Barbara Cesarska „Paproć”
Barbara Cesarska, z domu Bagińska. Urodziłam się 29 listopada 1929 roku w Warszawie. Przed wojną mieszkałam na Powiślu. Chodziłam do szkoły na ulicę Zagórną. Do początku wojny skończyłam tam trzy klasy szkoły powszechnej.
Mój ojciec był administratorem domów – miał kilka domów w administracji. Zaczęło nam się powodzić przed wojną już dosyć dobrze. 1 września już mieliśmy wszystko załatwione i mieliśmy się przeprowadzić na ulicę Mokotowską (tu gdzie teraz stoi duży gmach „Metalexportu”), miała się urodzić moja siostrzyczka, [więc] żeby mama miała blisko do Parku Ujazdowskiego. Ale wybuchła wojna. I właściwie wybuch wojny to jest koniec mojego dzieciństwa. Ojciec poszedł do wojska, dostał się do niewoli radzieckiej, potem do niemieckiej (w drodze jakiejś wymiany). Mieszkanie zostało zburzone, mama była w zaawansowanej ciąży, ja byłam mała – miałam dziesięć lat. Zostałam ja, pies i mama właściwie na ulicy, bez dachu nad głową. Na szczęście mieliśmy dziadków Osiadaczów, rodziców mojej mamy. Właściwie dzięki nim przeżyliśmy całą okupację. Dziadek był kolejarzem. Jeździł w tak zwaną trasę, więc zawsze w swojej kolejarskiej torbie coś przywoził, bo chłopi przynosili im do sprzedania kaszę jaglaną (tego było tak dużo!), olej rzepakowy (już było czym okrasić), czasem słoninę. W każdym razie jak dziadek [wracał], to była duża atrakcja, wszyscy żeśmy się rzucali do torby – patrzyliśmy, co dziadek przywiózł. Babcia była cudowną gospodynią, z byle czego robiła wyśmienite potrawy – jak mi się nawet dzisiaj wydaje. Nawet brukiew, która już była uprzykrzona przez wszystkich podczas okupacji, w babci wykonaniu była dobra. Była słodka – bo taką wybierała, nie pastewną. Miała kartofelki, jak już było czym okrasić, to była prażona mąka – [proste] potrawy, ale ładnie udekorowane, polane słoninką. Przeżyliśmy dzięki temu, ale to była bardzo trudna zima – 1940 rok. Dla mnie tym bardziej trudna, bo właściwie bez domu, bez ojca. Moja siostra urodziła się w styczniu 1940 roku w ciężkie mrozy. Właściwie wszystko kręciło się wokół niej, bo małe dziecko. W związku z tym już nie poszłam do szkoły, już był pierwszy rok przerwy. Dziadkowie mieszkali na Złotej i tam żeśmy dotrwali do końca Powstania.
A propos mojego straconego dzieciństwa: ciągnęło mnie do szkoły, nie bardzo były ku temu warunki. Mama mówiła: „Pójdziesz do szkoły. Wojna się zaraz skończy, wróci ojciec, wszystko się jakoś unormuje”. Nie normowało się. Mama poszła do pracy, bo trzeba było jakoś wspomagać budżet dziadków, a ja sama zapisałam się do szkoły, do czwartej klasy szkoły podstawowej – daleko, ale szkoła była popołudniowa. Dlatego [musiała być] popołudniowa, że jak mama wracała z pracy, to już mogła się zająć moją małą siostrzyczką, a ja mogłam iść do szkoły. Najpierw szkoła była na Kruczej. [Chodziłam] ze Złotej (mała dziewczyna, a sama sobie taką szkołę znalazłam i zapisałam się). Potem szkołę przeniesiono na ulicę Mazowiecką, [gdzie] chodziłam do czasu Powstania. To była bardzo dobra szkoła, dlatego że nauczyciele zorganizowali nam korepetycje gimnazjalne. Już w siódmej klasie szkoły powszechnej mieliśmy dla wybranych albo zdolniejszych uczniów zorganizowane komplety, na które chodziło się do prywatnych mieszkań. Przychodzili profesorowie i nas uczyli. Z tym mam [związane] wspomnienia – zawsze do nich wracam. Na Mazowieckiej, jak po normalnych lekcjach mieliśmy wykłady gimnazjalne, był zamordowany Igo Sym – głośna postać – na tym aktorze wykonali wyrok śmierci. Myśmy musieli uciekać. W związku z tym [wychodziliśmy] po dwie osoby, w różnych kierunkach, bo Niemcy zaraz otaczali i robili łapanki.
Drugą historię miałam – bardzo mi bliską, bo często tu przychodzę… Były komplety na Nowogrodzkiej (w którymś domu od Marszałkowskiej – drugi czy trzeci) jak była egzekucja, tu gdzie jest hotel „Forum”. Sąsiedzi byli życzliwi, uprzedzili nas. Nie było nas dużo, na takich kompletach było zazwyczaj osiem – dziesięć osób, nie więcej. Pozabierali nas do swoich mieszkań, rozrzucili po wszystkich mieszkaniach, że w razie tak zwanego kotła, żeby nie było zgrupowania. Książek naturalnie nie mieliśmy, mieli tylko profesorowie, więc oni to pochowali. Z tą szkołą wiąże mi się to jedno wspomnienie i drugie, zasadnicze. W tej szkole wstąpiłam do podziemnego harcerstwa – tak się wtenczas nazywało, konspiracyjne harcerstwo. To były „Szare Szeregi” (o tym się jeszcze nie mówiło głośno, ale to były „Szare Szeregi”). Do harcerstwa wciągnął mnie i pięć dziewcząt z naszej klasy nasz starszy kolega. Był już wtenczas w drużynie, pełnił służbową funkcję, męską. Zaprotegował nas, gdzie trzeba, i żeśmy wstąpiły do 77. Drużyny „Młody Las” w hufcu Mokotów. Mieszkałam w Śródmieściu, uczyłam się, a byłam w hufcu Mokotów.
Harcerstwo bardzo przydało mi się na całe życie. Pomijając już to, że byłyśmy przeszkolone (to był żeński zastęp) w pierwszej pomocy sanitarnej, [to i] w łączności – przede wszystkim. Do dzisiaj pamiętam, jak uczono nas bandażowania głowy (w jodełkę), jak założyć temblak. Z tym że od razu wiedziałam, że w życiu sanitariuszką nie będę, dlatego że nie mogę patrzeć na krew (do dzisiaj mi to zostało, nawet jak mi biorą krew, to potrafię zemdleć). Ciekawostka, bo moja siostra (ta mała, która urodziła się w 1940 roku) skończyła medycynę i ona z tym za pan brat. Ja natomiast – nie. Tak się potem zresztą stało, nie ustawiałam się na sanitariuszkę.
Przyrzeczenie harcerskie złożyłam w marcu 1943 roku – to chyba też ważny moment w moim życiu. To było na Mokotowie przy sztucznym ognisku, zasłoniętych oknach, na początku paliła się czerwona lampka. Tam żeśmy składały przyrzeczenie.
Były uliczne gry harcerskie, rozeznania, defilada – dopiero teraz dowiedziałam się przed kim, bo to nasza hufcowa ją odbierała. Między innymi przechodziłyśmy po dwie osoby Nowym Światem, a ona siedziała ukryta. Były różne ćwiczenia – wyjeżdżaliśmy do Strugi, graliśmy w siatkówkę, gry, podchody. Były spotkania ze zrzutkiem z Londynu – wtenczas się tak mówiło. Nie wiem, kto to był, ale było takie spotkanie. [Spędzałam czas] na ćwiczeniach, różnych grach. W trudnych czasach okupacyjnych – do kina nie chodziliśmy, była godzina policyjna – trudno było się zorganizować młodzieży.
Wybuchło Powstanie. Nie wiedziałam o wybuchu Powstania, myśmy nie byli powiadomieni. Ale pamiętam dzień 1 sierpnia bardzo dokładnie. Niezależnie od tego, że wybuchło Powstanie, to był piękny, sierpniowy dzień. Byłam po raz pierwszy w prawdziwym beżowym kostiumie, przerobionym co prawda z [ubrania] mojego młodego wujka. Była spódniczka, był żakiecik, a ja już byłam panieneczka, miałam piętnaście lat. Pamiętam, że dumna i blada szłam w tym kostiumie Złotą w kierunku Marszałkowskiej na zbiórkę, bo zbiórka była wtedy wyznaczona. Na rogu stała kwiaciarka z kwiatami. Był taki zwyczaj, panie sobie dorabiały, sprzedawały różne rzeczy w koszyczkach. Pani miała bratki – brązowe z żółtymi oczkami. Dumna i blada wydłubałam grosiki i przypięłam sobie [kwiatki]. Stąd to moje wspomnienie, bo poczułam się taka dorosła.
Zaczęły się pierwsze strzały, w związku z tym już nie dochodziłam do Marszałkowskiej, wróciłam do domu. Zaraz pokazali się chłopcy, już w opaskach, okazało się, że to wybuch Powstania. Euforia.
Był komendant bloku – co robić? Zaczął organizować się szpital powstańczy,
vis à vis mojego domu, to było w gimnazjum Niklewskiego, duży gmach. Prosili, żeby zrobić zbiórkę po lokatorach – materiały opatrunkowe, koce, poduszki, żywność, która była. Z jakąś dziewczyną złapałam kosz – były duże kosze do bielizny (jak to panie, oburącz nosiły do magla). To był duży dom, dosyć bogaty, miał dwa czy trzy podwórza – przebiegłyśmy po mieszkańcach. Sypały się dary – piękna rzecz. Żeśmy wszystko nosiły do szpitala, do Niklewskiego i jeszcze do szpitalika na ulicę Sosnową (tam już mniej, ale też).
Potem zorientowałam się, że w naszym domu zaczęła organizować się jakaś komórka. Okazało się, że to jest Starostwo Miasta Stołecznego Warszawy (tak to się wtenczas nazywało). Dzisiaj wiem, że to była rejonowa delegatura rządu na Warszawę – Śródmieście Północ, ale wtenczas nazywało się to starostwo. Ponieważ wiedziałam, że z sanitariatem, do rannych to ja [nie bardzo się nadaję], więc zaczęłam się kręcić, żeby pełnić rolę pomocniczą. Nie bardzo chcieli się zgodzić, bo jestem za młoda, za mała – wiedzieli, o co chodzi. W każdym razie powiedziałam, że jestem harcerką, że dam sobie radę, żeby się przekonali. Zatrudnili mnie. Byłam najmłodsza. Trafiłam do referatu poszukiwań osób zaginionych (tak to się nazywało). Przyjmowałam zgłoszenia, miałam zeszyty alfabetyczne. Potem porządkowało się to i zanosiłam to do drukarni na ulicę Sienną. Drukowali obwieszczenia o osobach poszukiwanych. Obwieszczenia były potem rozklejane po całej Warszawie (chyba nawet jeden egzemplarz jest w Muzeum Historycznym Miasta Stołecznego Warszawy). Miałam legitymację (bo musiałam się poruszać), opaskę. Byłam szczęśliwa.
Ciekawostka: jak przechodziłam przez barykadę na Złotej róg Sosnowej, to zobaczyłam, że tam są też chłopcy (oprócz naszych z Armii Krajowej), którzy mają na ramieniu AL. Pytam się naszych chłopaków: „Co to jest?”. Uświadomili, że to Armia Ludowa, że to jest młodzież [z tej armii]. Pierwszy raz się z tym spotkałam, ale widziałam, była taka rzecz.
Potem korzystaliśmy z kuchni wojskowej, przynosili nam posiłki. W jednym z pokoi był nasłuch, więc aparaty radiowe – chłopcy przynosili różne z miasta, nasłuchiwali wszyscy, bo oczekiwaliśmy zrzutów, to był ten czas. A tu – „bum bum bum bum” i – „Z dymem pożarów” – to znaczy, że nic z tego nie będzie. Piękna rzecz, która mi się kojarzy z pierwszym dniem Powstania – jak zostały wywieszone flagi na budynkach. Na naszym domu, na balkonie pani Frenklowa, żona znanego, przedwojennego aktora Frenkla (on już chyba wtedy nie żył), wywiesiła piękny kilim z białym orłem na czerwonym tle. To było coś pięknego. Chłopcy salutowali, wszyscy zaczęli klękać, zaczęliśmy śpiewać „Boże coś Polskę”. Tego się nie zapomni, mam to stale przed oczami. Wszyscy myśleliśmy, że to się tak pięknie skończy, ale niestety wiadomo, jak było.
Jak wychodziliśmy z Powstania, to wychodziłam z ludnością cywilną. Zresztą całe starostwo – taka była dyspozycja, że wszyscy delegalizują się i wszyscy wychodzą [dowolnie] – każdy jak mógł. U mnie był taki dylemat, że byłam wysoką dziewczyną. Młoda, chudziutka, ale wysoka, miałam ładne włoski. Był dylemat – kto ma wziąć moją małą siostrę na rękę, jak przechodziło się przez selekcję w obozie w Pruszkowie (miała cztery latka). Był krzyżak, w który trzeba było wejść i dopiero – na prawo do obozu, na lewo na roboty albo gdzieś jeszcze. Z dziećmi podobno nie zabierali – już w obozie żeśmy zorientowali się, jak to jest. Moja mama była jeszcze młodą kobietą, miała niecałe czterdzieści lat. I [pytanie] – kto ma przejść? Babcia zdecydowała – była cudowna, znała życie (nie tylko dobrze gotowała, ale była bardzo dobrze zorganizowana), że jednak moja mama weźmie Hanię, bo zawsze z dzieckiem to łatwiej. Mnie trzeba [ucharakteryzować] tak, żebym przeszła. W związku z tym babcia upudrowała mnie mąką, wszystkie włoski mi zawiązała tak jak noszą kobiety na wsi – miała wiejską chustkę w kwiaty. Jak podchodziliśmy do selekcji, do bramki, to kazała mi kasłać. Więc kasłałam i kasłałam, żeby słyszeli. A Niemcy w ogóle bali się chorób. Bali się tyfusu, bali się gruźlicy – wszystkiego się bali. Jak przechodzę – już nie mogłam kasłać – to mi kazała [zrobić minę] – że to taka jestem. Jakoś udało się, przeszłam. W związku z tym przeszliśmy do wagonów na lewo – nie do obozu, tylko nie wiadomo gdzie. Miejscowi wiedzieli, nieraz uprzedzali, żeby chować się parę dni, żeby nie wychodzić, bo wiedzieli dokąd, ale nie zawsze.
- Chciałam poprosić, żeby pani opowiedziała więcej o Powstaniu. Gdzie pani mieszkała przez cały czas? Czy miała pani kontakt ze swoją rodziną? Mówiła pani tylko o początku Powstania – a później, jak już było trudniej?
Mieszkałam na ulicy Złotej 59, u dziadków. Dosyć ciężko nam było, bo ojca nie było, rodziny na wsi nie mieliśmy, więc żadnego dodatkowego zaopatrzenia. Zasobnych członków rodziny też nie [mieliśmy], więc właściwie nikt nie mógł się nami opiekować. Cały ciężar spoczywał na moich dziadkach. Potem mama poszła do pracy, więc już było troszkę łatwiej.
- Czy mieszkała tam pani całe Powstanie?
Całe Powstanie, dlatego że starostwo było zorganizowane właśnie w jednym z lokali. Były duże lokale od frontu i [w jednym] (było cztery czy pięć pokoi) zorganizowano [starostwo]. W związku z tym miałam styczność, z tym że ponieważ myśmy mieszkali w oficynie na piątym piętrze, więc całe Powstanie rodzina (mama, babcia, moja malutka siostrzyczka) – wszyscy mieszkali w piwnicy. Do domu nie chodziło się, bo był duży ostrzał. A propos ostrzału – jak wywiesiło się flagi, to zaczęły się bombardowania. Już były chyba trzy czy cztery zmasowane naloty niemieckich samolotów. Rzucali bomby burzące, zapalające – naokoło się paliło. Między innymi jedenaście bomb zapalających spadło jednego dnia na nasz dom. Ale były zorganizowane tak zwane brygady OPL (ochrona przeciwlotnicza) i mężczyźni, którzy tam byli, szczęśliwie ugasili nasz dom. Jak wychodziliśmy z Powstania, to stał, dopiero po Powstaniu został zburzony. Tak że wiele było zburzonych przed [końcem], ale nasz dom stał.
Jeszcze ciekawa rzecz – jak Niemcy zachowywali się podczas Powstania? Walka to walka, wiadomo, ale [samoloty] były tak nisko – nie było przecież żadnej broni przeciwlotniczej – tak nisko latali, że jak zawracali, to było widać lotników, wyraźnie widać było twarze lotników. Jak widzieli, że niosą rannych do szpitala na Siennej, to z broni pokładowej puszczali serię. Tak że szczególnie druga strona ulicy Złotej była stale pod ostrzałem. Jeśli nie z samolotów, które stale tam latały, to strzelec wyborowy siedział w Alejach Jerozolimskich. [To było] na tej samej wysokości… Tam są chyba teraz zakłady kartograficzne. Jest wieżyczka z zegarem i [strzelec] był tam ulokowany. Poprzez Chmielną miał na widoku całą tamtą stronę i stale ostrzeliwał. Tak że jak nieśli rannych do szpitala, to stale trzeba było uważać, bo był wyśmienitym [strzelcem] i strzelał do rannych. To były bardzo niebezpieczne rzeczy i paskudne, bo [strzelać] do Czerwonego Krzyża? Wszystko przecież było oznakowane.
Nasz budynek i tam, gdzie była połowa – od frontu wpadła tak zwana krowa, rycząca, więc [część] się zwaliła. Zdążyliśmy uciec przez kuchenne schody, bo były czynne. Potem część aparatów radiowych i nasłuchu właściwie została zniszczona.
- Jak wyglądały warunki w piwnicy, w której pani mama i siostra były przez całe Powstanie? Jak było w oficynie?
W mieszkaniu myśmy nie mieszkali, bo nie można było. Było wysoko, na piątym piętrze. Właściwie wszyscy mieszkańcy wysokich pięter (my także) urzędowali, spali w piwnicach.
Okropnie. To była straszna rzecz. W piwnicach był węgiel, jako że wszystkie mieszkania były ogrzewane węglem. Węgla było mało, więc właściwie całe życie podczas okupacji (już nie mówię o Powstaniu) koncentrowało się w kuchni, bo tylko tu się paliło, ale w piwnicach był węgiel. Na węglu i miale były porozkładane deski, pledy – coś, na czym można było siedzieć. W piwnicy byliśmy nie tylko my, ale byli też ludzie z innych dzielnic. Zapraszało się ich i razem [z nami] urzędowali. Zresztą nie wszyscy mieli piwnice, więc byli i sąsiedzi. Całe życie skoncentrowało się w [piwnicy]. Strasznie. Moja siostra nie pamięta wiele. Ponieważ miała loczki i była malutka, to jak mama wtulała ją w siebie, to ona krzyczała: „Moje loki! Moje loki!”. To było najważniejsze. Jak chciałam, żeby pamiętała, jak się paliło… Jak się palą domy, to jest huk (cug – jak to się mówi). Niezależnie od tego, że jest żar, czerwono, to jeszcze [huk]. Mówiłam: „Haniu, popatrz, żebyś pamiętała do końca życia”. Nie pamięta. Z Powstania pamięta tylko, jak wychodziliśmy, w Pruszkowie – kołowrotek selekcyjny, bo to kojarzyła z zabawką i jak Niemcy dawali zupę, bo była gorąca. To są jej dwa wspomnienia, więc jaka ulotna jest pamięć i jak niewiele pamięta takie małe dziecko. Nawet jak przypominam niektóre rzeczy, to niestety nie pamięta.
- Na początku Powstania poszukiwała pani osób?
Biuro poszukiwań, tak, ale to nie była akcja tylko zorganizowanie biuletynów, które były rozklejane po całej Warszawie. Zanosiłam to do drukarni.
- Co było dalej? Czy pani robiła to przez całe Powstanie?
Tak. To był referat poszukiwań osób zaginionych. Był tam jeszcze wydział propagandy, wydział prasy – wiem, że też były komórki tego typu. W mojej komórce były trzy osoby – dwie starsze panie (niestety nie pamiętam żadnych nazwisk) i ja. Byłam najmłodszą dziewczyną, wobec tego pobiegłam do drukarni, przyniosłam papier – tego typu historie. Pamiętam (to wynika [też] z mojego pamiętnika, który prowadziłam w Powstanie), że wpisywałam do zeszytów osoby według alfabetu. Potem robiło się z tego wykaz i [drukarnia] to drukowała. To była moja podstawowa rzecz, nie mówiąc o pierwszym zaopatrzeniu – zbiórkach na rzecz szpitali.
- Jak pani pamięta swoich kolegów, którzy walczyli w Powstanie?
Nie miałam styczności z kolegami, dlatego że myśmy byli w różnych dzielnicach. Na zbiórkę już nie dotarłam i dlatego zgłosiłam się tutaj, do najbliższej jednostki, która mi się wyłoniła, żeby włączyć się do pracy i być czynną. I to mi się udało. Styczności z kolegami niestety nie miałam, nikogo nie spotkałam, nikogo nie było. Dopiero żeśmy się znaleźli po Powstaniu. Nieliczni.
- Jakie były nastroje ludności cywilnej, z którą miała pani styczność?
Pierwsze dni to była pełnia szczęścia, łzy radości, wzruszenia. To było coś pięknego. Wszyscy czekali, że to już niedługo. Tuż przed Powstaniem – Powstanie wybuchło we wtorek, a w niedzielę byłam na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, gdzie teraz stoi Rotunda. Zresztą [byłam] nie tylko ja, ale tłumy warszawiaków. Stali po obydwu stronach Alej, bo Niemcy w popłochu uciekali mostem Poniatowskiego ze wschodu. Jakieś furmanki, na rowerach, wozach, z pierzynami – w popłochu. Wszyscy stali i bili im brawo. Oni już zupełnie nie reagowali, tak że już było wiadomo, że to były już ostatnie dni. Sowieci zresztą nacierali. Myśmy wszyscy łudzili się, że tylko patrzeć, jak wejdą Rosjanie. Jak słychać było huk artylerii (bo było słychać), jak leciały piękne pociski, to myśmy się tego nie bali, bo myśmy wiedzieli, że to idzie wyzwolenie. Przecież to sprzymierzeńcy – tak myśleliśmy. Potem okazało się, że pewnego dnia… Wychodziła gazeta „Rzeczpospolita Polska” – jedna z wielu – i tam właśnie powiedzieli, że Sowieci stanęli i nawet wycofują się. I tu zaczął się niepokój, że właściwie nie mamy co oczekiwać pomocy.
Zrzuty zaczęły się chyba w drugiej połowie sierpnia albo nawet później. Ponieważ dużo terenów było już zajętych przez Niemców, więc w większości doszły do Niemców, nastroje zaczęły się psuć. Strach, obawa, poczuliśmy się opuszczeni. Z Zachodu pomocy nie było, Wschód zatrzymał się i zostaliśmy właściwie sami w tej rozterce. Dużo rannych, zabitych. Wszędzie groby – gdzie tylko można było, wszystkie trawniki rozkopane. Na boisku szkolnym u Niklewskiego, w szpitalu, był grób przy grobie. Trudno to nazwać grobami. To były doły, w których chowano w prześcieradłach, w kocach. Parę lat temu poszłam – z ciekawości – zobaczyć, jak to teraz wygląda, bo dobrze znałam ten szpital. Całe boisko jest zaasfaltowane, nie ma śladu. [Wtedy] wszystkie trawniki były zasłane grobami.
Myśmy mieszkali cały czas na Złotej – tu gdzie było starostwo – od drugiego podwórza, bo budynek z drugiego podwórza wychodził na ulicę Chmielną. Ulica Chmielna to było zaplecze Dworca Głównego. Tam już stali Niemcy – na Chmielnej i na dworcu byli Niemcy. Stale atakowali, chcieli przedrzeć się na Złotą, bo cały czas była w rękach powstańców: Złota, Sienna, Śliska, kawałek Żelaznej aż do Marszałkowskiej. Można było przechodzić przez barykadę, było połączenie. Tam stale atakowali tak zwani kałmucy – baliśmy się ich wszyscy. W szeregach niemieckich było dużo innych nacji – byli bezwzględni. Stale dzień i noc stał u nas posterunek policji, żeby… Nie było wody, nie było światła, nie było co jeść. Jak gdzieś padł koń (bo dużo koni było przecież podczas okupacji), to wiem, że moja babcia poszła z nożem i [przyniosła] kawałek mięsa, więc to była taka atrakcja.
Na każdym podwórzu były kapliczki. Były już także podczas okupacji, ale podczas Powstania stały się właściwie ołtarzem, gdzie odbywały się modły, gdzie śpiewało się pieśni religijne. Pamiętam jedno, bardzo uroczyste nabożeństwo, nawet przyszedł ksiądz. To było 15 sierpnia. Wtenczas pierwszy raz dowiedziałam się, że to jest Dzień Żołnierza. Była wielka uroczystość, bo i chłopcy byli. Była msza polowa.
Miałam kolegę (troszkę starszy ode mnie), mieszkał na tej samej klatce. Jak szedł do Powstania, to mama dała mu garść owocowych cukierków. Zginął w pierwszych dniach Powstania. Dali znać, wiedzieli, gdzie zginął. Jak go chowali (naturalnie nie na żadnym cmentarzu), to wiem, że jeszcze mówili, że miał w kieszeni nasze cukierki.
W kranach wody nie było w ogóle, chodziło się po wodę. Myśmy chodzili do przeciętej rury w leju po bombie na rogu ulicy Złotej i chyba Zielnej. [Chodziliśmy] z wiadrami. [Była] glina, bo dół był bardzo duży, człowiek ześlizgiwał się po wszystkim. Na dole była pęknięta rura, podawaliśmy wodę. Też tam chodziłam. Siły wielkiej nie miałam, ale wodę trzeba było zdobywać. Też trzeba było uważać, bo dół był akurat po tej stronie, gdzie strzelał „gołębiarz”. To było w pobliżu PAST-y, [gdzie] było duże bombardowanie i był olbrzymi lej po bombie.
Nie było pieczywa. Zaprzyjaźnieni sąsiedzi, którzy mieszkali na parterze, udostępniali [miejsce] mojej babci i robiło się placki czy zupę. Było dużo kaszy jaglanej (nie wiem, skąd [wzięło się] tyle kaszy). Jeśli już było co ugotować, to takie posiłki, bo coś trzeba było jeść. Tak żeśmy jakoś przetrwali.
- Proszę opowiedzieć, co było po wyjściu z Warszawy. Skończyła pani opowieść na tym, jak państwo wsiadają do pociągu.
[…] W Pruszkowie działała komisja sanitarna, lekarska. Ponieważ byłam po ciężkiej chorobie (po zapaleniu płuc, miałam wodę w boku, zrosty), więc może myśleli, że uda mi się uzyskać zaświadczenie lekarskie, które mnie uchroni przed wyjazdem do Niemiec. Były bardzo duże kolejki, ale stałam z moim wujem (był siedem lat starszy ode mnie). Dostaliśmy się do lekarza, ale nic z tego nie wyszło. Uznali, że zdrowi i nie dostałam zwolnienia. Jak żeśmy zapakowali się do wagonów (to był wagon po węglu), [usiedliśmy] na tobołach. Z Powstania właściwie żeśmy wynieśli jedzenie. Babcia porobiła toboły na plecy (na rzemieniach, bo plecaków przecież nie było). Każdy miał trochę kaszy, sucharów – to, co było jeszcze możliwe do zjedzenia, to było najważniejsze. Wyszłam w butach od łyżew ([buty] sznurowane, z choleweczką), były duże gruzy. Nie nosiło się spodni, nie było mody, dziewczęta, niestety…. Tylko nieliczne, z brygad szturmowych, miały spodnie od chłopców. Wyszłam w zimowym palcie, bo szła zima. Wszyscy mieli tylko to, co na sobie, nie niosło się ze sobą żadnych ciuchów. Jeszcze ciekawostka – mieliśmy obrączki (czy pierścionki) rodziców. Moja siostra miała zaszyte pod guziczek, ja miałam zaszyte pod guziczek w razie czego, żeby można było wyjąć, wykupić się i uciekać.
Jak zapakowali nas do wagonów, to żeśmy ulokowali się na mokrych tobołach. Padał deszcz. Moją siostrę Hanię bolało ucho. Myśmy byli wszyscy zawszeni, brudni, bo przecież niemyci. To był obraz nędzy i rozpaczy. Nie wiadomo gdzie nas wieźli. Jechaliśmy i jechaliśmy, bo pociąg stale zatrzymywał się i przepuszczał niemieckie [pociągi] osobowe. Jechaliśmy cały dzień, całą noc, więc właściwie nie wiadomo było, gdzie już jesteśmy. Rano pociąg zatrzymał się. Po tobołach wpakowałam się na górę, patrzę – jakaś stacja. Wprowadzili nas na boczny tor. Patrzę – napis. Rzucił mi się w oczy napis z gotyckim „Z”, dużym. Myślę sobie: Boże! Już na pewno jesteśmy w Niemczech, ale jak się [wczytałam], zaczęłam dukać: Tomaszów Mazowiecki. Znałam [to miasto], dlatego że podczas okupacji ciocia, która mieszkała w Tomaszowie Mazowieckim, zaprosiła mnie na wakacje. Byłam dwa tygodnie, w związku z tym kojarzyłam Tomaszów z ciocią. Ciocia miała tam restaurację, była znana, dosyć zamożna. Skojarzyło mi się to, myślę: Boże! W Tomaszowie Mazowieckim! Patrzę, a na stacji na peronie stoi ciocia z moją kuzynką. Wychodziła, miała rodzinę w Warszawie – mówi: „Może ktoś będzie jechał”. Krzyknęłam, ile sił w piersiach: „Ciociu!”. Ciocia mówi: „Uciekaj!”. Mówię: „Nie mogę, bo mam Hanię, mamę, babcię”. Ciocia mówi: „Dawaj Hanię!”. Mówię: „Mamo, dawaj Hanię!”. Hanię podałam górą cioci. Ciotka przyleciała, zabrała. [Dalej Hanię] już zabrała kuzynka i uciekła z nią. Ludzie pomagali, wyrzucali nasze tobołki. Babcia była tęga, już starsza osoba, ale jakoś ją przerzucili. Zjawili się Niemcy. I nic tylko każą nam z powrotem wskakiwać do wagonu. Zrobił się krzyk, rwetes, a oni jak to oni, z bronią. Ale że ciocia była restauratorką i znała się na rzeczy, więc jakoś z nimi pogadała. Nie wiem do dziś, czy im coś dała, czy obiecała, w każdym razie odeszli i myśmy w związku z tym w ten piękny sposób wylądowały u cioci.
Dostałyśmy do zagospodarowania stryszek. Babcia pomagała – to już nie była restauracja, tylko jadłodajnia, już ciocia wydawała dla mieszkańców obiady na kartki. Pomagałyśmy, jak każda z nas umiała – babcia w kuchni, ja natomiast urzędowałam za bufetem. Rozliczałam z kartek panów kelnerów. Potem naklejałam [kartki] do rozliczenia, bo potem na to ciocia dostawała przydziały. I te paskudne… Pamiętam, że stale były wydawane kluski z marmoladowym sosem. Było to okropne, ale ludzie jedli, myśmy też to jadły. Już pracowałam. O szkole znowu nie było mowy, bo ani warunków, ani znajomości.
Tak doczekaliśmy do końca wojny. Pamiętam dzień, kiedy wkroczyli Rosjanie. Widziałam żołnierzy frontowych: [na] mrozie, w walonkach, zlanych potem, tak goniących Niemców, że na własne oczy widziałam (jak wyszłam z mamą, bo wydawało mi się, że to już, że za Niemcami wolność), jak jeszcze Niemiec (chyba zaspał) wyjechał z bramy na motocyklu z koszem, uciekał i Rosjanin jak przycupnął, jak mu jeszcze przyłożył! Tak uciekali Niemcy, w takim popłochu.
Jak już wkroczyli Rosjanie, jak uciekli Niemcy, to wydawało nam się, że to już rzeczywiście koniec wojny, że lada dzień wrócimy do domu, że wróci ojciec, ale, okazuje się, że nam się to tylko wydawało. Okazało się, że nie mamy dokąd wracać. Mama przyjechała do Warszawy, zabrała się z wojskiem, żeby zobaczyć, jak wygląda dom. [Okazało się], że nie ma dokąd wracać. Musieliśmy jakoś urządzać się w Tomaszowie. Ojciec wrócił z niewoli po pięciu latach – pierwszy raz zobaczył moją pięcioletnią siostrę Hanię. Mnie nie poznał na ulicy. Zapisałam się do szkoły już w 1945/1946 roku, żeby trochę gonić, bo stale człowiek był do tyłu. Powiedzieli, że jestem w szkole – przyszedł pod szkołę. Nie poznałam ojca. Był w mundurze amerykańskim, ja już z dziecka stałam się panną.
Nie było co ze sobą zrobić, ale tata przyjechał do Warszawy, znalazł pokój (nie mieszkanie) do wyremontowania. Dopiero chyba w 1947 roku ściągnął nas do Warszawy na stare śmieci.
- Jak pani pamięta zburzoną Warszawę?
Jak wychodziliśmy z Powstania, to właściwie były same gruzy. Myśmy szli na ukos, przez Żelazną do Wolskiej, właściwie po samych gruzach. Serce się krajało, bo albo paliło się, albo zgliszcza, albo wszystko zniszczone. Cała Wola była przecież też zniszczona przez Niemców. Wydawało mi się, że już nigdy nie wrócę do Warszawy. To była straszna rzecz. Jak usłyszałam pierwszą melodię „Warszawo, ty moja Warszawo” właśnie w Tomaszowie, pod głośnikiem, jaki wojsko zawiesiło na latarniach, to tak ryczałam (trudno powiedzieć, że płakałam)... Wydawało mi się, że już rzeczywiście nigdy się nie wróci. Wróciło się też na gruzy naokoło, ale wszyscy tak mieszkali, więc nie było wielkich różnic. Łapami – to teraz niemodne, ale ile gruzów się przerzuciło, to nie do opowiedzenia. I to robiło się nie z przymusu, tylko ze szczerych chęci. Zależało nam, każdy kawałek czystego miejsca to już było pole do popisu.
Zaczęłam chodzić do szkoły, [zrobiłam] małą maturę w gimnazjum Słowackiego (wtenczas tak było). Chciałam uczyć się dalej, ale było bardzo ciężko, nic nie było w domu; właściwie znowu byliśmy goli i nadzy. Musiałam niestety iść do pracy, ale jednocześnie uczyłam się, bo chodziłam do liceum Batorego i skończyłam [je]. To było dla pracujących – zorganizowali naukę popołudniową, wieczorową i dzięki temu zrobiłam tam dużą maturę, już jednocześnie pracując.
- Gdzie był więziony pani ojciec?
Najpierw dostał się do niewoli radzieckiej. W wyniku wymiany jeńców… Nie wiem, jakie to były porozumienia, ojciec nie żyje, trudno mi teraz to skonfrontować. Właściwie dużo więcej wiadomości mamy teraz, niż mieliśmy wtenczas, przecież nikt nie wiedział o tym. Ojciec uciekał z wojskiem, ze swoim całym taborem na wschód, bo tam wszyscy uciekali przed Niemcami. [Na wschodzie] dostał się do niewoli. Nikt nie wiedział o tym, że Rosjanie 17 września zajęli także tamte tereny. Pewno w związku z miejscem zamieszkania była jakaś wymiana i ojciec dostał się do niewoli niemieckiej. W stalagu ojciec był w stopniu chyba sierżanta i tam dopiero wyzwoliły go wojska amerykańskie. Dostał się do wojska, nie do Andersa, ale do sił zbrojnych na zachodzie. Trochę popracował, ale wiedział już, że myśmy wyszli z Warszawy, bo zabrałam list jeniecki, który był, i daliśmy ojcu znać. Wiedział, że żeśmy przeżyli, wiedział, gdzie ma przyjechać. Tak nas znalazł.
- Skąd się wziął pani pseudonim w Powstaniu?
Miałam pseudonim „Paproć”, dlatego że byłam w drużynie harcerskiej, która nazywała się „Młody Las”, w zastępie „Runo leśne”. Wszystkie dziewczęta, które były w tym zastępie, miały pseudonimy, które były związane z lasem. Była „Kora” – Hania Jasińska (z którą zresztą jestem w kontakcie do dzisiaj, znamy się już ponad pół wieku), była Hela Korecka „Malina”, była „Konwalia” – takie pseudonimy. I dużo chłopców, którzy byli w drużynie „Ziem Zachodnich”, więc mieli „Wichry”, „Burze”, „Gromy” – takie pseudonimy. Z niektórymi nawet utrzymuję kontakt do dzisiaj, dlatego że jestem w Stowarzyszeniu „Szarych Szeregów”. Taka bowiem była tradycja, już po Powstaniu, że zawsze 1 sierpnia wszyscy warszawiacy związani z Powstaniem spotykali się na cmentarzu wojskowym na Powązkach. W 1990 roku przy kwaterze, przy grobach naszych chłopców (brzozowych krzyżach na kwaterze „Zośki”) dowiedziałam się, że zaczyna się organizować stowarzyszenie. Byłam jedną z pierwszych, która się zgłosiła i minęło już siedemnaście lat.
- Czy chciałaby pani coś dodać na temat Powstania albo wojny?
Podsumowując?
Jak patrzę wstecz, to były straszne, ale piękne chwile. Tego się nie zapomni. I to trudno nawet opowiedzieć. Nie mówię już o tym, że nie ma filmów – bo nie ma. Właściwie żaden film nie jest w stanie tego oddać, co każdy z nas… Może mam nawet stosunkowo mało wspomnień, ale jak się słucha relacji innych, to są to opowieści nie z tej ziemi. To były piękne dni. Potem były straszne dni. Piękne były początkowe, kiedy płakaliśmy ze szczęścia, że już pozbyliśmy się okupantów, że zaczniemy żyć pełną piersią, że wróci niepodległość, wrócimy do szkół, do rodzin. Niestety. Powstanie upadło, sojusznicy nas zawiedli. Jałta i jej skutki… Smutno. Nie chcę nawet o tym mówić, bo to przekracza już moje oczekiwania – tak najdelikatniej powiem. Ale to, co zostało we wspomnieniach, i całe przygotowanie do życia, trudy, których nikt nie jest w stanie opowiedzieć – mnie się też nie udaje. Właściwie całe stracone dzieciństwo, młodość, bo i cała okupacja, i po Powstaniu. Właściwie byliśmy straconym pokoleniem. Stale tylko goniliśmy szkołę. Kto miał warunki, kto miał zaplecze, dużą rodzinę, [zaplecze] materialne, to może się i poustawiał. Część nawet z moich przyjaciół, harcerzy została za granicą. Nie wrócili do kraju, bo tam znaleźli się w obozach. Ci, co tu zostali, to żeśmy przecież w ogóle po Powstaniu nie przyznawali się ani do swojej przynależności do „Szarych Szeregów”, ani do uczestnictwa w Powstaniu Warszawskim. I właściwie żeśmy byli stale zakamuflowani. Dopiero niedawno… Właściwie wszystko jest bardzo spóźnione, bo i wielu z nas nie ma, a ci, którzy zostali, to już coraz mniej może pamiętają. Pamięć jest ulotna, właściwie fragmentami się o tym pamięta. Człowiek się roztkliwia, wspomina i smutno…
Warszawa, 29 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich