Nazywam się Andrzej Świętorzecki, urodziłem się w Warszawie 26 grudnia 1921 roku.
W czasie wybuchu II wojny światowej, znaczy 1 września 1939 roku, byłem w Warszawie. Szykowaliśmy się wtedy do dalszego studiowania w szkole, chodziłem do Gimnazjum imienia Stefana Batorego w Warszawie, w 1939 roku ukończyłem pierwszą klasę licealną, tak że owało do matury jeszcze rok. Taki był przedmiot: Przysposobienie Wojskowe tak zwane PW, w którym brałem udział. Zaraz na początku września koledzy zawiadomili, że jest zbiórka uczestników PW, żeby się stawić na Pradze w takim rejonie zgrupowania. To było chyba 5 września, jeszcze 4 września uczestniczyłem w tych manifestacjach po przystąpieniu Anglii i Francji do wojny, chodziliśmy po ulicach, chodziliśmy pod ambasadę francuską, angielską, były wielkie manifestacje. Piątego września zostałem przez kolegów zawiadomiony, żeby się zgłosić właśnie na Pragę do zgrupowania PW. Tam znaleźliśmy się, sporo było kolegów z PW, nie tylko z mojej szkoły, ale i z innych. Zostaliśmy skoszarowani, dostaliśmy umundurowanie, broń, karabiny, ostrą amunicję; nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Na drugi dzień, 6 września wyprowadzono nas z Warszawy pod dowództwem wojskowym, to znaczy prowadzili oficerowie wojskowi. Tak wyszliśmy z Warszawy.
Doszliśmy pierwszego dnia aż do Mińska Mazowieckiego w pełnym uzbrojeniu, w mundurach, pod bronią. Była kuchnia polowa z nami, tak że nie było kłopotu z żywnością. Noclegi były na wolnym powietrzu, bo pogoda była ładna, tak że nocowaliśmy w jakimś lasku czy coś takiego. Później szliśmy już nocami, żeby uniknąć ewentualnie jakiegoś bombardowania. Tak doszliśmy przez Stoczek Łukowski, pamiętam, że palił się wtedy Stoczek, Międzyrzec; doszliśmy do Brześcia nad Bugiem. W Brześciu nad Bugiem załadowano nas do transportu kolejowego i dojechaliśmy wtedy pociągiem do Kowla. Z Kowla pojechaliśmy też pociągiem do Sarn. Sarny już były pod samą granicą sowiecką. Z Sarn wysłano nas pociągiem na południe prawdopodobnie w kierunku Lwowa, ale zaraz za Sarnami pociąg się zatrzymał w szczerym polu, kazano nam wysiadać, okazało się, że Sowieci przekroczyli granicę, wobec tego zaczęliśmy się wycofywać z powrotem na zachód. Wycofywał się z nami Korpus Ochrony Pogranicza, to już było wojsko, razem się dołączyło, czyli myśmy się do nich dołączyli i razem wycofywaliśmy się znowu z powrotem na zachód. Tak nas szczęśliwie prowadzono, że uniknęliśmy kontaktu z armią sowiecką, szliśmy też tylko nocami, w dzień zawsze gdzieś w jakichś laskach czy coś, czekaliśmy, tak maszerowaliśmy. Przeszliśmy Horyń, Bug i w końcu znaleźliśmy się jakieś koło pięćdziesięciu kilometrów od Mińska Mazowieckiego, w rejonie mniej więcej między Łukowem a Mińskiem, tam nastąpiło rozwiązanie całego tego oddziału. Oczywiście to już nie byli ci wszyscy, co wyszli z Warszawy, bo mnóstwo się po drodze pogubiło, byli nieprzyzwyczajeni do takiej dużej marszruty, tak że niektórzy się urywali. W każdym razie już dużo mniejsza grupa wróciła tutaj, nawet nie pamiętam, co się stało z tym wojskiem − czy ono się wcześniej gdzieś oderwało, czy coś. W każdym razie nas rozwiązali, broń została zakopana w lesie, kazano nam się rozejść, każdy w swoim kierunku, w którym chciał iść. Wtedy oczywiście chodziło o to, żeby nie iść grupami, tylko pojedynczo albo w małych grupkach. W ciągu dwóch dni byłem już w Mińsku Mazowieckim, a później z Mińska przedostałem się do Warszawy. Nie byłem niepokojony przez nikogo, już Niemcy byli na tej drodze, jeździli szosą, myśmy szli rowami, żeby nie zwracać uwagi. Tak [9 października] wróciłem do swojego domu w Warszawie.
Mieszkaliśmy na Żurawiej 6, to znaczy między Kruczą a placem Trzech Krzyży.
Rodzinie dalszej czy bliższej?
Mój ojciec był inżynierem, skończył Politechnikę Warszawską. Najpierw po skończeniu politechniki, bo skończył politechnikę chyba w 1923 czy 1924 roku, studiował w szkole Wawelberga, później wojna mu przerwała tą szkołę, był w Legionach Piłsudskiego, był ranny ciężko. Potem już nie wrócił do wojska, politechnikę skończył, miał tytuł inżyniera dróg i mostów, pracował przy budowie linii kolejowej, budowanej przez firmy francuskie [na trasie] Śląsk–Gdynia, taka nowopowstała wtedy linia. Później, jak wybudowano tą linię, to przeniósł się do Warszawy, pracował w Ministerstwie Komunikacji. W 1939 roku wyszedłem z PW, a on został ewakuowany razem z ministerstwem do Wilna. Powrócił już po zakończeniu działań wojennych w 1939 roku.
Jeżeli chodzi o rodzinę mamy, to była rodzina pochodząca z Mazowieckiego, mama była z domu Jastrzębowska, słynnym jej dziadkiem był znany profesor szkoły marymonckiej Wojciech Jastrzębowski, oczywiście to już XIX wiek. Jeżeli państwo byli kiedyś w Łazienkach, to na pewno widzieli zegar słoneczny, który właśnie wyrył Wojciech Jastrzębowski na kamieniu. Brat matki był profesorem Akademii Sztuk Pięknych, był znanym plastykiem, projektował monety, pomniki, meble, był senatorem w II Rzeczpospolitej, miał dużo odznaczeń, zmarł w 1964 roku, jest pochowany w Alei Zasłużonych na Starych Powązkach.
Moja mama zajmowała się domem, znaczy jak ojciec się uczył, to ona pracowała, później ojciec pracował, a ona zajmowała się domem.
Przede wszystkim chodziło nam, żeby skończyć szkołę. Wobec czego zawiązały się tajne komplety, bo szkoły, gimnazja zamknięto, ale profesorowie zorganizowali tajne nauczanie. To się odbywało w małych grupach, przychodził nauczyciel danego przedmiotu, wykładał program drugiej klasy licealnej. W takiej grupie było jakieś pięcioro, sześcioro uczniów, w poszczególnych domach spotykaliśmy się, w określonych godzinach prowadzone były lekcje. W ten sposób na drugi rok, czyli w 1940 roku, zdałem maturę, na tym się skończyła nasza nauka.
Zdawanie matury odbyło się w prywatnym mieszkaniu, przyszedł pan profesor, dał nam tematy maturalne, każdy pisał wypracowanie czy jakieś [odpowiedzi], oddawaliśmy, później profesorowie to oceniali, ale żadnego papierka wtedy się nie dostało.
Ojciec trochę handlował, dawałem korepetycje, pracowałem w firmie budowlanej, ojciec też pracował w firmie budowlanej, tak że było trochę handlu, trochę pracy.
Handlowało się żywnością, przywoziło się żywność do Warszawy z prowincji. Przede wszystkim to ojciec miał zatrudnienie w firmie budowlanej, ale ciężkie były czasy, szczególnie pierwszy rok, jeszcze kiedy nie było posady, była strasznie ciężka zima, nie było węgla, a domy były opalane węglem; trudno było, z żywnością było bardzo ciężko. Pamiętam, że właściwie dziennie to się tylko obiad jadło.
Przeszedł rok 1940, w 1941 roku zostałem wciągnięty do ZWZ, czyli Związku Walki Zbrojnej.
Przez kolegów, nawet nie wiedziałem, co to jest za organizacja. Ale wiedziałem, że to jest [wojsko podziemne]. Później ZWZ się przekształciła w Armię Krajową. Zaczęliśmy szkolenie wojskowe znowu w kompletach, zbieraliśmy się po różnych lokalach na całym mieście, było szkolenie z bronią, z materiałami wybuchowymi. W każdym razie później przystąpiłem do szkoły podoficerskiej, skończyłem szkołę podoficerską w czasie okupacji. Już różne były przedmioty w tej szkole, w każdym razie później był egzamin i dostałem stopień kaprala. Komplety i szkolenia trwały aż do 1944 roku.
Jeszcze w międzyczasie, to znaczy w 1942 roku, Niemcy otworzyli tak zwaną Wyższą Szkołę Techniczną. To była szkoła prowadzona przez Niemca, ale mieściła się na terenie politechniki, profesorowie byli wszyscy z przedwojennej politechniki, czyli to właściwie była ukryta politechnika, to był wydział budowlany, program był politechniczny. Do tej szkoły chodziłem dwa lata, w 1942 roku ona się zaczęła na jesieni. Później te dwa lata miałem zaliczone po wojnie. Czyli jeszcze owało mi już tylko dwa lata do skończenia politechniki. Tak że to rzeczywiście się udało jednak trochę się uczyć podczas okupacji.
Cóż powiedzieć, miało się rodzinę dużą, odwiedzało się, komentowało się wydarzenia, radio niestety trzeba było oddać, radia nie było, ale miało się kontakty z prasą podziemną, „Biuletyn Informacyjny” się otrzymywało, żyło się w ten sposób.
Oczywiście.
Pamiętam, że były też organizowane jakieś imprezy kulturalne, koncerty fortepianowe na przykład. Pamiętam [występowała] pani Rabcewiczowa, też w prywatnych domach to się odbywało; Jan Ekiert też urządzał, pamiętam, na Starym Mieście, byłem na takim koncercie. Sam się uczyłem zresztą gry na fortepianie, miałem lekcje prywatnie, bo przed wojną chodziłem do szkoły muzycznej, a w czasie okupacji uczyłem się u pań nauczycielek w dalszym ciągu. Tak się uczestniczyło w całym tym życiu okupacyjnym. Jakoś szczęśliwie uniknąłem łapanek, zawsze ktoś ostrzegł, że nigdy nie wpadłem w jakąś łapankę, którą urządzano na ulicach.
Czy byłem świadkiem egzekucji? Nie, nie byłem. Byłem na tych miejscach po egzekucji, ale świadkiem nie byłem. Zresztą paru naszych kolegów zginęło w tych egzekucjach.
Nie. Nie braliśmy udziału. Tylko było szkolenie. Ale jeszcze chciałem przypomnieć, à propos rodziny, to właśnie w 1939 roku mój brat stryjeczny, student Politechniki Warszawskiej, Józef Świętorzecki, chrześniak Józefa Piłsudskiego – z nim ostatni raz się widziałem 4 września podczas tych manifestacji na ulicach, kiedy przystąpiła Anglia i Francja do wojny. Później poszedłem z tym PW, a on zapisał się do 7. Pułku Ułanów, który stacjonował w Łazienkach Królewskich. Oni wymaszerowali z Warszawy, on 19 września zginął w Puszczy Kampinoskiej. Tak że to była dla rodziny trudna i smutna sprawa. A mój stryj, właśnie ojciec tego Józefa, Stefan Świętorzecki był dyrektorem Gimnazjum imienia Lisa-Kuli w Warszawie, to było znane też przed wojną gimnazjum, ale w czasie okupacji nie działało, on po śmierci tego syna swojego tak chorował, zmarł na serce w 1943 roku.
Jak pamiętam? Pamiętam, że kiedyś wracałem przed godziną policyjną i zaczepili mnie lotnicy w mundurach, niemieccy lotnicy, zaczęli mnie rewidować – Bandita, Bandita – zabrali zegarek z ręki, portmonetkę, puścili, taka była zabawa z tymi Niemcami. W każdym razie widziałem parę razy naocznie łapanki na ulicach. Raz byłem na terenie politechniki, oni wtedy nie weszli na politechnikę, ale to była taka ogromna [jedna] z pierwszych łapanek w czerwcu 1940 roku. Później z tej łapanki wywozili do Oświęcimia. Trzeba było uważać, w każdym razie miało się dużo szczęścia, że się uniknęło łapanek, jakiejś dekonspiracji, bo to też, jeżeli chodziło o tajne nauczanie, to było karane śmiercią, jeżeli przyłapali, było zabronione uczenie się, ale jakoś się uniknęło.
Już wiadomo było, że się Powstanie rozpocznie, tylko nie wiadomo było kiedy. W każdym razie moja drużyna zebrała się właśnie w moim mieszkaniu na Żurawiej 6, było kilkunastu chłopców z dowódcą drużyny i czekaliśmy na rozkaz.
Wtedy należałem do „Baszty”. Łącznik przyszedł przed samą godziną „W”, nie zdążyliśmy dotrzeć do punktu zgrupowania, zostaliśmy w Śródmieściu. Towarzystwo częściowo się rozeszło, wróciłem na drugi dzień do domu. To znaczy pierwszego dnia, jak wyszliśmy, na ulicy Marszałkowskiej już była strzelanina, pusto się zrobiło, tramwaje stanęły, wszystko. Zaczęło się budowanie barykad, wtedy zaczęliśmy pomagać w budowaniu barykad. Na drugi dzień wróciłem do domu. Mieliśmy ciągle nadzieję, że uda się przedostać na Mokotów, ale jak później zorientowaliśmy się, to w pierwszych dniach Powstania było niemożliwe, dlatego że trzeba było przejść koło ulicy Szucha, przez plac Unii Lubelskiej. Na Rakowieckiej były koszary niemieckie, tak że Mokotów był całkowicie odcięty, nie było możliwości przedostania się. Dlatego tak właściwie nie wiedzieliśmy, co robić.
Zaczęli się organizować ludzie miejscowi, zaczęliśmy budować barykady, bo nie było można przejść na drugą stronę ulicy Żurawiej, bo był ostrzał z Poznańskiej z poczty wzdłuż ulicy. Żeby się przedostać na drugą stronę, trzeba było zbudować jakieś barykady. Zaczęły się pożary, szczególnie zaczęły się palić domy od Alej Jerozolimskich, wtenczas wołano: „Mężczyźni, prosimy pomóc w gaszeniu tych pożarów”. Wtedy, 4 sierpnia, brałem udział w takim gaszeniu pożaru, to była zresztą beznadziejna sprawa, bo niewieleśmy mogli zrobić, tymi kubełkami wody na dach polewać, jak się palił dom. Nieopatrznie się wychyliłem i zostałem postrzelony kulą karabinową na tym dachu. Znieśli mnie na dół, zanieśli na Żurawią 4 (był taki punkt opatrunkowy), a później stamtąd przenieśli mnie do szpitala polowego najpierw na Kruczą, a później na Mokotowską 55. Leżałem w tym szpitalu prawie do końca Powstania.
Przed samym końcem Powstania, ponieważ rodzice mieszkali na Żurawiej, to można było dojść jakimiś podwórkami na Mokotowską, tak że ojciec mnie odwiedzał, przynosił czasem żywność. A później, jak się już zrobiły strasznie ciężkie warunki w tym szpitalu, bo leżeliśmy po dwóch na łóżkach na waleta, właściwie [nie było] opieki lekarskiej ani lekarstw, ani wody, ani światła…
Długo byłem, byli lekarze, były dziewczyny sanitariuszki, które się opiekowały, zmieniały pościel, przynosiły [jedzenie], ale fatalnie było z żywnością, a później, jak nie było światła, to już właściwie trudno było mówić coś o jakimś leczeniu. Zresztą nie byłem operowany, kula, która mnie trafiła, przeszła na wylot, ale w każdym razie to był ciężki postrzał. Tak że właściwie bez pomocy lekarskiej sama się rana zagoiła, ale to trwało bardzo długo, bo jeszcze z Powstania wyniesiono mnie na noszach. Tak jak powiedziałem, jak zaczęły się trudne warunki szpitalne, to rodzice przenieśli mnie do mieszkania na Żurawią do naszego domu. Byliśmy przeważnie w piwnicy, bo zaczęły się naloty. Tak doczekaliśmy do końca Powstania, do kapitulacji.
Nikt nie myślał, że akurat może bomba trafić w dom, ale pod koniec to był taki nastrój przygnębienia, bo widać było, że to już wszystko się zakończy szybko. Tak że właściwie przyjęliśmy z ulgą to, że kapitulacja nastąpiła, że były zagwarantowane [warunki], że ludność zostanie wypuszczona, wyjdzie, żołnierze też nie będą represjonowani, tylko pójdą do niewoli. Jak to się odbyło, chyba 4 [października] kazano nam wyjść już z domu, ojciec mnie niósł i kolega na noszach, później złapali jakąś furmankę i z ludnością cywilną przeszliśmy przez posterunki niemieckie. Ale nie udało się nam gdzieś umknąć poza Warszawę, tylko skierowano nas na Dworzec Zachodni, stały wagony, załadowano nas do tych wagonów, zawieziono do Pruszkowa. W Pruszkowie był taki obóz przejściowy.
Ponieważ byłem na noszach, mama, ojciec, babcia razem byli ze mną, wyładowali nas na bocznicy w Pruszkowie, później pomogli nam wejść na teren fabryki, w Pruszkowie były jakieś zakłady, chyba kolejowe czy coś takiego, hale ogromne były, zanieśli do takiego pawilonu dla ciężko chorych. Tam byliśmy chyba dobę. Później zjawili się lekarze niemieccy, oglądali, pytali, co i jak, zwolnili nas, wypuścili z tej fabryki, znaleźliśmy się na zewnątrz. Załadowali mnie na tych noszach, jeszcze ciągle na noszach do kolejki EKD, dojechaliśmy do Grodziska Mazowieckiego, dostałem się do szpitala, do Grodziska Mazowieckiego.
W Grodzisku mieliśmy rodzinę. Parę dni byłem w szpitalu, a później wszyscy znaleźliśmy się u rodziny, zamieszkaliśmy wszyscy. Przy okazji, ponieważ byłem ciężko ranny, ojciec też ledwo się słaniał na nogach, mama, babcia miała już osiemdziesiąt lat, tak że wszystkich razem nas wypuszczono z tego [obozu], bo nie wiem [jak z innych], ale z tego Pruszkowa przecież wywozili tak samo do Oświęcimia i do innych obozów [jenieckich].
Przez to, że byliśmy w tym obozie dla chorych, to oni jednak zwalniali z tego obozu. Znaleźliśmy się już niby na wolności w tym Grodzisku. Było ciężko, bo bez pracy, ale rodzina trochę pomogła, później znaleźliśmy się w Piasecznie, w Piasecznie przyszło wyzwolenie sowieckie. Byliśmy wtedy w Piasecznie, jak zajęła to armia sowiecka, dotarła do Piaseczna, a Niemcy się wycofali, tak że nie było tam jakichś walk. Niemcy się wycofali, oni przyszli, zaczęła się okupacja sowiecka. Jak oni weszli do Warszawy 17 stycznia, to dwa dni później już byłem w Warszawie.
Właściwie nie było Warszawy, paliła się, była strasznie zrujnowana, leje na ulicach takie, że trudno było się przedostać. Oczywiście interesowało nas mieszkanie naszej rodziny. Żurawia 6 była spalona kompletnie, Żurawia 16, gdzie mieszkała moja ciotka, też było spalone, na Hożej, gdzie mieszkał stryj, o którym powiedziałem, to mieszkanie ocalało i trochę rzeczy się uratowało. Ale okropnie wyglądała Warszawa. Jedno co ocalało, to piwnice; piwnica nie była spalona, dostałem się do naszej piwnicy, ale już nic [w niej] nie było, miałem notatki jeszcze ze szkoły, które wyciągnąłem, ale nic specjalnego nie było. Dziwne, że cały dom się spalił, a piwnica nie. Jeszcze w Piasecznie mieszkaliśmy aż do końca wojny, to znaczy do 9 maja. Później znaleźliśmy lepsze mieszkanie w Konstancinie, przenieśliśmy się do Konstancina. Ojciec zaczął pracować w jakiejś spółdzielni, zacząłem pracować w Wydziale Melioracyjnym Miasta Stołecznego Warszawy, jednocześnie w 1945 roku dostałem się na politechnikę. Zbieraliśmy zaliczenia dwuletnie podczas okupacji. Politechnika już nie była w gmachu politechniki, bo gmach politechniki był spalony. Na Rakowieckiej w jakiejś szkole mieściła się politechnika, były wykłady, tak że w ciągu tych dwóch lat zrobiliśmy absolutorium. Później pracę dyplomową to już pisałem w nowej kreślarni. Pisałem w domu, ale konsultowałem z profesorem już, gmach nowej kreślarni politechniki nie był spalony, ale sam egzamin dyplomowy zdawałem w prywatnym mieszkaniu na ulicy Lwowskiej, w tym domu profesorskim.
Nie mieszkaliśmy w Warszawie, mieszkaliśmy w Konstancinie.
Dojeżdżałem tylko do pracy do Warszawy.
Na studia, tak. Chodziła ciuchcia, kolejka wilanowska tak zwana, ona miała przystanek, gdzie teraz jest ambasada sowiecka na ulicy Belwederskiej, jak się zjeżdża na dół przy Belwederze. Tam był przystanek kolejki wilanowskiej, ona chodziła do Konstancina, się dojeżdżało do Warszawy w ten sposób.
Jak zdałem egzamin dyplomowy w 1947 roku, to Warszawa zaczęła się już odbudowywać, już można było mieszkać, w 1947 dostałem pracę w Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych na stanowisku zastępcy kierownika robót, później kierownika robót, byłem kierownikiem robót przy budowie wiaduktu koło przystanku Stadion, tak zwany „wiadukt wystawowy”, pracowałem na Jelonkach przy budowie parowozowni, już była praca. Później pracowałem na lotnisku Okęcie przy budowie dróg startowych, później wysłali mnie poza Warszawę, w tym przedsiębiorstwie pracowałem pięć lat do 1953 roku, później wróciłem, niby nie wróciłem, bo mieszkałem w Warszawie, ale pracę miałem poza Warszawą, skończyłem pracę w tym przedsiębiorstwie, zacząłem pracować w Biurze Projektów „Mostostal”, tam pracowałem już do emerytury.
Wszyscyśmy czekali na Powstanie, byliśmy pełni nadziei, że to się uda, że jednak ono było zaplanowane tylko na kilka dni. Później okazało się, że ruscy nie przyszli z pomocą, Niemcy nas zwyciężyli. Później różnie się myślało, jednakże może rzeczywiście były już doświadczenia wileńskiego powstania, tam brało AK udział, a później zostało całe zlikwidowane. Można było się spodziewać, że będzie to samo tutaj. Jednak ofiary były ogromne, spalone miasto, całe dobra kultury. Tak że, żeby można było przewidzieć, co się stanie, to nie wiem, czy by to Powstanie wybuchło, ale trudno było przewidzieć. Tylu kolegów zginęło przecież, tyle młodzieży zginęło w Powstaniu.