Józef Piwowarczyk „Paw”, „Józef”
Piwowarczyk Józef, urodzony w 1924 roku; Pułk „Baszta”, kompania B-2, pluton III, Mokotów.
- Proszę opowiedzieć w kilku słowach o rodzinie, z której pan pochodzi?
Mój ojciec był małorolnym chłopem na Kielecczyźnie, [to było] małe gospodarstwo, zarazem był gajowym. Po pewnym czasie rodzice wyemigrowali z tamtych stron w okolice podwarszawskie.
Urodziłem się we wsi Klonów w powiecie kieleckim.
- Ile miał pan lat, kiedy rodzice się tutaj przenieśli?
Pięć lat tylko mieszkałem na wsi, a resztę [życia] do tej pory w okolicach podwarszawskich.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Na Okęciu.
- To była szkoła powszechna?
To była szkoła podstawowa.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny w 1939 roku?
Doskonale pamiętam. Gdy byłem na ulicy, był nalot niemieckich samolotów, jakieś sześćdziesiąt metrów ode mnie spadła bomba, czołówka. Budynek, pod którym stałem, zakołysał się, ale się nie zawalił, tylko pękł. A dlaczego się nie zawalił? Bo był obraz Matki Boskiej, a ja stałem za winklem, tylko poczułem, jak do góry i na dół mnie uniosło i kurz, świst, [wszystko] poprzewracane, porwane, nie widać, gdzie uciekać. Drutów pełno było pozrywanych, tak że byłem tym po prostu oszołomiony, nie wiedziałem, w którą stronę mam uciekać, a tu jeszcze gwizd był, nalot trwał. Niemcy bombardowali fabrykę „Skodę” i lotnisko.
Tak, byłem na Okęciu. Patrzyłem w górę, jak te samoloty krążyły nad lotniskiem i fabryką, a ludzie mówili: „O, to próbny lot, to próbny lot”. A tu bomby zrzucili. Myśmy nie wiedzieli, że samoloty niemieckie bombardują naszą fabrykę i lotnisko. A ludzie mówili, że to taki próbny alarm, ćwiczenia.
I potem przyleciałem do domu. Matka zrozpaczona, bo myślała, że już zginąłem, bo w takiej okolicy byłem, bo żeby ta bomba upadła jakieś dziesięć metrów dalej, to by były odłamki. Był domek taki parterowy, z facjatką, był sklep. Tam nic nie zostało, tylko lej głęboki, a tego faceta, co był w sklepie, wyrzuciło ze sto metrów. Górą przeleciał przez żywopłot. Miał złamaną nogę.
Przeżył. Nogę miał tylko złamaną. […]
- Pan miał wtedy piętnaście lat? Jeszcze się pan uczył.
Raczej nie. Już przerwała mi wojna. Miałem starszych rodziców i musiałem już myśleć o pracy.
- Jak pan znalazł wtedy pracę?
Wziąłem się za handel papierosami. Kupowało się wówczas tytoń i robiło się papierosy i się sprzedawało. To było ze dwa lata. Po dwóch latach znalazłem pracę u prywatnego właściciela, który wyrabiał wędliny.
Tak, za okupacji. Pracowałem u tego właściciela masarni.
Wronia 32. To było w kilku miejscach, bo cała rodzina się tym zajmowała. Jeden brat Zawisza, drugi brat Zawisza, trzeci brat Zawisza, a czwarty to był Zawisza i był jego wujkiem – to był jego bratanek. To było na Kopińskiej, tam miał masarnię. Cała rodzina Zawiszów się trudniła tym.
- Jak to się stało, że się pan zetknął z konspiracją?
Tak się zaczęło, że mój kolega ze szkoły, który już nie żyje, wciągnął mnie do konspiracji. W konspiracji dostałem pracę. Pracowałem w [niezrozumiałe] – Wytwórnia Farb i Lakierów do farbowania skór i jedwabiu. W tej fabryce pracowałem do Powstania.
- Kiedy pan przyłączył się do konspiracji?
Od wstąpienia do konspiracji i z walką w Powstaniu Warszawskim, wszystkiego było czternaście miesięcy.
- Czyli w 1943 roku pan wstąpił do konspiracji. Proszę powiedzieć, jakie zadania pan dostawał jeszcze przed Powstaniem, co pan musiał robić w konspiracji?
W konspiracji, to przede wszystkim przenoszenie broni, roznosiłem gazetki. Dostawałem od organizacji i rozdawałem „Żołnierza Polskiego”, „Wolność”, „Biuletyn Informacyjny”. Niektórzy bali się po prostu wziąć do ręki. Przenosiłem to, w tramwaju jechałem, Niemcy jechali, a ja z tymi ulotkami jechałem.
- Gdzie pan je chował, jak pan je wiózł?
Za koszulę. Przeważnie jak Niemcy rewidowali, to tak prowizorycznie. Mojego kolegę, co trzymał ręce w kieszeni, za to Niemiec uderzył go w twarz, ale nie rewidował tego kolegi, z którym stałem.
- A pana kiedyś rewidowali?
O, nieraz! Gestapo mnie rewidowało. Na rogu Wawelskiej i Grójeckiej byłem świadkiem egzekucji. Jechałem do pracy z Okęcia, bo na Okęciu mieszkałem, to Niemcy zatrzymali tramwaj i nas wszystkich wygarnęli i musieliśmy się ustawić w kolejce i rewidowali nas. Kto nie miał odpowiednich dowodów, to na bok, a kto miał jakieś dowody… Ja tam specjalnie dowodów dobrych nie miałem, pracowałem w prywatnej fabryce. Oni specjalnie nie honorowali. Oni honorowali, jak ktoś pracował u nich. Ja mówię: „Co tu zrobić? Data na tej legitymacji nie jest [ważna]. Było dwóch gestapowców, jeden stał z jednej strony, drugi z drugiej, w środku przechodzili i rewidowali. Ja akurat taki moment zauważyłem, że oni rewidowali, patrzą w kenkartę, a ja tak zaszedłem i minąłem tego gestapowca i powolutku i normalnie sobie przyjechałem do pracy. To mi się udało.
- Trzeba mieć żelazne nerwy.
Nie. Po prostu nie wierzyłem, że to jest Powstanie, że ja biorę w nim udział. Tak sobie wyobrażałem, że to wycieczka, zabawa.. A przecież ile razy uciekłem grabarzowi spod szpadla, ilu kulom uciekłem, Panu Bogu dzięki.
- Jak z pana punktu widzenia wyglądało przygotowanie do Powstania?
Byliśmy skoszarowani dwa tygodnie przed Powstaniem na Barskiej róg Grójeckiej. Mieliśmy uderzyć na akademik, ale w ostatniej chwili przyszedł dowódca i mówi tak: „Do wybuchu Powstania jest jeszcze trzy godziny, do piątej, który ma blisko do domu, to może jeszcze na obiad wskoczyć”. Mówię: „Mieszkam na Okęciu”. Drugi kumpel mówi, że gdzieś. „No to zdążycie, to możecie jechać”. Przyjechałem do domu, zjadłem obiad, żeśmy wypili sobie pół literka ja, ojciec i brat, we trójkę. Wziąłem wszystko, co mi się należało: lampkę, agrafki, bandaż, żywność, plecak. Takie rzeczy były nam potrzebne. Pożegnałem się z rodziną, wsiadłem w tramwaj. Całe szczęście, że udało mi się dojechać, bo już puste były ulice, nikogo nie było, tak jakby Niemcy wiedzieli, że już coś jest. Wpadłem na plac Narutowicza. Dowódca mówi: „Ty pojedziesz na ulicę Kielecką 4, tam punkt jest nasz zborny”. Dotarłem, udało mi się tam dotrzeć pieszo z placu Narutowicza na Kielecką przez całe Pole Mokotowskie. Doszedłem na Kielecką 4, patrzę, za głowę się złapałem, pod murem pełno poustawianych butelek wina, denaturatu. Ja natomiast dostałem dwie butelki benzyny i dwa granaty. Myślę sobie: „Co to za broń?”. Dowódca mówi: „Na razie taka została, a potem będzie lepsza, lepszą zdobędziemy”.
Kto był głodny, to nam dali zupę z kluskami. I tam zaśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła” i żeśmy wyskoczyli Kielecką, przeskoczyliśmy aleję Niepodległości i żeśmy skoczyli obok kina róg Narbutta i Alei Niepodległości. Wpadamy, bo chcieliśmy zająć stanowiska. Wpadło nas tam kilkunastu, patrzymy, a tam jest wesele. A ci goście: „Panowie, co jest?! Co jest?!”. „Powstanie”. Jak to towarzystwo runęło, po tym stole, po tych talerzach, po tych wędlinach, wszystko pouciekało. Myśmy zostali, kilkunastu nas, żeśmy stanowiska objęli, przy oknie, tu tam. Właścicielka wesela mówi: „Co ja z tym zrobię wszystkim? Panowie, bierzcie to”. Inni brali, ja natomiast wziąłem dwa kawałki kiełbasy, takiej po pięć deko. (Latałem z tą kiełbasą dwa czy trzy dni, aż spleśniała. Wyrzuciłem. Bo to się trzeba było czołgać, a ubrałem się tak jakbym szedł gdzieś w goście. A potem od czołgania dziury, dziury na łokciach, dwa tygodnie nie było czasu butów zdjąć. A jak ściągnąłem buty, to prawie ze skórą, tak jakby były moczone). I stamtąd żeśmy zaszli od tyłu ulicy Narbutta, żeśmy doszli na więzienie mokotowskie. Niemiec z wieżyczki ostrzeliwał z więzienia. Dowódca, nie wiem, który to był, pseudonim „Skarbek” czy jakiś inny, a potem ci dowódcy się pozmieniali: „Drabinę!”. Latają, znaleźli jedną drabinę, drugą, ale krótkie. Trzeba zbić! To trzeba zbić te drabiny, żeby sięgnąć po drugie piętro i wejść na dach więzienia. Ludzie, dozorca, jeden, drugi jakoś postarali się o te drabiny, gwoździe, druty i od razu dowódca wchodzi pierwszy, ja za nim, za mną jeszcze jacyś i ta drabina się złamała. Żeśmy padli w pole. Kartofle rosły zaraz za murem, takie druty tam były. Wpadłem w te druty, się podrapałem, ale nie dałem za wygraną. Z powrotem zbijamy tę drabinę, wchodzimy. Dowódca wszedł, wychylił głowę, Niemiec, z cekaemu czy erkaemu z tej wieżyczki, nie pozwolił wejść na dach. A dowódca odbezpieczył granat i rzucił. Tylko kurz poszedł, bo ta wieżyczka była z cegły, kurz taki rudy poszedł i nic nie było widać. Wycofał się, ale mówi do mnie: „Idź mu popraw!”. To się podczołgałem, odbezpieczyłem granat i w tą szczelinę wrzuciłem tam do środka i się wycofałem. Taki kurz poszedł tylko jak ten granat. Złazimy. Żeśmy zleźli stamtąd. To już bój się zaczął taki na fest, czołgi niemieckie poszły w ruch.
Pierwszego dnia Powstania. Pierwszego dnia Powstania byłem na dachu więzienia mokotowskiego i rzuciłem granat do szczeliny. Tego nie zapomnę. Tylko ciekaw jestem, czy tam ubiłem jakiegoś drania czy nie. Od tego więzienia, jeszcze Niemcy pakowali siły, tak żeśmy się wycofali przez Puławską na skarpę w dół. Tam runął, ja wiem, chyba ze sto chłopa, lecieli na skarpę, tam jak Idzikowskiego, tam dalej jak Dolna. W końcu, patrzę, wszystko się wraca z powrotem. Taka kupa nas leci. Samoloty, meserszmity, szczekają. Nie wiem, czy zabity był któryś, czy nie. Tak było, że nawet nie było czasu rannym się zająć. Bo jak by się rannym zajęli, to by wszyscy zginęli, nie tylko ranny, ale ci, którzy byli przy tym rannym, którzy pomocy mu dawali.
Żeśmy dolecieli do Królikarni. Tam zajęliśmy stanowisko. I na tym stanowisku żeśmy kilka dni byli. W Królikarni, nawet nie wiem, czy atak zrobili. Na Idzikowskiego zrobili atak. Pamiętam, przeszedł jakiś facet, który mieszkał na ulicy Idzikowskiego i mówi do dowódcy: „Mam zakopany cekaem w piwnicy”. „Tak, tak”. Poszło trzech i ten cekaem wzięli i dali do rusznikarza, bo tam coś nie grało. Do rusznikarza go zanieśli i grał ten cekaem, jeszcze ja z niego potem jako amunicyjny – nie celowniczy, tylko amunicyjny – z taśmy podprowadzałem pod zamek, a kolega walił. Wystrzelił siedemdziesiąt sześć pocisków. Dowódca mówi: „Weźcie ten cekaem i ostrzelajcie tam Niemców, bo tam się okopują pod Okęciem”. Myśmy wzięli ten cekaem, ja wziąłem za lufę, on za zamek, bo tam były działki, żeśmy się podczołgali pod ten budynek, gdzie mieliśmy rozkaz się podczołgać, żeśmy oparli ten cekaem na parapecie, bo ten budynek nie był wykończony w Alei Niepodległości, teraz ten budynek jest wykończony i tam jest tablica. To właśnie ja tam byłem. Dowódca mówi tak: „Weźcie tę taśmę”. W taśmie było siedemdziesiąt pięć [naboi], mówi: „Wystrzelać i się wycofać”. Tak było. Ja tylko podawałem pod zamek, a on na tych Niemców walił. W końcu widocznie celnie strzelał, bo dwie karetki pogotowia żeśmy widzieli, że przyjechało. Żeśmy zlikwidowali to działo, bo tam działo było i ostrzeliwali nas na Narutowicza. I dowódca mówi: „Tak, musimy to działo sprzątnąć”. I ten cekaem nas uratował i żeśmy sprzątnęli to działko i już nie waliło do nas z tamtej strony, tylko się wycofali jak Wyścigi, tam z tamtej strony, a to było jakieś dwa kilometry od nas. Pamiętam jak dzisiaj, że przyjechały dwie sanitarki do rannych albo zabitych Niemców, [dokładnie] nie wiem.
To było trzeciego czy czwartego dnia Powstania. Zanim zaczęliśmy ostrzeliwać to działko, to dowódca wszedł na dach i patrzył przez lornetkę, jak oni to działko okopują. Zszedł i mówi: „Niemcy tam okopują działo. Musimy go sprzątnąć”. Niemcy zauważyli, że dowódca zza komina lornetuje i rąbnęli pociskiem. To było Naruszewicza 10, taka willa stoi. Nieraz przechodzę, to przypominam sobie, że tu byłem. Tam jest jeszcze znak, jak pocisk uderzył.
Na Naruszewicza dłuższy czas żeśmy byli, chyba z miesiąc czasu. Na rogu Naruszewicza i Puławskiej było dwunastu lotników: Niemka, folksdojczka, z dzieckiem i z mężem nas ostrzeliwali. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie był zabity, ranny i nie wiedzieliśmy skąd. Mówią: „»Gołębiarze« strzelają”. W końcu żeśmy przyuważyli, że to właśnie z tego domu. Żeśmy ten budynek okrążyli, nawet byłem przy tym. Ja za dowódcą wszedłem na drugie piętro, bo tak od piwnicy do strychu żeśmy sprawdzali wszędzie, każdy pokój i żeśmy natrafili na Niemców. Wchodzimy do mieszkania. […] Sześciu Niemców siedziało na jednym tapczanie, na drugim tapczanie sześciu Niemców – lotników, peemy mieli na kolanach, ale nie mieli amunicji, bo by nas tam wykosili jak szczury. Najpierw to pukamy do tego pokoju, wychodzi Niemka i mówi: „Panowie, zostawcie w spokoju. Mam dziecko konające, nie przeszkadzajcie” – Niemców broniła. Myśmy nie wchodzili, bo tam było dwunastu Niemców, a ona trzynasta, mąż czternasty, a dziecko piętnaste. Do niewoli tam się prowadzili. Pluton egzekucyjny był na Szustra. I tam zostali rozstrzelani.
Nie wiem tego. Nie wiem, czy ta kobieta z dzieckiem była rozstrzelana, ale żołnierze tak. Dowiedziałem się, że zostali rozstrzelani. Jak żeśmy prowadzili ich, to jeden taki Niemiec blondynek, taki był agresywny, że polskiego kaprala uderzył. Uderzył go i pchnął. A kapral wyjął pistolet, wziął za lufę i kolbą go uderzył w łeb i on padł. Czterech niosło tego Niemca na ramionach. Zanieśli do plutonowego. A koniec Powstania był dla mnie najgroźniejszy.
- A to jeszcze za chwilę. Jeszcze mówił pan, że przez miesiąc był pan na Naruszewicza.
A potem na Różanej.
- A co się tam jeszcze działo na Naruszewicza ? Coś jeszcze panu utkwiło w pamięci z tamtego miesiąca?
Z tamtego miesiąca to myśmy tylko odpierali ataki ze Służewa i Okęcia.
Jeśli chodzi o ścisłość, to myśmy specjalnie głodu nie mieli na Mokotowie. Dlaczego? Bo były ogródki, działki, owoce w ogródkach. To nawet po Niemcach żeśmy zajęli. Niemcy hodowali świnie w szkole na Naruszewicza. I były dwa konie. To myśmy te świnie i te konie zjedli. Mało tego, tam na dole na skarpie jest Królikarnia. Tam takie poletka były, tam ktoś krowy trzymał. To też poszła żandarmeria i krowę zarekwirowali dla nas na życie. Właściciel tej krowy dostał pisemko, że będzie mu zapłacone za tą krowę, i nie wiem, czy za tą krowę zapłacone było, czy nie. […]
Wody nie było. Potem jak nas przesłali na Różaną, tam też żeśmy długo stali, tam Niemcy bombardowali i akurat bomba trafiła, też tonówka. To co? Komar? Bomba trafiła, tonówka, poprzerywała rury wodno-kanalizacyjne. I woda była. Stała ta woda w tym leju dłuższy czas. To żeśmy się tam kąpali.
- Niewielu miało takie luksusy?
Tak. I Niemcy nas przyuważyli. Jak nas przyuważyli, to Niemiec jeden od strony Alei Niepodległości się podczołgał z erkaemem i chciał nas jak my się kąpiemy, chciał nas wykosić. I myśmy zauważyli i zawołaliśmy dowódcę: „Panie dowódco, jest tak i tak – mówię – Pan zobaczy...”. A tu był płot obrośnięty żywopłotem, nic nie było widać. Ten Niemiec nas nie widział. Z dowódcą stałem wtedy na posterunku. Dowódca wziął ode mnie karabin i powiedział: „Chodź!”. Żeśmy podeszli tak do tego Niemca, że jak mu dowódca przymierzył, jak on klęczał przy tym cekaemie, a to pocisk, jak kula wpadła [w czoło], to wyszła tyłem. Potem przez dłuższy czas pokazywaliśmy jeden drugiemu. Tak wojował Niemiec, za to, że chciał nas wystrzelać. Wodę mieliśmy, nieźle. Z życiem też nie było tragicznie. Natomiast przy końcu Powstania było tragicznie.
- A co jeszcze działo się na Różanej?
Na Różanej Niemcy robili na nas ataki od Madalińskiego. Na Madalińskiego była nasza placówka, tam jeden z naszych był i ostrzeliwał Niemców, którzy przejeżdżali samochodami Madalińskiego, nie wiedząc, że tam jest jeden z naszych. Trochę Niemców położył, ale w końcu Niemcy [też] go położyli. Dowódca mówi: „Zaniesiesz obiad na placówkę temu i temu”. Zupa była zimna, wchodzę, patrzę, myślałem, że on śpi. Głowę miał opartą o stół. Dochodzę bliżej, ojej. Nie było, co tu robić. Niemcy po drugiej stronie tak mu przycelowali, że obcięli mu pół twarzy. Przychodzę i mówię: „Poległ!”. Poszli i pochowali go.
Od strony Madalińskiego gestapo miało ataki.
Jak byliśmy na Królikarni na placówce, Niemcy zaatakowali. Dowódca się wycofał, to myśmy przylecieli na obecną Woronicza, gdzie nie było ulicy, była tylko ścieżka. Potem powstała ulica Woronicza. Wtedy nie było ulicy, tylko droga z trawą. Melduję do dowódcy, że tak i tak. A dowódcą był major „Burza”. Widziałem go kilkakrotnie. Melduję. Rugnął naszego dowódcę i mówi: „Natychmiast się wrócić na stanowisko!”. Musieliśmy się wrócić z powrotem. Myśmy myśleli, że Niemcy tam weszli na naszą placówkę. A myśmy wszystko pozostawiali, taki gammon był zrobiony. Gammon to jest sześć granatów bez rączki, jeden z rączką. To ktoś sobie szedł, odbezpieczało się w środku ten z rączką i następowała eksplozja. Tak że jakby dostał pod czołg, to porwie gąsienicę. To żeśmy zostawili, amunicję. Tak że wszystko żeśmy zostawili, bo nie zdążyliśmy tego zabrać, tak nas Niemcy zaskoczyli. A jak wróciliśmy z powrotem, wszystko w porządku. Potem Niemcy ostrzeliwali nas, byli na Idzikowskiego, gdzieś w willi, ale w której, to nie wiem, z której strzelali.
- Pamięta pan jakichś żołnierzy innych narodowości, którzy walczyli w Powstaniu?
Tak. Żeśmy poszli w nocy na Czerniakowską, żeśmy zdobywali klasztor sióstr na Czerniakowskiej. Tam były straszne boje. Ale my żeśmy wygrali. Niemcy wyskakiwali oknem na Podchorążych. To pierwsze piętro. Połamali nogi, obojczyki, ręce. A siedemnastu żywych żeśmy wzięli do niewoli w tym klasztorze. Tam żeśmy długo nie byli.
- A co się stało z tymi Niemcami?
Do niewoli wzięci. Nastąpiła egzekucja gestapo, SS, lotników – byli rozstrzeliwani. Tylko do Wehrmachtu żeśmy nie strzelali. Była piechota niemiecka, byli jeńcy, na plecach wypisane miał „JW” – jeniec wojenny. I kopali okopy nam. Rowy przeciwczołgowe, okopy, zakręcone takie.
Słuchali się. Normalnie, tak jak jeniec. Jedli to co my. Głodu na tym Mokotowie to nie było, bo były te działki, pomidory były, ogródki były, nawet owoc był. Szpital Elżbietanek był na Mokotowie. Tłum dziewczyn zbombardowali, bo nasi pomalowali czerwony krzyż na dachu, a Niemcy nie honorowali tego czerwonego krzyża i bombardowali te szpitale. A potem w piwnicy były szpitale na Goszczyńskiego, operacje były robione, opatrunki rannym. I ja tam byłem, bo byłem przeziębiony i dostałem takiego czyraka, że głową nie mogłem ruszyć. Byłem właśnie w tym szpitalu Elżbietanek i tam lekarz mi przeciął brzytwą, na żywca. Byłem w szpitalu i widziałem, co tam się działo.
- Pamięta pan, jakie tam były warunki?
W piwnicy to nie byłem, tylko na parterze. Na parterze to były lekkie opatrunki robione, a takie poważne opatrunki, operacje [były] w piwnicy. Pamiętam taki dzień, ostrzał był artylerii i zginął jeden z podoficerów. Dostałem rozkaz: „Weźcie nosze, tam zostało rannych. – mówi porucznik czy podporucznik, już nie pamiętam – Zanieście go do punktu opatrunkowego na róg Dąbrowskiego i Wiśniowej”. Pociski padają tu, tu. „Chyba nie doniesiemy go, bo zginiemy razem z nim”. I żeśmy go donieśli prawie pod sam punkt i pocisk gwiżdże. Myśmy skoczyli do piwnicy, a jego zostawili, tego porucznika. Pocisk uderzył i jego przysypało. A gdybyśmy stali przy nim, to tak samo by było z nami.
A to już był miesiąc Powstania.
- Mówił pan, że na Czerniakowie byli żołnierze innych narodowości?
Tak. Żołnierze od Berlinga przeszli do nas. Przeszli na naszą stronę i z nami poszli do niewoli. Jeszcze coś powiem. Coś z miesiąc Powstanie było. Szła pomoc partyzantów na odsiecz z Pyr z tamtych stron i doszli do Pyr już. W Pyrach Węgrzy ich rozbroili, zabrali im broń i puścili. Przyszli do nas bez broni, bez niczego, bo Niemcy ich rozbroili. Trzy tysiące Polaków, partyzantów szło. Była Podzierska na Mokotowie, a Węgrzy ich rozbroili. Żeśmy nad tym ubolewali, dlaczego oni tak zrobili.
- Mówił pan, że pod koniec Powstania była tragiczna sytuacja. Pod koniec Powstania był pan na Różanej?
Tak. I tam była kapitulacja. Tam była szkoła i myśmy ławki nosili do kapitulacji. Ławki żeśmy ze szkoły nosili tam i zasiadali Niemcy, Polacy i podpisana była kapitulacja. I stamtąd wzięli nas do niewoli. Prowadzili nas do obozu do Pruszkowa. Na Okęciu uciekłem. Najpierw nas wzięli na port Mokotowski, bo był taki obóz przejściowy. Kolega mój ze szkolnej ławki miał tam znajomego, a on był w RGO, [organizacja] jak Czerwony Krzyż. I mówi: „Słuchaj, jak tu się wyrwać?”. A on mówi: „Czekajcie”. Miał takie skrwawione bandaże. „Owiniecie sobie głowy”. Podwody przyjeżdżały i zabierały rannych na wozy i wieźli do Pruszkowa do szpitala. Jak oni przyjechali, my żeśmy wsiedli na wóz, jedziemy. Była brama i stało gestapo i patrzyli, który
du, du, weg. Spędzili nas z wozu i kazali iść z powrotem. Ale ten, co pracował w RGO, mówi: „Poczekajcie, oni o szóstej się zmieniają. Przyjdą drudzy. A wy te bandaże z głowy zdejmijcie i owińcie sobie nogi”. I my żeśmy tak zrobili. Owinęliśmy nogi tym pokrwawionym bandażem i siadamy na wóz. Podwody przyjechały, gestapowcy znowu patrzą. Zakrwawiona noga, myśli, że ranny, a myśmy zdrowe nogi mieli. Przepuścili nas. Wówczas uciekłem na Okęciu na [obecną] Łopuszańską.
Uciekłem i byłem w domu dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach Niemcy wywiesili obwieszczenie takie, że tyle i tyle ludzi musi się stawić na okopy. Grozili karą śmierci. I żeśmy się zgłosili na te okopy. Doprowadzili nas na lotnisko. Żeśmy na lotnisku zaczęli doły kopać. Samoloty ruskie miały wylądować. Na drugi dzień też żeśmy tam wyszli, a oni tam podjeżdżali i zabierali na traktor, dwie przyczepy, nawsiadało te chłopstwo i wieźli albo [szło się] pieszo na okopy. Nas tam paru zostało. Nie zabrali nas, to gestapo nas zaprowadziło do Pruszkowa. W Pruszkowie siedziałem tydzień czasu w obozie przejściowym. Nie tylko ja, ale dużo innych. Raz próbowałem uciec, ale nie udało mi się. Jak pierwszy raz chciałem uciec, dwóch nas było, to żeśmy Niemcom dali pięćset złotych i puścili nas. Przez te druty żeśmy przeleźli. Drugi raz nie udało się. Złapali nas i z powrotem. Na drugi dzień w wagony i do Niemiec i do końca wojny tam w Niemczech.
- Gdzie pan trafił do Niemiec?
Byłem w Saksonii.
- Trafił pan do obozu czy na roboty?
Uciekłem. Moi koledzy, którzy nie uciekli, to byli jako jeńcy wojenni. A ja uciekłem, to już byłem jako cywil. Pracowałem w fabryce.
- Hochstein, Mühlberg, Toeplitz, Torgau, Altenburg, Königstein. Żadna z tych miejscowości?
Nie. Byłem w Dresden, Leipzig, Bautzen, Bad Schandau. Pod Bautzen na okopach pracowałem. Moich dwóch kolegów Powstańców, którzy nie uciekli, trafiło tam, gdzie pani czytała.
- Czy mógłby pan po kolei opowiedzieć o czasie w Niemczech, gdzie pan był, co pan robił?
Początkowo Niemcy wzięli nas do takiego obozu przejściowego. Wzięli nasze ubranie do tak zwanej odwszalni. Po tym jak to ubranie tam było jakiś czas, to jak ktoś miał [wcześniej] wszy – to ich nie miał, plamy tylko zostały. Potem łaźnia. Myśmy [myśleli]: „O, idziemy teraz do łaźni, to tu puszczą gaz”. Tak się żeśmy bali. Normalne łaźnie, puścili wodę, żeśmy się wymyli, ubrali się w te ubranie i w pociąg i do Arbeitsamtu, czyli do urzędu pracy. W Arbeitsamcie byli ludzie różnej narodowości. Przychodzili Niemcy, brali, tu potrzebują pięciu, tu dziesięciu, tu dwudziestu, tu tylu. I wzięli do fabryki.
- W jakim mieście ta fabryka była?
[...] Do Neukirchu trafiłem, w tej fabryce pracowałem, dopóki się front wschodni nie zbliżył. Jak się front wschodni zbliżył, to tę fabrykę ewakuowali, maszyny z tej fabryki żeśmy musieli wywieźć do wagonów i część ludzi zabrali do tej fabryki, cześć ludzi na okopy. Mnie zabrali na okopy. Była to tak zwana organizacja OT [Todta]. To byli Niemcy w zielonych mundurach i mieli opaski
Hakenkreuz. Myśmy w tej organizacji pracowali. To była taka organizacja robocza pozafrontowa, tylko do pracy na tyłach frontu. I tam mnie wzięli na okopy.
A jak się front zbliżył, to żeśmy zwinęli żagle, z tym wszystkim, i nas Niemcy popędzili aż do Słowacji. Tam już żeśmy nie pracowali. Żeśmy spali w stodole. Tam nas żywili, było nas trzydziestu, i tam nas zastała kapitulacja. Stamtąd Wojsko Polskie odwiozło nas na stację, przywieźli nas do pociągu do Leszna. Do pociągu nie można się było dostać. Jak tu dojechać do domu? W Czerwonym Krzyżu trzy dni spałem, tam dawali chleb, czasami ze smalcem, czarną kawę. Co tu zrobić? Podszedłem do kierownika pociągu i mówię, żeby mi znalazł miejsce, to mu dam dwadzieścia cygar, a miałem kubańskie cygara. „Dam panu dwadzieścia cygar”. On mówi: „Dobrze”. Dał mi [miejsce] w wagonie pocztowym, tam mnie wsadził i przejechałem.
To nie tylko cygara, ale czego dusza pragnęła. Niemcy wszystko zostawili, cały magazyn żywności, kto chciał, to brał. Samych rodzynek przywiozłem dziesięć kilo. Po tych rodzynkach żeśmy deptali, tak że do butów nam [się nasypały]. Czego tam nie było, konserwy, nie konserwy. O rany! To było w Słowacji, cztery kilometry od tego miejsca, gdzieśmy kwaterowali. Tyle wszystkiego było. Przyjechali chłopaki i mówią: „Patrz, rodzynki się do butów nasypały”. Szynki porozwalane, co tam było weków, ile tego masła było w beczkach, konserw, mięs, ojejej...
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem na początku czerwca. Jakby nas nie okłamali, to jeszcze byśmy dłużej siedzieli w tej Słowacji. Tylko nas okłamali nasi.
- Czy później po wojnie miał pan jakieś nieprzyjemności z racji tego, że był pan Powstańcem, czy nie przyznawał się pan?
Nie przyznawałem się, bo władza ludowa by nas, akowców wydusiła.
- Pana brat też walczył w Powstaniu?
Nie. Brat w 1939 roku był strzelec, ochotnik, „piłsudczyk”. Walczył na Ochocie. A brat był osobistym gońcem prezydenta Starzyńskiego. Najpierw walczył na Ochocie, a potem z Ochoty w Śródmieściu. Starzyński miał mianować go jakimś stopniem za dzielną walkę, podporucznika czy porucznika, ale nie bardzo pamiętam.
- Ale w Powstaniu nie brał udziału?
Nie.
- Jak pan teraz, z perspektywy czasu, ocenia Powstanie?
Z jednej strony, to należała się Niemcom zemsta, kara za to wszystko. To było, żeby się zemścić za to, co oni robili. Ale z drugiej strony to może to było niepotrzebne. Nawet gdybyśmy wygrali Powstanie, to ruskie by nas i tak zdusili. Nawet gdybyśmy Warszawę oswobodzili od Niemców, to ruskie by nam tego nie darowali, by nas gnębili. Tak jak partyzanci im pomagali w boju, a oni po wojnie wszystkich aresztowali.
- A gdyby drugi raz miał pan wybór, czy wziąć udział w Powstaniu, czy nie, to wziąłby pan w nim udział?
Drugi raz? Ale kiedy Powstanie miałoby być?
- Wówczas, gdyby się to wszystko powtórzyło i jeszcze raz jest pan w takiej samej sytuacji jak wtedy?
Nie. Co mnie najwięcej bolało, gnębiło? To, że ja nie miałem broni, żeśmy nie mieli broni. Ta broń, człowiek się spojrzał na ten pistolet, to był skarb.
- Powstanie było źle przygotowane?
Tak. Żebym ja czy który miał karabin, to tydzień czasu i nie byłoby Niemców w Warszawie. Ale co z tego, jak ja dostałem dwie butelki benzyny, dwa granaty, które w pierwszy dzień zużyłem. No i co? Dopiero jak kolega był ranny, to karabin po nim dostałem. A jak wyzdrowiał, to znowu ten karabin musiałem mu oddać, to na ten czas rewolwer. Jak dostałem broń i musiałem oddać, to mało mnie szlag nie trafił, że musiałem mu oddać ten karabin czy rewolwer. Trzy, cztery dni przed Powstaniem miałem trzy granaty.
Pamiętam jak dzisiaj, że te granaty obronne nosiłem za paskiem.
- Proszę powiedzieć o tym kanale.
W ostatnim dniu Powstania wieczorem o godzinie dziesiątej wchodziliśmy do kanału przy ulicy Różanej 55. Weszliśmy do tego kanału. Ja wszedłem ostatni. Ale daleko żeśmy nie uszli, bo na ulicy Bałuckiego była zawalona studzienka i mogli dalej pójść, żeby się przedostać do Śródmieścia. Debata, co robić. Musimy wyjść, wychodzimy, nie mamy wyjścia. To słyszę, jak rozmawiają. Ja byłem ostatni, ale mówią: „Dobra, wychodzimy”. Mówią do mnie chłopaki: „Wyłaź.”. Ta studzienka była głęboka na pięć metrów, takie włazy były żelazne. Wychodzę, jestem w połowie studzienki, patrzę, a tu gestapowiec stoi nad studzienką i krzyczy: „»Auchen, auchen«! Wyżej, wyżej”. W końcu chwycił mnie za kołnierz i wyciągnął mnie. Kopnął mnie i mnie pchnął: „Idź tam zawalać doły”. Ale przedtem mówi po śląsku: „Dużo was tam jest?”. Najpierw [mówił] po niemiecku, a potem mówi: „Pieruny, dużo was tam jest?”. Mówię: „Dużo”. „To powiedz im, żeby wychodzili”. Mówię: „Chłopaki, wychodźcie, bo tu dużo chłopaków i zawalają te doły przeciwczołgowe, które żeśmy kopali”. I zaczęli wychodzić. A ja już poszedłem zawalać te doły przeciwczołgowe. O, to taki moment najstraszniejszy dla mnie. Mówię: „Jak mnie palnie w łeb, to wpadnę z powrotem do studzienki”. A nad studzienką stoi z rewolwerem gestapowiec, a ja jestem w połowie studzienki. Tak się zląkłem, że nie mogłem puścić tego włazu. Z ręki nie mogłem puścić, dopiero po jakimś czasie. Mówię, że nie strzela, tylko krzyczy: „»Auchen, auchen«! Wyżej, wyżej”. A potem: „Wyłaź pierunie! Dużo was tam jest?” – mówił taką łamaną polszczyzną. To było dla mnie najstraszniejsze Powstanie.
Mówię: „Powstanie przeżyłem i koniec”. Jednak nie strzelił. Wszyscy zaczęli wychodzić. Ustawili w szereg, potem te rowy pozawalali, postawili nas w szereg.
- To był najgorszy moment Powstania. Czy pamięta pan moment, który pozytywnie utkwił panu w pamięci?
To był ten moment, w którym strzelali do Niemców, do działa. Wybijałem dwie sanitarki. Prawie sto pocisków cekaemu wysłaliśmy tam. Jak już przyjechały dwie karetki, to na próżno chyba nie przyjechały. Musieli być ranni.
- Jaka panowała atmosfera wśród kolegów?
W naszej sekcji czy drużynie dobra była. Chłopaki zaczęli drzeć kenkarty, mówią: „Nam niepotrzebne”. A ja nie podarłem kenkarty i mnie ta kenkarta uratowała. A jeżeli bym podarł kenkartę, to ja nie wiem, co by ze mną było. Tak że z Powstania uciekłem tego dnia, przenocowałem na Łopuszańskiej w takiej pralce. Ludzie mi przynieśli chleba razowego, pomidora. Przenocowałem w tej pralce i na drugi dzień szedłem do domu. Było jakieś dwa kilometry, które miałem pójść, a tam był bunkier niemiecki. Miałem obandażowaną głowę, bo miałem czyraka. Ale chłopaki mówią: „Daleko nie ujdziesz”. A ja: „Dlaczego?”. Oni: „Bo tam jest bunkier”. Idę dalej, a oni: „Wróć się, bo tam jest bunkier”. A ja nie, twardo idę. Dochodzę do tego bunkra, a tu:
Halt! W dole, drut kolczasty, szczekają erkaemy.
Ausweis! Daję mu tę kenkartę, a tam napisane
Warschau, Okęcie. A gdybym tę kenkartę podarł, to nie wiem, co by było. Mówi: Du, Banditen von Warschau, du schießen. Mówię, że dostałem ostrzał, postrzelony byłem. „Ty bandyto, zostałeś postrzelony”. A ja odwijam bandaż, nic nie mówię, a ten bandaż miał tak z metr, odwijam, nachyliłem się i mu pokazałem tutaj. Zobaczył ten wrzód i dał mi spokój. A tam dalej moja siostra stała, przyglądała się, nie poznała mnie. Siostra weszła do domu, a ja za jakieś pięć minut wchodzę: „To ciebie ta wacha trzymała?”.
Tak mnie ta kenkarta uratowała. A jak bym nie miał tej kenkarty? Miałem tę kenkartę i zgubiłem. Miałem tu w kieszeni, wypadła, portfel cały, prawo jazdy i ta kenkarta. Żałuję, że zgubiłem. Pamiątka była. Można powiedzieć, że uratowała mi życie.
- Jak podczas Powstania ludność cywilna odnosiła się do Powstańców?
Wrogo. Częściowo, w osiemdziesięciu procentach wrogo: „Bandyci, co narobili! Po co wam to potrzebne? Miasto żeście złożyli, tyle ludzi zginęło i co żeście zrobili? Żeście powariowali!”. Przykro było słuchać.
Druga strona medalu. Gdyby nie było Powstania, Niemcy mieli zamiar się bronić w Warszawie. Brali ludzi do roboty do Warszawy, między nimi ja byłem po wyjściu z Powstania. Zawieźli nas traktorami na dworzec. Tam żeśmy wysiedli. Tam były oskardy, były szpadle, inne narzędzia, drągi żelazne. Bankiety [??], tak trzeba było kłaść [bokiem]. Dlaczego? Bo tam miały lądować samoloty dla Niemców. Latarnie w alei Niepodległości wysadzali i traktory te latarnie ściągały na boczne ulice. Drzewa, które rosły w Alejach Jerozolimskich, wysadzali, a traktory ściągały je na bok. Bo tam od Towarowej do Muzeum, tam prawdopodobnie miały lądować niemieckie samoloty. Ludzi mieli wysiedlić i mieli się bronić. A jakby nie wysiedlili, to co by było? Jakby się bronili, to ruskie by stłukli Warszawę, wywieźli ludzi też. Tak że Warszawa nie uniknęłaby nieszczęścia. Niemcy mieli się bronić, sami mówili. A ludzie by jeszcze Niemcom pomagali, jakby nie było Powstania. Też by musieli okopy kopać, barykady stawiać dla Niemców przeciwko ruskim. A ruskie byli blisko, bombardowaliby, artyleria by waliła i Warszawa nie uniknęłaby nieszczęścia.
Warszawa, 21 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek