Zdzisław Kowalewski „Zdzich Drugi”
Nazywam się Zdzisław Kowalewski, urodziłem się 28 czerwca 1925 roku w Warszawie. W czasie Powstania brałem udział w Zgrupowaniu „Ruczaj”, Lisowski, pseudonim „Zdzich Drugi”, ostatni stopień podporucznik czasów wojny.
- Proszę powiedzieć w kilku zdaniach o swoich latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?
Urodziłem się na ulicy Mazowieckiej, od 1929 roku przenieśliśmy się na Szeroki Dunaj, na Stare Miasto. Chodziłem najpierw do przedszkola, którym opiekowała się żona Marszałka Józefa Piłsudskiego. W związku z tym w 1931 i 1932 roku, byłem u Marszałka jako chłopiec z całą grupą z okazji święta narodowego w Belwederze.
- Jak pan wspomina to spotkanie?
Z „Dziadkiem” bardzo przyjemnie. Dziewczynki były ubrane w ubiory krakowskie, jako krakowianki, kujawianki, a ja byłem marynarzykiem, a inni chłopcy byli strzelcami z Legionów Piłsudskiego. „Dziadek” brał każdego z nas na kolana, dziewczynki w „manną kaszkę” grały, kręciły się, a on brał nas na kolana i pytał się: „A kim chciałbyś być?”. Ja marynarzem, inni byli w mundurach lotniczych, byli lotnikami, to on mówi: „Złap mnie za wąs”. Wtedy Marszałek chaps! Jak się cofnęło rękę, to mówił: „O! Nie będziesz marynarzem, za mało masz odwagi”. Bawiła się też z nami Jagódka, młodsza córka Marszałka, i Wanda, ona starsza była, miała wtedy chyba dwanaście lat. Z boku tylko przyglądała się, jak się bawimy. Później dostawaliśmy po paczce słodyczy i jechaliśmy do Zamku Królewskiego na spotkanie z prezydentem Ignacym Mościckim i całym korpusem dyplomatycznym, ale to byli poważni ludzie. Myśmy prezydenta Mościckiego nie lubili tak jak „Dziadka”, bo „Dziadek” był bezpośredni do nas, a on był wysoki, poważny, między poważnymi ludźmi, na czarno ubrany, wszyscy we frakach. Tak że tu było poważniej i też żeśmy tańczyli, śpiewaliśmy piosenki legionowe, deklamacje wierszy i też dostaliśmy po paczce słodyczy. Tak zawsze kończyło się takie spotkanie.
- Pan jeszcze powiedział, że dziewczynki grały w jakąś „kaszę manną”. Co to jest za gra?
Jak wszystkie dziewczynki grają, trzymają się za ręce i kręcą się w kółko, to jest „manna kaszka”.
- Teraz nie ma takiej zabawy, takiego kręcenia.
Szkolę powszechną ukończyłem, to była Szkoła nr 1 im. Tadeusza Kościuszki na Królewskiej 18, zaraz przy ulicy Granicznej. W zasadzie to była szkoła koedukacyjna, ale ze względu na bliskość dzielnicy żydowskiej, to u nas było około czterdzieści, pięćdziesiąt procent dzieci żydowskich, i dziewczynki, i chłopcy. Tak że myśmy razem z nimi się uczyli. Na religię do nas przychodził ksiądz, dzielono klasy na połowę, do nich przychodził na religię rabin. Ale zawsze w klasach było około pięćdziesiąt procent dzieci polskich, dzieci katolików i Żydów.
- Jak się te relacje układały między katolikami a Żydami?
Bardzo normalnie. Na przykład profesor Jerzy Holzer też chodził wtedy. Izerson, syn adwokata, z nim była taka sprawa, że pani Maria Sanecka, nasza wychowawczyni… jej syn, kapitan Sanecki zginął w czasie wybuchu czołgu w czasie Powstania na Starówce. Ona pewnego razu przyszła od kierownika i powiedziała: „Słuchaj ty, Izerson, ty nie chodzisz na religię, rabin mi się tutaj żalił”. On mówi: „Bo ja jestem bezwyznaniowiec”. Myśmy tak jeden do drugiego: „Kto to jest ten bezwyznaniowiec? Co to jest?”. Wtedy zawołała jego ojca do szkoły, rozmawiali, tak że za kilka dni pani Sanecka przyszła cała w pąsach, czerwona, takiej złej jeszcze jej nigdy żeśmy nie widzieli. Uderzyła ręką w pulpit stołu i mówi: „Izerson! Nie ma tutaj bezwyznaniowców! Albo do księdza, albo do rabina!”. To była jedna rzecz. Drugą rzecz, pamiętam, że z tyłu w innym rzędzie siedziała Ewa, Żydówka. Wzięła, już nie pamiętam, czy stalówkę, czy gumkę, odwróciłem się do niej, widzę tą gumkę czy stalówkę i mówię do niej: „Ewa! Ty Żydowico, oddawaj mi tą gumkę!”. A ona palcem mi pokiwała i mówi: „Zdzisiu, ja nie jestem żadna Żydowica, ja jestem Polaczka, tylko wyznania Mojżeszowego”. Do dzisiaj pamiętam tą Ewę i właśnie ten moment, jak ona mi powiedziała, nie że jest Polką, tylko: „Ja jestem Polaczka, tylko wyznania Mojżeszowego”. Tą scenkę pamiętam, mam przed oczami przez tyle lat.
Nie, myśmy się bawili, graliśmy w piłkę. Pani od gimnastyki uczyła nas różnych tańców i jak były przerwy, na sali rekreacyjnej grała muzyka, to znaczy u kierownika był gramofon, a głośnik był na sali i żeśmy tańczyli. Uczyliśmy się wtedy fokstrota, slowfoksa, tango i przede wszystkim narodowe tańce, jak: polonez, mazurek, krakowiak, kujawiak i różne nasze narodowe tańce, dziewczynki i chłopcy razem. Chłopcy zawsze się jakoś zmagali. Czasami graliśmy w „gałganiarkę”, piłkę mieliśmy z gałganów. Wtedy na sali rekreacyjnej, czasami jak [pani] wyrzuciła kogoś z lekcji, to się grało. Ale specjalnie żadnych jakichś… razem wspólnie… Bo pod dwunastym na Królewskiej była giełda i było mnóstwo Żydów z brodami, z pejsami, patrzących w różne gazety, w pisma, mnóstwo cyfr różnych, to czasami żeśmy przebiegali przez nich i rozbijaliśmy ich…
Tak, miałem dwie siostry, ale siostry przyrodnie i brata przyrodniego.
Starsi ode mnie, jedna siostra pięć lat, druga dziesięć lat, a brat był piętnaście lat starszy.
Nie, z innego ojca.
- Czym pana rodzice się zajmowali?
Mama była przy mężu, a ojciec był mistrzem brukarskim, tak samo jak i mój dziadek, bo ojciec pochodził z Łodzi. Dziadek mój był mistrzem brukarskim i w Łodzi był jednym z pierwszych członków PPS-u Józefa Piłsudskiego, bo Józef Piłsudski był jednym z twórców PPS-u. W 1905 roku, u nas to się nazywało „rozruchy w Rosji”, to była rewolucja 1905 roku, to wraz z innymi robotnikami, ze swoimi pracownikami ustawiali barykady i walczyli przeciw kozakom dońskim, bo Rosjanie mieli wtedy Łódź. Ojciec urodził się w 1901 roku i po uzyskaniu niepodległości na ochotnika poszedł do armii, był w 9. Pułku Ułanów Krakowieckich. Pierwszy raz ranny w forcie w Dyneburgu na Łotwie, drugi raz pod Sokółką, a trzeci raz jako rekonwalescent w Warszawie, gdy zbierano wszystkich rekonwalescentów. Bolszewicy byli pod Warszawą, młodzież szkolna, licealna, gimnazjalna też walczyła, pomagała i ojciec był wtedy w 1. Pułku Szwoleżerów, ranny pod Radzyminem, gdy szarża naszej kawalerii walczyła z kozakami. Został ranny w głowę, cięcie przez głowę, tak że ojciec był trzy razy ranny. Z tego powodu że ojciec był inwalidą wojennym i był w Związku Inwalidów Wojennych, mieszkając na Szerokim Dunaju, dostałem się jako dziecko do szkoły, która była pod opieką żony Marszałka Józefa Piłsudskiego.
- Dziadek jak miał na imię?
Antoni.
- Gdzie prowadził ten zakład?
Nie, to brukowali ulice, więc wraz ze swoimi robotnikami brukował ulice. Jeszcze wtedy nawet asfaltu nie znano, tak że brukowano ulice, chodniki.
Tata był w Warszawie.
- Nie wie pan, które ulice akurat tata brukował w Warszawie?
Wiem, chodziłem tam. Ulicę Puławską aż do Wyścigów. Jak były wakacje, to przecież nie wyjeżdżaliśmy na wakacje, bo pieniędzy nie było. Ulicę Grochowską całą, aż do Wawra, następnie przy Polu Mokotowskim, bo wtedy to było lotnisko. W lecie właśnie przychodziłem, bo były właśnie nasze [samoloty] RWD. RWD 8 to był szkolny, RWD 13 na czerwono malowany ze strzałą to był turystyczny, RWD 5, na którym oni… ten kapitan… już nie pamiętam, przeleciał przez Atlantyk, z Dakaru do Brazylii. Potem było RWD 6, na którym Żwirko i Wigura… To wszystko, to takie małe ptaszki, więc one na lotnisku mokotowskim wtedy startowały, lądowały. Całe lato, właśnie gdy robiono ulicę Żwirki i Wigury i te inne, to ojcu zanosiłem obiad i czekałem do końca, bawiłem się na tym lotnisku z innymi chłopcami, koło lotników, samolotów.
- Bo ojciec robił takie „kocie łby”?
Nie, stare to były „kocie łby”, a potem była taka długa kostka, też granitowa, na tym dorożki łatwiej jeździły. Później była kwadratowa, właściwie sześcian granitowy, gdzie brukarze we wachlarz układali, a co pięć metrów kobiety… asfaltem wylewały jako dylatacja. Ale wtedy drogi były tak zrobione, że miały podkład betonowy i dopiero na tym cemencie układało się te kostki. W 1939 roku niemieckie czołgi szły, później w 1941 czołgi szły przez Warszawę na niemiecki front wschodni, a potem wracały tak samo. I Rosjanie przechodzili... Jednak Grochowska ulica, którą przedwojenni brukarze robili i Puławska, to były przelotowe przecież ulice i są do dziś przecież, były zdatne do użytku. Tylko w miejscach gdzie bomby uderzały w 1939 roku, były remontowane, w tych miejscach tylko były różne zapadłości.
Bolesław.
- W domu był pan wychowywany w duchu patriotycznym, kult Marszałka Piłsudskiego…
Mój ojciec na uroczystą zmianę warty zawsze mnie brał i to się nazywało „na kozaka”, bo „na barana” to z tyłu, a „na kozaka” z nogami tak żebym widział, co się dzieje. Na stoki Cytadeli, do Cytadeli samej, gdzie był napis przy bramie straceń „X Pawilon”. Później gdzie była szubienica, na której Rosjanie wieszali patriotów polskich. Potem dąb, który cementem był trochę utrzymywany, przy którym rozstrzeliwano i później już nie widziałem, ale przypominam sobie, że w stronę Wisły była studnia, gdzie na dole był, tak jak teraz nowocześnie mówi się – „wilk”. To jest do mielenia kości, jak się norki chowało lub jak się lisy chowało, to trzeba było im dać mięsa. Była taka duża studnia i niektórych więźniów, którzy zostali powieszeni czy rozstrzelani, a w wyroku było, że nie oddadzą ciał rodzinie, to właśnie tam podobno wrzucano, mielono i to rurą wchodziło w nurt Wisły. To sobie przypominam, jak ojciec mi opowiadał. Zawsze chodziliśmy tam, bo wtedy właśnie były uroczystości PPS-u, większości lewicowych organizacji, ze względu na to, że Piłsudski prowadził PPS i wszyscy szli za nim.
- Pamięta pan pogrzeb Marszałka?
Tak, zmarł 12 maja 1935 roku. Przed godziną jedenastą wszystkie nasze klasy w szkole weszły na salę rekreacyjną, a nasza wychowawczyni pani Maria Sanecka i inne nauczycielki… w zasadzie to tylko był jeden nauczyciel mężczyzna od przyrody, a tak były wszystkie panie i czekały na wiadomość. To było około jedenastej, pani Sanecka wyszła od kierownika, oni mieli radio, słuchali komunikatów i powiedziała: „Dzieci, zmarł «Dziadek»”. Zaczęła płakać, wszystkie dziewczynki za nią zaczęły płakać i chłopaki też [tylko pociągali nosem], bo chłopaki nie płaczą. Ale strasznie wszystkim było żal, szczególnie mówię o dzieciach, że „Dziadek”, że Marszałek Józef Piłsudski zmarł.
Nie, na pogrzebie to było mnóstwo ludzi na Krakowskim Przedmieściu, bo z trumną to w jedną stronę szło… Tak że był jeden wypadek, gdzieś zawalił się balkon z ludźmi, którzy tam byli. Ale na samym pogrzebie po prostu nie byłem. Słyszałem tylko od ojca, od ciotek, bo wszyscy byli, ci starsi, a mnie nie chcieli wziąć ze względu na to, że mnie tłum ściśnie.
- Dobrze, a teraz wrzesień 1939 roku. Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
W 1939 roku skończyłem szkołę i zdałem do gimnazjum, bo wtedy to już było Gimnazjum Mechaniczne imienia Konarskiego w Warszawie. Na tysiąc dwustu kandydatów było osiemdziesiąt miejsc, zdałem z siedemnastą lokatą. Tak że bardzo dobrze zdałem, ale w ogóle nie miałem żadnych korepetycji. Tak że później po zdaniu egzaminu pobiegłem do szkoły i przede wszystkim naszej pani wychowawczyni i wszystkim nauczycielkom podziękowałem. One też były tak zadowolone, że z naszej szkoły dostałem się bez żadnych korepetycji, bez niczego i z siedemnastą lokatą. 1 września, właściwie ciut wcześniej, byłem u swojej ciotki na Targówku. Jak ulica Oszmiańska wchodzi do ulicy świętego Wincentego, to prostopadła do niej jest mała uliczka Witebska. Byłem wtedy u ciotki, mnóstwo było trawy, mnóstwo było łąk, nie było wszystko jak teraz jest zabudowane. Byłem u siostry mojego ojca, ona był moją matką chrzestną i wojna właśnie mnie zastała na Targówku. W tym czasie już mieszkaliśmy na ulicy Długosza, na Woli, to jest prostopadła do Młynarskiej, jak cmentarze ewangelicki, kalwiński i żydowski. Mieszkaliśmy pod [numerem] 27, na drugim piętrze, mieszkania czternaście. W związku z tym zostałem u ciotki na Targówku, a że byłem harcerzem, bo była drużyna harcerska… A na ulicy Oszmiańskiej też była szkoła i też była drużyna harcerska. Wtedy miałem piętnasty rok, czternaście lat skończyłem w czerwcu i harcerze z drużyny ze szkoły z ulicy Oszmiańskiej pomagali żołnierzom przy budowie stanowisk, przynosiliśmy im wodę, budowali stanowiska dla karabinów maszynowych dla siebie. Na tych łąkach była czwarta linia obrony Warszawy. Ojciec w tym czasie był inwalidą wojennym, nie był w wojsku, ale był w VII Oddziale Technicznym na ulicy Podskarbińskiej ze swoimi brukarzami. Gdy artyleria niemiecka strzelała i niszczyła drogę, ulice Grochowską, to oni natychmiast remontowali, żeby ulica była przejezdna. W nocy, jak można było, ojciec właśnie przychodził do nas, ale tylko na Targówek, do ciotki do domu. Do mamy już na Wolę, bo to i przez most, przez całą Warszawę, to nie dochodził.
- Jak wkroczyli Niemcy do Warszawy?
Jak wkroczyli Niemcy do Warszawy, to żeśmy poszli z ojcem do domu. Okazało się, że w domu jest wszystko w porządku. Najstarsza siostra już wtedy pracowała, brat też pracował przedtem, po wojsku też pracował w Sprawdzianach, a siostra była na ulicy Zielnej, to był fryzjer i ona była manikiurzystką.
- Pan powiedział, że brat pracował w Sprawdzianach. Co to jest?
Sprawdziany, to była wojskowa fabryka sprawdzianów dla fabryki broni w Radomiu. To były sprawdziany, przeciwsprawdziany, płytki Ofensona, suwmiarki, wszystkie przyrządy pomiarowe robili dla wojska. W czasie wojny tak samo na ulicy Duchnickiej 8 była ta fabryka i w czasie wojny tak samo pracował tam. Po wojnie pracował już na Forcie Bema, bo wszystko przenieśli.
- Pamięta pan, że Warszawa upadła, Niemcy wkroczyli? Pamięta pan Niemców jak wkraczali do Warszawy?
Widziałem, jak oni wchodzili, ale na Targówku, bo jeszcze byłem u ciotki i w dzień widziałem kilku oficerów niemieckich, za nimi byli ci… Ale w normalnych hełmach niemieckich. Żołnierze, którzy dochodzili do linii kolejowej, która biegnie w poprzek ulicy świętego Wincentego. Ta linia kolejowa szła przez Targówek, Michałów i jak na tym odcinku przechodzili linię kolejową, to ich widziałem. Ale zwartych oddziałów, które wchodziły do Warszawy, to nie widziałem, tylko pojedyncze grupy.
- Później była defilada przed Hitlerem.
Tak, ale nie widziałem tego, tam nie byłem.
- Zaczęła się okupacja, właśnie jak zaczęły się te lata okupacyjne?
Zaczęło się tak, że pobiegłem do szkoły. Wtedy była nasza szkoła Konarskiego, Leszno 72. Myśmy pierwszy rok chodzili na Leszno 72. Następnie chodziłem do szkoły ślusarskiej, bo była szkoła ślusarska, tokarska i elektryczna. Gdy miano zrobić getto, to nas przenieśli, bo wzdłuż ulicy Leszno postawili mur na środku ulicy, przenieśli nas na Mokotów na ulicę Sandomierską. To jest ulica, która jest równoległa do Rakowieckiej, zaraz następna i prostopadła do Puławskiej. Tam była szkoła i nas po prostu dołączyli do nich i szkołę Konarskiego w zasadzie w 1943 roku skończyłem właśnie na Mokotowie.
- Jak pan zetknął się z konspiracją?
Zaczęło się tak, że mój ojciec był założycielem Związku Zawodowego Brukarzy i Pokrewnych Zawodów w Polsce, z centralą w Warszawie i był członkiem okręgu PPS na Długiej pod 27 albo pod 29 [numerem], był członkiem zarządu okręgu. Ojciec został aresztowany w 1942 roku w grudniu czy pod koniec listopada. Wtedy będąc w szkole Konarskiego, miałem kontakt z kolegami, którzy już byli w konspiracji. Od nich dostawałem Biuletyn Informacyjny, to przekazywaliśmy jeden drugiemu i dalej. Jak ojciec został aresztowany… zmarł na Majdanku, bo go wywieźli na Majdanek i zmarł w lutym. Mówię zmarł, bo mama dowiedziała się, że ojciec zmarł, bo stali na apelu w szeregach, a ojciec tak był wzięty, że nie był ani ciepło ubrany, ani dobrych butów nie miał i zmarł na zapalenie płuc. Pod koniec lutego 1943 roku ojciec zmarł. Gdy ojciec został aresztowany, to do kolegów, do Jasia Kurkiewicza, który miał pseudonim „Zawisza”… on został rozstrzelany na Placu Teatralnym. Brał udział, gdy „Parasol” zastrzelił Kutscherę, potem była kontrybucja, Warszawa dała kontrybucję. On był jednym z tych, którzy wózek owocowy wprowadzali w ulicę Senatorską i zatrzymał tą kolumnę. Później była wpadka, był kocioł na Mostowej i został aresztowany i potem rozstrzelany Jasiu Kurkiewicz „Zawisza” i Karol Kwiatkowski pseudonim „Technik”. Jeszcze trzeci był w klasie, to był Kositorny Jerzy, który miał pseudonim „Ursus”, bo był taki barczysty. Powiedziałem: „Chłopaki, mój ojciec został aresztowany, jest na Majdanku, to przecież ja nie mogę być z boku”. Oni mnie wciągnęli do konspiracji i właśnie do „Baszty”. Wtedy „Baszta” to był, jak sama nazwa wskazuje, to był batalion sztabowy generała Grota-Roweckiego w tym czasie. Ukończyłem wraz z Karolem Kwiatkowskim i z Kositornym, to znaczy z „Ursusem” i z „Zawiszą”, szkołę dowódców młodszych, szkołę podoficerską. Ćwiczenia mieliśmy w Pomiechówku, a przysięgę odbierał od nas Michał „Hardy”, dowódca naszej grupy. Wtedy to nie był jeszcze batalion w pełnej ilości ludzi, a mniejsze oddziały. To były „Howerla”, „Gaj”, „Orzeł”. Najpierw właśnie byłem w kompanii „Orzeł”, która też nie była pełną kompanią, a mniejszym oddziałem, a potem w „Howerli”. Gdy zostały utworzone oddziały „K”, to znaczy „Karpaty”, „B” „Bałtyk” i „O” „Olza”, to zostałem w kompanii „K” i już byliśmy w kompanii K2 u Słowikowskiego. Porucznik Słowikowski zginął na Mokotowie w czasie ataku na szkołę.
- Jeszcze wracając do lat okupacji. Brał pan udział w sabotażu, w jakichś akcjach?
W akcjach braliśmy udział, jak już Niemcy cofali się i oddziały przechodziły przez Warszawę, to na ulicy Grochowskiej te oddziały, które szły, ale one szły od Lwowa, bo mieli gazety „Rombark”, „Lwów”, to mieliśmy rozpoznanie. W zasadzie w akcji bojowej, to brałem udział tylko w rozpoznaniu.
- Mówił pan, że przed wojną miał pan tylu kolegów i koleżanek Żydów. Czy może pan kogoś w czasie okupacji spotkał, ktoś się do pana zwrócił z prośbą o pomoc?
Raczej nie, ale moja siostra starsza ode mnie o pięć lat pracowała w getcie w fabryce pierniczków i marmolady u Kryska, gdzie pracowały dziewczyny Żydówki. Dostała tą pracę za względu na to, że siostra mojej mamy pierwszego męża, była kierowniczką i wzięła moją siostrę do pracy. Siostra zawsze jadła śniadanie w domu, ale ze sobą brała dużą wałówkę po to, żeby zanieść tym dziewczynom jedzenie. Właściwie na nią mówiłem ciotka, ale ta siostra mojej mamy pierwszego męża, mieszkała na Pańskiej 75, zdaje się na rogu Pańskiej i Żelaznej. Ona przechowywała rodzeństwo, był Abramek i Ewa. Ewa była starsza, Abramek miał pięć lat, a Ewa miała osiem lat, pacierz mówiły po polsku dobrze. Pewnego dnia ciotka przyszła do nas na Wolę i mówi: „Słuchaj, ale już u nas jest niebezpiecznie i one już u mnie nie mogą być. Czy byś się zgodziła, żeby były u was?”. Mama się zgodziła, chociaż brat, który był w konspiracji, wnosił do fabryki, do Sprawdzianów, pistolety, broń i jego koledzy z jego grupy remontowali te rzeczy, żeby przy okazji, że te dzieci są u nas, żeby nie wpadła jego grupa. Za bardzo nie był zadowolony. Było tak, że te dzieci wychodziły rano, bo brama była otwarta, a w domach w tym czasie jak już była prawie godzina policyjna, to zbierały się kobiety i były śpiewy, pacierze. Otwierałem okienko, bo to był blok osobny, bloki stały na ulicy Długosza, to były nowe, przed wojną stawiane bloki, więc otwierałem okienko od naszej piwnicy, piwnica była otwarta i te dzieci wchodziły do domu. Jak już kobiety, bo one słyszały, rozeszły się po modlitwie do domów, to Ewa i Abramek wchodzili, ale nie wchodzili do nas do mieszkania, tylko wchodzili od razu na strych. Na strychu w mniejszym pomieszczeniu spała matka dozorczyni, bo dla niej nie było miejsca w stróżówce na dole. Moja mama wraz z tą staruszką, matką dozorczyni, te dzieci trzymały. Wtedy były sienniki, nie były materace jak teraz i dzieci spały. Dostawały… zawsze coś zostało, miseczka z zupą, to faski się nazywało, kawałek chleba. Później starsza pani Pałasz, w wieku mojej mamy, to też co u niej zostało, to tym dzieciom na strych zanosiła. Ale to już ja robiłem albo moja siostra.
Jak mama miała pranie albo coś, to tego Abramka [brała] do balii, bo wielka balia była i go wyszorowała, wymyła, a głowę Ewie siostra zawsze umyła, wyczesała. Przedtem gnidy, wszy, to mieli prawie wszyscy. Tak że wyczesała ich i te dzieci w ciągu dnia wychodziły, a tylko przychodziły tylko na noc. 1 sierpnia te dzieci były u nas i poszły w dzień do ciotki na ulicę Pańską 75, bo tam z innymi dziećmi się bawiły. Jakoś w tych blokach, gdzie myśmy mieszkali, to nie było specjalnie dzieci, ale one tam chodziły, a na wieczór właśnie przychodziły do nas. Jak one wyszły rano, to później się dowiedziałem, już po wojnie od mamy, że już nie przyszły na noc 1 sierpnia, zostały na Śródmieściu. Tak jak ciotka mówiła, one były u niej, potem z jej synami była jakaś sprawa. 4 sierpnia Niemcy wyrzucili wszystkich cywilów z ulicy Długosza do Pruszkowa. Tak że matka była sama, kilka paczek zrobiła, wszystko w obrusy, prześcieradła [pozawijała], to jeszcze Niemiec, który był na dole powiedział, że ma za dużo, że za ciężka, powyrzucał jej z rąk, tylko trochę miała i wyszła. Ale te dzieci jak wyszły… pamiętam, że to był Abramek i Abramek… bo wtedy chłopcy nosili krzyżyki, a dziewczynki nosiły medaliki z wizerunkiem Matki Boskiej, bo dzisiaj i kobiety noszą krzyżyki.
- To nie wie pan, czy one przeżyły?
Nie wiem. Wiem, że moja siostra, zmarła dosyć dawno, ona utrzymywała kontakt ze swoimi koleżankami Żydówkami z Izraela i ze Stanów Zjednoczonych. One pisały do niej, paczki jej przysyłały.
Z tej fabryki. Dokładnie tego nie wiem, bo jak wróciłem z zachodu, po wojnie w 1945 roku, to byłem w Warszawie tylko kilka dni.
- Jak nazywała się pana siostra?
Moja siostra miała na nazwisko Szymaniak, ja Kowalewski, a ona po swoim ojcu Szymaniak. Wtedy ona była już zamężna i nazywała się Arczyńska.
Helena.
- Jak się nazywała ciocia, która przechowywała Abramka i Ewę?
Moja siostra pracowała u Kryska, u której pracowała Stefa, córka ciotki Olesi, siostry pierwszego męża…
- Panie Zdzisławie, 1 sierpnia 1944 roku, pierwszy dzień Powstania.
1 sierpnia, a właściwie 28 lipca mieliśmy alarm i nasz pluton pod dowództwem Bogdana, wtedy to był plutonowy podchorąży, zebrał się na Placu Starynkiewicza i byliśmy w Królikarni. Pod wieczór przyszedł rozkaz, odwołanie tego alarmu, w związku z tym rozeszliśmy się do domów. Ci, którzy zdążyli to doszli do domów, myśmy nie zdążyli, ja i Karol Kwiatkowski, to znaczy „Technik” […]. Myśmy spali na Polu Mokotowskim, już do domu żeśmy nie doszli. Pierwszego właśnie Karol przyszedł do mnie około godziny pierwszej i powiedział: „Słuchaj, przed trzecią musimy być na Placu Starynkiewicza, jest alarm”. Miałem chlebak, mama dała tak jak było powiedziane, cukier w kostkach, jeszcze coś. Po prostu pożegnałem się i poszedłem. Ale na Placu Starynkiewicza, [okazało się], że nie był zawiadomiony „Ursus”, to znaczy Jurek Kositorny i Bogdan powiedział do mnie: „Słuchaj Zdzich, leć bo on na Ogrodowej”. Tam był nasz lokal też, róg Żelaznej. „Leć na Ogrodową, jeszcze zdążysz i z «Ursusem» przyjdź tu. Będziemy na ciebie czekać, a jak nas nie będzie, to biegnijcie bezpośrednio na Królikarnię, tam jest nasz punkt zborny”. Pobiegłem na Ogrodową, było zamknięte. Ciotka Jurka, która dawała nam lokal, myśmy tam mieli spotkania, szkolenia właśnie w mieszkaniu Feli, ciotki Jurka się odbywały. Było zamknięte, tak że już ich nie było, ani „Zawiszy”, ani tego nie było. Wracałem sam. Na Placu Starynkiewicza już nikogo nie było, ale doszedłem do 6 Sierpnia i już rozpoczęły się strzały, od Rakowieckiej. W tych koszarach była duża grupa Niemców, grupa przeciwlotnicza, już były strzały i z Mokotowem nie było kontaktu, wtedy zostałem na Śródmieściu. Szła grupa na ulicy Koszykowej na czechosłowacką ambasadę, to była Koszykowa 18. Był podporucznik, miał pseudonim „Stach”, to był Stanisław Terechowicz, działał z tą grupą. Myśmy kazali mieszkańcom zejść, bo to już jest prawie dzielnica niemiecka i on wszedł na strych, gdyż okazało się, że tam schowali się trzej Ukraińcy i Niemiec, oni mieli pistolety maszynowe Szmajsery. Ale myśmy na dole nie wiedzieli, że „Stach” z nimi pertraktuje, bo on pochodził z Witebska, znał język rosyjski i z tymi Ukraińcami pertraktował, żeby oddali broń, że będą traktowani… Myśmy byli na dole, jak żeśmy wszystkich ludzi zebrali, zaczęliśmy legitymować. Od razu spotkałem… był kierownikiem ochrony przeciwlotniczej pan Bielecki, który był kierownikiem warsztatów szkolnych u Konarskiego, poznałem go, on mnie poznał. Spotkaliśmy trzy rodziny, oprócz tych wszystkich, którzy mówili z akcentem żydowskim. To był pan Nathan z żoną Andziuchną, już nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywali, ale mam nawet jego listy. Oni mieli dokumenty z Argentyny, paszporty argentyńskie, to był mąż z żoną. Drugi, myśmy go „Pypeć” nazywali, z piękną dziewczyną, to była jego żona, miał brazylijskie dokumenty, paszport brazylijski, że on jest Brazylijczykiem, pracuje w ambasadzie Brazylii i to jest jego żona. Trzeci był, który pracował w ambasadzie czy w konsulacie Mandżuko i miał japoński dokument, takie krzaczki. Co z nimi robić? Mówią po polsku, mają jakieś dokumenty. Przecież ten z Argentyny miał w języku hiszpańskim, to przecież ani ja, ani inni nie wiedzieli, w jakim to języku. Ten z Brazylii miał portugalski. No to zaprowadzimy ich do dowództwa. Żeśmy ich zaprowadzili na Mokotowską, teraz nie pamiętam, czy to był [numer] 57 czy 59. Była wnęka, na piętrze był ksiądz, miał pomieszczenie, potem żeśmy mieli kwaterę u niego i oni porozmawiali. Wtedy adiutant kapitana „Habdanka” wyszedł i powiedział: „Chłopcy, to są polscy Żydzi, to są nasi, tylko po prostu ukryli się w instytucjach Mandżuko, Argentyny i Brazylii. Oni mieli kartki do Meinla i możecie ich…” Powiedział tym Żydom: „To możecie już iść do domu”. Wtedy pan Nathan mówi: „No jak żeście nas tu przyprowadzili, to i nas odprowadźcie”. Myśmy ich odprowadzili na Koszykową 22. W międzyczasie porucznik „Stach”, Stanisław Terechowicz, zszedł z tymi Ukraińcami, bo Niemiec został, Niemiec nie poddał się, został na dachu. Oni zeszli, oddali nam broń i miałem Szmajsera prawie od pierwszego dnia. I w zasadzie te cztery Szmajsery i potem cztery karabiny, to była broń całego naszego plutonu porucznika „Hrabiego”, który zginął w akcji, otrzymał Krzyż Virtuti Militari.
- Ci Żydzi, bo pan mówił, że pan dostał jakieś listy, to znaczy, że oni przeżyli Powstanie. Miał pan z nimi jakiś kontakt?
Tak, z tym że nie miałem bezpośrednio z Natanem i z panią Andzią kontaktu, tylko miał „Stach” Terechowicz, który ich znalazł w Nowym Jorku i oni między sobą kontaktowali się. Pan Natan przesyłał listy na mój adres w Gdyni. Jedną taką kopertę jeszcze mam i list od nich. Tak że z nimi były stosunki w czasie Powstania, bo żeśmy przychodzili do nich na Koszykową 22. Stosunki układały się nieźle, oni mieli zawsze jarzębiak, tak że dosyć dobrze z nimi szło. To był pierwszy dzień. Na drugi dzień właściwie cała grupa dostała rozkaz rozeznania do Alei Ujazdowskich, jak ambasada amerykańska, ambasada węgierska, ambasada bułgarska. Żeśmy weszli, nikogo nie było, czyli po prostu zajęliśmy ambasadę amerykańską, ambasadę bułgarską i ambasadę węgierską. Zajęliśmy, bo róg ulicy Piusa i Alei Ujazdowskich był wypalony. Tak że myśmy od razu się ustawili w okienkach na parterze i potem w piwnicy. Przyszedł dowódca i już ten teren został przez nas opanowany. Właśnie wtedy stworzono pluton porucznika pseudonim „Hrabia”, nazwiska nie pamiętam. Byłem właśnie w plutonie „Hrabiego”, w kompanii kapitana „Habdanka”.
- Brał pan udział w zdobyciu budynku małej PAST-y?
O tyle, że myśmy od strony Alei Ujazdowskich, żeby nie wypuścić… Bo zdobywanie budynku małej PAST-y było wielokrotne. Byli chłopcy od „Kilińskiego”, to od Marszałkowskiej atakowali i z różnych innych plutonów, [między innymi] „Habdanka” i innych dowódców kompanii naszego Zgrupowania „Ruczaj”. Wtedy zawsze byliśmy na barykadzie Piusa XI, to było 16, a po drugiej stronie Piusa 7, tam byliśmy i mieliśmy naszą kwaterę. Od strony Alei żeśmy pilnowali, żeby nie wydostali się, żeby nie mogli przejść żołnierze niemieccy z budynku małej PAST-y. Tutaj myśmy trzymali, były strzały, była strzelanina, ale główny udział w zdobyciu budynku Małej PAST-y miały inne plutony.
- Pana najgorszy dzień w Powstaniu, może jakiś niebezpieczny moment, który utkwił panu w pamięci.
Do mojego plutonu i do mojej drużyny w zasadzie dostałem chłopców ryksiarzy z Mokotowskiej. Oni mieszkali na Mokotowskiej 55, z ulicy Mokotowskiej, mówiąc warszawskim slangiem, to takie „oczajne” chłopaki.
Niczego się nie bali, jak się spojrzał na szafę, to szafa sama się otwierała. To były chłopaki do wszystkiego. Gdyśmy atakowali dom Kutschery, Aleje Ujazdowskie 25, ale od strony Pięknej, od strony Piusa XI, od strony numeru 1B, gdzie oni dziurę zrobili w garażu w budynku 1B. Z tamtej strony, od podwórka był wielki garaż. Tam był pluton „Pomorzaka”, w ogóle plutony naszej kompanii. Gdy krzyknąłem do swoich: „No, chłopaki naprzód!”, to z innego plutonu rzucił się na bramę, na cekaem, zakrył swoim ciałem, zginął. Jak krzyknąłem naprzód i poszedłem do przodu, to jeden z złapał mnie, bo miałem Szmajsera, trzy magazynki z jednej strony i trzy magazynki z drugiej strony i miałem pas, złapał mnie za ten pas i pociągnął do tyłu. Wszyscy chłopcy z mojej drużyny poszli naprzód, ja w środku i trochę za nimi, a ich prowadzę przecież. Z góry rzucali butelki z benzyną, wszystko zostało zapalone. Niemcy niektórzy w bieliźnie przeskakiwali na drugą stronę Alei Ujazdowskich do parku. Tam był bunkier i miał rowy łącznikowe, do tych rowów łącznikowych przeskakiwali, myśmy wszystko zajęli. Okazało się, że w piwnicy gdzie był koks i piec centralnego ogrzewania, to za tym koksem coś się zaczęło [ruszać], więc od razu: „Wyłazić, bo strzelamy!”. Wyszła rodzina żydowska, był Żyd, Żydówka i dziecko, zabrali ich do dowództwa. Co się później stało, nie wiem. Ale ta rodzina żydowska była [ukryta] przez Polaka, tego który palił w tym piecu, a że to było lato, to był konserwatorem. Jak się rozpoczęło Powstanie, to jego nie było i ci Żydzi z pewną ilością jedzenia siedzieli za tym koksem. O tym słyszałem od innych, którzy tam byli i tą rodzinę żydowską oddali do dowództwa na Mokotowską.
- Ten żołnierz, który własnym ciałem zasłonił…
To nie był od nas, był od „Pomorzaka” zdaje się. Wybudowaliśmy barykadę w jednym dniu, czołg przeszedł na Piusa do PAST-y i został zniszczony, po prostu spalony i wtopił się w jezdnię asfaltową na Piusa przy Kruczej. Myśmy w nocy wraz z cywilami ustawili tą barykadę 16/7, bo po drugiej stronie ulicy był numer 7, a po tej był numer 16. Myśmy w nocy ustawili tą barykadę i właśnie na drugi dzień Niemcy prowadzili kobiety, dzieci i czołgi, bo chcieli dojść do PAST-y. Ale ta barykada im przeszkodziła, dlatego oni nie mogli przejść i wycofać się wraz z Wehrmachtem, bo już stała nasza barykada, w nocy postawiona. Oni nie wiedzieli o tym przecież. Ten wrzask, ten krzyk, ten płacz dzieci, tych kobiet siedzących na czołgach, bo tylko dwa czołgi weszły. Jeden czołg prawie doszedł do barykady, a drugi czołg był na Piusa 1B, bo ten był na Piusa 7 albo Piusa 16. Na rozkaz żeśmy pootwierali okienka piwniczne, bramy były zabarykadowane, więc pootwieraliśmy bramy. Najbardziej były posłuszne dzieci, bo dzieci pouciekały i te małe to przez okienka piwniczne przelazły. Ale niektóre kobiety nie przeszły, w ogóle nie chciały zejść z czołgu, więc po prostu był rozkaz i rzucono butelkę zapalającą z benzyną na czołg. Wtedy wszystkie stamtąd pouciekały w pootwierane bramy i gdzie mogły, na boki od razu uciekły. Te, które były z tyłu – następne dwa czołgi i trzeci, który dochodził do rogu Piusa i Alei Ujazdowskich, to te kobiety i dzieci, które tam były, to zabrali ze sobą i wycofali się. Czołgi były uszkodzone, ale wycofały się i poszły w stronę Alei Szucha. Tak że bezpośrednio nasz pluton wraz z innymi plutonami naszej kompanii „Habdank” kapitana „Habdanka” żeśmy brali udział. We wszystkich innych różnych potyczkach… Jeszcze przedtem, ze strychu Piusa 1B, to u nas był jeden wolny strzelec. Z nim, ze względu na to, że miał karabin, a ja Szmajsera, to przez okienka na strychu strzelaliśmy w okna domu Kutschery, ale przedtem jak rzucano butelki z benzyną, żeby było więcej powietrza, żeby się lepiej paliło. Ze względu na to, że mój cały pluton porucznika „Hrabiego” był z okolic mokotowskich, to oni tam mieli rodziny, a ja byłem z Woli. To zawsze siedziałem, jak nie było służby na barykadzie, nie było coś do roboty, a to tu, a to tam, to siedziałem na kwaterze. Porucznik „Hrabia” zawsze mówił: „Zdzich, co się tam dzieje?”. Mówię: „A lecą chłopaki od «Golskiego»”. „No to weź paru i leć z nimi, może coś zacharapcisz”. Bo jak lecą, to do jakiejś akcji, to może jakiś pistolet, może jakiś karabin, może coś się złapie. Tak że w rzeczywistości różnych w akcjach brałem udział.
- Za co pan dostał awans na podporucznika?
W pewnym momencie, gdzieś w połowie Powstania… jak powiedziałem, skończyłem w „Baszcie” Szkołę Dowódców Młodszych. Niektóre kompanie od „Ruczaja” Lisowskiego, które od razu 1 sierpnia atakowały Aleję Szucha, po prostu zniknęły, zostały rozbite całkowicie, po prostu nie było dowódców. Zrobiono w naszym Zgrupowaniu „Ruczaj”, w kompanii „Habdank”, egzaminy dla tych wszystkich, którzy pokończyli szkoły podoficerskie czy szkoły dowódców młodszych, egzaminy na stopień podchorążego. Właściwie dwóch z naszego plutonu zdało ten egzamin i otrzymałem stopień kaprala podchorążego. Do końca Powstania byłem jako kapral podchorąży, tą drugą belkę mi Grażyna, nasza sanitariuszka, ten wężyk biało-czerwony mi uszyła. W ostatnich dniach Powstania mnie, porucznika „Stacha” i innych, przerzucono na Chopina 1, a po tamtej stronie Chopina 2. Dolina Szwajcarska była zajęta przez Ukraińców, przez Niemców, ale „Stach” znał ten język i to, co oni mówili, to myśmy słyszeli, bo byliśmy na czujce po drugiej stronie. Myśmy byli w bramie i była jakaś kuchnia czy coś, na parterze, zmieniano nas. Czasami Ukraińcy, mówię Ukraińcy, dlatego że było słychać język rosyjski, język ukraiński. Czasami oni strzelali, czasami myśmy strzelali, ja z pistoletu maszynowego, a „Stach” miał karabin, kb miał.
- Ale to pana awansowali właśnie na…
Nie, gdy żeśmy wrócili, to było w dzień kapitulacji, porucznik „Stach” przyszedł ze względu na to, że myśmy byli bardzo blisko sztabu. Sztab generała Komorowskiego „Bora” po zajęciu budynku małej PAST-y, mieścił się w budynku małej PAST-y, a myśmy byli na Mokotowskiej przy budynku małej PAST-y. Z dowództwa zgrupowania przyszedł właśnie porucznik „Stach” i powiedział, że wszyscy podchorążowie rozkazem generała Komorowskiego „Bora”, dostali stopień podporucznika czasów wojny. On tłumaczył, że raz ze względu na to, żebyśmy poszli do obozów, do oflagów, a z drugiej strony podporucznicy czasów wojny ze względu na to, że oficerowie powinni mieć matury, a nie wszyscy podchorążowie mieli maturę. Na przykład miałem skończoną pierwszą klasę liceum technicznego na Chmielnej 88 i na Boboli, wydział okrętowy. Inni mieli pokończone tajne komplety, pierwsze klasy mieli skończone, nie mieli pełnych matur, w związku z tym nie mogli dostać stopnia oficerskiego, stopnia podporucznika. Tak wracając z dowództwa, powiedział porucznik Stanisław Terechowicz, że otrzymaliśmy stopień podporucznika czasów wojny i w legitymacji miałem to wpisane.
- Ale jest upadek Powstania Warszawskiego i pan idzie do niewoli, tak?
Tak, ale hrabina Tyszkiewicz albo Kurnatowska, już nie wiem, która była prezeską Czerwonego Krzyża, a która była prezeską RGO. „Stach” się z nimi kontaktował, bo z arystokracji pochodził i mówił, że jeżeli chcemy pójść do niewoli, to jest pewne, że Niemcy nas nie rozstrzelają. Jak pójdziemy do niewoli, to przetrwamy wojnę, a jeżeli chcemy walczyć dalej, to powinniśmy iść z cywilami, bo między cywilami łatwiej jest uciec, bo cywile, dzieci, starsi. Właśnie ja, porucznik „Stach”, potem od „Kilińskiego” Bogdan Ołtuszewski, Janusz Ołtuszewski i ich matka, to myśmy wyszli 5 października z cywilami. Na Dworcu Zachodnim szedł pociąg z okopiarzami, ludność z okolic Warszawy jak z Pruszkowa, to była brana na kopanie okopów. Pociąg z okopiarzami wracał i wskoczyłem do niego. Ci ludzie od razu dali mi łopatę do ręki. Dojechałem do Pruszkowa i przedostałem się do Żyrardowa. Tam zostałem złapany przez patrol niemiecki, przez żandarmerię i wysłali mnie do obozu koło Skierniewic, do Byczków albo Byków. Siedziałem w tym obozie [do czasu] aż mieli grupę, którą mieli wysłać do fabryki Steyra w Austrii. To była fabryka samochodów i czołgów. Całą grupę dowieźli do Gänserndorfu, to było około trzydzieści kilometrów na północ od Wiednia. To był
Durchgangslager , obóz przejściowy, już było łatwiej uciec i stamtąd uciekłem. Dojechałem do Wiednia i z Wiednia aż do granicy szwajcarskiej przeszedłem pieszo i pociągiem. Pomagał mi jeden Włoch, który uciekł z frontu wschodniego. Pomagali mi ci, którzy byli na przymusowych robotach, to byli młodzi ludzie z poznańskiego. Tak że doszedłem do Bludenc, potem do samej granicy. Bregenc jest, jak Ren wpada do Jeziora Bodeńskiego i na samej granicy, bo mi powiedzieli, że jak przejdę Ren, to już jestem w Szwajcarii. Przeszedłem Ren, a okazało się, że był Stary Ren i Nowy Ren. Przeszedłem Stary Ren, widać zaciemnienie,
Verdunkelung, a tam wszystko już widać, wszystko oświetlone, no to Szwajcaria. Patrol od strony szwajcarskiej szedł, dwóch ludzi z psami, te psy zaatakowały mnie, jeden złapał mnie, mam jeszcze po tylu latach ślad od kła i zatrzymali mnie na samej granicy. Pytałem się:
Hier ist Schweiz? On mówi:
Ja. No to pytam:
Wo ist das Schweizer Rote Kreuz? – Gdzie jest Czerwony Krzyż? A on mówi:
Da. Ja mówię:
Nein. On mówi:
Nein, dort ist Deutschland. Ja mówię:
Nein, dort ist Schweiz.
- Nie chcieli pana przyjąć?
Nie, byłem zdezorientowany i oni mnie zaprowadzili na strażnicę, a na strażnicy okazało się, że to są Niemcy, bo obraz Himmlera, obraz Ribbentropa, a oni mieli opaski
Grenzpolizei i nie mieli hełmów, tylko mieli łódki, dlatego mnie to wszystko zmyliło. Tak dostałem się do więzienia. Wtedy oni… w zeznaniach dostałem, ale tłukli tak jak na Pawiaku, ile wlezie i tylko żądali. Bo w jednej poduszeczce na ramieniu miałem legitymację Armii Krajowej, więc mieli dowód. W drugiej miałem list od księżnej Jabłonowskiej do swojego syna, który był ambasadorem polskim, żeby się mną zaopiekował pod względem wojskowym, jak ewentualnie się przedostanę. Oni nie pytali o Armię Krajową tylko tłukli, lali mnie: „Kto mi pomagał?”. Przecież nie mogłem podać chłopców, którzy mi pomagali, którzy przenocowali w swoich barakach dla robotników przymusowych. Mówili, że jak będę jechał pociągiem, to żeby jechać wtedy, jak ludzie jadą do pracy. W taki sposób był sąd w więzieniu na granicy, sąd jednoosobowy, gdzie major z trupią czaszką gestapo czy SS był sędzią i był tłumacz –
Dolmetscher z Austrii. Znów pytali się, ale już normalnie, jak się przedostałem, jak doszedłem. Potem pytał się o moje ostatnie słowo, to już za mnie, bo wtedy miałem dwudziesty rok i oszołomiony co mogłem powiedzieć, ale ten Austriak powiedział, potem mi przetłumaczył, dlatego wiem, co powiedział. „W związku z tym, że przewód sądowy wykazał, że po kapitulacji Powstania Warszawskiego nie brałem żadnego udziału z bronią w ręku przeciwko Rzeszy Niemieckiej, przeciwko narodowi niemieckiemu, a Armia Krajowa w Warszawie wyszła do honorowej niewoli, proszę aby wysłano mnie do obozu jenieckiego i komendant obozu udzieli mi i wykaże karę regulaminową, zgodną z przestępstwem”. Poprosił o zaprotokołowanie i powiedział mi po polsku, co w moim imieniu powiedział. To było 19 stycznia 1945 roku.
- Do którego obozu został pan odesłany?
Do Mauthausen, ale najpierw dostałem wyrok śmierci. Sąd, całe przesłuchanie sądowe odbyłem klęcząc i miałem ręce do góry. Kazał mi wstać i powiedział, tłumacz przetłumaczył, że dostałem wyrok śmierci. Tłumacz powiedział: „To jest Austria, tu jest porządek. Wyrok śmierci pójdzie do Głównej Kancelarii Rzeszy, do zatwierdzenia albo do uniewinnienia, a ty pójdziesz do obozu”. Przesłano mnie do Straflagerajhenau w Innsbrucku, w Tyrolu, do
Sprengkommando. To było komando do rozkręcania i niszczenia bomb zrzucanych przez Amerykanów na Brennerze, bo to była jedyna droga, przez którą dla Marszałka Kesselringa dawali posiłki do Włoch. Amerykanie zrzucali nie tylko normalne bomby, ale też bomby czasowe, Niemcy nazywali to „cajcyngar”. Był pirotechnik Niemiec, naokoło daleko byli esesmani, a myśmy rozkręcali te bomby czasowe. Gdy przyszły moje papiery z Berlina, z Głównej Kancelarii Rzeszy, to była zamiana wyroku śmierci na karny obóz koncentracyjny. Przesłano mnie do Mauthausen, to był obóz trzeciej kategorii, to był autentyczny obóz zagłady, kamieniołomy, sztolnie, tam mnie przesłano.
- Czy był pan tam do wyzwolenia?
Aż do 5 maja byłem w Mauthausen, z tym że nie pracowałem w kamieniołomach, bo kamieniołomy to było
Kommando winergraben, tylko mnie przydzielono do
Kommanda marbach. To było komando do zakopywania trupów, gdy krematoria nie zdążyły spalić. Bo do Mauthausen, marszami śmierci z Auschwitz, z Buchenwaldu i z Węgier, przychodzili różni więźniowie, których rozstrzeliwali Niemcy w Mauthausen. Trupów była tak duża ilość, że cztery piece krematoryjne nie nadążyły, więc były groby masowe i właśnie pracowałem przy zakopywaniu trupów. To była ciężka praca, ale nie tak ciężka, nie tak wykańczająca jak w kamieniołomach.
5 maja weszli z XI Dywizji z III Armii Amerykańskiej generała Pattona, weszły czołgi i wyzwoliły Mauthausen.
- Pan kiedy wrócił do Polski, w którym roku?
Od razu nie wróciłem.
W 1945 roku, tylko że wróciłem do Polski pod koniec września, na początku października. Z tym że ta część miała być oddana Rosjanom, więc Amerykanie zabrali wszystkich wojskowych do Regensburga.
- Panie Zdzisławie, mam na zakończenie takie pytanie, czy jakby miał pan znowu dziewiętnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
No jasne, a wszyscy ci, którzy nawet nie myślą, mówi się, że naród jest niepatriotyczny, że tylko sprawy materialne, bo takie są czasy. Ale przecież każdy z młodych ma nasze geny.
Sopot, 21 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama