Barbara Hordliczka-Scheiner „Ksantypa”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Hordliczka-Scheiner, pseudonim „Ksantypa”, żołnierz IV Kompanii „Watra” Batalionu „Kiliński”. Urodziłam się 1 kwietnia 1927 roku, w prima aprilis. Byłam łączniczką i sanitariuszką, zwłaszcza w czasie konspiracji byłam łączniczką.

  • Najpierw panią poproszę, żeby pani powiedziała, jak się dla pani zaczęła wojna?

Może zanim cokolwiek powiem, to powiem o tym, jak wielkimi bohaterkami były nasze matki, które wiedziały, że my pracujemy, że właściwie każde nasze wyjście w czasie konspiracji mogło być ostatnim i one to wszystko znosiły i pomagały nam. Wydaje mi się, że za mało się o tym mówi i za mało wspomina się ich bohaterstwo, a ja im jestem starsza i mam własne dzieci i wnuki, to zdaję sobie sprawę z rozmiaru tego bohaterstwa.

  • Mówiła pani, że pani mama wiedziała o tym, że pani jest w konspiracji.

Moja mama wiedziała o tym, bo w naszym mieszkaniu działy się najrozmaitsze rzeczy, bo i komplety szkolne, i spotkania konspiracyjne, i szkolenia, i nawet zebrania dowództwa batalionu, tak że ciągle coś się działo. Mama brała w tym udział, a potem w czasie Powstania już nie i jako łączniczka też nie, bo była starsza i miała swoje obowiązki, musiała jakoś na nasze życie zarobić, ale wiedziała o wszystkim, co się dzieje. Zresztą mogę powiedzieć o takiej komicznej sprawie, która była, mianowicie przyjaźniłam się z panią Aliną Górską i moja mama przyjaźniła się z jej rodzicami.
Pewnego razu u nas było spotkanie dowództwa batalionu i nagle przyszedł tato [Romuald] Górski, jak myśmy go nazywali, i mama strasznie speszona mówi: „Słuchaj, przepraszam cię bardzo, ale ja cię muszę do kuchni poprosić”. On mówi: „Ale ja wcale nie do ciebie przyszedłem”. Okazało się wtedy, że była taka dekonspiracja. Wtedy akurat tam był rotmistrz „Leliwa”, to był nasz dowódca batalionu, był Gajdowski „Ostoja”, to był dowódca 10. zgrupowania, do którego należała nasza 4. kompania i był porucznik „Watra”, czyli dowódca naszej kompanii.

  • Proszę powiedzieć, w 1939 roku pani tato…

W 1939 roku mój ojciec był oficerem rezerwy marynarki i był powołany do Pińska, później stamtąd trafił pod Kockiem już do obozu i był w oflagu.

  • Czyli pani została sama z mamą?

Tak, zostałam sama z mamą i bardzo nam było ciężko. Myśmy mieszkały najpierw na Czerwonego Krzyża, stamtąd nas wysiedlili i mieszkałyśmy u różnych przyjaciół, znajomych, przez jakiś czas u mojego ojca chrzestnego Mariana Manteuffla.
Później dostałyśmy mieszkanie pożydowskie, po likwidacji getta na ulicy Śliskiej. Muszę powiedzieć, że to było jedno ze straszniejszych przeżyć, kiedy myśmy weszły do tego mieszkania i tam były jeszcze talerze z jedzeniem na stole, widać było, że ci ludzie byli oderwani po prostu od stołu.
Później właśnie tam już na ulicy Śliskiej wszystkie nasze spotkania się odbywały, bo dopiero do konspiracji trafiłam w 1942 roku przez koleżanki, chodziłam… Jeszcze muszę wrócić do tego, że przed wojną zdałam do II Gimnazjum Miejskiego imienia Kochanowskiego w Warszawie. Dwa tygodnie chodziłam, potem Niemcy zamknęli gimnazja i zaczęła się nauka na kompletach. Właśnie na kompletach nawiązałyśmy kontakt [przez] jedną z koleżanek, też Basię, ona miała pseudonim „Penelopa”, a ja „Ksantypa”. Na czym nasza praca polegała? Przede wszystkim byłyśmy łączniczkami, bardzo dużo chodziłam, dlatego że byłam i łączniczką dowódcy plutonu, i łączniczką dowódcy kompanii, i właściwie znałam całą kompanię.

  • To było tak, że pani na przykład miała jakiś rewir i koleżanka też miała jakiś rewir?

Nie, nie było rewiru, to po prostu zależało od tego, co trzeba było zrobić, to myśmy tam jechały. Często jeździłam na cmentarz ewangelicki, bo jeden z naszych plutonów składał się z ewangelików, co też jest rzeczą interesującą, i dowódca plutonu pracował na cmentarzu ewangelickim na Młynarskiej, nazywał się Kuźwa pseudonim „Hipek”. Myśmy tam mieli magazyny broni, więc tam byłam bardzo często, jak trzeba było coś przenieść, zanieść. Muszę przyznać, że on był dużo starszy, bo ja ile miałam wtedy lat, piętnaście, szesnaście i bałam się go okropnie. Później na ulicy Górczewskiej [15] był dowódca patrolu sanitarnego, tam też często bywałam. Na Mokotowską jeździłam, bo tam z kolei był dowódca zgrupowania. Trudno mi jest w tej chwili sobie przypomnieć te wszystkie rzeczy.
Poza tym myśmy się zajmowali jeszcze tak zwanym małym sabotażem, czyli pisaniem na murach, roznoszeniem rozmaitej prasy i tak dalej. To co mi utkwiło w pamięci, to na ulicy Pięknej, naprzeciwko dawnego gimnazjum Platerówny, był mur, pod którym była egzekucja wykonana i tego samego wieczoru tam pisaliśmy: „Cześć bohaterom”. Tam było jeszcze pełno krwi na chodniku. Ile razy tam teraz przechodzę, tam już jest tylko maleńki kawałek muru i tablica pamiątkowa, zawsze to pamiętam. Pamiętam, że wtedy bałam się okropnie. Oczywiście pisaliśmy: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Rysowałyśmy Polskę Walczącą, Deutschland verloreu i tak dalej. […]
Przerwaliśmy rozmowę, bo mucha hałasowała i w tej chwili mi się przypomniało powiedzenie, nawet pisaliśmy to: „Mucha kraulem pływa w zupie, my Hitlera mamy…” – to już domyślcie się państwo gdzie.

  • Proszę powiedzieć, jak pani została razem z mamą, to z czego się panie utrzymywały?

Mama robiła babeczki kajmakowe, poza tym torty mokka były też bardzo modne. Było bardzo ciężko. Myśmy mieszkały z dwoma braćmi mamy, jeden był muzykiem pianistą, a drugi pracował, jakoś wspólnie było to gospodarstwo prowadzone. Mieszkał jeszcze z nami wujaszek, Karol Rościszewski, to już był bardzo starszy pan, zasadniczy i wieczorem obowiązkowo po godzinie policyjnej siadaliśmy wszyscy u niego w pokoju i on czytał głośno „Biuletyn Informacyjny”, to był rytuał cowieczorny. Trudno było, myślę że ja to mniej odczuwałam, ale myślę, że mama nieraz była głodna, wszystko jakoś koncentrowało się na mnie, ponieważ byłam jedna.
Myśmy miały jeszcze szkolenia sanitarne w międzyczasie i praktyki w Szpitalu Maltańskim i w Szpitalu Dzieciątka Jezus, no i uczyłyśmy się jeszcze do tego. Od czasu do czasu były oczywiście spotkania towarzyskie młodzieży, z tym że to musiało się odbywać niehałaśliwie. Tańczyliśmy sobie po cichutku, ale żeby to nie było jakiegoś [hałasu], żeby Niemcy nie myśleli, że my się tak cieszymy.
Co jeszcze było bardzo ważne? Mianowicie, ponieważ mój wuj był profesorem Konserwatorium Warszawskiego, miałam dużo kolegów, były organizowane koncerty, to też było bardzo miłą sprawą, oczywiście był grany Chopin, którego nie wolno było grać, Niemcy zabronili.

  • Te koncerty odbywały się w szkole muzycznej?

Nie, skąd? W domach prywatnych, tam gdzie był jakiś dobry instrument, u nas akurat był Bechstein, więc w tych domach, gdzie były instrumenty, to się odbywały koncerty. Poza tym była jeszcze kawiarnia Wojtowicza, gdzie grali tak zwane Panufniki, to znaczy był duet fortepianowy Panufnik i Lutosławski, oni właśnie wtedy sobie dorabiali koncertami, to znaczy między innymi oni grali.

  • W którym miejscu była ta kawiarnia?

Na Nowym Świecie, o ile dobrze pamiętam... na Nowym Świecie. Przypominam sobie koncert pani Marii Drewniak, która śpiewała pieśni Karola Szymanowskiego, trudno sobie tytuł tego cyklu przypomnieć, a powinnam, bo to mój wuj… to było: „Święty Boże, jestem i płaczę”, to było bardzo wstrząsające wtedy. O konspiracji to chyba jest wszystko.

  • Dobrze, to możemy przejść do Powstania. Czy pani w ogóle wiedziała, że będzie Powstanie?

Myśmy w jakimś sensie, przede wszystkim do tego dążyli, to był cel. Rosjanie stali już na Pradze, myśmy słyszeli ciągle detonacje i byliśmy pewni, że to będzie wspólna działalność. Później przyszedł rozkaz, jeden raz był odwołany, później drugi raz. U nas zresztą była zbiórka patrolu sanitarnego, a na Twardej był nasz pluton. Mieliśmy ukochanego dowódcę 171 plutonu, porucznika „Kosterskiego”, on się nazywał Edward Kucharski. Proszę sobie wyobrazić, jakoś tak się stało, że myśmy wyszli przed siedemnastą i po drodze zajmowaliśmy komisariat policji granatowej na Cichej… dobrze mówię? Nie, na Ciepłej, przepraszam to się zawsze miesza, na Ciepłej. Tam do nas się przyłączył kolega „Bojar”, który już do końca Powstania był z nami.
Później szliśmy na Leszno, miał być atak na naszą szkołę żandarmerii. Przed Powstaniem jeszcze myśmy z „Penelopą” siadywały w sąsiednim domu na trzecim piętrze na schodach i obserwowały, co tam się dzieje na podwórzu, bo było widać. To było jeszcze odgrodzone murem getta, który nie był zniszczony, i stał ogromny bunkier. Wyobraźcie sobie, gdzieś na wysokości… przed Sądami obecnymi, porucznik „Kosterski” przede mną był, dostał w samo serce i zginął. Zostałam z rannym porucznikiem, a chłopcy poszli dalej, powiem szczerze, że to był dla mnie taki szok, że właściwie nie bardzo wiem, co się potem działo. Znalazłam ich, byłam z nimi, ale ten okres na Woli jest dla mnie zupełnie zaćmiony.
Później żeśmy się wycofywali z Woli, ponieważ nie umiałam pływać, a część chłopców miała zamiar przepłynąć Wisłę, nie poszłam z nimi, tylko trafiłam na Marszałkowską. Oczywiście przeprawa się nie udała, ale oni wylądowali na Starym Mieście i tam brali udział w bardzo ciężkich walkach, między innymi pod PWPW, Wytwórnią Papierów Wartościowych, co zresztą opisuje porucznik Juliusz Kulesza w swojej książce.
W związku z tym, że zostałam na Marszałkowskiej i został tam dowódca kompanii porucznik „Watra”, ja z nim byłam, znowu byłam jako łączniczka, braliśmy udział w różnych akcjach. Tam była akcja pod AGRIL-em, była placówka na Twardej 16, w której myśmy też byli. Chodziłam jako łączniczka, czy trzeba było coś dać jeść, czy coś przynieść, to nie było tak, że ciągle się coś działo, bo jak człowiek tak z daleka na to patrzy, to wydaje się, że ciągle coś się działo, ale były takie godziny, że się nic nie działo. Później porucznik „Watra” został ranny bardzo ciężko, bo miał oderwane pół twarzy, i byłam z nim w szpitalu w podziemiach PKO na Świętokrzyskiej. On ciągle mówił: „Basiu, Basiu otwórz mi oko”. Tego oka już oczywiście nie było. Później przyszedł dowódca zgrupowania, odznaczał go tam Krzyżem Virtuti Militari, [wkrótce potem] umarł.
W międzyczasie ta część kompanii, która była na Starówce, kanałami wróciła do Śródmieścia i do nich się przyłączyłam, po prostu wróciłam do nich. Byli najpierw na Czerniakowie, wtedy jeszcze z nimi nie byłam i później była placówka, nasza ostatnia, na rogu Książęcej i Nowego Światu, tam Niemcy byli w Muzeum [Narodowym], w szpitalu [Świętego Łazarza] była [niezrozumiałe], którego już w tej chwili nie ma i w Banku Gospodarstwa Krajowego, tam ciągle jakieś potyczki i walki były. Nie chcę tutaj szczegółowo o walkach opowiadać, bo to już moi koledzy robią i potem są zawsze kontrowersje, czy to było tak, czy to było inaczej, wiec ja już w to nie chcę się mieszać.
Pamiętam, że był taki moment, żeśmy siedziały na krześle z Zochenką, dowódcą patrolu, ponieważ uwielbiam słońce, tam nie było słońca, zobaczyłam kawałek słońca, a myśmy na krzesełku siedziały we dwie, mówię: „Chodź Zocheńko, pójdziemy na to słońce”. Ledwośmy wstały, granatnik trafił w to krzesło i śladu z niego nie zostało. Wiecie czego mi uje w muzeum? Odgłosu „krów”, „krowy” albo „szafy”. To było przerażające, bo człowiek wiedział, że za kilka sekund gdzieś wybuchnie, ale jakoś nikt nie odtworzył tego dźwięku, który wydaje mi się bardzo istotny dla oddania atmosfery Powstania.
  • To był bardziej świst?

Nie, to było jakby nakręcanie jakiejś maszyny, bo to chyba tak było. To był przerażający ryk.

  • Proszę powiedzieć, pani się kontaktowała jakoś ze swoją mamą w czasie Powstania? Miała pani z nią jakiś kontakt?

Raz jeden się kontaktowałam, a potem kiedy wychodziłam już jako jeniec, bo myśmy wychodzili jako jeńcy, to nie miałam pojęcia, co się z nią dzieje. […] Ten oddział, który przeszedł ze Starego Miasta, był dowodzony przez porucznika „Osę”, Edmunda Osiejewskiego. On był dowódcą jednego z plutonów z czasie konspiracji, właśnie ten oddział, który przeszedł na Starówkę, był pod jego dowództwem. Był jeszcze jeden nasz pluton, z którym ja oczywiście w czasie konspiracji miałam łączność, oni mieli swoją kwaterę na Focha i oni też zostali na Starówce, tam był dowódcą podchorąży „Radwan”, Tadeusz Paszkiewicz. Oni zginęli w pałacu Blanka, tego samego dnia co Krzysztof Baczyński.

  • Proszę powiedzieć, czy pani w czasie Powstania na przykład rozmawiała ze swoimi kolegami i koleżankami, czy Powstanie ma sens?

Myśmy byli żołnierzami. Poza tym niech pani nie zapomni, że myśmy byli bardzo młodzi, bardzo zapaleni i myśmy tego nie analizowali. Potem oczywiście, kiedy Rosjanie nie pozwolili samolotom alianckim lądować na Pradze czy na swoim terenie, tylko oni lecieli z Brindisi tam i z powrotem, co pociągało za sobą konieczność wzięcia paliwa i w związku z tym niemożliwość wzięcia zrzutów, no to oczywiście, że nas wtedy furia ogarniała.

  • Pamięta pani jakieś zrzuty?

Pamiętam, Rosjanie kiedyś nam ostentacyjnie zrzucili worki z sucharami czarnymi.

  • Tylko bez spadochronów chyba?

Chyba tak, to się wszystko rozwaliło. Pamiętam też zrzuty alianckie, jak żeśmy mówili wtedy. Było strasznie [głodno] oczywiście. Kiedyś zapytałam w szkole na spotkaniu: „Jak myślicie, czy były gołębie w Warszawie?”. Nie było ani jednego, nie było nic. Była potem jakaś „pluj-zupa” tak zwana. Z początku nie było tak źle, przynajmniej w naszej kompanii, bo myśmy magazyny AGRIL-u zdobyli, ale potem to się wszystko oczywiście skończyło.

  • Proszę powiedzieć, jak odnosiła się ludność cywilna do państwa?

Z początku bardzo życzliwie, a potem… Ja nigdy się nie spotkałam z jakąś niechęcią czy coś, ale trzeba sobie wyobrazić, że oni byli w znacznie gorszej sytuacji niż my, dlatego że na przykład matki z małymi dziećmi, które siedziały całymi dniami w piwnicy, to jest po prostu coś koszmarnego. Tak że ludność cywilna bardzo ucierpiała.

  • Pani mówiła o plutonie ewangelickim, czy pani spotkała ludzi innych narodowości w Powstaniu – Węgrów czy Słowaków?

Nie.

  • W „Kilińskim” nie było?

Nie, nie zetknęłam się.

  • Przejdźmy do kapitulacji. Jak państwo przyjęli kapitulację?

Można sobie wyobrazić, że niedobrze, to był bardzo ciężki okres. Oczywiście nikt nie miał wątpliwości, czy iść z ludnością cywilną, czy z żołnierzami, bo myśmy się czuli żołnierzami i szliśmy do Ożarowa piechotą. Pamiętam, że miałam męskie buty, które ciągle mi z nóg spadały, bo tam już właściwie nie bardzo było się w co ubierać. Po drodze co pamiętam – ludność cywilna stała wzdłuż i rzucała nam jedzenie. Później znaleźliśmy się w Ożarowie, to była (już nie pamiętam) jakaś fabryka kabli, zdaje się, i część z nas w nocy, tacy zmordowani przyszli, gdzieś się położyli, okazało się, że tam była jakaś farba. Spotkałam tam dwóch moich kuzynów, którzy byli zupełnie czerwoni… ktoś opowiadał...
Później nas załadowali do wagonów. Już nie pamiętam, ile dni byliśmy w Ożarowie, nie umiem tego powiedzieć, i pojechaliśmy do obozu.

  • Do jakiego obozu?

Pierwszy obóz to był Sandbostel, to był bardzo duży stalag męski i możecie sobie wyobrazić państwo jak nagle – to znaczy jechałyśmy wagonami towarowymi – przywieźli do tego męskiego obozu nagle kilkaset bab. Odgrodzili nas oddzielnym płotem i tam przychodzili ludzie, przynosili nam rozmaite menażki, starali się nas karmić i pomagać. Wtedy byłam w ogromnej depresji, w ogóle nie wychodziłam z baraków, ale wiele z dziewcząt właśnie tam nawet spotkało swoje rodziny.
Później stamtąd nas przewieźli, to już było około Bożego Narodzenia, do Oberlangen, to było pod granicą holenderską. Tam jeszcze z innych miejscowości pozwozili dziewczyny, tak że nas tam było ponad półtora tysiąca z komendantką „Jagą” na czele. Tam 12 kwietnia stała się rzec cudowna.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało wyzwolenie.

To był cudowny słoneczny dzień i myśmy z moją przyjaciółką z pryczy (która teraz zresztą w tych dniach przyjedzie, bo ona jest we Francji), poszłyśmy na dach, na słońce właśnie. W pewnym momencie usłyszałyśmy… Przepraszam, muszę wrócić do tego, że front się zbliżał i myśmy słyszały odgłosy zbliżającego się frontu. Ciągle zakładałyśmy się, kto nas oswobodzi, czy Kanadyjczycy, czy Anglicy. I tutaj nagle zrobił się szum i przyjechał oddział generała Maczka. To było też coś bardzo nieprawdopodobnego zupełnie. Okazało się, że oni się dowiedzieli od ludności, że gdzieś tu w pobliżu jest obóz kobiecy i [zrobili] po prostu taki zagon, wjechał samochód pancerny z grupą żołnierzy.

  • No to radość była ogromna?

Ach, to się nawet nie da powiedzieć.

  • Pani wtedy jeszcze została w tym obozie?

Jeszcze zostałam w obozie przez jakiś miesiąc i właściwie tak nie bardzo wiedziałyśmy [co robić], myśmy z tą przyjaciółką były na folwarku poza obozem, ponieważ obie byłyśmy tak zmęczone tłumem, bo życie w baraku było ciężkie i mieszkałyśmy na gospodarstwie przy obozie. W pewnym momencie zjawił się oficer 2 Korpusu [Polskiego], pytając o mnie, ja go nie poznałam, a okazało się, że to był Andrzej Manteuffel, syn mojego chrzestnego ojca, który był w 2 Korpusie i dowiedział się, że jestem w obozie, przyjechał. W ten sposób myśmy obie się znalazły we Włoszech. Byłyśmy najpierw gośćmi 12. Pułku Ułanów Podolskich w Cingoli, taka [mała] miejscowość piękna bardzo w górach, a później poszłyśmy do szkoły w Porto San Georgio. Myśmy zdały małą maturę przed Powstaniem, a tam już poszłyśmy do liceum.
To był bardzo piękny okres w naszym życiu, dlatego że wszystkie wolne dni były wykorzystywane na zwiedzanie Włoch. Jeździłyśmy trzytonowymi dodge’ami, ciężarówkami prowadzonymi przez dziewczyny polskie, które przeszły przez Rosję i one były już wcześniej w pomocy, czyli w służbie kobiet, tak zwane po polsku „drajwerki”. One z nami jeździły i to rzeczywiście był bardzo przyjemny okres.
Aha, jeszcze muszę powiedzieć w międzyczasie najważniejsze, że napisałam z obozu do mego wuja, który mieszkał w Milanówku, i tam moja mama się znalazła, tak że nawiązałam kontakt z rodzicami. Potem pojechałyśmy do Anglii, jak już był likwidowany 2 Korpus, po skończeniu pierwszej licealnej pojechałyśmy do Anglii, tam zdałyśmy maturę i zaczął się problem: wracać, czy nie wracać. Wszyscy ci, którzy przeszli przez Rosję, to oczywiście bali się wracać, ja do rodziców chciałam wrócić, bo mój ojciec w międzyczasie też wrócił, i w 1947 roku przyjechałam.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy pani miała później jakieś problemy…

Ja nie, ale mam wrażenie, że przeze mnie mój ojciec miał [problemy], bo był aresztowany, w końcu umarł w więzieniu. Wtedy byłam w ciąży, bo już wyszłam za mąż, nie wiem, czy dlatego mnie nie aresztowali. Nikt mi nigdy nie zaproponował przynależności do partii w każdym razie, bo chyba sobie zdawał sprawę, że to jest bezskuteczne. Nie miałam jakichś zasadniczych trudności.

  • Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć o Powstaniu?

O Powstaniu, że to jest jedno z moich największych przeżyć, to na pewno – i konspiracja, i Powstanie. Jest to coś, czego nie mogę od siebie odepchnąć, może tak bym to powiedziała, coś, co zawsze gdzieś tam we mnie siedzi.


Warszawa, 17 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magda Czoch
Barbara Hordliczka-Scheiner Pseudonim: „Ksantypa” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Batalion „Kiliński”, 4. kompania „Watra” Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter