Alicja Płóciennik z domu Waszkiewicz, urodzona w styczniu 1937 roku.
Na Żoliborzu.
Urodziłam się w ogóle w Grodnie. Z tym że mieszkaliśmy w Grudziądzu, bo mój tata był oficerem i tam był garnizon taty. Tak że z Grudziądza przyjechaliśmy tuż przed wojną, [ponieważ] garnizon przenieśli do Warszawy.
W trzydziestym dziewiątym, tak. Mieszkałyśmy w koszarach na Rakowieckiej.
Nie, nie miałam. Potem tuż przed wojną, jak już tak zaczęło się gotować, dowództwo kazało rodzinom opuścić teren koszar i każdy gdzie mógł, tam... Po prostu ludzie brali te rodziny wojskowych do siebie.
Najpierw na Wiśniowej, trochę, potem na Kazimierzowskiej. Mamy siostra znalazła mieszkanie na Grochowie i tam się przeprowadziłyśmy jeszcze przed wybuchem wojny.
Tak.
Chyba nawet wcześniej troszkę.
Ale to moment taki pamiętam, jak z tatą i mamą poszliśmy gdzieś po zakupy chyba i przy sklepie był taki ogród. Takiego psikusa mi zrobili, że schowali się w tym ogrodzie wśród słoneczników. No i przeżycie było koszmarne. Ale tylko tyle pamiętam.
Ale to jeszcze było z tatą, więc musiałam mieć… Musiało być to Grodno chyba nawet, [właściwie] Grudziądz.
Tata został w tym garnizonie, a potem... Wiem, że gdzieś były walki, gdzieś tam jak były walki... nie Olszynka, tylko na Grochowie, gdzieś Grochów, Wawer, w tamtym miejscu (tam niedaleko teraz cmentarz jest wojskowy), las taki. I tam tata walczył, a potem już nie wiem gdzie. To już tata mi opowiadał.
Nie. Bardzo szybko Niemcy, na początku wojny praktycznie, wywieźli tatę do oflagu.
Oj, do rodziny… Anglicy wyzwolili obóz, bo siedział w Murnau, i do Włoch zabrali wszystkich tych jeńców, potem do Anglii. Wrócił chyba w czterdziestym ósmym roku.
Tak. No i ciocia z nami mieszkała.
Nie wiem. Wiem, że ciocia pracowała, potem wyszła za mąż. Wujek był z dwoma braćmi w AK, to nie wiem, może ciocia pomagała, może babcia przysyłała coś, nie wiem.
No tylko tyle, jak do szkoły chodziłam. [Pamiętam jak jeździłyśmy do cioci Kazi na Żoliborzu przez Most Kierbedzia (tramwajem) pod górę, (bo nie było jeszcze tunelu W-Z), koło Zamku Królewskiego, potem chyba Miodową i pod „kładką”, czyli zabudowa, była karuzela].
Właściwie to nie była typowa szkoła, tylko zrobili szkołę w domach prywatnych. Najpierw na Waszyngtona, potem na Grochowskiej i Żymirskiego się to nazywało kiedyś, ta ulica.
No, do pierwszej klasy chodziłam...
No na to wygląda.
Właściwie to niewiele pamiętam.
Nie. Bo tam się nic nie działo. Tam po prostu niedaleko było lotnisko. Tylko nie wiem, czy tam Niemcy byli, czy… Sądzę, że tak. Nie wiem. I bez przerwy te jupitery na po niebie, szczególnie nocą wypatrywały samolotów. I kiedyś, pamiętam, jakiś skoczek spadochronowy wylądował gdzieś w pobliżu naszych domów, no i ludziom oddał ten [materiał spadochronu], bo to był nylon, to ludzie chętnie podzieli się tym materiałem.
No tak. No tak, żeby coś sobie uszyć. Ale więcej jakoś nie bardzo pamiętam. Pamiętam tylko, ale to też chyba z tamtych czasów. Nie, to już było [po wojnie], jak przychodziły z UNNRA dary. To w szkole rozdawali i dzieci mogły sobie brać, a to buty, a to jakieś sukienki, no przeróżne rzeczy.
Siedem i pół.
Znaczy jak wybuchło Powstanie.
Nie.
Nie. Był spokój. Tam akurat był spokój.
Byłam już wtedy na Żoliborzu. Bo wujek… Wujka mama miała tam dom. Jej mąż dostał taki przydział, bo był profesorem. Tam na Fortecznej był taki szereg domów, głównie, jak sądzę, nauczycielskich. I polecił, poradził nam, żeby tam przenieść się. Cioci teściowa kupiła krowę i w garażu krowę trzymali, żeby dzieci miały… Dlaczego mówię „dzieci”? Bo ciocia urodziła córeczkę w maju.
Czterdziestego czwartego. A z kolei na Żoliborzu cioci teściowie mieszkali tam z synową i jej synkiem trzyletnim. Ta ciocia Ela, której mąż walczył we [Lwowie].
Z domu Litwin, ale [wtedy] Matuszewska czy Matyszewska, jakoś tak.
Tuż przed wybuchem Powstania. Może dwa dni, może trzy. Dokładnie nie pamiętam, ale bardzo krótko. Czy z okresu okupacji jeszcze pamięta pani, czy na przykład była pani głodna?
Nie pamiętam. [Przypomniałam sobie, że ciocia Kazia wynajmowała pokój piwnicy jakiejś pani. Przychodziła kilka razy w tygodniu, wychodziła z jakimiś paczkami. Później dłuższy czas nie pokazywała się, może dwa- trzy tygodnie? (Już nigdy nie przyszła). Ciocia Kazia otworzyła drzwi do tego pokoju i okazało się, że była załadowana wyrobami „Wedla”. Było dużo czekolady, cukierków, ciastek. Od tamtej pory nie lubię słodyczy].
Najbardziej drastyczne, że musiałam jajka jeść, których nie znosiłam.
Tak, przeżycie. [Po paru latach okazało się, że jestem uczulona na jajka. Lekarz kazał zaprzestać].
Nie... Znaczy byli kiedyś Niemcy w naszym domu... [Nie wiem czemu, ale bałam się ich. Może ze strzępków rozmów]?
Tak, tak. Jeszcze zanim pojechaliśmy na Żoliborz. Rewizję zrobić. Ktoś doniósł, bo piętro wyżej mieszkała... to była w ogóle właścicielka tego domu. Oni prowadzili pracownię obuwia, sandały robili i mieli skóry. No i Niemcy tego szukali. Nie wiem, gdzieś dobrze ukryli, bo nie znaleźli. Ale każde mieszkanie dokładnie tam przeglądali.
Trudno mi powiedzieć, który. Przed Powstaniem jeszcze. [Może rok]?
Ryczałam.
Bałam się, dlatego że nie wolno było mieć żadnych mięs, żadnych wiktuałów, a babcia nam przysyłała jakieś wędzone szynki, jakieś kiełbasy. I taką skrzynię pamiętam, stała na kufrze, zakryta takim jakimś materiałem, i ten Niemiec tam zajrzał. A to było w ogóle karalne z tego, co mówili [ludzie]. No, ale nie wiem, czy się zlitował, czy też miał dzieci i już nie chciał, żebym więcej przechodziła te katusze, bo wyszedł.
Nie wiem. Pamiętam tylko tego jednego. Być może jeszcze jakiś był. Nie wiem, nie pamiętam.
Tego to nie pamiętam, ale chyba w mundurze, bo oni samochodem podjechali. Chyba raczej w mundurze.
[…] [Może nie takie, ale bałam się „ryku” latających samolotów. Bardzo długo po wojnie byłam bardzo znerwicowana jak je słyszałam. Najgorsze były pokazy lotnicze nad Wisłą. Odgłosy dochodziły aż do domu. Z biegiem lat przeszło mi].
No wiedziałam, że… Trudno nazwać to Powstaniem, bo nie bardzo sobie zdawałam jeszcze sprawę. Powstanie, wojna, dla mnie to było takie jednoznaczne. Tylko byłyśmy chyba w kuchni wszyscy i zobaczyłam… Ale to była jakaś godzina chyba trzecia. Bo jeszcze ciocia-babcia (tak mówiłyśmy na teściową cioci) mówi: „Ojej, co się dzieje?”. A przez ulicę przelatywały takie smugi, jak meteory spadają. Strzelanina jakaś była [wzdłuż Fortecznej]. Potem zresztą wyczytałam, bo wydali chyba dwa lata temu taką książkę o Żoliborzu i tam była właśnie wzmianka, że na Żoliborzu się wcześniej to zaczęło. Dlatego że przez przypadek grupa polskich akowców… Niemcy zauważyli i zaczęli strzelać.
Nic. Praktycznie nic.
Znaczy ja słyszałam, że ma być, to się stało parę godzin wcześniej, jeszcze o piątej, ale to ze słyszenia wiem. Ale żyliśmy normalnie. Mleko było, bo była krowa, mama z ciocią-babcią i ciocią Elą chodziły, jak już skończyła się trawa w ogrodach, bo tam od tyłu były trawniki, ogrody jakieś, to chodziły pod Cytadelę, żeby narwać trawy, i właściwie życie się toczyło. Dopiero jak już słychać było takie dosyć duże detonacje gdzieś, chyba bliżej, ale gdzie to nie wiem czy na Starówce było czy to gdzie indziej, trudno mi powiedzieć, to wtedy zeszliśmy wszyscy do piwnicy. Po prostu baliśmy się, że może coś przez okno wpadnie, w każdym razie w piwnicy byliśmy.
Normalnie, to gdzieś chyba, nie pamiętam, w ogóle nie pamiętam, ale sądzę, że to mogło być gdzieś na przełomie sierpnia i września.
Widziałam, jak nas odkopywali.
Tego nie wiem dokładnie, sądząc po tym, co wyczytałam z książeczki wydanej o Żoliborzu, było to gdzieś 17 września, bo wtedy zaczęły spadać na Żoliborz, te, mówili różnie na to, „krowy”, „szafy”. To były te „grube berty” z dział kolejowych w Pruszkowie. To tak jakoś po prostu sama kojarzę, że to być może było wtedy.
Nie, już wcześniej byliśmy w piwnicy, jak już gdzieś blisko były takie wybuchy, bombardowania, jeszcze nie u nas, ale słychać to było bardzo, tak że musiało być gdzieś w pobliżu.
Chyba tak, ale chyba nie panikowałam. Nie wiem, w każdym razie dopiero się bałam, jak jedna ta „berta” uderzyła w sąsiedni dom. W czasie okupacji chyba wykopano (nie wiem, kto kopał) schron za domem naszym i tej sąsiadki. Tak się schodziło po schodkach, taki długi korytarz z takim [załomem], na półkę taką, [dla] Zosi ona miała cztery miesiące, cioci córeczka. Tam taka półka była dla niej. Tutaj były takie ławki, nie ławki, i tam się siedziało. Jak ten dom rozwaliła „berta”, to i sąsiedzi, i my uciekliśmy [do schronu]. A, bo tam jeszcze była ciocia [Kazia] z mężem, (ta ciocia stara), miała na imię Kazimiera, a jej mąż Aleksander.
Litwin. Wszyscy zeszliśmy do tego schronu i również sąsiadka, ona miała dwoje dzieci, już kilkanaście lat mogli mieć, nie wiem, trzynaście, może czternaście, może mniej, może więcej. Tylko jej mąż był lekarzem i praktycznie cały czas był w szpitalu. Jakiś czas był taki spokój, no i (już będę [operować] imionami) ciocia Kazia wyszła z tego schronu, żeby na siatce powiesić pieluszki Zosi (ta czteromiesięczna miała Zosia na imię, a syn cioci Eli Jędrek). Ciocia Ela też po coś tam jeszcze wyszła, a mamy siostra, ciocia Stasia, jeszcze mówi: „To ja wyjdę do domu, wezmę jeszcze jakieś drobne rzeczy dla Zosi, bo potem nie będę miała ją w co ubrać”. Wybiegły też te dzieci sąsiadki i w tym momencie uderzyła druga „berta”. Uderzyła, nie wiem, kilkanaście metrów od domu, naprzeciwko naszego domu, w ogrodzie, ale to dosyć... Nie pamiętam już dokładnie. Był olbrzymi lej i zasypało nas wtedy.
Ja byłam w schronie z mamą, z wujkiem Aleksandrem i Jędrusiem, no i Zosia leżała.
Te, co wyszły... Dzieci [sąsiadki] zginęły. Chyba chłopcu czy tej dziewczynce głowę [urwało], wszystko... Ciocia Kazia dostała tutaj w twarz jakimś odłamkiem dużym, ale jeszcze żyła, jak ją zabrali, ale to już dalsza sprawa. Natomiast ciocia Ela wbiegała do tego schronu, bo była blisko, i ją rozszarpało. A ciocia Stasia wybiegła z domu, dostała odłamkiem [w policzek] i tutaj [za uchem] wyszedł ten [odłamek], we włosach się zatrzymał. No i narobiła krzyku. Właściwie dzięki niej żyjemy wszyscy, bo nikt by nie wiedział, że my tam pod ziemią jesteśmy. Później zaczęli nas odkopywać, najpierw głowy, Jędruś zginął tam, udusił się. Właściwie tylko nasza trójka, mama, ja i wujek żyliśmy.
Zosia też się udusiła. Potem, jak już byliśmy [częściowo] odkopani, to ludzie już pomagali, nawet przez ulicę przelatywały cioci cząstki. Proszę wyłączyć...
Jak byliśmy już tam do połowy, każdy mógł przynajmniej jakoś trochę się poruszyć, no to już właśnie widziałam, jak ludzie też pomagali, z łopatami przyszli, żeby szybciej, pytali, czy jeszcze ktoś jest, no był, ale to już za późno. Przynosili, bo znajdywali cioci kawałki, a to kawałek stopy z bucikiem [za domem na ulicy], a to tam coś. Raptem ja patrzę, a tu leży jakiś taki kawałek, fartuszek cioci, a ja mówię: „O, cioci mięsko”.
Pamiętam, że tak pomyślałam: „Tak się umiera?”, bo się dusiłam. Ale potem to już jakoś tak bardziej na luzie byłam, jak już mogłam oddychać, to już przestałam o tym myśleć.
Jak zaczęli kopać.
Chyba moment, bo ciocia narobiła krzyku i kto mógł, to przychodził, pokazała miejsce i od razu kopali, tak że to nie było długo, ale wystarczająco, żeby się trochę podduszać. Ta malutka to szybko zginęła, bo to maleńkie płucka, to tam... Jędrek się troszeczkę tam dusił, no ale...
Zeszliśmy do piwnicy.
Nie, ani dom, ani piwnica. Nie wiem, kto nas zaprowadził z ciocią, bo ciocia była właśnie ranna [w głowę], a ja [w rękę]. Nie wiem, jak mnie zasypali, to nie mógł być odłamek. Może [uderzono mnie] łopatą, może czymś, takim kantem, bo [miałam ślad] na całej [ręce] (teraz to ja mam dużą rękę).
I zaprowadzili nas do szpitala. Wiem, że szłam jakimiś okopami. Zupełnie nie wiem, gdzie był ten szpital na Żoliborzu. Z tym że nie wiem, kto to był, czy partyzant, nie partyzant, ktoś w każdym razie zaprowadził nas tam. I codziennie chodziłyśmy na zmianę opatrunków. Ja miałam rękę na desce, bo lekarz bał się, że mogę mieć w ogóle nieruchomą, no ale dobrze się goiło.
Ciocia też miała opatrunek, dlatego [chodziła] razem ze mną, razem chodziliśmy tam. Potem tylko wiem, że ktoś mówił, że zbombardowali przez pomyłkę Anglicy, chyba Anglicy, szpital. Nie wcelowali tam, gdzie chcieli, powinni. [To była rozmowa dorosłych, wychwytywałam urywki]. Gdzieś była mowa o jakimś okrąglaku. Też nie wiem, gdzie to jest, bo na tyle nie znam Żoliborza, ale zaczęłyśmy chodzić do tego okrąglaka [na zmiany opatrunków].
Na opatrunki. Tam zrobili taką izba przyjęć.
Szpital. Najpierw byłyśmy w szpitalu, ale to kwestia dnia, dwóch dni i potem do tego okrąglaka chodziłyśmy. Pamiętam, że leżały ciała poprzykrywane wzdłuż i tam ludzie przychodzili, szukali swoich, i tam leżała ciocia Kazia.
Musiałam, ja byłam grzecznym dzieckiem i co mi kazali, to robiłam.
Ja nie widziałam ciał, tylko ciocia Stasia podeszła, odchyliła prześcieradło i w domu dopiero powiedziała, że teściowa nie żyje. Wracając jeszcze do zasypania, to pozbierali te cząstki cioci, Jędrusia. Zosię wiem, że mowa była o jakimś worku, bo nie było nawet w czym pochować. Do środka [wkładano] jeszcze jakąś butelkę z imionami, nazwiskami, kto i co. Tam taka rajska jabłonka rosła i pod tą jabłonką wykopali dół i tam zakopali ten worek. Na drzewie też butelkę drugą gdzieś powiesili, też z informacją, że po wojnie, jak to się wszystko skończy, wrócą i po prostu będzie pogrzeb normalny.
Oj, to długa historia, ale nam nie. Ale to jest już... [Wróciłyśmy z mamą i ciocią do Warszawy zaraz po wyzwoleniu, ale ten prowizoryczny grób był rozkopany].
Aż do [czasu], jak się Warszawa poddała i Niemcy nas pędzili do Pruszkowa.
Niemców nie pamiętam, tylko wiem, że wszyscy brali, co tylko zdołali unieść, i szliśmy ulicą, takim szeregiem, znaczy pamiętam Niemców, jak z boku szli, ale się nie przyglądałam, tylko wiem, że nas prowadzą i pilnują, żeby ktoś nie uciekł.
Chyba nikt nie wiedział. Nie wiem, ja nie wiedziałam.
Chyba osiem czy ileś osób było w tych szeregach, sześć czy osiem, nie wiem. Zatrzymywaliśmy się przy jakimś kościele [na Woli]. Poszliśmy tamtędy, nie wiem, czy to nie był ten przesuwany kościół albo któryś, bo tam jest kilka kościołów. Gdzieś koło jakiegoś kościoła szliśmy i tam był taki punkt opatrunkowy. Tam wszystkich rannych jeszcze opatrywali i wtedy zdjęli mi już z deski rękę, tylko miałam normalny opatrunek. Potem dalej były postoje, popalone, gruzu pełno, ale ludzie jeszcze wyskakiwali gdzieś na bok, jak była możliwość, a to jakiś garnek zabrać albo coś, jak coś w zasięgu było.
Tak no chyba tak. Albo nie widzieli, ale nie przeszkadzało im to.
Tam doszliśmy... W jakieś fabryce byliśmy.
W Pruszkowie. Bałam się, bo... Teraz to tak sądzę, że to musiały być jakieś miejsca, gdzie były zamocowane jakieś maszyny. [Były tam] takie duże doły kwadratowe, prostokątne, nie wiem, ale głębokie, więc musiało to być jakieś miejsce, gdzie były osadzone te maszyny. Tam nocowaliśmy.
Oj tak, bardzo dużo. Tłumy były. Na drugi dzień nas wyprowadzili, tam były jakieś stoły, tak jakby jakieś targowisko było (nie wiem, co tam było), i wszyscy dostali kubek z kawą. Czy coś jeszcze, to nie wiem, może chleb, ale to już raczej moja fantazja, że przydałoby się.
Później dopiero, z tego okresu nie. Potem nas jeszcze raz segregowali, część zabierali, szczególnie młode kobiety. Ciocię chcieli zabrać do Niemiec na roboty, ale jakoś zlitował się ten [Niemiec]. No bo straciła małe dziecko. Ktoś tam mówił [z tłumu] po niemiecku i z Niemcem, który... A mało było wtedy tych Niemców, tylko co któryś rząd tam sprawdzali i wyciągali. Ciocia tak niby wyszła, nie wyszła, ale wciągnęli ją do szeregu i poszliśmy dalej. Były takie bydlęce wagony, ale nie do samej góry, tylko takie pół platformy, czyli odkryte wagony. Wywieźli nas do Jędrzejowa. Tam się przyjeżdżało...
Nie pamiętam, ale to się [długo] jechało. Jak się, przepraszam, siusiu chciało, to puszkę jakąś tam gdzieś znaleźli i potem górą, kto najwyższy, to wylewał za burtę.
Tego nie pamiętam. Sądzę, że każdy coś tam miał jeszcze z domu, to co zdołał zabrać, ale tego nie pamiętam. Wiem, że w Jędrzejowie czekały furmanki, bo zadaniem sołtysów było wysłanie chłopów, żeby zabierali wysiedlonych z Warszawy. I byliśmy najpierw w takim gospodarstwie. Mama tam pomagała trochę, ciocia pojechała do swojej koleżanki do Krakowa.
Dobrze, odnosili się dobrze. Potem zabrał nas drugi, taki, można powiedzieć, najbogatszy z całej wsi.
Nie, nie, na wsi, bo [chłopi] ze wsi przyjeżdżali.
Nie pamiętam.
Oj, nie, nie. Wiem, że byliśmy u takiego drugiego. Mama tam pomagała, z kieratem chyba była, bo konia poganiała [w kółko], ale co oni tam, o co chodziło, to nie wiem, czy młocarnia, czy coś. Pamiętam, jak gospodyni upiekła pierwszy chleb z nowej mąki, to mi tak smakował.
Nie, nie. Bardzo mnie lubiła ta gospodyni.
Chyba do listopada. Trudno mi powiedzieć, jak długo, ale ciocia nas do tej swojej koleżanki zabrała.
Do Krakowa. Nie, najpierw do Wieliczki, a potem [koleżanka] się przeniosła do Krakowa i my też razem z nią. Wiem, że tam na Boże Narodzenie byłyśmy, bo choinka się zaczęła palić. To też taka trauma.
Nie pamiętam. Ja nie przywiązywałam [wagi], ja jestem niejadek, więc w ogóle nie przywiązywałam wagi do takich rzeczy. Zawsze mało jadłam, tak że mnie niewiele potrzeba, nie wiem. Z tym że jak już przyszły wieści, że Warszawa wyzwolona, to myśmy natychmiast [ruszyli] do Warszawy. Nie wiem, jak szybko to było, w każdym razie chyba tylko do Pruszkowa dojeżdżały pociągi i spod Pruszkowa pieszo. Już był most pontonowy wybudowany, tak że tym mostem pontonowym masa ludzi przechodziła na stronę praską. Wróciłyśmy tam, ale nasz dom, to znaczy to nie był nasz, ale tam gdzie mieszkaliśmy, cały był zajęty [przez wojsko radzieckie, przede wszystkim oficerów].
Tak, na Grochowie. [Zajęty] przez wojska radzieckie.
Pamiętam, bo bardzo lubiłam...W naszej kuchni mieszkał, nie wiem, jak był rangą, ale pięknie malował. On mnie bardzo lubił, jakieś obrazy mi dawał, ja potem to oczywiście rozdawałam. Na dole mieszkał, to już później, jak wróciłyśmy... Bo oni wkrótce opuścili ten dom, a myśmy mieszkali tak po ludziach, po prostu kto mógł, to brał tych biedaków. Potem oni już opuścili ten dom i mieszkańcy wracali do swoich. Na dole mieszkał dozorca, to pamiętam, ja mu dałam też taki [obrazek]. Aha, bo jak wyjeżdżał ten malarz, ja tam przesiadywałam u niego dużo, bo lubiłam patrzeć, jak maluje. To tam też prezent mu zrobiłam, temu dozorcy, tak się cieszył. Rzeczywiście ślicznie. Być może, ja na to tak teraz patrzę, dla mnie to było coś pięknego. Tam zaczęliśmy już normalne życie, piętro wyżej mieszała taka sąsiadka. Ponieważ mama nie miała z czego żyć, jej mąż załatwił mamie kursy księgowości, a miał... To jeszcze były czasy, że jeszcze można było mieć prywatną [inicjatywę]. Prywatna inicjatywa mogła mieć swoje jakieś tam sklepy. On miał sklep z garnkami No i skończyła taki skrócony kurs i zatrudnił mamę u siebie jako księgową. Tak że już trochę było lepiej, bo były pieniążki.
Poszłam do drugiej klasy.
Tak. Znaczy nie we wrześniu. Jeszcze skończyłem drugą klasę w lutym. Poszłam, jak wróciliśmy do Warszawy. Przyjmowali takie dzieci zapóźnione trochę w nauce. Jakoś tam dałam sobie radę, w każdym bądź razie.
Zupełnie nie... Przerażona byłam na pewno, ale nie pamiętam. Wiem, że byłam bardzo zmęczona, bo pieszo z Pruszkowa na Grochów to jest kawałek drogi dla dziecka, [nawet] dla dorosłego to jest też ciężko.
Dobrze wspominam. Trochę się pośpieszyłam – to wtedy były te dary, po wojnie, z Unry. Przyśpieszyłam trochę niektóre rzeczy. Potem były te dary. Właśnie wtedy była ta szkoła na rogu Grochowskiej i Żymirskiego. Tam chodziłam do czwartej klasy.
Nie, chyba w moim. Ja nadrobiłam te pół roku, które one się uczyły, a ja dopiero doszłam, ale jeszcze skończyłam tę drugą klasę. A potem trzecia, czwarta, a potem mama mi załatwiła internat, w Wawrze byłam u sióstr.
Tam byłam całą szkołę podstawową, a potem mama przyniosła mnie do Warszawy, do nazaretanek. Już do liceum, do matury byłam tam.
To odbyło się w ten sposób: cioci Eli mąż szedł z oddziałem [ze Lwowa] na Węgry i pożegnał żołnierzy, [po drodze] powiedział, że dobije do nich tam i tam, jakoś się umówili.
To było po wojnie. Bo on chciał zobaczyć żonę, dziecko, rodziców. Nie wiedział, co się tutaj działo. Jeszcze był dramat, dlatego że on tutaj pomagał cioci Eli, przysyłał paczki i listy, ale do niego nic nie docierało, bo i do niej [cioci Eli, Kazi], nic nie docierało. To się wszystko po wojnie okazało. Ten łącznik, który tutaj przywoził, to nie wiem, czy sam zabierał te rzeczy, a nie przywoził listów [do Lwowa], dlatego bo mówił wujkowi […]. Mówił [wujkowi Tomkowi], że kontrole są takie, że on bał się list przewozić, żeby nie narobić sobie kłopotów, tylko ustnie przekazywał, że wszystko w porządku.
Oszukiwał. Jak on przyjechał tutaj...
W czterdziestym piątym roku. To nic nie zastał. Dom pusty. Obszedł ogród, ale znalazł tę butelkę na drzewie i odkopał ten worek, załatwił jakiś wózek, zawiózł te ciała na Powązki i pochował.
Nie wiem, chyba nie, ale nie wiem.
On wyjechał, bo on wtedy się dowiedział, że jego żona nie żyje, dziecko nie żyje, [nawet nie wiedział, że ma dziecko, bo jego ugrupowanie wcześniej przesłano do Lwowa, zanim Jędruś się urodził], no i ta Zosia. Potem załatwił sprawę i pojechał na Węgry do swoich żołnierzy, w każdym razie trafił do Ameryki. Tam długo był sam, w końcu się ożenił, na emeryturę przyjechał do Krakowa, tam się osiedlił z żoną, bo tam żona miała rodzinę. Kupili dom, domek taki ładny, i szukał reszty rodziny.
W Warszawie znalazł [szwagra] cioci, bo ciocia Ela miała trzech czy czterech braci. Ten brat, który mieszkał w Warszawie, był obrażony na niego, Tomek miał na imię, wujek Tomek ([mąż cioci Eli]), że nie odzywał się, nawet zapomniał o żonie i nic mu nie powiedział, tylko powiedział mu, że Jurek, brat drugi (cioci Eli), mieszka w Krakowie. Jak pojechał do Krakowa, to zaczął szperać po książkach telefonicznych i znalazł. I tak się rodzina dowiedziała.
Tak. [Źle wspominam lata w internacie, ale to już inna historia].
Chciałam iść na studia, ale ponieważ tata [oficer przedwojenny] wrócił, najpierw rok musiał się meldować [na milicji], nie wiem, co tydzień czy co ile, na milicji. Nie mógł znaleźć pracy, potem już jakoś...
Nie, wrócił z Anglii, w czterdziestym ósmym roku, bo potem do Anglii z Włoch pojechali. [We Włoszech wojsko stworzyło rodzaj studiów, tata tam wykładał historię i jakiś obcy język (znał ich kilka)].
Tak, no ale potem jakoś tam trochę zależało.
Tak. Pracował najpierw w takiej spółdzielni na placu Grzybowskim (już nie ma tego domu nawet), Spółdzielnia „Zdun”. Potem pracował, no bo po studiach, znał parę języków, to różne rzeczy mogą wykonywać, i [pracował] w Ministerstwie Budownictwa, gdzieś tam na Kruczej. [Nie wiem czy to było ministerstwo czy jakiś oddział].
Nie, po prostu musiał się nauczyć wielu rzeczy, bo jako oficer po szkole oficerskiej to tam jak był...
Ustały.
Chyba tak jak zezwolili mu, znalazł pracę, to znakiem tego już można było go zatrudnić, że niegroźny.
Ciągnie się...
Dziękuję.