczę lwa nas pchać. Ja nie wiem, tego do dzisiaj nie mogę pojąć. Nie wiem.
- Być może to się kiedyś wyjaśni.
Może się kiedyś wyjaśni. Nie wiem.
- Może mi pani powiedzieć, jak to było z tymi granatami, które były przechowywane u państwa w domu, na Otwockiej?
Tak różnie było. Wiem, że od czasu do czasu, bo tak: albo była nasza zbiórka, spotkanie... Wiem, że jak się mama zorientowała, że cała rodzina [należy do konspiracji]... Mama ode mnie tylko o siedemnaście lat była starsza, więc się zorientowała, że chłopcy i my, i ja, i tego, no wszyscy, to mama też złożyła przysięgę, też była razem z nami. Z tym że nie została nigdy kombatantką, jakoś tak wyszło. Nie została, a zmarła dziesięć lat temu. Tak że albo była nasza zbiórka, myśmy się tam spotykali, były tam takie pokazy, jak się rozbraja, uzbraja te pistolety, tak że wtedy nawet potrafiłam, teraz nie wiem, czy bym potrafiła, albo na zmianę chłopcy. Wiem, że oni tam kiedyś próbowali zainstalować radiostację jakąś, ale zaczęło być coraz bliżej, widocznie próbowali te samoloty coraz to... Musieli zwinąć to radio. Tak że takie były tam [działania], w naszym mieszkaniu albo mieszkaniu tych Dowallów. Tak że tam zawsze było coś, coś się działo. Ale jakoś nie wiem, jakoś tak nie wiem...
- Cały czas mi pani nie powiedziała tego, wcześniej mi pani powiedziała o broni, która była w piecu. Jak to wyglądało?
No więc właśnie nie wiem... Chłopcy... Bo mój brat Bogdan zanim został ranny przed tą akcją, to on jakoś pracował na terenie, że udało się zdobyć ileś tam broni. Ta broń była składowana trochę u nas, a później, nie wiem, gdzie to było. Ja przyznaję, że jak dokładnie nie wiem, jak to dalej było z tą bronią. Wiem tylko, że jak coś takiego było, to mama musiała się pytać, czy może palić w piecu, czy nie. Ale dokładnie szczegółów to ja nie chcę, jak to się mówi, nie chcę zmyślać, bo naprawdę nie wiem, nie wiem.
- Opowie nam pani, jak to jest z tymi pani danymi, że kolega się pomylił przy podawaniu?
Badania?
- Nie, pani dane. Przy podawaniu kolega pomylił się...
On pozmieniał, pozmieniał, wszystko pozmieniał.
- A coś bliżej na ten temat?
I tak zostało oficjalnie i tak jest na Koszykowej, dlatego ja nie chciałam... Nawet się zastanawiałam, pytałam o to koleżankę, która miała podobną sytuację. Ten Witek to był... mieli bujną wyobraźnię. Miałam wszystko przygotowane, tak jak było faktycznie. „Ehh”, wypisał swój druk i wszystko tak, że miałam innych świadków, których zresztą poznałam później, innych świadków niż tu. No nie wiem. Wiem, że tutaj z jednym ze świadków oficjalnie to miała być Lilka, nazywała się obecnie Lewandowska. Ona jest matką tego naszego aktora Marka Lewandowskiego, Marek Lewandowski był jej synem. A myśmy wtedy właśnie razem składały przysięgę. Ona była i jeszcze... A w mieszkaniu Ireny Kołakowskiej (nazywała się Kołakowska, a później Wolska) była przysięga, na ulicy Elektoralnej, dokładnie nie pamiętam numeru. Tam właśnie [była] przysięga, tam były te kursy sanitarne i stamtąd właśnie dostawałam przez jakiś czas polecenie. Jak już nabyłam te takie wstępne [...] sanitarne [umiejętności], taki kurs, no to przez krótki czas w ramach zastępstwa na Starym Mieście też składałam takie właśnie... [to znaczy] ja prowadziłam taki kurs, ale krótko, bardzo krótko, parę dni do powrotu tej właściwej [instruktori], która prowadziła. I później, zaraz niedługo potem dostaliśmy polecenie, żeby się przedostawać, żeby zmienić te punkty najbliżej miejsca zamieszkania. I dlatego tam. I właśnie ten Witek tak mi pokręcił, pokręcił wszystko. Ja byłam na niego zła, ja mówię: „Coś ty...”. – „A co cię tam [przejmujesz]”. Nawet nie mam, nie mogę mieć do niego pretensji, bo on już nie żyje, ale wielokrotnie mnie tam namawiali, a to żeby do kombatantów. Ja mówię: „Po co? Żeby mieć dłuższy urlop w pracy? Po co? Nie będę”. Ale on po prostu sam wypisał i już był fakt dokonany, tak że... Dlatego prawdę mówiąc, między innymi miałam tę tremę, nie chciałam tutaj przyjść. Po prostu, jak to się mówi, nie umiem kłamać. Mówię, jak jest. [...]
Warszawa, 23 sierpnia 2013roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła