Stefania Porzycka
Nazywam się Stefania Porzycka.
- Jak wspomina pani lata przed wybuchem II wojny światowej?
Mieszkałam z rodzicami na Woli, na ulicy Hrubieszowskiej. Chodziłam do szkoły powszechnej, tak się wtedy nazywało, no a później to już jak wojna wybuchła, to jeszcze chodziłam do szkoły, takiej jakie były możliwe podczas okupacji.
- Jak nazywali się pani rodzice?
Ojciec Jan Maciejewski, matka Marianna Maciejewska z domu Olszewska.
- Czym się zajmowali pani rodzice?
Prowadzili taki niewielki sklep spożywczy.
- Też na ulicy Hrubieszowskiej?
Tak, w tym domu, gdzie mieszkaliśmy.
Brata młodszego o dwa lata ode mnie. Tak że jak ja w dniu wybuchu wojny miałam osiemnaście lat, no to brat miał szesnaście, Henryk Maciejewski.
- A jak zapamiętała 1 września 1939 roku.
Właściwie trudno powiedzieć, że to było okropne, bo nikt sobie nie zdawał jeszcze sprawy, jak wojna będzie wyglądała, jakie będą okropieństwa. Jak Niemcy weszli już do Warszawy, jak Warszawa została zdobyta, to ja płakałam i powiedziałam, że chyba nie wyjdę więcej z domu na ulicę, żeby zobaczyć jakiegoś Niemca. No ale niestety trzeba było z tym żyć.
- Jak państwo radziliście sobie w czasie okupacji, po kapitulacji Warszawy?
W czasie okupacji to jeśli chodzi o takie codzienne życie, wyżywienie, to wyglądało następująco. Nie pamiętam, w jakim czasie po wkroczeniu Niemców do Warszawy, czy w dwa, czy trzy miesiące, ale zostały wprowadzone karty żywnościowe i na podstawie tych kart dopiero można było otrzymać bardzo skromną, niewystarczającą absolutnie do przeżycia, [porcję] różnych produktów żywnościowych. Ale tutaj muszę powiedzieć, bo to jest ciekawe, a ja doskonale ten właśnie temat znam. Nie wiem tylko, kto wyznaczał sklepy, które będą wydawały żywość na te kartki, ale ten nasz marny, nieduży sklepik został wyznaczony właśnie do wydawania żywności na te kartki. I tu muszę powiedzieć, że administrator naszego domu... Bo właścicielem domu to był niejaki pan Kijewski (ja tutaj wyjęłam taki opis ulicy Hrubieszowskiej), a administratorem był pan Radziszewski, gdzie o nim też tutaj dużo jest napisane. Nie wiem, czy państwo macie ten materiał, a [jest] bardzo ciekawy. Administrator musiał założyć książkę listy lokatorów: numer lokalu, ile osób mieszka w lokalu, czy są również małe dzieci. I na podstawie tego spisu lokatorów ja już zajmowałam się tymi sprawami administracyjnymi. Szłam, no wyznaczony jakiś tam był lokal, punkt (nie wiem, jak to się nazywało), przedstawiłam tą książkę, ten spis lokatorów i na tej podstawie ten towar był dostarczany do sklepów i potem wydawany ludziom. Ale ten pan Radziszewski (chyba nie mylę się) był bardzo sprytnym i inteligentnym człowiekiem i on do każdego lokalu dopisał przynajmniej dwa, trzy, cztery nazwiska, tak że w sumie to w tym naszym domu to dwa razy tyle było mieszkańców, niż faktycznie było. I wobec tego do sklepu przywozili nieomalże podwójne porcje. Czyli można było tym ludziom… Bo o cenach to nawet nie ma co mówić, bo te nędzne produkty, to tam niewiele kosztowało. Ale ci ludzie mogli dostać chociaż troszkę więcej.
- Niemcy o tym nic nie wiedzieli?
No niezupełnie. Na tych kartkach to były tak: chleb, bardzo jakiś taki ciemny, gliniasty. Ale ile tego chleba było na osobę, czy pół kilograma, czy ćwierć kilograma, to już tego nie mogę powiedzieć. Oprócz tego troszkę margaryny, nie takiej, jaka jest teraz, obecnie, [tylko] to było obrzydliwe. Jak były [w rodzinie] cztery osoby, to może to była cała kostka tej margaryny, jak mniej, no to kawałek trzeba było odcinać. Trochę marmolady z buraków, nie pamiętam tylko... kaszy żadnej nie. Być może, że nawet trochę mąki na osobę, ale tego to też nie powiem. Cukru to chyba raczej na pewno nie. Tylko że po jakimś czasie to Niemcy się zorientowali... Ja nie wiem, jak to było robione, ale do sklepu przynosili ogłoszenie, taki duży plakat, żeby właściciel sklepu wiedział o tym, że takie i takie numery kart żywnościowych zostały unieważnione, dlatego że pewnie (tak się domyślam) zostały skradzione. I nie było tam wymienionych kart, powiedzmy, sto czy nawet pięćset. Nie, to były tysiące, tysiące skradzionych w jakiś sposób kart. No ale w ten sposób to ludzie się ratowali.
Poza tym wiadomo, że duży szmugiel szedł też ze wsi do Warszawy. No ale ci ludzie, co dowozili żywność do Warszawy, to też ryzykowali. Oczywiście te produkty były dużo droższe. A ta dzielnica Wola i te ulice, gdzie ja mieszkałam, to była nędza. Tak że (przed wojną jeszcze) ludzie naprawdę nie mieli pieniędzy, tylko kupowali wszystko, jak to się nazywało, na kartki i potem, po tygodniu czy ile, jak zdobyli trochę pieniędzy czy jakiś tam skromny zarobek, czy coś, no to spłacali. Naprawdę bardzo dużo było ludzi biednych, ale uczciwych. Więc jeśli chodzi o wyżywienie to tak tutaj wyglądała okupacja niemiecka.
I teraz na przykład – no to też chyba jest ciekawe – stosunek ludności polskiej (to znaczy katolickiej, bo Żydzi tak samo byli z Polakami, tylko innego wyznania), muszę powiedzieć, że właśnie wśród tych niezbyt bogatych ludzi był bardzo pozytywny. Jako przykład mogę podać, że w naszym domu mieszkało małżeństwo. On był Żydem i pochodził na pewno z dosyć zamożnej rodziny, a jego żona, Polka, katoliczka, bardzo ładna i młoda kobieta. Na pewno jeśli on zrezygnował ze swojej rodziny i wzięli ślub i dwoje ślicznych małych dzieci mieli, to naprawdę musiała ich łączyć prawdziwa miłość. Przez całą okupację wszyscy ludzie w tym domu, mieszkańcy, wiedzieli, jaka to jest rodzina, ale nikt nie zdradził i nie powiedział, że on jest Żydem. Dozorca, który zwykle miał mieszkanko w bramie przy bramie, to jak widział, że idzie jakiś patrol niemiecki, a zaraz, bardzo blisko... Bo byśmy mieszkali pod numerem dwunastym i to był najwyższy numer domu na całej ulicy, bo to była bardzo krótka uliczka między ulicą Karolkową a Przyokopową. Na rogu [były] stajnie, wozy... no tam wozacy tacy mieszkali i tam mieszkanie jakieś było. Ten dozorca zaganiał dzieci do bramy, krył je, żeby Niemcy nie domyślali się czegoś, że to dzieci [żydowskie], chociaż te dzieciaki nie miały jakiegoś takiego semickiego wyglądu. Ale ładne loczki, takie jasne, ładne, duże oczy, no naprawdę... Do samego Powstania spokojnie sobie mieszkali. I trochę tam Żydów też było, ale to raczej biedota. Taki na przykład Żyd w tym naszym domu, w suterenie buty tylko stare reperował, tym się zajmował. To też biedaczysko było.
- A jak się nazywało to małżeństwo?
On miał nazwisko Rubid, takie typowe żydowskie nazwisko.
- Czy pamięta pani, jak mieli na imię?
No nie, tego to już nie pamiętam.
- Gdzie pani chodziła do szkoły podczas okupacji, jak pani wspomina ten czas?
Podczas okupacji? Ja tutaj mam dokumenty takie, że na pewno nikt już takich dokumentów nie przechował. Dowiedziałam się od znajomych, że niejaki architekt (mam tutaj to swoje świadectwo) Jastrzębski założył szkołę. Ale jaką szkołę? Przecież żadnych średnich szkół nie było. Jeśli [coś było], to tylko, prawda, tajne nauczanie było. Ten pan architekt... Ja mam tutaj to nazwisko, czy potrzebne jego imię?
On pochodził z Wilna i przyjaźnił się i znał rodzinę Wiłkomirskich – Kazimierza Wiłkomirskiego, Jadwigę Wiłkomirską i jeszcze była jakaś ich siostrzenica czy coś. I ci państwo Wiłkomirscy również przenieśli się do Warszawy. Jakoś im się udało z Litwy, z Wilna przedostać. I ten pan dyrektor Jastrzębski otworzył szkołę pod przykryciem, pod nazwiskiem, pod nazwą Szkoła dla Kreślarek Przemysłu Budowlanego, czyli to była tylko taka szkółka, która niczego specjalnego nie dawała, ale jakoś tam przekonał Niemców, że potem to się może przydać, że będzie budowa, no i pozwolili mu na otwarcie tej szkoły. Ja tam chodziłam i mam to świadectwo wydrukowane w dwóch językach, w polskim i w niemieckim, i ten zawód, że szkoła dla kreślarek przemysłu budowlanego po niemiecku. Na samym już końcu napisane, że wyżej wymieniona ma prawo używać tytułu technik budowlany, nie żadna kreślarka. Wystarczy spojrzeć na to świadectwo, na przedmioty, jakie tam były wykładane, żeby można było się od razu zorientować, że to zupełnie nie to samo, co było w nazwie szkoły. Mało tego, co miesiąc państwo Wiłkomirscy przychodzili do naszej szkoły, urządzali mam koncerty. A było tak również, takie sytuacje, że rodzice dzwonili do nas, do szkoły, żeby nie wychodzić, bo łapanki są na mieście. To żeśmy nawet nocowały w tej szkole.
- Pamięta pani nazwiska jakichś koleżanek albo nauczycieli?
Wszystkich nauczycieli mam na tym świadectwie wypisanych.
- Czy był ktoś taki szczególny dla pani, kogo pani szczególnie lubiła? Czy był ktoś z nauczycieli, kogo pani szczególnie zapamiętała?
Jakbym spojrzała na to świadectwo, to bym zaraz wiedziała, o kogo chodzi. Pan Wejchert na przykład, on się interesował architekturą regionalną, zakopiańską. Później był taki wykładowca – tam są ich nazwiska – architektura ogrodowa. Nawet jego książkę zobaczyłam kiedyś po wojnie, na wystawie. Właśnie w tej książce pisał na temat różnych ogrodów, parków, jednym słowem architektura ogrodowa. No więc takie było życie podczas okupacji.
Jeśli chodzi o wyżywienie, o stosunek do ludności żydowskiej, [to] bardzo naprawdę pozytywny, bo tam nie było bogaczy. Ale również i wśród Żydów byli bardzo bogaci. Na przykład do naszego sklepu przed wojną dostarczały pieczywo dwie żydowskie piekarnie. Jedną to pamiętam nawet, nazwa Pelerman. [Pelerman] był właścicielem tej piekarni, której już... Podczas oczywiście okupacji któregoś wieczoru, chyba po zapadnięciu godziny policyjnej, ktoś się dobija, dobija delikatnie. Na parterze mieszkaliśmy, obok tego sklepu, [więc] poszedł ojciec czy brat otworzyć drzwi. Przyszedł syn tego właściciela piekarni, młody Pelerman, wynędzniały, brudny. No i co można mu było poradzić? Przecież go nie zatrzymamy. Owszem, dostał, został zaopatrzony w żywność, co tylko można było mu dać. A pieniądze to ja nawet nie wiem, czy były takie jak w ogóle w całej Polsce pod okupacją niemiecką, czy w getcie były jakieś inne pieniądze. To już tego nie wiem, ale tak to wszystko wyglądało i tak żeśmy dotrwali do Powstania.
Pierwszy sierpnia, niezapomniany dla mnie dzień. Rano przyszedł do mnie mój brat. Jak ja miałam dwadzieścia trzy lata, to on miał dwadzieścia jeden, jak wybuchło Powstanie. Mówi: „Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Dziś będzie Powstanie w Warszawie. Ja teraz – mówi – wychodzę na krótko, idziemy do kościoła na Karolkowej – na Karolkowej był kościół i tam byli zakonnicy redemptoryści – mamy uroczystą mszę i przysięgę. Ale ja jeszcze przyjdę do domu i dopiero później... Powstanie ma wybuchnąć o godzinie siedemnastej, ale mamy już wcześniej zbiórkę”. Nawet powiedział, [że] na ulicy Mireckiego, to było niedaleko cmentarza żydowskiego. Pożegnał się ze mną: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze, opiekuj się tylko ojcem i matką”. I to ostatnie moje spotkanie i pożegnanie z bratem. Razem z całą dwójką swoich kolegów przepadli, zginęli bez wieści. Prawdopodobnie, ja nie jestem tego pewna, że Niemcy już na tej ulicy Mireckiego coś się zorientowali, że chyba coś się będzie działo. I czy tam nie zaczęło się już trochę wcześniej, tego to nie wiem.
- Od kiedy pani brat był w konspiracji?
Nie wiem, czy po roku, czy za dwa, kiedy... Został wciągnięty przez starszych może, był przez cały czas okupacji. Pierwszy dzień, po południu strzelanina, ale ludzie... Nikt się nie spodziewał, że takie będą dzieje i takie straszne morderstwa. [Ludzie] cieszyli się. Entuzjazm był, że wreszcie tych Niemców nie będzie w Warszawie. Drugi dzień Powstania, 2 sierpnia przed południem, wpadła gromada Niemców (nie wiem, ilu ich tam mogło być, dziesięciu czy ilu kilkunastu), kazali wszystkim mężczyznom opuszczać mieszkania. Oczywiście chodzili po całym domu, sprawdzali, czy gdzie nikogo, czy jakiś mężczyzna się nie został. Wszyscy wyszli, bo co mieli robić, wyszli przed dom na ulicę. Ale na przykład taki wypadek, że sąsiad poszedł po coś do piwnicy, może po opał, może po jakąś żywność, nie wiem. Jak Niemcy wpadli, kazali się wszystkim wynosić, a on wychodził akurat z tej piwnicy, no to jak zobaczyli [uznali], że to nikt i nic innego, tylko Powstaniec. Od razu go zabili.
- Pamięta pani, jak się nazywał?
Chyba Sikorski, ale nie bardzo już pamiętam. A mój ojciec był schorowanym człowiekiem, nie był taki stary, miał pięćdziesiąt, nawet sześćdziesięciu lat nie miał. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat, mam tam dokumenty wszystkie, kiedy ojciec urodził się i zmarł. Wlókł się w tym konwoju, w tej kolumnie wypędzonych mężczyzn, na końcu, bo był słaby i schorowany, więc któryś z tych konwojentów, z tych Niemców uderzył ojca. Pchnął, uderzył chyba kolbą, a skąd ja to wszystko wiem, to zaraz powiem. Ojciec odwrócił się i coś temu Niemcowi powiedział, jakimś na pewno podniesionym głosem, dlaczego, za co on go bije. A ten wziął broń wyciągnął i ojca zabił. Mój ojciec w drugi dzień Powstania już zginął. To było straszne. Mało tego, ludzie... Za dwa, trzy dni po wybuchu Powstania z tej całej Woli, z różnych ulic Gizów, Ordona, Syreny, z całej Woli, uciekali wystraszeni ludzie, bo Niemcy wszystkich, całymi blokami, wszystkich wyciągali, kazali wychodzić z domów i wszystkich zabijali. Przecież na Woli ile jest obelisków, takich tych tablic, gdzie są nawet już nie nazwiska, tylko: „Tu zostali pochowani mieszkańcy z tego i tego, z takiej i takiej ulicy” – siedemdziesiąt parę osób, tam przy tym pomniku Powstańców na Woli.
- A skąd pani wie dokładnie, co się stało z pani ojcem?
Wiem, dlatego że Niemcy przetrzymali tych wypędzonych ludzi, tam niedaleko była szkoła powszechna, oczywiście to było lato, dzieci w szkole nie było, zagnali ich do tej szkoły. A wieczorem, to był drugi dzień Powstania, to oni w ogóle nie wiedzieli chyba, co mają robić, czy nie mieli jeszcze jakichś rozkazów, wszystkich tych mężczyzn wypuścili. Jak wrócili, przybiegli z powrotem do domu, to powiedzieli mamie i mnie, że niestety pan Maciejewski już nie wróci, bo został zabity, nie żyje. Rozpadał się deszcz, tak że ciało ojca leżało jeszcze chyba ze dwa dni na ulicy, nim sąsiedzi mogli wózkiem pojechać i zabrać ciało. Wykopali groby na podwórku dla mojego ojca i dla takiego zastrzelonego sąsiada, co wychodził z piwnicy. Nawet jeszcze zdobyli trochę różnych desek, i im jakie takie trumny zrobili. To był 2 sierpnia, drugi dzień Powstania.
Potem zaczęli uciekać ludzie, którym udało się uciec z Woli. Co robić, jak się ratować? Barykadę zbudować trzeba, żeby Niemcy się tutaj do nas nie przedarli. Wszyscy poszli tą barykadę budować. To było chyba jeszcze przedłużenie tej ulicy Karolkowej czy tam była taka krótsza uliczka, tam zaczęli budować tą barykadę. Płyty chodnikowe, jakieś tam meble, różne rzeczy. Wybudowali tą barykadę, jeszcze nie skończyli, jak Niemcy się zorientowali, co tutaj się dzieje. Nadleciały samoloty, rzucili parę bomb i mój (okazało się potem, bo tak się los potoczył, że został po wojnie moim mężem) sąsiad, [wtedy] żeśmy się nie znali, no bo to krótka uliczka, ale trudno wszystkich ludzi znać, on wyszedł cało, nic mu się nie stało na tej barykadzie, a jego syn szesnastoletni zginął 6 sierpnia na barykadzie od bomby. Znaleźli jego ciało z urwaną nogą gdzieś na jakimś dachu.
Trzynastego sierpnia wpadli Niemcy znów do naszego domu i wszystkich już wypędzali z domów, ale już chyba mieli w Pruszkowie ten lager czy jak oni tam nazywali, obóz (to mam tutaj też zapisane) już zorganizowany. Ojciec zabity, brat w Powstaniu, a babcia staruszka, dziewięćdziesiąt dwa lata, siedziała w kuchni, bo uważały, że na parterze trochę bezpieczniej jeszcze z drugą taką staruszką. Nie dali tym dwóm staruszkom opuścić domu. Tak że tylko ja z mamą wyszłyśmy. Prowadzili nas przez te ulice Woli na Dworzec Zachodni. Z Zachodniego tam już stał pociąg i przywieźli nas tym pociągiem, towarowymi wagonami do Pruszkowa i tam nas wyładowali.
Jak wyglądał ten obóz Pruszkowie, to dużo jest opowieści i opisów. [...] Nas na szczęście z dworca Zachodniego, jak mówiłam, zawieźli pociągiem do Pruszkowa, a moją siostrę z całą rodziną, z maleńkim, dwumiesięcznym dzieckiem, moim chrześniakiem zresztą, pieszo całą noc pędzili do Pruszkowa. Jeszcze dwie siostry, dziadek mojej siostry, tak to wyglądało. Po kilku dniach, nie wiem, już nie pamiętam, czy cztery dni, czy pięć dni, byliśmy tam w Pruszkowie. Warunki – nie ma o czym mówić. Ani żadnych sanitarnych, ani żywności. Ludzie starzy, chorzy, poranieni załatwiali się w tych... nie wykopach, tylko tych kanałach, gdzie były... To były hale ZNTK, Zakłady Naprawcze Taborów Kolejowych. Były potrzebne te kanały, żeby sprawdzać, w jakim stanie są wagony, czy są dobre do naprawy, czy tam jak. Ja z mamą byłyśmy już naprawdę tak zmaltretowane, zmartwione, zszokowane tym wszystkim, że zamiast pomyśleć, żeby wziąć coś ze sobą, trochę jakiejś żywności, jakichś sucharów czy czego, czy żeby wziąć trochę odzieży więcej, to nam to nawet nie przyszło do głowy. Jak nas Niemcy wypędzili z domu, na ten Zachodni prowadzili, to tam już i „ukraińcy” na pewno działali. Ja miałam na ręku zegarek, pierścionek tam jakiś, mama mi dała swoją obrączkę, a sama wzięła ojca obrączkę. Ja miałam normalnie na ręku, podszedł jakiś zbir, nie wiem, czy to był Niemiec, czy „ukrainiec”, zerwali mi wszystko z rąk i tak to wyglądało. Tak jak mówię, po kilku dniach [w Powstaniu] nawet żeśmy nie wzięły ze sobą jakiegoś naczynia, żeby [mieć] jakiś garnuszek, żeby [nabrać] wody, bo chyba w hali nie było żadnego kranu, tylko może na zewnątrz był tam jakiś dostęp do wody... To taka jeszcze tylko wstawka: dostałam, ktoś mi pożyczył jakieś naczynie, żebym wzięła trochę tej wody, napiła się i zaniosła mamie. W ogóle na betonie w halach żeśmy [siedzieli, spali], ledwo było można kawałek miejsca znaleźć. Ja patrzę, że za mną idzie taki piękny, duży pies. Tak wyglądał jak owczarek podhalański, może on wyczuł, że ja mam wodę, może co. Szedł za mną, ja mu resztę tej wody dałam, temu psu. Nakarmiłam go tą wodą. Ten pies nie odstąpił ode mnie, całą noc przy mnie leżał, ogrzewał mnie. A jak wreszcie, po tych kilku dniach zaczęli nas już ładować do wagonów towarowych i do transportu do Niemiec, to ten pies, ja nie zwróciłam na to uwagi, skoczył za mną do wagonu towarowego. Po siedemdziesiąt parę, po osiemdziesiąt osób naprawdę prawie, że na stojący albo tylko tak żeby gdzieś przykucnąć, bo nie było po prostu miejsca dla tylu ludzi. Ci Niemcy, żołnierze, którzy nas konwojowali, widzieli przecież, kogo wiozą – kobiety z małymi dziećmi, ludzi starych, chorych, to nawet nie zamknęli drzwi w wagonach towarowych, a stali na dachu i tylko pilnowali.
Na razie jak ten pociąg tylko ruszył, to bardzo wolniutko się toczył. Było również w tym wagonie kilku młodych, samotnych mężczyzn. Nie wiem, oni też nie chcieli... Chcieli wydostać się z tego Pruszkowa, [myśleli, że] może będzie jakaś okazja do ucieczki. I zaczęli uciekać, wyskakiwać z tego pociągu, bo drzwi były otworzone i pociąg wolno jechał. Wyobraźcie sobie taką tragedię – w tym wagonie jechała matka z dwojgiem dzieci. Chłopczyk może miał pięć lat, a dziewczynka trochę starsza, może z osiem lat miała. Ten chłopczyk stanął sobie przy tych otwartych drzwiach, jak ktoś wyskakiwał, przecież nie specjalnie, ale może jakoś potrącił tego dzieciaka czy co i ten dzieciak wypadł z tego pociągu. Ale nic mu się nie stało, bo widzieliśmy, że ten dzieciak jeszcze biegnie za tym pociągiem, ale już nie dogonił. A ta matka biedna nie wiedziała, co zrobić, czy wyskakiwać za tym dzieciakiem, czy tą starszą córkę zostawić samą? Ona przez cały czas aż do końca wojny, dopóki wojna się nie skończyła, opłakiwała tego dzieciaka. Muszę powiedzieć, że na wszystkich stacjach, to raczej tutaj jeszcze na terenie Polski to ten pociąg się na chwilę zatrzymywał. Na stacjach było pełno ludzi, podawali nam, co kto miał, jeszcze chleb, jeszcze jakieś butelki z wodą czy z herbatą. Ja prosiłam, że ze mną taki piękny pies wskoczył do wagonu, może go ktoś chce wziąć. Oczywiście wzięli, ktoś tam się znalazł i wziął tego psa. A myśmy już przejechali i znaleźliśmy się w granicach Rzeszy.
[...] Parę dni jeszcze przez Polskę żeśmy jechali. Trzynastego nas wyrzucili, kilka dni w Pruszkowie, cztery, pięć, to mógł być, bo ja wiem, osiemnasty, znów kilka dni, podróż przez Polskę, przejazd, no to gdzieś w granicach dwudziestego któregoś sierpnia już znaleźliśmy się w granicach Rzeszy, gdzie się zatrzymał ten konwój i chcieli nas zostawić w jakimś tam miasteczku czy gdzieś. Nikt nas nie chciał przyjąć, bo [przecież] jaki [to] kłopot. [Trzeba] zapewnić tym ludziom, tym starym jakieś schronienie, jakieś wyżywienie. Nie chciał żaden tam burmistrz czy jakiś tam inny wójt, nie chcieli przyjmować ludzi z takiego konwoju. Na żadnej stacji nas nie chcieli, w żadnym miasteczku. Myśmy dojechali tym konwojem przez całe Niemcy aż do Renu, przez Ren i znaleźliśmy się w Strasburgu.
Tam nas wyładowali z tego transportu i prowadzili przez miasto, przez ten Strasburg, a tam Francuzi przede wszystkim, ludność francuska. Zaprowadzili nas do jakichś olbrzymich zakładów. Co tam robili w tych zakładach, co tam była za produkcja, to myśmy nie wiedzieli, ale jak ludzie widzieli, jak nas przez to miasto prowadzą, to przystawali zdumieni i po prostu płakali. „Co to za jeńcy, co to za ludzie są? Obdarci, chorzy”. Jak znaleźliśmy się już w tej fabryce, na jakiejś tam świetlicy czy jakiejś stołówce, no to prawdopodobnie dyrektor tych zakładów z tłumaczem powiedział, że jeśli ktoś chce, to może zostać. „Zapewnimy jakieś pomieszczenia i wyżywienie, a jeśli ktoś będzie miał siłę i chęć to może pracować, dostanie pracę. Ludzie zaczęli się zastanawiać – jakieś zakłady, nie wiadomo, co to za produkcja tutaj idzie. Na pewno będą bombardowania, to lepiej nie zostawać, ale kilkanaście osób zostało się. Między innymi dwie moje znajome, sąsiadki z tego domu i potem po wojnie to one mnie odnalazły, tu już w Polsce, w Warszawie nawiązałyśmy kontakt i korespondencję ze sobą. Jednak z mamą myślałyśmy tylko o tym, żeby jak najprędzej wrócić do Polski i do Warszawy, że może brat się znajdzie, że co z tą babcią, staruszką się stało... Nic przecież żeśmy nie wiedziały.
- Wiedziałyście panie, co się w ogóle działo wtedy w Warszawie? Dochodziły jakieś informacje?
Na razie nic żeśmy nie wiedzieli, skąd. Koniec sierpnia był dopiero przecież. Żadnej poczty, żadnej korespondencji, nic, nic żeśmy nie wiedzieli. No i co, i z powrotem wracamy przez Ren na teren Niemiec. Ale na szczęście w pierwszym może [postoju] za Renem, na terenie Niemiec, miasteczko Emmendingen. Tam też taka fabryka była i tam wreszcie udało się tym Niemcom, tym konwojem pozbyć tych ludzi. Może powiedzieli, postawili warunek, że oni w ogóle zostawiają nas tak tutaj w tych wagonach i niech robią z nami, co chcą.
Dostaliśmy się do fabryki Wehrle-Werk, a to było tylko dziesięć kilometrów od Renu. Dał nam dyrektor tej fabryki, Niemiec, dwa baraki drewniane z pryczami. To tam już był bałagan. Prycze drewniane, dwupiętrowe, a jeszcze nawet takie z rurek stalowych, metalowe to nawet trzypiętrowe były. Oczywiście bez żadnego ogrzewania. I jeszcze jakiś taki mniejszy baraczek, gdzie była woda, umywalki. Nie było mowy o ciepłej wodzie oczywiście, ale można się było jakoś tam umyć. Dostałyśmy pracę i te baraki do zamieszkania w Emmendingen. Kobiety starsze, które nie nadawały się już do żadnej pracy, zostały zatrudnione w kuchni. Mężczyźni i młodsze kobiety na halach fabrycznych, przy jakichś tokarkach, obrabiarkach, nie znam się na tym, jakieś zatrudnienie tam dostali. Dziećmi, bo przecież gromada dzieci była... Była w naszym transporcie pani Trzemeska, ona była jakąś aktorką, śpiewaczką raczej, i z mężem, który był jej impresario, ona miała się tymi dzieciakami opiekować. Ona nie miała zielonego pojęcia o tym, jak się z dziećmi obchodzić, jak ich w jakichś ryzach, karbach posłuszeństwa utrzymać, to te dzieciaki tak ją pozbyły, że... Ona miała chyba na imię Aleksandra, bo wołali „Ola parasola”, bo ona zawsze w kapeluszu z parasolką jak na słońcu. Ten jej mąż też w jakimś takim ładnym, czarnym kapeluszu. On był znów zatrudniony jako dolmeczer, tłumacz. I w ten sposób nas ci Niemcy tam jakoś w tej fabryce umieścili.
No tak dożyliśmy do zimy. Zima była okropna. Tam nie było żadnego ogrzewania. Polacy są sprytni. Gdzieś tam mężczyźni wynaleźli a to jakieś blachy, a to jakąś tam rurę od czegoś, jednym słowem jakiś piecyk do opalania skombinowali. No trochę opału to tam można było znaleźć. No i co z tego. Przyszedł taki dozorca z tej fabryki. O, jak zaczął wyklinać, przeklinać po niemiecku, że barak spalimy. Kazał wyrzucić ten piecyk na zewnątrz. No i w ogóle wyrzucił to, tam gdzieś zabrali i bez ogrzewania w tych barakach żeśmy tą zimę [przeżyli]. Co kto miał, to jakoś tam okrywał się jeszcze, wszystkie ubrania co miał, na siebie zakładał.
Ale ja już nawiązałam kontakt z rodziną, która mieszkała za Włocławkiem, i to w drodze jeszcze z terenu Niemiec wysłałam kartkę i ta kartka doszła do tej rodziny. Jak oni dostali ode mnie tą kartkę, że ojciec nie żyje, że brat w Powstaniu, że nie wiemy, co z babcią, i że ja z mamą jesteśmy w Niemczech i w tam fabryce jesteśmy... Oni dostali tą kartkę i przysłali nam jakiś sweterek, jakieś obuwie lepsze, coś cieplejszego na nogi i nawet w słoikach jakiś tam smalec, jakieś suchary, taką skromną paczkę. Ale już żeśmy ten kontakt z rodziną w Polsce mieli. No a jak żeśmy tą zimę przeżyli... A poza tym starszym chłopakom, takim chyba od czternastu lat, to Niemcy... Bo tam i Włosi pracowali, i Rosjanie pracowali, i Francuzi pracowali. To był jeden obszar takich obozów. Zaraz odgrodzone drutami kolczastymi mieszkali Rosjanie. Znowu w drugą stronę, po drugiej stronie Francuzi, jeszcze tam w następnym baraku Włosi. Do tych Francuzów (to byli jeńcy wojenni) to ksiądz przychodził raz na tydzień i odprawiał mszę świętą. To myśmy za tymi drutami stali i słuchali tej mszy świętej. No ale przeżyliśmy tą zimę. A tych czternastoletnich, starszych chłopaków to Niemcy z Włochami do lasu tam kazali, wywozili do rąbania drzew. To ci Włosi zlitowali się, bo to jeszcze młodzież była, rozpalili im ognisko, kazali siedzieć przy tym ognisku i się ogrzewać. I nic nie musieli robić. A po skończonej robocie tam no to wracali do baraku.
- Kiedy wróciła pani do Polski?
Właśnie, jak już wojna dosłownie kończyła się, to już był… Wojna skończyła się 8 czy 9 maja, no to musiał być koniec kwietnia. Przyszedł dyrektor tej fabryki i powiedział, że będziemy ewakuowani w bezpieczniejsze miejsce. A my byśmy chcieli doczekać w Emmendingen końca wojny. Mówi: „Bo front się zbliża”. Front. Dziesięć kilometrów za Renem wojsko francuskie stało i ewakuowali nas. Pierwszego dnia przeszliśmy czterdzieści pięć kilometrów. Ludzie zmęczeni, ledwo wlokący się, no ale szliśmy. A tutaj piękna wiosna: Szwarcwald, lasy, strumienie, wzgórza. No i tak dopiero gdzieś koło północy dowlekliśmy się, ale do jakiego miasteczka, to tego żeśmy nie wiedzieli. Tam był jakiś klasztor żeński i ci Niemcy, którzy nas tak wprowadzili i pilnowali i konwojowali, pewnie poszedł tam który do tego klasztoru i powiedział tym zakonnicom, że taki konwój przyprowadzili. I przyszły te zakonnice. Przyniosły środki opatrunkowe, trochę jakiegoś jedzenia, ludziom nogi opatrywali. No naprawdę dali nam jakąś pomoc. No i całą noc tak żeśmy tam (bo też dworzec był zbombardowany) przeżyli do rana.
No, rano nie ma tych naszych konwojentów. Gdzie oni się podzieli? A zostawili nas. „Róbcie sobie, co chcecie”. No i co my mamy robić? No gdzie? Na tym zrujnowanym dworcu, gdzie ani nic do jedzenia, ani nic nie mamy. Wracamy z powrotem do Emmendingen. Jakiś samochód na szczęście dali dla dzieciaków i dla starszych ludzi, którzy już nie mogli chodzić. A my znów z powrotem do tego Emmendingen. A tam nas już pan dyrektor nie chciał puścić do baraku. I mówi, że my już nie jesteśmy jego pracownikami i on nas nie obchodzi. Ale za ile... No nie wiem, dwa, trzy dni już Francuzi wchodzą. No doczekaliśmy się. I naprawdę tamten, no nie wiem komendant czy jak go tam nazwać, tych wojsk francuskich bardzo się nami zaopiekował. Niemcy musieli sklepy pootwierać, pieczywo dostarczyć. Francuzi nas zaopatrywali w żywność, w warzywa, w mięso, w różne inne produkty, w kocioł jakiś na zupę, żeby gotować. Moją mamę zaraz ci Polacy, co żeśmy razem byli i zżyli się, to od razu na kierowniczkę kuchni wybrali i dopiero żeśmy odżyli. A poza tym tam był jeszcze w tym Emmendingen piękny, ale odkryty, taki na świeżym powietrzu, basen pływacki. Oczywiście przez cały czas nam nie wolno było przecież korzystać z tego. A potem Niemcom nie było wolno, a myśmy z tego korzystali, odżyliśmy.
No ale to było też obciążenie dla komendanta Francuzów, więc powiedział, że zorganizuje transport do Polski. Kto chce, niech się zapisuje. [On] postara się o wagony, o żywność i ten transport pierwszy odjedzie do Polski. No więc bardzo dużo ludzi się zapisało, szczególnie tych, co nie wiedzieli o losie swoich rodzin, koniecznie chcieli jak najprędzej wracać do Polski. Ale mówię – mężczyźni samotni, młodzi, zdrowi to nie czekali na ten transport, tylko tak, jak to się mówi, na łebka, tu podjechał kawałek jakimś samochodem, to jakimś pociągiem znowu kawałek i po kilku dniach dojechali do Polski i do Warszawy. My patrzymy, a ci ludzie z powrotem wracają. Oni mówią: „Nie zapisujcie się do żadnego transportu, bo nie ma po co wracać. Nie wiecie, co tam się dzieje, jak Rosjanie się zachowują, jak wyłapują wszystkich, akowców, nie akowców, jeśli [tylko] ktoś coś się tam dowie, mordują, grabią...”. No to znowu połowa ludzi z tego transportu wypisała się. No wreszcie komendant Francuzów powiedział: „Że jak się ktoś zapisze, to już nie ma wypisywania się”. No i wreszcie ten transport jakoś tam zorganizował. Ale to już tyle czasu zeszło, że myśmy do Polski to dopiero w grudniu przyjechali. Ale Francuzi nas zaopatrzyli tak: wagony towarowe, ale były wysłane słomą czy jakimś sianem; piecyki do ogrzewania wagonów, opał. Cały wagon żywności jeszcze z nami jechał. A każdy z tych, co jechał do Polski, to żeśmy dostawali... Tego nikt już nie pamięta. Ameryka przysyłała paczki unrowskie, z UNRRA, po dwie paczki na osobę. To były takie paki. Tam było wszystko. I konserwy, i kawa, i jakieś tam nawet owoce. Jednym słowem naprawdę pełne wyżywienie.
No i ruszył wreszcie ten transport i jedziemy. Wlókł się ten pociąg, bo a to tam jakieś pociągi stały na torach, a to inne różne przeszkody. Ale wreszcie dowlekliśmy się do Czechosłowacji i jedziemy już przez Czechosłowację. Jest noc, gdzieś... Trudno było się zorientować, ale niektórzy wiedzieli, że jesteśmy niedaleko Czeskiej Ostrawy czy coś takiego. Pociąg się zatrzymuje, jakieś krzyki, jakieś strzały. Co się dzieje? No oczywiście – nasi „przyjaciele” nas zatrzymali. Wszystko zabrali, obrabowali cały wagon żywności. Już tych paczek to nawet nie zabierali. No i puścili nas dalej. Kogo obrabowali? Nędzarzy. Trudno. No i wreszcie dojechaliśmy. Punktem takim przejściowym granicznym były Dziedzice. W tych Dziedzicach dworzec zbombardowany, grudzień, koniec, druga połowa grudnia, mróz, zimno. No jakoś tam w kucki na tym dworcu żeśmy przesiedzieli do rana, bo rano miał już być pociąg do Warszawy. A jeszcze w nocy znowu jakieś krzyki, jakieś hałasy. Co się okazuje, to na pewno byli ci tam ([jakkolwiek] ich nazwać) funkcjonariusze NKWD rosyjskie. Wyłapywali, wyszukiwali swoich, żeby ich zabrać i pewnie tam gdzieś na Syberię wywieść, żeby nie rozpowiadali, jak się na Zachodzie żyje. No, wreszcie rano wyjeżdżamy z Dziedzic. A tam też bilety wystawiali, gdzie kto chce jechać. Ja z mamą oczywiście do Warszawy. [Pytają], czy ja mam jakiś dowód, czy ja mam jakieś dokumenty. Ja mówię: „Nie mam nic. Nas Niemcy przed końcem wojny ewakuowali. Nic nie mam, wszystko zgubiłam. Nie mam żadnych dokumentów i dlatego wszystko mam, bo nic nikomu nie oddałam”. W tych wagonach towarowych ani ogrzewania, ani nic, zimno, wszystkie części metalowe oszronione.
Nad ranem dojechaliśmy na dworzec, na Towarową, na stary dworzec w Warszawie. A kolejarze mówią: „Przesiedźcie tutaj do rana. Nie wychodźcie teraz na miasto po nocy. Lepiej za dnia”. Jak dzień się zrobił, mama moja została tutaj na Towarowej, a ja poszłam na Warszawę szukać jakichś wiadomości. Poszłam na tą Hrubieszowską. Nie ma, tylko kupa gruzu po mieszkaniu, po domu została się. Poszłam, bo miałam adresy, właśnie od tego, co się później okazało, że no tak się ułożyło, że mojego przyszłego męża, do jego rodziny, do jego matki, bo mieszkali na Krochmalnej. Rodzina jego [mieszkała] na Kole, to tam domy jakoś ocalały. Ja chodziłam wszędzie, rozdawałam wiadomości, listy i jeszcze dowiedziałam się na szczęście o swojej bliskiej rodzinie, że mieszkają w Gdańsku Oliwie. To była siostra mojego ojca, rodzona siostra z mężem i dwójką dzieci. Na razie tylko z córką, bo o synu też jeszcze nic nie wiedzieli. I napisałam na razie do wujka, że: „Jesteśmy w Warszawie, ale – nas chyba tam dziewięcioro czy ile osób mieszkało wtedy – jak żeśmy z mamą się do was sprowadzili, tutaj są bardzo ciężkie warunki”. Wujek zaraz odpisał: „Przyjeżdżajcie, ja zająłem cały parter jakieś poniemieckiej willi. Będziecie miały gdzie mieszkać”. No i wyjechałam z Gdańska do Oliwy na ulicę Polanki.
- A miała pani jakieś wiadomości o babci?
Nie miałam, ale napisałam później już właśnie, bo mam odpowiedź z Czerwonego Krzyża, co się stało z moją babcią.
- Jak się nazywała pani babcia?
Olszewska. Tu mam tą odpowiedź. I kiedy się urodziła, i kiedy zmarła, tam jest napisane wszystko. Widocznie zajęło się tymi takimi starymi ludźmi, bardzo starymi, przez całą okupację działało, RGO, Rada Główna Opiekuńcza i babcia została umieszczona w jakimś zakładzie opiekuńczym w Grodzisku [Mazowieckim] u zakonnic. Zakonnice to prowadziły. I one tam piszą, że była u nich i zmarła, którego dnia, i nawet (nie wiem, czy Czerwony Krzyż, czy jak), podają nawet babci datę urodzenia. Ale o żadnym grobie nic nie wiemy, prawdopodobnie została pochowana w jakiejś wspólnej mogile. [...]
Głos z boku: Babcia zmarła 1 kwietnia 1945 roku, a ojciec tam był przy końcu maja, po czterech tygodniach od jej śmierci. Była pochowana w zbiorowym grobie.
No i potem... No jeszcze na tej [ulicy] Polanki to już pokazałam... Wtedy już miałam pracę, I tam [okazało się], że jest jakiś ośrodek, który oferuje jakąś pomoc tym poszkodowanym, wywiezionym na roboty. No to poszłam tam. To dostałam, napisane mam w tym dowodzie wpisane: płaszcz, sweterek i sukienka, o. No ale już potem, mając pracę, no to już jakoś normalnie zaczęłam pracować. Na razie w Zarządzie Miejskim w Sopocie, a potem trochę po znajomości dostałam się do Społem, tam oddział był. Tam już też pensja jaka taka, ale po wojnie no to deputaty były w modzie, dawali deputaty. No to jak ja dostałam ze dwa kilogramy cukru (nie tylko dla siebie, ale i dla mamy) i mąkę, i jajka, i jeszcze jakieś produkty, pewnie jakieś tam wędzonki czy coś, no to przecież już nam nic więcej nie było potrzeba. I przemieszkałam w Oliwie, bo ten mój przyszły mąż, którego rodzinę też odnalazłam, został wywieziony 13 sierpnia. Poznaliśmy się w tym transporcie, w wagonie. Cały czas razem w tej fabryce żebyśmy pracowali. Ale ta jego żona, biedna matka tego szesnastoletniego ich syna, to ona strasznie to przeżyła i ona w dwa lata po powrocie do Polski i do Warszawy zmarła. A myśmy byli w stałym kontakcie, bo ja wróciłam w grudniu z mamą, a oni dopiero w czerwcu. I mamy taki nawet tam list… Dlatego wracał, bo nie wiedzieli, w jakich warunkach się znajdą. Andrzej miał wtedy chyba z osiem lat, z trzydziestego ósmego roku. No tak, osiem lat. Więc doczekali jeszcze do czerwca i w czerwcu, dopiero za pół roku, po mnie wrócili. Ale korespondowaliśmy ze sobą. Odszukałam i jego brata, i matkę, i siostrę. No ale po śmierci jego żony tak się złożyło, tak wypadło, że znając się w takiej biedzie, w tym transporcie, w tej fabryce i cały ten czas, no pobraliśmy się i zostaliśmy małżeństwem. No a ja tym Andrzejem opiekowałam się, można powiedzieć, że wychowywałam tego dzieciaka.
Warszawa, 10 września 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak