Barbara Berek-Pyzik
Nazywam się Barbara Berek-Pyzikowa. Mam siedemdziesiąt dziewięć lat, urodziłam się w 1930 roku. W czasie Powstania Warszawskiego przebywałam w Warszawie przez sześć tygodni i byłam związana ze zgrupowaniem „Krybar”.
Przed wojną było nam bardzo dobrze, mieszkaliśmy w pięknym domu. Miałam mamę niepracującą, ojciec był radcą prawnym, pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, w Archiwum Akt Dawnych na ulicy Długiej. Był kochanym ojcem, to był ideał ojca. Zginął w Dachau w 1944 roku.
- Jaki był wpływ rodziny na pani wychowanie?
Bardzo pozytywny. Rodzice byli uczciwi, byli porządni, chodzili do kościoła, uczyli nas tylko dobrych rzeczy.
Przed wojną nie chodziłam do szkoły, bo nie miałam jeszcze wieku, ale w czasie okupacji zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej i do szkoły średniej. W 1943 roku rozpoczęłam naukę w tajnym gimnazjum na ulicy Miodowej 14 róg Kapitulnej. To była piękna szkoła, wzorcowa szkoła, tajna. Figurowała pod nazwą kursy krawiecko-bieliźniarskie, bowiem Niemcy uważali, że nie ma potrzeby, żebyśmy chodzili do gimnazjów i gimnazja nam wszystkie oficjalnie zlikwidowali. Były tajne gimnazja, właśnie pod takimi szyldami jak kursy krawiecko-bieliźniarskie. To było prawdziwie gimnazjum ze wszystkimi przedmiotami, najbardziej zakazanymi przez Niemców: z prawdziwą historią, z językiem polskim bardzo szeroko prowadzonym.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Mieszkałam na Żoliborzu [...] w dwurodzinnym, ładnym domu. Ojciec doszedł do wniosku, jak wybuchła wojna, że to jest miejsce niebezpieczne, będziemy się źle czuć. Dlatego przenieśliśmy się do Śródmieścia, bo miało być [tu] lepiej, i zamieszkaliśmy w domu na Koszykowej 11 B. W czasie wojny, w pamiętny poniedziałek 25 września, który nawet ja pamiętam jako dziecko niespełna dziewięcioletnie, dom został zbombardowany. My [byliśmy] w piwnicy, odkopano nas i uratowano To właśnie tak wyglądało.
- Czym pani zajmowała się w czasie okupacji i Powstania?
Należałam do harcerstwa.
- Czy pani pamięta nazwę drużyny?
Pamiętam tylko hufiec – Stare Miasto, utworzony kilka miesięcy wcześniej, [...] zastępy [...] były w szkole. W szkole odbywały się zbiórki, w szkole odbywało się bardzo dużo harcerskich zajęć, ale nie tylko w szkole. Dojeżdżaliśmy poza Warszawę, do Miłosnej, [...] do Podkowy Leśnej. Doskonaliliśmy swój stan fizyczny, swoje zdrowie fizyczne, przygotowywaliśmy się również do udzielania pierwszej pomocy i różnych innych rzeczy na wypadek potrzeby.
- Dom na Koszykowej został zbombardowany. Gdzie państwo mieszkali w czasie okupacji?
W czasie okupacji mieszkaliśmy na ulicy Ludnej 3 A. W tym domu był sklepik, który podnajęli moi rodzice i w tym sklepiku utworzyli punkt informacyjny dla żołnierzy Armii Krajowej.
- Kiedy pani znalazła się w konspiracji?
To mi trudno powiedzieć. W czasie okupacji należałam do harcerstwa rok [...] – od dwunastego do trzynastego roku życia, bo od dwunastego roku można było się dostać, być przyjętym. A potem należałam dopiero od Powstania Warszawskiego.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
W Warszawie. Po raz któryś przeprowadziliśmy się. Ponieważ na Ludnej była dzielnica niemiecka, musieliśmy przeprowadzić się do dzielnicy polskiej. Zamieszkaliśmy na rogu Tamki i Solca. To było mieszkanie pożydowskie. Taki był los, ludzie z niemieckiej dzielnicy byli przydzielani do tego domu. To był duży, pięciopiętrowy dom.
- Gdzie panią zastała godzina „W”?
Właśnie w tym domu na ulicy Solec róg Tamki. Nie mogłam przedostać się do swojej drużyny na Stare Miasto, chociaż miałam wielką ochotę, dlatego że wszędzie były ostrzały. Z Powiśla na Stare Miasto było niemożliwością przejść w czasie Powstania.
- Jaką rolę pani pełniła w czasie Powstania?
Ojciec mój w konspiracji pracował, matka też pracowała w konspiracji. Ojciec zginał jeszcze w trakcie trwania Powstania, bo to było we wrześniu. Był wywieziony już we wrześniu do Dachau, natychmiast został stracony. Mama pracowała nieoficjalnie, to była pomoc w „Krybarze”, bo to była jedyna organizacja akowska, która się na naszym terenie znajdowała. W czasie Powstania, w związku z tym, że rodzice byli [związani] z konspiracją, różni ludzie przychodzili do nas. Między innymi do naszego mieszkania przychodził pan kapitan Stanisław Skibniewski, który, jak się okazało, był zastępcą dowódcy [KRYBARU], którego nazwisko w tej chwili uciekło mi z głowy, ale znałam je bardzo dobrze przez wiele lat. Również jego bardzo dobrze znałam, bo widywaliśmy się przed Powstaniem.
Wtedy, kiedy wybuchło Powstanie, drugiego dnia już elektrownia była w rękach polskich. Przez sześć tygodni, do upadku Powiśla, elektrownia była w rękach polskich. To było ogniwo, gdzie się spotykali żołnierze, gdzie się wydawało zarządzenia, rozkazy i różne rzeczy. Drugiego dnia udałam się [tam] do pana kapitana z myślą, że go zastanę i poproszę, żeby mnie [gdzieś] przydzielił. Pan kapitan na mój widok skrzyczał mnie, powiedział, że jestem mała, smarkata i żebym poszła do domu. Nie wiem, czy się rozpłakałam, czy coś, w każdym razie wzbudziłam jego wzruszenie. Powiedział: „Wiesz, to skieruję cię do pana doktora Kubiaka. Pan doktor Kubiak jest kierownikiem [...] szpitalika powstańczego na ulicy Smulikowskiego 1”. Była tam szwedzka instytucja metalowa, która się nazywała „Alfa Laval”. Poszłam do pana doktora Kubiaka, który mnie przyjął [serdecznie] i powiedział mi, że będę do wszystkiego. Gdzie będę potrzebna, będę działała […]. Muszę posprzątać, muszę popilnować rannych, muszę poprowadzić rannych. Był szpitalik na około trzydzieści łóżek.
Zaczęłam pracować. Okazało się, że w tym szpitaliku współpracowała również moja mama, która też się zakrzątnęła koło „Krybara”. Co robiłyśmy? Opiekowałyśmy się chorymi, zajmowaliśmy się zaprowiantowaniem leżących chorych. Było to trudne, dlatego że na ogół w tej dzielnicy panował głód. Musiałyśmy szukać na początku miejsc, gdzie mogłybyśmy skorzystać z darów. Siostry zakonne dużo nam pomogły. Był [na ulicy Gęstej] oddział sióstr zakonnych, szarytek chyba. Ja, moja matka i jeszcze moi znajomi braliśmy od nich chleb. To było niebezpieczne przejście, dlatego że cała ulica Dobra była ostrzeliwana przez żołnierzy niemieckich z Uniwersytetu Warszawskiego. Musiałyśmy miejscami biec szybko, żeby nas nie postrzelili, ale zawsze nam się jakoś udawało. To był bardzo dobry, świeży chleb. Obok nas była fabryka czekolady Fuchsa, z tej [fabryki] brałyśmy cukier, [...] syropy, które były używane do herbaty, w ogóle do poprawienia smaku chleba. Trzecie najważniejsze źródło to były siostry szarytki z zakładu Świętego Kazimierza z ulicy Tamka 35. To było znane miejsce. Siostry [uprawiały] owoce i jarzyny. To było szalenie przydatne, bo w czasie Powstania na Powiślu nie mieliśmy źródła świeżych owoców i warzyw. Co siostry nam darowały, to przynosiłam jako prowiant do szpitalika. Poza tym jeszcze pozyskiwałam od ludzi prześcieradła. Prześcieradła darliśmy na paski. To się nazywało szarpie, [...]. Te paski służyły do opatrunków i [...] do tamowania krwawienia. Było bardzo mało opatrunków i zawsze niewystarczająco, dużo [...] przychodziło rannych i dużo ludzi leżało ciężko [rannych]. […].
- Czy miała pani kontakt z żołnierzami, z jeńcami niemieckimi?
W czasie Powstania nie.
Nie miałam też. Jakoś nie było u nas rannych Niemców, dlatego że na Powiślu nie było walk Polacy-Niemcy. Na Powiślu byli ludzie, którzy walczyli, ale na […] wypady chodzili dalej, chodzili poza Powiśle, najczęściej do Śródmieścia.
- Czy pani się zetknęła z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych podczas Powstania na Polakach przez Niemców, przez „ukraińców”?
Przez „ukraińców” to nas dotknęło, bo jak wyszliśmy 6 września z domu, który był zburzony i palił się, jak wyszliśmy na żądanie Niemców z ruin tego domu, to owładnęli nami „własowcy”. To byli „ukraińcy”.
- Jaki był adres tego domu?
Adres mojego domu był Solec 70.
Z tego domu wyszłam już jako jeniec, z podniesionymi rękami do góry, bo Niemcy już [zdobyli] całą Tamkę. To był drugi dzień inwazji na Powiśle, już końcowy, właściwie w tym dniu zdobyli całe Powiśle. To były ostatnie chwile. Wypuścili nas z domu, zaprowadzili nas na placyk, gdzie była fabryka [...] Fuchsa, i zajęli się nami „własowcy” w bardzo nieprzyjemny sposób. Bili nas, ściągali biżuterię wszelkiego rodzaju. To właśnie odczułam jako coś nieprzyjemnego. Bezpośrednio od Niemców nie, Niemcy krzyczeli tylko na nas, pogardliwie nazywali, ale nie obchodzili się skrajnie źle.
- Czy pamięta pani moment zabrania was?
Oczywiście, to było 6 września, kapitulacja Powiśla. Wtedy część ludzi zabrali, część uciekło, a część rozstrzelali. Akurat byliśmy w grupie, która miała szczęście, że Niemcy nie strzelali do nas.
- Jak pani ocenia atmosferę wśród ludzi, którzy panią otaczali: żołnierzy, rannych, cywilów?
Miałam największy kontakt ze szpitalem, w tym szpitalu byłam prawie codziennie, dopóki nie zostałam ranna, bo byłam potem ciężko ranna. Na początku, przez dwa tygodnie przychodziłam prawie codziennie do szpitala i patrzyłam, jak ludzie pracują. Pracowali cudownie. Lekarze, pielęgniarki, pracownicy pomocniczy ofiarnie bardzo pracowali. Nie patrzyli na to, że są bardzo złe warunki, że nie ma leków, nie ma środków opatrunkowych. Były bardzo prymitywne i złe warunki. Ludzie pracowali z wielkim poświęceniem.
- Czy pani miała kontakt z przedstawicielami innej narodowości: Żydzi, Ukraińcy?
Nie, w Powstaniu tylko ci „ukraińcy”.
Nie, tylko ci „ukraińcy”, którzy nas rozebrali ze wszelkiej biżuterii, z wszystkiego, co było coś warte. Potem szliśmy do Dworca Zachodniego. To było z Powiśla kilkanaście kilometrów, szliśmy długo w pochodzie, było nas z sąsiadujących budynków koło dwustu osób. Były to przeważnie kobiety, starsi, dzieci, ranni. Taki […] był skład, mężczyzn w sile wieku nie było. Naszego pochodu strzegli Niemcy, dosłownie z karabinami w ręku. Ponieważ to było daleko, a ludzie byli niedojedzeni, głodni, niewyspani, brudni, okropnie zmęczeni, zdenerwowani, to niektórzy starsi niestety nie mogli tak długo iść. Wychodzili z pochodu, wtedy Niemcy strzelali do nich, zabijali ich.
- Pamięta pani, jakimi ulicami szliście?
Pamiętam dokładnie. Z Tamki wyszliśmy ulicą Topiel, z Topiel szliśmy do ulicy Browarnej, (równoległa do Topiel) [...], z Browarnej poszliśmy do Bednarskiej, Bednarską w górę do Krakowskiego Przedmieścia. Krakowskie Przedmieście wyglądało okropnie, puste, ze śladami barykad, które częściowo zostały rozebrane. To było 6 września. Piękne zabytkowe domy były podziurawione pociskami, bez okien, popalone częściowo. Strasznie przykro to wyglądało. Z Krakowskiego Przedmieścia poszliśmy ulicą Królewską, z Królewskiej gdzieś do Wolskiej, tylko już nie pamiętam, jakimi ulicami do Wolskiej. Wolska była długą, przelotową i uprzątniętą ulicą. Wolską szliśmy bardzo długo, chyba kilka kilometrów – już dalej ulic nie pamiętam – do Dworca Zachodniego.
- Nie zatrzymywaliście się w kościele?
[Przy] kościele Świętego [Wojciecha] zatrzymaliśmy się, ale nie kazali nam się ruszać z miejsca. Tyle tylko, że wyłowili kilka osób, które się nadawały albo do Niemiec, albo na rozstrzelanie, nie wiem. W każdym razie z terenu kościoła Niemcy zabrali młodych mężczyzn z naszego pochodu. Kościół stał we wnęce [...], nie tuż przy ulicy. Kilka osób zabrali z naszego [pochodu liczącego] dwustu albo stu pięćdziesięciu ludzi. [...]. Potem poszliśmy dalej w kierunku Dworca Zachodniego.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?
W Warszawie? Bardzo smutno. Przede wszystkim mówiono, że Powiśle było spokojne, że przez dwa tygodnie nic się nie działo na Powiślu, taka była opinia, ale to nie była prawda. Powiśle było ostrzeliwane z kanonierki z Wisły, z pociągu pancernego z mostu kolejowego. Poza tym „gołębiarze” byli – ludzie, którzy z dachów czy ze strychów strzelali do nas. Niemcy też do nas strzelali, granaty w nas uderzały. Było bardzo dużo rannych [...], dużo [zabitych]. Sama w trzecim tygodniu zostałam ranna.
- Jak wyglądała sprawa żywności?
Trudno było bardzo. To znaczy, jak powiedziałam, chleb się przemycało. Jeszcze się chodziło – ale to już było bardzo ryzykowne, niebezpieczne – gdzieś do dalszych [dzielnic], na Mariensztat, jeszcze dalej, po mąkę. Były gdzieś magazyny mąki na Starym Mieście, to jakoś się znajdowało na Mariensztacie. Wiem, że z Mariensztatu ludzie przynosili mąkę, z tego coś piekli. Był chleb, od sióstr przeważnie. […].
- Jak wyglądała sprawa noclegów? Przecież cały szereg domów był zniszczony, ludzie nie mieli gdzie mieszkać.
Na początku, jak jeszcze na Powiślu było względnie spokojnie [...], to nocowaliśmy w domach. Mój dom wychodził akurat na południe, to znaczy na Nowy Świat. Z tamtej strony [Niemcy] wystrzeliwali do nas pociski. Żaden pocisk w nasz dom nie trafił. Potem, jak już było [gorzej], [byli] coraz bliżej, coraz większą uwagę zwracali Niemcy na Powiśle i chcieli je zniszczyć, wtedy nocowaliśmy w piwnicach.
- Jak wyglądała sprawa wody?
Na podwórku była studnia, którą uruchomiono. Korzystaliśmy z tej studni, bo wody zało w końcu.
To była stara studnia, odrestaurowana w czasie Powstania.
- Jaka atmosfera panowała pomiędzy ludźmi?
Niezła. Byłam w kręgu patriotów, którzy rozumieli, że niepowodzenia nasze nie są wynikiem naszej omyłki, przystąpienia niepotrzebnie do Powstania, tylko sytuacji przymusowej. Tak że ludzie z wyrozumieniem to traktowali. Wojsko, które ze Starówki do nas trafiało na początku września, było traktowane bardzo dobrze.
Tak. Nie chodziłam do kościoła Świętej Teresy, [który był] na Tamce, przy Elektrowni, przy punkcie „Alfa Laval”, nad Wisłą [...]. Na podwórkach były kapliczki, w tych kapliczkach odbywały się nabożeństwa. Trudno powiedzieć, że to była msza.
Czasami z kapłanem, a czasami z kimś, powiedzmy, z siostrą zakonną albo nawet z cywilami mówiliśmy pacierze, mówiliśmy litanie.
- Czy przyjaźniła się pani z kimś podczas Powstania?
Koleżanki szkolne miałam.
- Czy ta przyjaźń przetrwała?
Nie, wyprowadziłam się, mieszkałam gdzie indziej, jakoś straciłam kontakt prawie ze wszystkimi.
- Czy miała pani okazję czytać prasę podziemną?
Tak.
Tak, oczywiście.
„Błyskawica”.
Tylko nie wiem, czy to była prasa, czy to była audycja w radiu na kanale „Błyskawica”. Nie pamiętam.
- Uczestniczyła pani w jakichś koncertach, w przedstawieniach teatralnych?
Tak. To znaczy był objazdowy teatrzyk, który trafiał również i do nas. To były kukiełki, treści przeważnie patriotyczno-wojskowe.
- Słuchając audycji, czytając prasę, na pewno czytało się na głos, jakoś komentowało?
Nie przypominam sobie. Chyba niezbyt emocjonalnie, bo nie pamiętam. Natomiast były jeszcze megafony uliczne, skąd dochodziły komunikaty, […] różne pieśni patriotyczne, wojskowe, śliczne pieśni.
- Co się działo z panią po Powstaniu?
Do Dworca Zachodniego przeszliśmy pieszo kilkanaście kilometrów. Na Dworcu Zachodnim pierwszy raz [od kilku] dni piłam cokolwiek i jadłam cokolwiek. Dwa ostatnie dni były straszne, dlatego że Niemcy nas bez przerwy bombardowali. Z Dworca Zachodniego dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie przy dworcu, w wielkich salach, w których były reperowane przed wojną wagony kolejowe, Niemcy umieszczali wszystkich ludzi przejściowo, żeby ich potem gdzieś rozlokować po całej Polsce, a nawet wywieźć na roboty [do Niemiec]. [Byłam tu] pięć dni, ponieważ byłam ranna. Nie powiedziałam, że mam jeszcze znaki na nogach po rozpryśniętym blisko mnie pocisku. Byłam opatrywana, miałam zmieniane opatrunki. W czasie Powstania było trudno, ale doktor Kubiak zajmował się [mną] bardzo troskliwie, prawie codziennie miałam zmieniane opatrunki. Zarejestrowało nas RGO. Wysłali mnie, ponieważ była ranna, [...] do Szymanowa, do sióstr niepokalanek. Szymanów to jest miejscowość między Sochaczewem a Błoniem, był tam szpital. W tym [klasztorze przebywałam] kilka miesięcy, ponieważ ogólnie się źle czułam. Miałam opatrunki, poza tym uczyłam się, bo tam była [też] szkoła. […] Natomiast moja rodzina, bo była jeszcze mama i młodszy o trzy lata brat, mieszkali na wsi u dobrych ludzi, którzy dali im jedzenie, pomogli przetrwać do przyjścia Rosjan.
- Pamięta pani, gdzie była ta wieś?
To była stacja kolejowa Szymanów, wieś Szymanów. Obok były siostry niepokalanki, które miały duży klasztor, chyba duży wpływ na ludność miejscową.
- Czy pani była po powrocie represjonowana?
Jeszcze nie powiedziałam, że w tym klasztorze siedziałam do kwietnia.
Do kwietnia 1945 roku. W kwietniu przyjechałam do Warszawy sama. Mając czternaście lat, sama przyjechałam ze stacji Szymanów do Warszawy, rosyjskim pociągiem towarowym, gdzie wożono sprzęt bojowy do Berlina. Już granica była polska, ale u nas rządzili właściwie Rosjanie. Było niebezpiecznie, dlatego że czasami były napady. Rosjanie byli poza kontrolą, poza wszelkimi karami. Przyjechałam do Warszawy bez niczego. Wstąpiłam do szkoły. Chodziłam do gimnazjum Batorego, które było bardzo [patriotyczne]. „Zośka”, „Szare Szeregi”, wywodziły się właśnie z gimnazjum Batorego. Byłam jeden rok w harcerstwie, to było harcerstwo jeszcze przedwojenne, „badenpowellowskie”. W pierwszym roku, 1945, był jedyny zastęp żeński – w męskim gimnazjum, w 23. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej, zwanej Pomarańczarnią. Zrobiłam maturę, w 1948 roku na uniwersytecie [wstąpiłam] na Wydział Lekarski. Nie byłam represjonowana, miałam tylko źle.
Byłam z matką, ojciec zginął w Dachau, o czym się dowiedziałam dopiero dwa lata po wojnie. Nie wiedziałam, czy zginął w Powstaniu, czy zginął gdzie [indziej], nie miałam żadnej wiadomości. Dopiero po [dwóch latach] przyszła wiadomość oficjalna, urzędowa.
- Co pani się najbardziej utrwaliło w pamięci z okresu okupacji, z okresu Powstania?
To, że ciągle człowiek żył pod napięciem, ciągle był zdenerwowany. Były łapanki, były aresztowania, były publiczne egzekucje. Kiedyś, jak szłam [do] szkoły. W moich oczach na ulicy Senatorskiej przy Miodowej rozstrzelali chyba trzydzieści osób albo więcej. Potem były zawiadomienia, na specjalnych [plakatach]. To było w moich oczach, takie właśnie rzeczy [zdarzały się często]. Potem łapanki, to było najgorsze. Powstanie, ostatni dzień, kiedy nas bombardowali. Na mój dom, gdzie siedziałam w piwnicy, trzy bomby upadły, pięciopiętrowy dom skosiły do pierwszego piętra. Pamiętam do dziś zawalanie się tego domu, liczyłam tylko poziomy, czy zawali się do nas. Pięciopiętrowy dom zatrzymał się na pierwszym piętrze. Na pierwszym piętrze mieszkałam. Jak wyszłam potem na rozkaz Niemców z tego zwalonego domu, spojrzałam [w tył], to mieszkanie się paliło, ale jeszcze widać było meble, [obrazy], bo to się odsłoniło. Mogłam rozpoznać moje mieszkanie.
- To było najgorsze wspomnienie z Powstania?
Dużo było takich wspomnień. To było przykre, może nie najgłębsze, ale przykrość: wszystko co miałam, straciłam. Poza tym jak patrzyłam, jak [Niemcy] rozstrzeliwują. Jak pochodem szłam do Dworca Zachodniego, to wyławiali starych ludzi, nie tylko starych, ale chorych, strzelali do nich. Strzelali przy nas, wcale nie hamowało ich to, że wszyscy się patrzyli.
- Miała pani jakieś miłe, najlepsze wspomnienia?
Najlepsze wspomnienia to chodzenie do szkoły, do gimnazjum, gdzie był piękny klimat polski, patriotyczny, należenie do harcerstwa, gdzie też nas uczyli. Byłam patriotką całe życie, mój ojciec był patriotą, ciągle o Polsce się mówiło. Mój ojciec był porucznikiem, wojskowym, walczył o wschodnie granice Polski, czyli walczył z armią rosyjską. Cały czas o Polsce mówiło się, żeby jak najszybciej, jak najlepiej się rozwijała, też dążyłam do tego. Nawet po Powstaniu, kiedy miałam szereg okazji wyjechać za granicę, nigdy nie chciałam wyjechać, dlatego bo uważałam, że w Polsce jest moje miejsce, żeby tu pracować.
- Czy może chciałaby pani powiedzieć coś, o czym nikt nie mówił?
O tym się bardzo mało mówiło. Powstanie trzeba nagłośnić, bo to jest największy zryw, największe bohaterstwo. To rozumiałam od pierwszej rocznicy. Pierwsza rocznica Powstania w zakłamanej Warszawie, w rządzie warszawskim pod rosyjską władzą… Ukrywali, nie chcieli, w ogóle nie było żadnych uroczystości. Troszkę na Powązkach, troszkę w jakichś miejscach, ale nie było żadnego upamiętnienia, żadnego obchodu Powstania. Uważam do dziś, że trzeba to bardzo nagłośnić, żeby ludzie nie mylili Powstania Warszawskiego z holokaustem.
- To, co pani wspomina, to raczej już po 1945 roku.
Ale to jest szalenie istotne, szalenie ważne.
- A z wcześniejszych okresów?
Nie pamiętam. To było tyle lat, na pewno miałam jakieś myśli.
Warszawa, 24 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki