Balbina Ignaczewska „Basia”
Ignaczewska Balbina, moje nazwisko z domu – Szymańska, pseudonim „Basia”.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku? Jak zapamiętała pani dzieciństwo, gdzie pani mieszkała?
Nie mieszkałam w Warszawie, mieszkaliśmy w Kole, to jest województwo poznańskie i tam nas w 1939 roku zastała wojna. Byłam harcerką i w 1940 roku jak Niemcy weszli, to nas wysiedlili. To znaczy byliśmy na liście osób do wysiedlenia i nas ostrzegł jakiś Niemiec, który tam mieszkał jeszcze przed wojną, nie wiedzieliśmy nawet i powiedział, że jesteśmy na liście pierwszym transportem. Ojciec się obawiał, że mnie i brata mogą wywieźć do Niemiec i żeśmy po prostu wieczorem wyszli w przeddzień tego i potem zatrzymaliśmy się gdzieś tam na wsi pod Kołem. Ojciec potem nawiązał [kontakt] z przewodnikiem, żeby nas przeprowadził przez granicę i tak na ciemno żeśmy [się] przeprowadzili. Tutaj mama miała rodzinę w Warszawie i tak żeśmy się zatrzymali i już od 1940 roku jestem cały czas w Warszawie.
- Jak pani wspomina czas przed wybuchem wojny? Rodzice obydwoje pochodzili z poznańskiego?
Tak. Tam skończyłam szkołę podstawową, powszechną – jak się dawniej mówiło, w Kole, jedna klasa gimnazjum, a potem już tutaj, wspomnienia takie jak to dziecinne, nie dziecinne, młodzieżowe... byłam na przełomie dzieciństwa. Tak specjalnie z tych rzeczy, to mi pozostał dzień 2 września, kiedy był nalot. Z Krotoszyna ludzi ewakuowali i w Kole zatrzymał się pociąg i przyleciała eskadra samolotów niemieckich i mnóstwo ludzi zginęło. Pamiętam jak ojciec dorożką – bo dawniej to przeważnie tylko dorożki były – a ja miałam akurat służbę w magistracie, widziałam i też zeskoczyłam z balkonu, żeby... Ale ojciec mnie zapędził do domu. Mówi: „Gdzie? Tutaj tyle rannych było.” To mi tak upamiętnił się ten jeden dzień. A potem to tak jak uciekaliśmy przez granicę.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o swoich rodzicach i rodzeństwie. Jak pani to zapamiętała?
Rodzice prowadzili, mieli sklep „Handel win i wódek”. Brat chodził do prywatnego gimnazjum, zresztą ja też tą jedną klasę. A siostra trzy lata młodsza normalnie w szkole, taki okres był, jak w szkole dziecinnej, znaczy dziecinnej – w powszechnej szkole. No co? Specjalnie tam nie brałam żadnego... Na łyżwach tylko jeździłam, zajmowałam się sportem. Co jeszcze? Rower i gimnastyka – skoki przez... A potem już tutaj w Warszawie w czterdziestym...
- Do tego dojdziemy. Chciałem jeszcze spytać o... Pani wspomniała, że rodzice mieli sklep z alkoholami, z wódkami, tak?
Tak. To był sklep, jak to się nazywało... To nie tylko był [sklep monopolowy], bo były i słodycze. Bo ojciec był też inwalidą wojennym, znaczy w 1920 roku i z powodu inwalidztwa dostał koncesję. Bo wtedy nie można było takich rzeczy prowadzić bez koncesji. I założyli sobie właśnie ten sklep i prowadzili. To był „Handel win i wódek” i słodyczy.
- Mama w tym sklepie też pracowała?
Tak. Mama pracowała.
- Można było się z tego utrzymać?
Tak. My byliśmy dobrze sytuowani, dlatego nas wysiedlili. Pierwsza partia to było [wysiedlanie] ludzi zamożnych. Pierwsza partia była najpierw bogatych Żydów, a potem Polaków. I dlatego...
- Pani już mówi o tym czasie, kiedy Niemcy wkroczyli?
Tak, tak. Bo Niemcy wkroczyli, którego tam oni wkroczyli już nie pamiętam, ale zaraz. Bo to przekroczenie granicy szybko poszło, przecież tam nie było żadnych... To żeśmy też z Koła wyjechali, jak Niemcy chcieli do Warszawy wkroczyć. Zatrzymaliśmy się w [Przedecz], to jest koło Kłodawy. Ojciec z bratem na rowerach do Warszawy, a my z mamą i z siostrą żeśmy zostały w Przedeczce. A potem z powrotem wróciliśmy do Koła i tak do 1940 roku do lipca byliśmy pod... Niemcy byli. Nam tego sklepu jeszcze nie zabrali, jakoś nam pozwolili prowadzić, ale nas wysiedlili i się skończyło.
1940 roku.
- Można było zabrać cały dobytek ze sobą?
A skąd! My żeśmy... dlatego, że myśmy wyszli nie nieprawnie, tylko po cichu uciekli z domu, żeby... To to, co było na sobie, co można było zabrać, biżuterię, czy coś takiego, a to wszystko zostało.
Dom ocalał, ale to już nie był ten dom. Tam wszystko... to był pożydowski dom, bo rodzice mieli też swój dom, ale to tak na obrzeżach Koła, to to zostało. Tam Niemcy byli, zabrali z tym tak, że niewiele rzeczy, właściwie to nic z tego tam, gdzie był sklep i mieszkanie (bo mieli dwa mieszkania), to w zasadzie nic nie było. Bo oni tam zmienili, z tego lokalu zrobili sklep obuwniczy i jakieś naprawy, warsztaty tam były, bo to było pięć pokoi, sklep i pokoje. To wszystko było nie tak jak było przedtem.
- Państwo uciekli z tego domu?
My żeśmy, tak. Chyba ze dwa tygodnie byliśmy tam na wsi, bo ojciec myślał: „Może to się zmieni szybko”, liczyli. Niestety. To już powiedział, tam na wsi nie było możliwości trzymać. Tym bardziej, że było też niebezpiecznie. I nawiązał [kontakt] z przewodnikiem, który przeprowadzał przez granicę do Guberni. Ponieważ tu mama miała brata, to żeśmy się tak przedostali.
- Czyli przez zieloną granicę?
Przez zieloną granicę.
- Pamięta pani to przejście?
O, to było straszne. Pamiętam, że żeśmy... to właściwie więcej pieszo się szło, jak... do Kutna, to jakoś się przedostaliśmy jakąś furmanką, czy czymś tam nas dowiózł. A potem cały dzień, bo to było w Żychlinie, czy... Nie pamiętam dokładnie miejscowości, gdzie ta granica się zaczynała. W każdym bądź razie to było przecież w lecie, żyto, to myśmy w tym życie spali. Bo ci Niemcy, którzy zjeżdżali na obiad, godzina dwunasta i tam ludzie obserwowali, to tak nikogo nie było, uważałam, że my tylko jesteśmy w tym życie. A jak ktoś dał sygnał, że już trzeba przechodzić, to wszyscy pędęm! To było mrowie. Wszyscy przez tą granicę i potem długo, długo żeśmy pieszo szli, aż żeśmy doszli do Jackowic i tam potem już był jakiś pojazd. Ale to było ile strachu, ile tego wszystkiego, żeby nas jeszcze nie cofnęli, żeby nas nie zastrzelili.
Udało się jakoś, tak.
- I państwo przyjechali do Warszawy całą rodziną?
Całą rodziną.
- Mieliście jakieś miejsce, do którego zmierzaliście? Rodzinę, znajomych?
No właśnie, mama miała brata na Hożej. Miał zakład fryzjerski. To był kawaler i miał taki pokoik jak ten w tym, a nas pięć osób i on. Ale żeśmy tam na podłodze, nie na podłodze z tego... Tam byliśmy chyba z jakieś dwa tygodnie. Potem ojciec wynajął pokój na Mokotowskiej. Bo właściwie pieniądze to się zabrało, biżuterię i tyle, że miał od czego zacząć. Poza tym, że tylko to, co mieliśmy na sobie z ubrania, a tak nic więcej.I później ojciec też się zorganizował i kupił sklep na Podwalu. I potem jak było mieszkanie na Podwalu, jak Żydzi opuszczali już, bo jak do getta ich wyprowadzali, to ojciec też załatwił tam mieszkanie. Po prostu kupił to mieszkanie i na Podwalu pod dziewiątym mieliśmy trzy pokoje z kuchnią już wtedy.
Istnieje, tak. Istnieje ten budynek gdzie mieszkaliśmy z tym, że mieszkaliśmy w podwórzu na trzecim piętrze, trochę tam chodziłam, to jest zmienione. A sklep gdzie mieliśmy pod dziewiętnastym – to był nowy dom, to jeszcze to wszystko też stoi. Ale w momencie kiedy, znaczy w drugim dniu Powstania, czy coś takiego... Nie byłam na Starówce, ale tak jak rodzice opowiadają, to bomba od razu... znaczy był zbombardowany ten dom na Podwalu. I bomba w środek [uderzyła], bo to był czworokąt. To schody były zerwane tak, że też już nie mieli dojścia do swojego mieszkania. I byli w piwnicy w sklepie, tam mieszkali.
- A za okupacji, kiedy państwo już się przeprowadzili do Warszawy, ojciec kupił sklep, pani pomagała ojcu w sklepie?
Nie, bo się uczyłam. A poza tym też potem nawiązałam w 1942 roku łączność z organizacją.
- W jakich okolicznościach?
Miałam znajomych starszych od siebie. Przyjaciele to przychodzili, też mieszkali na Kilińskiego. Oni byli... Zresztą tam nikt się nie wydawał, że [działa] w organizacji, ale mnie jakoś skontaktowali. Najpierw z redaktorem Michałem... jego nazwisko mi wypadło, ale mi się przypomni. I on prowadził też potajemnie gazetkę „Dwa dni” i chciał, znaczy zapytał mnie, czy bym nie mogła roznosić tą prasę, a ja się zgodziłam. A potem już nie tylko jego prasę, bo i „Dwa dni” i nawet tam mam wymienione, może...
- Jakie to były czasopisma?
Byłam kolporterką „Dwa dni”, „Biuletyn Informacyjny”, „Wiadomości Polskie” i co tam jeszcze było... Już tak dokładnie nie [pamiętam], było pięć różnych. Odbierałam prasę na Poznańskiej od inżyniera Szarkowskiego. Odbierałam prasę, potem przynosiłam do domu do siebie, rozdzielałam dalszym kolporterom i ewentualnie też zanosiłam do różnych mieszkań prywatnych.
- Czyli z tą paczką z ulicy Poznańskiej szła pani do domu na ulicę...
Podwale.
- Na Podwale. Ciężka była ta paczka?
No, dosyć. Ale starałam się ciężkiej nie nieść, bo kiedyś tak... przy okazji powiem jak wpadłabym na Placu Krasińskiego. Wysiadałam z tramwaju, krzyczą: „Łapanka!” Podjechał wóz i tak... otwierali wtedy, jak tramwaje miały dwa wejścia, przednie... Otworzyli to przejście, bo mówią, jak podjadą, żeby tu ludzie z tego... Samochód podjechał pod wyjście i Niemcy zaczęli wyskakiwać, a ja z tą prasą, z walizeczką prosto na nich. Ale oni jeszcze się nie zorientowali, bo wyskakiwali z samochodu i ja tak między nimi przebiegłam do Kilińskiego. Na Podwalu ojciec miał sklep pod dzięwiętnastym. Wpadłam, ojciec miał taką żaluzję, od razu zasunął tą żaluzję i tam mieliśmy skrytkę i schowaliśmy to. Ale duszę miałam na ramieniu, bo już wtedy to byłoby po mnie, gdyby mnie złapali z tą prasą. A dwa razy w tygodniu to odbierałam. I potem też mnie skontaktowali z organizacją i wstąpiłam do organizacji. Nasze mieszkanie to był właśnie taki punkt, że tak powiem... były przysięgi, odbywały się przysięgi. Odbywały się przygotowania, różne narady.
- Pani była świadkiem tych przysiąg, narad?
Jak kogoś wprowadzałam, jakiegoś członka, to wtedy byłam świadkiem. A tak przy wszystkich nie byłam, bo to już tak było wszystko zakamuflowane, że przecież nie wolno było. Na przykład brat długi czas należał, ja nie wiedziałam, rodzice moi też nie wiedzieli. Tyle, że wiedzieli, że byłam kolporterką, roznosiłam prasę, a tak to nic. Przechodziłam przecież przeszkolenie sanitarne, przechodziłam łączności, to odprawy były, bo przecież tak jak tutaj na Sadybie trzeba było też poznać terenoznawstwo... różnych znaków – łącznik... Tak, że było wiele takich... Były odprawy szkoleniowe tak, że rodzice nie wiedzieli zawsze. Jak gdzieś wychodziłam, to powiedziałam, że albo idę się spotkać z koleżankami, czy z czymś, a przecież w szpitalu miałam też praktykę.
Na Woli. Tam żeśmy na oddziale męskim, na oddziale damskim... zastrzyki trzeba było. Potem między sobą koleżanki, jedna drugiej robiła zastrzyki.
- Z czego te zastrzyki sobie panie robiły?
To były takie odżywcze, witaminowe.
Mnie to jakoś zręcznie szło, ale koleżanka jak mi tak zrobiła, bo w rękę były podskórne, to ona tak włożyła igłę i wyjęła i tak mnie kłuła ze trzy razy. Mówi: „Nie mogę” i nie zrobiła mi w końcu tego. Lekarz nas obserwował, bo nam dawał wskazówki, ale powiedział, że to już żadna nie będzie z niej sanitariuszka. Ale mnie to jakoś zręcznie szło. Potem to i dzieciom robiłam swoim, nie chcieli żeby lekarz, tylko żeby mama robiła.
- Czyli nauczyli panią robić zastrzyki. Pewnie też zakładać opatrunki?
A tak, to była podstawowa rzecz. Różne opatrunki, na głowę i ściegiem, jak to tam nazywaliśmy, z głowy mi wszystkie wyleciały, ale różnymi bandażami. I elastyczne, nie elastyczne, i nogi i głowę. Bo nie wiadomo było z czym... W zasadzie byłam łączniczką, ale na wszelki wypadek to przygotowanie. Nas przygotowywali, żeby w razie czego potrafić.
- Czyli nauczono panią opatrunki, zastrzyki. A inne formy szkolenia jak wyglądały?
Znaczy z łączności, czy z...
Z łączności. To mówię właśnie, alfabet Morse’a trzeba było się nauczyć właśnie przez ten aparat, już nie pamiętam jak to się... W każdym bądź razie trzeba było to stukanie...w tej chwili już zapomniałam, ale takie rzeczy. Jak mieliśmy takie... jak w razie, czy Niemiec, jakby nas złapali, czy coś takiego, jak mamy się zachowywać.
- Jak wtedy trzeba było się zachowywać?
Różnie. [...] Mój ojciec miał owocarnię na Podwalu pod dziewiętnastym. Ale jak w czasie okupacji, to wszystko – i wędlina i tam z tym. I ojciec mnie wysłał, że miałam odebrać na Długiej wędliny. I Niemcy mnie zatrzymali. Szłam z walizką i miałam pełno... znaczy trzy całe boczki, jakaś kiełbasa. I Niemców dwóch szło:
Halt! i pytają się co tam. Jak zobaczyli to: „O!” z tego i mnie biorą na komendę. Idę, a znajomi, to Podwale, Długa na Starówce, to się wszyscy znali, już ojcu dali znać, że córkę zatrzymali. Mnie prowadzili i powiedzieli, że idę na Gestapo. Wiedziałam, że na Długiej Gestapo nie ma. Wprowadzili mnie w bramę, jedno podwórko, drugie i potem powiedzieli, żebym im to dała, a ja mówię, że tego nie mogę dać, bo to jest na mój ślub, bo wychodzę za mąż. I on mówi żebym jedną mu dała, mówię, że nie. A ludzie obserwowali wszyscy w oknach i patrzyli. Powiedziałam, że połowę mogę mu dać, bo to boczek był długi i mówię, że tyle. W końcu ten jeden zobaczył, że tam się ludzie z tego i powiedział mu, że ludzie obserwują nas, żeby nie z tego. I zgodził się, że mu dałam połowę tego boczku i mnie wtenczas puścili. Trzeba było różnie kombinować, w razie... Kiedyś byliśmy, też mieliśmy, bo robili nam na Poznańskiej... Też Niemcy, to była odprawa i że jakieś kontakty, jeden drugiemu żeby wiadomości przekazywać, też mnie Niemcy zatrzymali. Powiedziałam, że czekam na narzeczonego tutaj. Zawsze udawało mi się wyjść z różnych opresji.
- Dużo patroli niemieckich chodziło po ulicach?
Dużo. Szliśmy na odprawę i nas na Senatorskiej... Szłam z koleżanką, to było w niedzielę, godzina była dziesiąta i szliśmy do Placu Teatralnego. Tam mieliśmy punkt, gdzie mieliśmy mieć odprawę. I była łapanka, znaczy wysiadłyśmy z tramwaju przy tym, buda stała właśnie przed [Placem] Teatralnym, na Senatorskiej i Niemiec przy tej budzie, a drugi zatrzymywał nas. I ja szłam z koleżanką i mówię do niej: „Nic się z tym...”, a on: Ausweis. Miałam legitymację, która mnie chroniła, bo w całe podziemie to pracowałam w Perunie po szkole i tam pracowało całe podziemie. I oni mieli, bo to była firma niemiecko-francuska, oni tam karbid, acetylen, różne rzeczy dla wojska sprzedawali.
Nie, na Grochowskiej.
Tak. I oni mnie tam zaangażowali jako telefonistkę i miałam legitymację, którą Niemcy jakoś... Ale koleżanka nie miała. Trzymam ją pod rękę, idziemy, a ten skierował nas do tej budy, ona nie miała, to nas do tej budy. A ja mówię: „Taki zrobił gest, to tak albo jakbyśmy miały pójść wolno, albo iść do tego. Nic się nie zatrzymuj, idziemy prosto, rozmawiaj odważnie.” My przechodzimy koło tej budy i ten Niemiec tak na nas spojrzał, a my nic, twardo i żeśmy przeszły. Trzeba było takie różne mieć, no właśnie tego nas tak... że spryt, żeby się nie denerwować, żeby coś nagle wymyśleć. Tak zawsze się...
- Czyli miała pani zimną krew?
Miałam, w każdym razie starałam się zachować zimną krew, ale to co przeżywałam i serce tak mi waliło, ale jakoś nie dawałam poznać po sobie. Nie, jakoś to pomagało.
- W firmie w ogóle pani się nie pojawiała, jak rozumiem? To było fikcyjne miejsce pracy?
Nie, nie, pracowałam.
- Aha, czyli jednak pani...
Pracowałam jako telefonistka, a ponieważ też miałam... Dyrektor był Polakiem, bo [niezrozumiałe] to był Francuz i oni mnie potem, ponieważ kończyłam też stenografię, kurs stenografii, więc chcieli żebym jako sekretarka stenografowała, więc mnie potem zaangażowali jako stenotypistkę. I tak stamtąd... Nie wiedziałam, a cały tam, wszyscy młodzi byli po studiach. Znaczy po studiach, na studiach, tylko wszystko na tajnych tych. I wszyscy byli w organizacji. Dopiero w dzień, kiedy byliśmy mobilizowani, to już nikt tam nie poszedł do pracy, bo wszyscy poszli... Dowiedzieliśmy się potem, jak w sobotę nas zwolnili. […] I to mnie tak troszkę w pewnym sensie chroniło, ta legitymacja. Długo tam nie pracowałam, bo po szkole, ale bałam się, że... Ojciec się przede wszystkim bał, żeby nas do Niemiec, czy gdzieś nie wzięli. Miał tam znajomych, bo jak do sklepu tam przychodzili, to raz, że po prasę przychodzili – taki punkt, to starał się jakoś jedno drugiemu pomagać. I tak nas zabezpieczyli.
- A to mięso, które pani wtedy nosiła, ten boczek, to przywozili jacyś ludzie?
Jacyś ludzie tam spod Warszawy. I tam też było mieszkanie, gdzie się chodziło, się odbierało, przychodziłam do sklepu i ojciec to normalnie sprzedawał.
- Normalnie, czy spod lady?
Tak właściwie to było spod lady. Miał już swoich klientów. Zresztą ten dom pod dziewiętnastym to był nowy dom przed wojną budowany i tam cała, właściwie tacy ludzie – inteligencja i dobrze sytuowani byli tak, że duży był ten dom. To samych klientów miał z tego domu i jedni drugich znali.
- A co robili siostra i brat?
Siostra też chodziła do szkoły i brat też w tym... On właściwie wgryzł się w organizację i stale tylko z bronią. Kiedyś byliśmy na imieninach, bo tylko prywatnie młodzież się zbierała i na tym były tańce. Mnie zaprosił do tańca, mówi: „Przytknij tu”, a on miał colta. Mówię: „Narażasz całą rodzinę.” Przecież nigdy się nie mówi, o prasie rodzice wiedzieli i to też byliśmy kilka razy i mówili żebym przestała, bo narażam całą rodzinę. Bo to się chowało, przyniosłam, to do rezerwuaru do wody spuszczano.
Spłuczka. A to się w fotelu, pod sprężyny i to nieraz nie wiedziałam gdzie to schowałam. I kiedyś tak było, my mieszkaliśmy na trzecim piętrze, naprzeciwko mieszkali...Żydów przechowywali. I Gestapo – idą i ojciec mówi: „Idą do nas.” Myśleliśmy, że do nas. Ja w tym momencie się denerwuję: „Gdzie to włożyłam?”. Patrzymy, na trzecie piętro. No nic, byliśmy przekonani, że do nas, a oni poszli, zabrali tych Żydów.
Na tym... Tak, że były momenty, że narażało się. A o tym, że byłam w organizacji to rodzice nie wiedzieli i że brat był to dopiero się dowiedzieli wtedy, jak oni zorganizowali wyjazd do partyzantki. Dopiero wiedzieli, że on należy. A ja już wiedziałam po tym... Mówię: „Co ty robisz? Przecież narażasz...”
- I co brat na to? Przejął się?
On do wojska, to już jak był w gimnazjum, młody szczeniak, przepraszam, w Kole mieszkaliśmy to już tutaj pisał do marszałka, że chce do wojska, na tym już miał... I tak zginął, w wojsku... Jak nieraz sobie myślę i obserwuję naszą młodzież teraz, to nie ta młodzież. Przedtem to wszystko... Jest pewna ilość młodzieży, która też się angażuje i patriotyzm przemawia do nich tak, że są patriotyczni. Ale na ogół to nie jest to, co było w czasie okupacji. Może dlatego, że było się w niewoli, to też była inna sytuacja. Ale obserwuję nieraz, to sobie myślę, porównuję tamtą młodzież i dzisiejszą. Tak, jak ja to też mama mi kiedyś... Bo był łącznik, miałam odprawę i że mam się zgłosić. I mama wtedy mnie przycisnęła: „Dziecko, coś mi się nie podobasz, bo masz za dużo kontaktów różnych” i powiedziałam: „No, mam, ale nie mów nic ojcu.” „Ale czy ty sobie zdajesz sprawę, że jak ciebie złapią, to całą... i z tą prasą chodzisz.” Ja mówię: „Nic się nie martw. Jak mnie wezmą na tortury” – się mówiło, jak na Szucha złapali, to szczury przystawiali do brzucha – „jakby mnie się coś takiego stało, nie wiem jakbym się zachowała, czy bym wytrzymała jak przechodzili różne tortury i bili, jakby mnie przesłuchiwali to bym skoczyła na Niemca, żeby mnie od razu zastrzelili.” Takie miałam pomysły, że rzucę się od razu na niego, żeby mnie nie torturowali. Ale to były takie... Nie doszło do tego, jakoś zawsze mi się szczęśliwie udawało.
- Chciałem zapytać jeszcze o topografię. Pani też się jej uczyła, prawda?
To było na Sadybie, tak żeśmy...
- Czyli to była konkretna okolica?
Tak. Czy jakieś przejście gdzieś z Sadyby na górny Mokotów, jakimi tam... Przedtem była zupełnie inna sytuacja jak teraz, bo tam były pola, nie można porównać do dzisiejszego widoku. Ale takie mniej więcej...
- Ale tam okolice Fortu, okrężne ulice...
Tak, tak.
- Czyli można powiedzieć, praktycznie znała pani ten kawałek dzielnicy na pamięć?
No, tak. Mniej więcej te ulice się znało, Plac Bernardyński. A już tutaj na dolnym Mokotowie byliśmy – Chełmska, jak Gagarina się nazywała przedtem? Nie Gagarina, nie wiem już, inaczej, ale już nie pamiętam. To te okolice gdzie byliśmy, gdzie walczyliśmy to mniej więcej się znało. Ale jak mnie wypuścili w nocy z meldunkiem na Mokotów i noc i deszcz, pierwszy dzień Powstania, to zupełnie się zgubiłam. Nie wiedziałam, gdzie mam wyjść.
- Dojdziemy do wybuchu Powstania. Pani dużo jeździła po Warszawie z meldunkami, prawda?
Jeździłam i na Żolibórz i na... prawie na całej. Miałam i Kruczą tu w Śródmieściu i tam na Żoliborzu, do różnych punktów, gdzie...
- A kiedy Niemcy zorganizowali getto i potem było Powstanie w getcie, pamięta pani tamte wydarzenia?
Tyle z gettem, że tam było obmurowane, to tyle wiem, że małe dzieciaki z getta przechodziły pod tym i tam często przychodzili do nas, bo Podwale było blisko getta. To dawaliśmy im żywność, pieczywo, czy coś takiego i przenosiły małe dzieci – siedem, dziesięć lat, takie wychudzone... Mogliśmy, to wspomagaliśmy, tyle pamiętam, a tak bezpośrednio z gettem nic nie miałam. Poza tym, że wiedziałam gdzie tam chodzą.
- Co mówiło się wtedy na ulicy? Czy w ogóle się coś mówiło na ulicy? Czy w ogóle rozmawialiście na temat tego, co tam się dzieje?
W getcie?
Tak.Wiedzieliśmy, że panuje głód, że w ogóle nie mają co jeść. Że są tak stresowani, że sobie odbierali życie – nieraz wyskakiwali niektórzy z okien, żeby sobie odebrać życie. Mieliśmy znajomą Żydówkę, którą nasz znajomy przeprowadził na tą stronę. Przeprowadził ją na Kilińskiego 3 i ona tam się zatrzymała. Nie była długo, dwa tygodnie i ktoś tam podał, że to jest Żydówką i Gestapo przyszło, ale już ją ostrzegli, bo najpierw przyszli, to się pytali. Jej akurat nie było, tylko był jej znajomy, sympatia, czy tam jakoś, on ją wyprowadził. I pytał się o niego i ona w końcu jak on przyszedł z pracy, to on ją ulotnił z tego mieszkania. Przeżyła, bo jest teraz w Australii, ale cała rodzina – miała jeszcze siostrę i brata i rodziców – wszyscy zginęli, tylko ona jedna dzięki temu, że on ją wyprowadził z getta, się utrzymała.
- Czy mieliście świadomość tego, że Niemcy chcą wszystkich będących w getcie pozabijać?
Były takie właśnie, co będzie z tego, jak... Ze śmiercią, ja na przykład – czy łapanka, czy coś – nie miałam strachu, że mnie złapią, że mnie zastrzelą. Ze śmiercią się po prostu tak, jak... zgodziłam, nie zgodziłam. W każdym bądź razie to nie miało na mnie wrażenia, że mogę zginąć. Tak samo było w czasie Powstania, że nie zdawaliśmy sobie... Znaczy, zdawaliśmy sobie, bo dzisiaj zginął ten, jutro mogę ja zginąć, ale to na nas żadnego wrażenia nie robiło, że boję się. Szło się pod ogień. Przecież cały czas byłam w pierwszej linii z oddziałem, gdzie oddział, to my byliśmy z oddziałem. I ile kolegów... To było straszne jak któryś bliski zginął, to było okropne. Ale to, że się boję, że nie... Jak trzeba było sanitariuszki, to pod ogniem szłam, strzelali do mnie, musiałam się wycofać. Chłopcy mówią: „Zdejmuj, bo z opaską...”, bo łączność też mi zabrali z początku jak już było niebezpiecznie. Przyszedł rozkaz, że kobiety na tyły, zostają tylko sanitariuszki. Ponieważ miałam skończony kurs sanitarny, przyszedł dowódca i mówi: „No niestety, ale się rozstajemy, idziecie do Fortu”, powiedziałam: „ Zostaję ze swoim oddziałem, mam przeszkolenie sanitarne, jako sanitariuszka zostaję” i tak zostałam do końca. Na mnie to nie robiło wrażenia, że się bałam. Po Powstaniu dopiero puściły mi nerwy. Jak wyszłam i nie wiedziałam czy jestem sama, czy rodzice żyją, czy nie. Bo żadnego kontaktu przecież, rodzice na Starówce byli. To wtedy puściły mi nerwy, zaczęłam płakać, że zostałam sama. A tak to w ogóle. Były nas trzy łączniczki, tak żeśmy się w kupie zawsze trzymały. Gdzie ja, to one też. Powiedziałam do tych dwóch koleżanek: „Zostaję”, „To my z tobą zostajemy.” One też były łączniczkami i zostały jako sanitariuszki do końca, od początku do końca byłyśmy razem.
- Gdzie panią zastał początek Powstania?
My byliśmy zmobilizowani, bo dostałam w piątek, przyszedł o godzinie siódmej rano łącznik i że mam się stawić na Królewskiej, tam któryś numer, już nie pamiętam jaki numer, o tej, więc ekwipunek i żywność na trzy dni.
Miał być plecak czy torba, menażka, łyżka, coś tam do tego, sportowe ubranie, kubek do tego i żywność na trzy dni, jakaś sucha – bułki, czy pieczywo, to co było w czasie okupacji, co można było dostać. I sobie to wszystko przygotowałam. Mój ojciec jak usłyszał, że ktoś tam i coś tego, jak widział, że mówię, że idę, wtedy dopiero się zorientował i dowiedział. To złapał mi to i powiedział: „Wyrzucę ci to przez okno i nigdzie nie pójdziesz!” To zaczęłam płakać i powiedziałam: „To idę bez niczego.” I mama mówi: „No co ty robisz? Puść ją, bo i tak pójdzie i tak.” I poszłam. Byliśmy zmobilizowani na Królewskiej, to był piątek, byliśmy cały dzień. Tam było mnóstwo ludzi, pełno nas było. I wieczorem nas puścili do domu. Sobota była, byłam w domu, to jeszcze wtedy ojciec wyszedł ze mną, jeszcze mi kupił garnuszek – blaszak, bo złapałam to, co miałam. To już potem wszystko wojskowe, znaczy nie wojskowe, ale takie, które mogłam... I odprowadził mnie nawet pod Królewską tam do tego...
- Pamięta pani, o czym rozmawialiście z tatą?
No, „Uważaj na siebie”. Nikt nie przewidział, że to tak będzie, że za trzy dni to się wszystko... Bo to się mówiło, trzy dni będzie i koniec, do domu. My żeśmy tak czekali, dlaczego my żeśmy byli zmobilizowani w piątek? Bo liczyli na trzy dni. Widzieli jak już podchodzili Rosjanie, już byli na Pradze, czy tam pod Pragą, to już nas wtedy... wybuchło Powstanie. I dlatego nas w sobotę puścili do domu, w niedzielę, a w poniedziałek znowuż rano o godzinie siódmej była zbiórka na Królewskiej. Potem już nas do domu nie puścili, tylko nocowaliśmy na Królewskiej, a we wtorek rano był przemarsz tak pojedynczo, każdy się tam wysuwał na Mokotów na Wiśniową. Z Wiśniowej na Sadybę na Plac Bernardyński. I tam zostaliśmy i tam dopiero się zaczęło, więc to tak się mówiło trzy dni, a potem było tyle.
- Jak duży był oddział do którego pani należała?
To był oddział dosyć duży, były trzy plutony w kompanii. A nas tak było... byłam w I plutonie i ile tak mogło być... Ze trzydzieści osób?
W plutonie, tak. Było nas sporo, bo przecież jak żeśmy potem szli z Bernardyńskiej na dolny Mokotów, to żeśmy szli i szli w nocy, to nas rakietami ostrzeliwali stale. To tylko komenda: „Padnij!”, bo co przeszliśmy kawałek: „Padnij!” i tak doszliśmy do rana.
- Jak była pani ubrana idąc do Powstania?
Miałam kostium wełniany, nie trudno żeby było z tego... A tam już dostaliśmy opaski, potem sobie furażerkę... Miałam sportowy, normalnie jak panienki mają, w kostiumie i teraz, marynarka i spódniczka. I buty, żeby na płaskim obcasie, na sportowym. To co miałam, to założyłam. Oczywiście, że potem to wszystko się... bo i czołganie i nie czołganie, to się to wszystko niszczyło i trzeba było brać to, co było na siebie.
- Spotkała pani kogoś znajomego w „Oazie”?
Znaczy?
- Czy znała pani jakąś część tego oddziału?
Przedtem? […] To nikogo nie znałam.
Nikogo nie znałam i dopiero się poznałam jak wróciłam... Bo mnie wysłali pierwszego dnia z meldunkiem na Mokotów i to pamiętam, w nocy i to tak: „dwadzieścia rzymskie łamane przez dwadzieścia arabskie, droga wzdłuż Alei Sobieskiego wolna, front otwieram na Warszawę” – to mieliśmy ustny, trzeba było się nauczyć na pamięć tego meldunku i dwie łączniczki wyszły. Najpierw wyszła koleżanka, której nie znałam, a ja potem druga za ileś tam, dwadzieścia minut, czy ile. Ponieważ tak było ciemno i taki deszcz był, a ona była trochę płochliwa. I gdzieś tam doszła kawałek, a ponieważ.... […] A szło się tak na przełaj i wtedy ktoś krzyczy: „Baśka!” Jakaś postać i dopiero żeśmy potem już tak razem brnęły. To tak żeśmy się w tym... A tak to nie. I jak wracałam i na Fort jak już po meldunku wróciłam rano następnego dnia, to Sadyba padła. Nie było nikogo, wszyscy przeszli do Kabat, do... i wtedy wróciłam, bo szliśmy na Jeziorko Czerniakowskie. Potem nas Niemcy zauważyli, bo to grupa, która była... tak się zbierali wszyscy, którzy nie dotarli i Niemcy nas zauważyli, zaczęli ostrzeliwać. To wtedy każdy się rozproszył w swoją stronę i wyszłam do punktu, gdzie byliśmy rozdzielani, na Morszyńskiej właśnie. I tam w piwnicy był cały... Dopiero się schodzili te rozbitki i ranni byli i tam mieliśmy cały czas, aż do osiemnastego, kiedy było powtórne uderzenie, to jest z lasów szli, szła pomoc i my tutaj z Sadyby.
- I do 18 sierpnia siedziała pani?
Tak.
- Tam na Morszyńskiej pani była?
Tak, w piwnicy.
Sporo. I w piwnicy były – to na Morszyńskiej, a poza tym pamiętam, bo też miałam dyżur nocny w prywatnej willi, był dom i tam też było, leżało pięciu powstańców na tym... Miałam dużo... Jeden też był taki... dostał szoku, rzucał się, krzyczał, więc lekarz mówi: „W razie czego żeby mu zastrzyk uspakajający...” Ale do rana nie dożył, bo też był... tu miał całe jelita na tym...
Wiadomo. I dlatego on krzyczał. Też miał z dziewiętnaście lat.
Do rodziców: „Mamo, mamo, tato!”, nieprzytomny. Siedziałam tak obok łóżka i go uspokajałam, ale już to do niego nie... był w szoku takim, że... Zrobiłam mu zastrzyk, jakoś tak trochę się uspokoił, ale nad ranem umarł. I to też było dla mnie szokujące. Były momenty takie, kiedy człowiek po prostu nie mógł się tak z tym... pogodzić jak pogodzić, ale przeżywało się to strasznie. Pamiętam też jak żeśmy się wycofywali od Chełmskiej w kierunku Sadyby i krzyczeli: „Sanitariuszki, sanitariuszki!”, a byłam po jednej stronie. Przebiegłam na drugą stronę i kobieta cywilna miała tutaj woreczek z biżuterią, czy z pieniędzmi czyimiś i to było krwią całe od tego i ta krew skrzepła ciepła jeszcze była. I ona to zdejmuje i mnie daje, żebym komuś przekazała, mówiła mi, czy córce, czy... Mówię: „Nie, ja tego nie wezmę, bo jestem w akcji. Niech pani tu kogoś szuka na tym.” I jak ona mnie tak wpychała ten woreczek i ta ciepła krew, to mi się też tak słabo... nogi się pode mną ugięły. Ale z powrotem jej to założyłam, mówię: „Niech pani z tym... muszę iść do oddziału.” To były takie momenty, że jakoś człowiek nie mógł tego... Ale ze śmiercią to mówię – śmierć absolutnie na mnie nie działała. Tylko tak mówiliśmy, jak ktoś bliski: „Ojej, nie ma już tam Andrzeja, albo nie ma tego. Wiadomo, czy nas jutro nie będzie?” Tak...
- Tam był spokój do 18 sierpnia, na Morszyńskiej?
Tak, był spokój, bo to wszystko było, działo się w konspiracji. Tylko nas pojedynczo gdzieś z meldunkami... Na przykład nad Wisłę żeby przejść, zobaczyć jak ich daleko, jakie wojska, czy są, gdzie co na tym? Takie mieliśmy... A to zrzuty kiedyś były, w nocy chodziliśmy, szukaliśmy.
Tylko żeśmy te płachty, pamiętam z jedwabiu, kanarkowe, taki żółty kolor, tylko to. Nic więcej nie było, już tam pozabierali widocznie.
- Widziała pani Niemców idąc na przykład nad Wisłę?
Nie, tylko pytaliśmy ludzi cywilnych, więc nam mówili, że tu i tu są, to już się tak daleko nie podchodziło żeby... na odległość, gdzie można zobaczyć. Dlatego potem się przychodziło i się sprawozdanie zdawało, że tu i tu są tam na tym... Czy to jest jakaś większa ilość Niemców, czy mniejsza.
Z jedzeniem? Nam dowozili, znaczy kuchnia polowa, zupy, grochówki, nie grochówki, czy coś takiego. Ale w ostatnich dniach, kiedy było już natarcie, to żeśmy...
- W ostatnich dniach, czyli którego?
To było pierwszego i drugiego. Nas z Sadyby wyprowadzili 2 września, to wtedy... Ale jeszcze 1 września to mieliśmy, bo przyszedł porucznik „Roman” do mnie, bo już przeszłam, byłam sanitariuszką, to stworzyłam sobie zespół sanitarny. To na inspekcję przyjechał „Garda” z Mokotowa, kapitan „Garda”. I przyszedł porucznik „Roman” i mówi do mnie, że muszę złożyć meldunek. To też było dla mnie straszne, bo tutaj byliśmy w willi na Okrężnej 64, tam był ogródek. I on mówi: „Tutaj będziemy na tym i...” miałam służbowo zameldować jaki stan ludzi, jakie lekarstwa. I zapomniałam, za przeproszeniem języka w gębie, nie wiedziałam jak to w ogóle podać! Ale w końcu ochłonęłam, spojrzałam na porucznika „Romana”, a on widziałam, że mało nie wybuchnie śmiechem. To jeszcze więcej się zdenerwowałam, jak ja mam to [wyartykułować], ale jakoś wybrnęłam. On potem do nas powiedział: „Słuchajcie, może dziewczyny zrobicie jakiś poczęstunek? My idziemy teraz na odprawę do Fortu i po odprawie przyjdziemy żeby go ugościć.” W piwnicy były dwa małe prosiaki, bo ludzie wyszli i zostawili, bo poszli do Powsina, bo się bali i chłopcy mówią: „To co?” Mówię: „To co my możemy zrobić? Zabić trzeba jednego prosiaka.” I zabili prosiaka. Nie wiedzieliśmy jak do tego dojść, żeby go oczyścić, takie kawały do piecyka. Żeśmy elegancko nakryły stół, bo to było w willi, to braliśmy wszystko co tam jest. I potem nalot od razu. Jak rąbnęła bomba na Fort, bo tam dwie: na dziedziniec i na kazamaty, to u nas wszystkie szyby poleciały. Na stole szaro, tylko mówię: „Weźcie prosiaka z powrotem do piecyka!” To tak oto mieliśmy tylko do jedzenia 1 września i 1 września już nic nie było. Ani nie było kuchni, ani nic i drugiego tak samo nas wyprowadzili.
2 września.
- Dokąd wtedy zostaliście wyprowadzeni?
My żeśmy tak... byliśmy... 1 wrzesień, to jeszcze to pamiętam, porucznik „Roman” tak mi utknął, bo szedł na odprawę do Fortu i był w tym czasie nalot. My żeśmy zeszli do piwnicy, stałam koło nie niego. On był śmiertelnie... a to był odważny, pierwszy zawsze wszystko i takim organizatorem był dobrym. Widziałam, że on aż... drgają mu usta i był blady. Musiał chyba przeczuwać swoją śmierć. Potem poszedł na odprawę i już nie wrócił. O godzinie dziesiątej, tak między dziesiątą, a jedenastą był następny nalot i został zasypany. I tylko łącznik przyleciał, mówi: „Porucznik << Roman>> nie żyje.” To już wtedy było rzeczywiście, tego dnia nic nie było, tylko mieliśmy tego prosiaka i to cały czas wtedy były już natarcia, bo tak: z Milanowa to czołgi, tutaj moździerze od Służewca i naloty jeszcze.
- Jak było z uzbrojeniem w pani oddziale?
Z początku to jak się zdobyło coś tam, to mieli, ale słabe było uzbrojenie. Potem właśnie była odprawa, bo tam ze zrzutów ppance dostali i też, jak tam obsługa. To potem już w miarę dni jak coś zdobyli, czy jakiś karabiny, czy coś... Mówię, jak to na Chełmskiej, też Niemcy nas otoczyli, szli od Siekierek i wtedy tam chłopcy zaczęli do nich strzelać i Niemców tam kilku padło. [...] I oni wtedy też... taki porucznik Żyd mówi: „No, chłopaki na ochotnika, po KB!” To się zgłosili, a Niemcy zasadzkę zrobili, bo myśleli, że oni nie żyją, a oni poszli. Trzech ich też padło. Jeden z nich to na miejscu, a drugi... Tak że po karabin, jak na Niemcu gdzieś zdobyli, czy Niemca zastrzelili, czy coś to mieli, a tak to... Przecież ciężkich – samochody, czy ppance, karabiny maszynowe... Mieliśmy ciężki karabin maszynowy na Chełmskiej, tutaj też właśnie, ale tak, żeby było uzbrojenie takie... Mieliśmy sidolówki, granaty z pałkami. To była nasza broń. Przecież oni to robili sami jeszcze w czasie Powstania. Ale właśnie to jest to, że my przy takim uzbrojeniu żeśmy szli na taką siłę. Gdzie byli w pełnie uzbrojeni pod każdym względem.
- Pani wspominała, że brała też udział w akcjach, prawda?
Tak.
- Proszę opowiedzieć jak to wyglądało, w którym to było miejscu?
Pierwsza akcja była przy Chełmskiej, kiedy nas Niemcy od Siekierek... wyszli. Tam obstrzeliwali nasi i potem właśnie po te karabiny maszynowe ten krzyknął: „Kto na ochotnika?” I poszli na ochotnika i wtedy Niemcy wyszli całą tyralierą i zaczęli strzelać i naszych trzech zginęło. Krzyczeli: „Sanitariuszka!” i wtedy pierwsza się wyrwałam. Normalnie szłam, bo jak Niemcy przyjechali samochodem Czerwonego Krzyża, mieli na tym, to myśmy nawet jednego strzału nie oddali. Pozwoliliśmy im zebrać, zabrać rannych i to wszystko. A nas, jak mówię: „Tamci zabrali, to i my możemy.” Szłam normalnie z opaską Czerwonego Krzyża, a oni zaczęli strzelać, to wtedy padłam, wycofałam się, bo krzyczeli już chłopcy: „Wycofaj się!” Zdjęłam tą opaskę drugi raz i się czołgałam, a oni mnie zabezpieczali. Doczołgałam się do nich, a jak doczołgałam się, to całe kolana..., bo to przecież był żwir, szkła. To jeden – jelita na wierzchu, w oko... oko na tym. Mówię: „Przecież im tu nic nie zrobię” i krzyczę: „Nosze są potrzebne!” To wyrwali drzwi i jakąś siatkę z łóżka i przyczołgaliśmy i do szpitala na Chełmską. Potem druga... To takie były, że ktoś ranny, czy z tego... Jak łączniczka, to tylko żeby meldunki przenosić. Ale zawsze byłyśmy z naszym oddziałem, gdzie nasz oddział, od samego początku do końca. Nas zabrali właśnie drugiego dnia, od samego rana było natarcie. Chłopcy byli przed willą w okopach, a my byłyśmy w piwnicy. I strzelanina – ta, ta, ta, ta, ta! – z jednej strony, z drugiej strony! Człowiek nawet się nie zorientował kto do kogo. Był nalot i potem raptem tak koło południa, nie wiem, jedenasta, dwunasta była cisza. Ale to taka śmiertelna, jakby... Mówię: „Słuchajcie, coś się dzieje. Wyskoczę na ganek.” Wyskoczyłam, patrzę – jak były ogródki obrośnięte winogronem, czy czymś innym, to to wszystko było szare. A dziury były, bo jak przechodziliśmy, jak było w konspiracji, to posuwało się żeby nie ulicą, tylko przez dziury do..., przez ogródki. Patrzę – Niemiec. Taką ma tutaj... obwieszony pociskami, w hełmie i od razu krzyczy: „
Hande hoch! ” Zbiegłam z powrotem, mówię: „Słuchajcie, jesteśmy otoczeni.” No nic, co miałyśmy zrobić. Czekamy, za chwilę od razu do piwnicy. Tylko oni weszli, stanął, miał karabin tak na..., krzyczał: „
Raus! Raus! Alles raus! Bałyśmy się, czy wyjść, czy nie wyjść. Nie wiedziałyśmy jaka reakcja będzie, więc jedna koleżanka mówiła po niemiecku. Mówię: „Weź białą szmatę na szczotkę, wysuń tu i powiedz po niemiecku, że tu są tylko same kobiety, tu nikogo nie ma.” I jeszcze to co nas... rzucili granat zapalający do drugiego pomieszczenia. Ale tam była pościel i to zaczęło się palić. To mówię: „To już nie mamy wyjścia, musimy wychodzić.” I wychodziliśmy, ręce do góry, wszyscy wyszli, wyprowadzili nas. Już widziałam powstańców, co byli w okopach, też oddzielili ich i widziałam ludzi cywilnych, ponieważ oni nie wiedzieli – wzięli chłopców z bronią, to wiedzieli, że to są powstańcy, natomiast my żeśmy pościągały wszystkie opaski, furażerki, pochowało się i my szłyśmy tak. Natomiast była grupa ludzi cywilnych – dzieci, matki, babcie. I żeśmy... doprowadzili nas do tej grupy. A oni dalej szli willa po willi, wyprowadzali wszystkich i nas potem popędzili do kościoła na górce i tam nas... powstańcy oddzielnie, a my byłyśmy w grupie ludzi cywilnych. Zawsze miałam opatrunek indywidualny przy sobie. Kobieta miała rozwaloną rękę, krew, muchy, to wszystko. Wzięłam, wyciągnęłam to wszystko, zaczęłam jej bandażować, zabezpieczać, a Niemiec co ich pilnował obserwował mnie. Pod wieczór przyjechało Gestapo z psem i ten Niemiec już mu od razu coś powiedział, po prostu wskazał na mnie. A on przyszedł, ja siedziałam jeszcze i mówię: „Niech pani powie, że jestem pani siostrzenicą”. A ten Niemiec mnie tak szpicrutą po plecach i :
Komm! Wstałam, szłam. Potem on chodził tak między nim, wszystkich nas wyciągnął. Wszystkie sanitariuszki, jeszcze któraś się odzywała: „<<Baśka>>, co trzeba robić?”, bo szłam, a on między tymi... Zawieźli nas na plac Narutowicza, tam było Gestapo. Chłopcy do jednej izby, my do drugiej. Jak weszliśmy, zobaczyliśmy, to tak: workami tylko było poobstawiane małe okienko i karabin maszynowy w tym i gruby Niemiec – gestapowiec siedział.
Tak, tak. I nas tylko obmacał, czy tam coś nie ma i nas do jednej celi, taka mała cela, że siedziałyśmy w kuckach, tylko było jedno łóżko metalowe z siatką. Nic nie było poza tym, a my żeśmy w kuckach, pamiętam, było nas dziewięć. Były dwie łączniczki z Grochowa, a jedna to była wtyczka, tak podejrzewam, bo w białym fartuchu, tu z czerwonym tym i taka chodziła między nami: „Wy żeście tego, gdzie wy byłyście, w jakim tego?” Mówię: „Nigdzie nie byłyśmy. Byłyśmy z rodziną.” Pochodziła, pochodziła, a potem zniknęła, nie było jej. Od razu żeśmy się domyśliły. A chłopacy byli w drugim tym i żeśmy się porozumiewali, bo była dziura na tym, to żeśmy tak ucho... Oni nam nawet suchy makaron, parę ziarnek... Ale mówimy: „Słuchajcie, nie przyznawajcie się i tak dalej...”, jeszcze nas pouczali. I na drugi dzień nas wzięli na...
To było drugiego. Drugiego nas wzięli, a trzeciego nas wzięli na przesłuchanie.
Tak. I jak nas wzięli i tamte dwie koleżanki, to one były, a szczególnie Irka, która nie żyje to była taka: „<<Baśka>>, my się przyznajemy.” Wzięli najpierw łączniczki z Grochowa, pierwsze poszły. Jedna tylko wróciła, bo... była tak posiniona, nos miała rozkwaszony i mówi: „Słuchajcie dziewczynki, jak brałyście udział, przyznajcie się, bo oni wszystko mają, całą ewidencję mają i powiedzieli – dowódcy was zdradzili, a wy ich kryjecie.” I ta druga w ogóle już nie wróciła, ją rozstrzelali. A ta wróciła. I Irka mówi: „To my się przyznajemy.” Mówię: „Jeśli chcecie się przyznać, to się przyznawajcie, ale nie przyznawajcie się, że mnie znacie. Ja się nie przyznaję. Bo naszych dokumentów nie mają.” Bo jak „Roman” był zasypany i przyszedł jego sekretarz, to ja jeszcze teczkę z tymi... do luftu w piwnicy wsunęliśmy, schowaliśmy, to mówię: „Nie mogą mieć żadnych naszych dokumentów.” I nasze dowództwo, Żyd z II plutonu też nie żył, bo na Chełmskiej w tym, to mówię: „Nie mamy potrzeby.” Nie przyznałam się, jakoś ich tam oszukiwałam... Od razu powiedzieli, że: „Du bist bandit!”, że co ja robiłam na Sadybie. Mówię: „Byłam na urlopie, pracowałam, przyjechałam tutaj do ciotki i mnie Powstanie tutaj zastało i tutaj zostałam.” No to, że kłamię, bo od razu jak weszłam to się pyta po niemiecku, trochę tam rozumiałam po niemiecku, a powiedziałam, że nie rozumiem. To tłumacz mi przekazywał z tego i co robiłam i gdzie byłam i dokładnie. Ale odstawili mnie do drugiego pokoju.
Nie, nie. Zresztą żadnej z nas nie pobili, tylko te dwie, bo oni mieli już dokumenty, to wiedzieli, a te się tłumaczyły, że nie brały udziału. A nas nie [rozgryźli], to dali nam większą izbę, pokój i każda miała pryczę. I tam napiski różne były tych, co siedzieli. Nas tam trzymali, tylko nie wiem już... rachubę to zupełnie zgubiliśmy. Siedzieliśmy, już potem to nam przynosili posiłki, to kawę czarną i chleb, to ziemniaki z popijaną wodą, potem to i zupę dostaliśmy. Nas obsługiwał Austriak, on miał do nas sentyment. W końcu się pytam: „Co z nami będzie? Jak długo oni nas tutaj będą trzymać?” On mówi: „Czekają na transport do Pruszkowa. Jak będzie transport to nas dołączą do transportu i do Pruszkowa.” To nas brali do kuchni, to ziemniaki obierałyśmy, to korytarz kazali nam zmywać, takie rzeczy robili. Już więcej nas nie przesłuchiwali, tylko tak czekałyśmy.
- Miała pani na myśli dygresję, proszę nam ją rozwinąć.
Bo jak nas wzięli z kościoła, to Gestapo i nas zawieźli na Plac Narutowicza, to był gestapowiec z psem, z wilkiem.
Jak byliśmy... 2 września nas wzięli i ten gestapowiec... pod wieczór nas wieźli ciężarówką na plac Narutowicza i potem już tam byliśmy i on się więcej nie pokazał.
Siedzieliśmy na tym Narutowicza nie wiem jak długo, czy to był tydzień, czy to było więcej, bo to się już w czasie człowiek zgubił. W każdym bądź razie pewnego dnia przyszli, że wyjeżdżamy z Narutowicza, wychodzimy. Szliśmy, wyprowadzili nas poza plac Narutowicza na jakąś ulicę, nie wiem jaka to ulica. Już był tłum ludzi, znaczy tłum – szli ludzie i nas do tej grupy dołączyli na Dworzec Zachodni i na Dworcu Zachodnim już było też mnóstwo ludzi i tam ja już... nerwy mi puściły. Bo jak zobaczyłam tych ludzi na tobołkach, dzieci, ranni... Chodziłam między tymi ludźmi, bo chciałam może się pytać skąd byli. Z Bednarskiej to byli spoza Warszawy, z Zielonki jeszcze czy skądś. Chodziłam, szukałam, pytałam się, czy ze Starówki kogoś... nikogo nie spotkałam. A szedł jakiś Polak, tylko [niezrozumiałe – niem.] w granatowym... i mówi... Widział, że płaczę, bo wtedy już nie mogłam, po prostu szlochałam jak zobaczyłam. Bo wtedy mówię: „Jestem zupełnie sama.” On tak spojrzał na mnie i mówi: „Chodź ze mną.” I koleżanki też od razu jakoś, najpierw to mnie, mówi, i ten Niemiec, bo... pilnował tej grupy ludzi i mówi: „
Halt! Halt!” On się odwrócił, powiedział po niemiecku, że ze mną chce porozmawiać. Przeprowadził nas na bocznicę do wagonu towarowego wsadził, zasunął drzwi i powiedział: „Tak długo tu siedźcie, dopóki nie przyjdę i nic się nie wychylajcie.” I w ten sposób nas uratował. Potem był ewakuowany szpital Dzieciątka Jezus, po południu i nas chcieli dołączyć do tego szpitala. A właśnie te dwie moje koleżanki – Zosia i Irka mówi: „Baśka” – bo ona miała rodzinę w Sochaczewie – „to jedziemy do Sochaczewa.” Idziemy, nie jechało się, tylko się jakąś tam drogą... Mówię: „Nie, nie pójdę do Sochaczewa dlatego, że nie wiem, czy rodzice żyją. Co będę w Sochaczewie robiła?” I wtedy się z nimi... To było też pożegnanie bardzo smutne, bo tak właściwie z najbliższymi osobami musiałyśmy się rozstać.
- Czyli ten Niemiec was wypuścił w pewnym momencie?
Mam wrażenie, czy to nie był może jakiś z organizacji, który pomagał tam? Tak podejrzewam, bo powiedział po niemiecku, zaprowadził nas do tego w tym, po południu przyszedł jak był transport dzieci i rannych z Dzieciątka Jezus to nas przyszedł i doprowadził do tego. Tam były siostry. I jak się z nimi pożegnałam, mówię: „To jadę z tym transportem, jadę tam”, bo tam chłopcy byli, też właśnie z „Baszty”. Poznałam takiego Janusza, co był z nami z piwnicy, więc mówię: „To jadę do szpitala, do Milanówka.” Pożegnałam się z nimi, pojechałam do Milanówka. A jeszcze co mnie... Jak żeśmy przejeżdżali, stanęliśmy tutaj przy bramie w Pruszkowie, to pół było pociągu, co szli do Niemiec, znaczy do Pruszkowa, a pół to było ci ranni i dzieci i ten Niemiec wszedł, który mnie uderzył szpicrutą i z tym psem. Pode mną się nogi załamały. Odwróciłam się do siostry, szłam w koniec i mówię: „Siostro, niech siostra idzie, powie że tu są ranni, bo tu ten gestapowiec mnie zna. Nie zna, tylko może mnie poznać.” Ona od razu tam poszła do wyjścia i mówi, że tu tylko są sami ranni i dzieci ze szpitala. I on wyszedł. Ale z tym psem...oj! To dla mnie było okropne, bo myślałam, że już wpadłam! Ten sam właśnie gestapowiec, co mnie tam zabrał z kościoła i tu wszedł... Długo tam nie byłam w szpitalu, bo jednak jakoś się nie mogłam pozbierać. Już nerwy mi tak zupełnie puściły. Myślę sobie, cały czas się zastanawiałam, czy ja sama zostałam, czy ktoś żyje z rodziny? Miałam koleżankę w Radziwiłłowie, która wyszła. Wiedziałam, że tam mieszka, bo wyszła przed Powstaniem. Mieli domek, jej babcia miała i zawsze na niedziele wyjeżdżali i przed Powstaniem też wyjechali. I mówię: „Pójdę do Radziwiłłowa, może się coś dowiem.” I poszłam pieszo z Milanówka do tego Radziwiłłowa. Odnalazłam ją tam, byli, ale tak mnie przyjęli jakoś nieserdecznie tak z tym, że tu chodzą stale i pytają się o powstańców, że jestem tu niebezpieczna (bo to było też pod samym lasem). To sobie myślę: „To ja nie mogę tu być.” I byłam tylko noc przespałam, dwie noce nawet i z powrotem. Mówię: „Pójdę do Pruszkowa”, bo w Pruszkowie znowuż wiedziałam, że tam gdzieś moja ciotka wyjeżdżała, bo się bała. I szłam znowuż z Radziwiłłowa pieszo do Pruszkowa. Jak przyszłam do Pruszkowa, to już było przed wieczorem, z rana wyszłam i cały czas torami szłam, bo innej drogi nie znałam, nie wiedziałam. I tam chodziłam od domu do domu, weszłam się pytać ludzi, gdzie mogę się dowiedzieć o jakiś budynek urzędowy. Weszłam do jakiegoś Starostwa, jakiś tam ten dom był i był tylko woźny i mówię, czy by nie mógł mi zobaczyć, gdzie mieszka – podałam nazwisko, bo jestem z Powstania, cały dzień szłam, opowiedziałam mu swoją... Zresztą zobaczył mnie to już widział, głos mi się łamał, płakałam już bez przerwy. I on tam już zaczął szuflady odrywać, bo zamknięte były te karty ewidencyjne i mówi: „Tu takiego nie ma nazwiska, tutaj nie mieszka taka osoba. A może to w Tworkach?” Jak on powiedział „w Tworkach” to dopiero mi się przypomniało, że to nie Pruszków tylko Tworki. To już szłam do Tworek, tylko już szłam od domu do domu i pytać się o to nazwisko i trafiłam. Akurat wujek siedział na tym, oni mnie nie poznali. Byłam... okropnie wyglądałam, bo przecież i zeszczuplałam, że można mnie było tak złapać. I dopiero u nich się tak zatrzymałam, aż szukaliśmy rodziny po Czerwonych Krzyżach, RGO, pisałam do Koła. I rodzice mnie szukali i tak żeśmy... Tylko mieliśmy, ciocia mi powiedziała, że znajomy, który się zatrzymał też u rodziców w czasie Powstania to rzucił kartkę, jak ich wieźli do obozu, że „Szymańscy żyją, tylko starszej córki nie ma, nie wiedzą co się z nią...” To wiedziałam, że rodzice żyją, to tylko tyle się uspokoiłam. Ale taki traf, że ten sam Niemiec i ta moja wędrówka...
- I tam w Tworkach doczekała pani do wyzwolenia?
Nie. To rodzice byli, bo też byli w obozie w Pruszkowie i ich wywieźli w opoczyńskie. Bo siostra była ranna, bo jak wybuchł na Kilińskiego czołg, to była tutaj ranna, a ojciec sobie zabandażował rękę... Bo ojciec to był sprytny też i tak przeszedł z grupy, co go zakwalifikowali do tego, to przedarł się do grupy gdzie mama była. Bo mama miała jeszcze brata dziecko – niemowlę, które się urodziło w czasie Powstania i dlatego to przeszła i rodziców wywieźli w opoczyńskie. Jak potem byłam już cały czas u cioci i jak oni powiedzieli, że w Opocznie, to już ojciec napisał kartkę do mnie, znaczy żebym przyszła, przyjechałam tam do nich. Podał mi...to była ulica Brzeska, nieważne. W każdym bądź razie mówię: „Znowuż sama pojadę, tak? Przecież powstańców to tak łapali jak psów. Gdzie tylko ktoś młody, to od razu.” Ojciec napisał już swoim zwyczajem, żebym sobie zabandażowała rękę, jak będę szła. To sobie nogę zabandażowałam. I też tak, ciocia była, mieszkała w Pruszkowie ta druga, której mąż był też z rodzicami w czasie Powstania. Mówię: „Chodź ciociu, pojedziemy tam, to się dowiesz o mężu” i ją tak namówiłam i tą nogę sobie zabandażowałam. Poszliśmy na dworzec, na tory, żeby jakieś się zatrzymywały... Jechała lokomotywa i ja tą lokomotywę zatrzymałam. To węglarka z węglem.
Tak. I prosiłam, żeby... on widział, że mam nogę, ale mówi: „Tu nic, innego miejsca nie ma. Tylko jest ta węglarka.” Mówię: „Dobrze, to niech będzie na węglu” i żeśmy wsiadły na tym węglu. To mój bandaż, to był czarny! Jak przyjechaliśmy do Opoczna, to on akurat jechał w stronę Końskiego, czy gdzieś tam i ja wysiadłam, wysiadłyśmy, byłyśmy... Mówię: „Pójdziemy się napijemy coś”, bo już byłyśmy spragnione picia i tam był punkt sanitarny niemiecki. Wyszła pielęgniarka i chciała żeby... widziała, że mam brudną nogę i zabandażowaną, na ten punkt, żeby mi zmienić opatrunek. Mówię: „Chwileczkę, bo tu mam ciocię, powiem jej.” Mówię: „Chodźmy stąd, bo mnie Niemcy zaraz wezmą, a mam zdrową nogę.” I znowuż pieszo z Opoczna do Żarnowa, dwadzieścia kilometrów, tak żeśmy szli. Tam znalazłam rodziców i tam już byłam do wyzwolenia. Jak Rosjanie weszli, to już powiedzieli, że oni jechali dalej... jeden tylko był dom, chata, co miał pokój i kuchnię, bo przeważnie tylko z jednej izby się... i tam został, ponieważ weszli Rosjanie i szukali dla nich, żeby dla pułkownika, bo to był pułkownik. Jeszcze na co chcę zwrócić uwagę: pułkownik w linii pierwszej miał kucharza, łóżko mu wieźli i szukał sobie, żeby miał swój pokój. To oni tam u gospodyni, gospodyni oddała pokój, w którym my byliśmy. To ten mówi: „Córki mogą zostać, a wy sobie idźcie stąd.” Ojciec trochę znał ich, piłsudczyk, przeszedł przecież ten, to już wiedział co oni... i nic. Ale jakoś tacy byli kulturalni, że nawet z nami w karty grali, już się odczepili... Potem mówili, że na Poznań, ponieważ na Poznań, bo mówiliśmy, że nie mamy w Warszawie nic, to chcieli żeby nas zabrać do Koła. Ale ojciec się nie zdecydował żeby z nimi jechać, nie pojechaliśmy. Ale mówię: „Tatuś, pojedziemy do Koła, pójdę do tego sklepu, zobaczę czy ten sklep jest.” Bo jak wychodzili to ten sklep był cały, nic nie było zniszczonego, tylko mieszkanie było zniszczone. Znaczy jak bomba upadła na podwórku, to... schody były zerwane i też taka starsza ode mnie... No, starsza. Miałam dziewiętnaście, osiemnaście lat, a ta pani miała ze trzydzieści parę lat, koło czterdziestki była. Ona mieszkała na Wąskim Dunaju, to mówi: „Idę, mogę córkę zabrać to razem pójdziemy do Warszawy.” I znowuż pieszo z Opoczna do Tomaszowa. W Tomaszowie Mazowieckim miałam ciotkę. Idziemy, zima, a po drodze w lesie, bo przez lasy żeśmy szły, tych Niemców tyle było zmarzniętych, pościągane buty, ubrania, tak nago leżeli. I jechał też [niezrozumiałe – niem.] pruski na saniach, zatrzymał się, bo to już było pod wieczór. Śnieżyca była i on się zatrzymał, pytał dokąd my idziemy. Mówię: „Nie mów dokąd my idziemy, tylko że tu idziemy, mamy rodzinę i idziemy do rodziny.” I on chciał mnie zabrać, a ją nie. Ona powiedziała: „Nie. My mamy tutaj za trzy domy stąd.” On poszedł i przenocowałyśmy u gospodarzy. Następnego dnia wyruszyłyśmy do Tomaszowa. W Tomaszowie znowuż spotkałam wujka do którego przyjechaliśmy, był na Hożej.
Fryzjera. I on też do Warszawy się wybierał, bo chciał zobaczyć czy ten zakład fryzjerski [przetrwał]. Mówię: „To idziemy razem.” A mój tata jeszcze powiedział, że plater i wódkę mieli zakopaną w piwnicy, a piwnica była wycementowana.
Na Podwalu i była tylko taka, ojciec wyrżnął tam.... i pochowali plater i ileś tam tej wódki. […]To mówię: „Chodź, pojedziemy.” Zatrzymaliśmy się już tu pod Warszawą, żeśmy szli też pieszo z Tomaszowa, przez Żyrardów. Doszliśmy do Pruszkowa i potem tam zatrzymaliśmy się u jakiegoś gospodarza, który miał wóz i konia. Prosiłam żeby on nas podwiózł do Warszawy i nas zawiózł do Warszawy, ale już było ciemno, robiło się szaro, to on mówi, musi wracać. A ja jeszcze szukałam, czy my znajdziemy ten otwór, tam było zasypane, gruzy i on mówi: „Nie będę czekał. Możemy jutro przyjechać, bo teraz już jest godzina...” Była tam piąta, czy któraś, było ograniczenie i pojechaliśmy z powrotem do jego domu. Następnego dnia rano już nie mogłam, świtało to mówię: „ Już jedziemy, już jedziemy.” On mówi: „No co ty? O tej godzinie będziesz, jeszcze tam, nie wolno wchodzić do Warszawy.” Przyjechaliśmy, mówię: „Bo tak, wyjęliśmy stąd...”, jeszcze znaleźliśmy długi kosz, w ten kosz wszystko to powkładałam i przykryliśmy znowu wiórami, nie wiórami, gazetami. Mówię tak: „To ojciec to schował, przetrzymało się to wszystko i teraz ktoś przyjdzie i to weźmie.” I na drugi dzień żeśmy pojechali po to. Ten się zatrzymał gdzieś, bo tam na Podwalu nie mógł, bo tam jeszcze były barykady. Naraz słyszymy, że jakiś wojskowy idzie. My żeśmy z wujkiem struchleli i cicho, on mi pokazuje żeby się nie odzywać. A jeszcze tam były schody wypalone. Poszliśmy gdzieś do drugiego sklepu na antresoli, wyrwaliśmy schody i tam wstawiliśmy, żeby dostać się do tego. Naraz słyszymy – Rusek. On po rosyjsku do nas, co my tu robimy, „Wychodzicie!” Po rusku to ja nie potrafię. On nie chciał się pokazywać, mówi: „Ty idź, bo ty jesteś kobieta, to ciebie nie wezmą, a mnie tu mogą.” I co ja tu robię, a ja mówię: „Tutaj było moje mieszkanie. Mieszkałam tutaj, przyszłam zobaczyć, co...” „Wy uchadi! ” i nas zostawił. On wyszedł, gdzieś tam poszedł dalej i dopiero to załadowaliśmy, przejechaliśmy, a jeszcze pojechaliśmy na Chorzą, bo on musiał zobaczyć ten swój, jeszcze lustra pozabierał! Takie mieliśmy przygody. Jak przyjechałam z powrotem do tego... Zostawiłam w Pruszkowie u cioci cały ten majdan co wydobyłam i pojechałam do rodziców do Opoczna. Przyjeżdżam, a ich nie ma! Pojechali do Koła. Myślę sobie: „No nie, to ja tyle czasu przeszłam, tyle się męczyłam” i jeszcze wzięłam dwa litry wódki, żeby im pokazać, że to wydobyłam! „Nie wracam do Koła, nie jadę z powrotem.” Pojechałam do ciotki do Pruszkowa, u której się zatrzymałam i siedziałam tak długo, dopiero w maju było ciepło, ojciec pisał i stamtąd...
- Do Pruszkowa, czy do Tworek?
Do Tworek, już mylę Tworki. Ale w Tworkach tak długo byłam. W maju już było ciepło, to już... A oni doszli przecież w styczniu, to od maja... Potem przyjechaliśmy do Koła, jeszcze ojciec sklep odremontował i założył – ojciec był kupiec, handlowiec – taką restaurację, na początku to było tylko „z wyszynkiem” jak to się mówi. I tak cały czas byliśmy potem już w Kole. W 1946 roku wyszłam za mąż, też za wojaka i wyjechaliśmy do Szczecina tak, że krótko byłam w Kole. Urodziłam tam córkę, byliśmy dwa lata i taka sytuacja była wtedy niepewna, powiedzieli, że tu Niemcy z powrotem przyjdą. Zresztą rzeczy letnie to zawoziłam do mamy do Koła na zimę i nie miałam pewności, że Szczecin zostanie nasz. Jak po porodzie córki zachorowałam, dostałam, zaraziła mnie koleżanka gruźlicą. Ojciec kiedyś przyjechał mnie odwiedził i mówi: „Co ty tak źle wyglądasz?” Mówię: „Bo miałam poród ciężki, miałam krwotok.” Rzeczywiście z krwotokiem zaprowadził mnie do lekarza, to taki w Szczecinie dobry lekarz, miał swój gabinet, miał [aparat] do prześwietlenia. Prześwietlił mnie i mówi: „Kaszle pani?”, mówię: „Nie.” „Pluje pani?”, mówię: „Nie.” Mówi: „Ma pani gruźlicę.” To już wtedy powiedział, klimat mnie się nie nadaje tutaj w Szczecinie. Dobrze by było żebym w góry gdzieś wyjechała. To już dla mnie to był atut, żeby wyprowadzić się ze Szczecina i się wyprowadziliśmy, wyjechaliśmy ze Szczecina. Takim przystankiem było znowuż Koło. Mąż pojechał sam do Warszawy, ale sam nie mógł być w Warszawie, stale mnie [prosił], żebym przyjechała. Przyjechałam i tak się zaczęła wędrówka w Warszawie. My żeśmy tak się przenosili kątem wszędzie, że...
- Pani Balbino, śni się pani czasem Powstanie?
Rzadko. Jak chodzimy zawsze... Tutaj mamy przecież spotkania w rocznice Powstania, to czasem przed tym, to może się z tym spotkam, ale specjalnie to... Rzadkie to są przypadki, żeby mi się tam śniło. Kiedyś bardzo dawno, ale tak specjalnie to nie.
- Mam jeszcze pytanie o pani najdramatyczniejsze, najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to było, znaczy to było takie szokowe, kiedy wyszłam po powstańców, kiedy oni leżeli i kiedy „Roman” zginął, znaczy nasz dowódca. Jak powiedzieli, że „Roman” nie żyje, to już wszystkie tak żeśmy, nic nam się nie chciało. Opadłam zupełnie z... I potem jak byłyśmy na placu Narutowicza to też takie było... Bo nie wiadomo było, zanim się dowiedzieliśmy czy nas... wiedzieliśmy że rozstrzelali koleżankę, to mówimy: „Nas też może to czeka...” To była chwila niepewności. Ale szokujące było wtedy, kiedy „Roman” zginął, kiedy nam powiedzieli, że został zasypany. Jego drugiego odkopali, to był w takiej pozycji, o tak. Zegarek mu na ręku chodził, a on nie żył, po dwóch godzinach... Tam był przecież piach, to wszystko... To były dwa może najbardziej szokujące dla mnie...
- A dla równowagi, ma pani jakieś najlepsze wspomnienie z tamtego czasu?
Były takie chwile też, bo na przykład było wiele par, co się kojarzyły. Był z naszej kompanii, z naszego plutonu... pobierali się, ślub brali. To żeśmy śpiewali czasem nasze wojskowe piosenki, bez tańców, bez niczego, ale było przyjemnie, że żeśmy mogli. To były chwile takiego odetchnienia. Czasem jak była chwila, rzadko, bo jak my żeśmy byli w pierwszej linii, to stale, codziennie coś się tam działo. Jedno natarcie, żeśmy myśleli, że jest spokój, że cisza, że odpoczniemy. Patrzymy, a to tylko było tak... Niemcy się wycofali, za chwilę, znaczy za dwie godziny, trzy godziny na nowo. Tak, że człowiek żył wiecznie w stresie, może nie stresie, ale w niepewności, że w każdej chwili może się coś przydarzyć.
- Na zakończenie chciałbym zapytać panią o pani opinię na temat Powstania?
Tak, jaka moja opinia, że ludzie nieraz mówią, że to było niepotrzebne, że to całe..., że kwiat młodzieży tak zginął... Prawda to jest, że zginął, ale z drugiej strony może dzięki nam, żeśmy się porwali, właściwie trochę żeśmy się przyczynili do wolności, że jednak zdobyliśmy... To jest dla nas pocieszające, właściwie możemy się tym... chlubą naszą jest. Bo to wszystko młodzi, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat, a nawet czternaście lat. Osiemnaście, to taki przeciętny wiek. Osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia najwięcej tej młodzieży było i nikt się nie liczył z tym, że może zginąć dla dobra Polski. I ta Polska, te sześć lat, co się żyło w okupacji, też się przeżyło. Byliśmy pozbawieni wszystkiego, żadnej radości, żadnego kina, bo do kina się wtedy nie chodziło, bo kto poszedł do kina, to przecinali, bo to się Niemców... Jedyny raz poszłam do kina, bo się chciałam przekonać jak tych oficerów w Tygrze, wtedy chciałam zobaczyć ten film, to poszłam. To też wtedy gazy łzawiące puszczali, ale chciałam zobaczyć, przekonać się czy to Niemcy, czy to kto? Ale wtedy się jeszcze nie mówiło, że to Rosjanie, tylko że to Niemcy zrobili. Chciałam zobaczyć, mówię: „A może gdzieś swojego brata dojrzę, czy coś takiego...”, to pod tym kątem, ale tak to... Czy było potrzebne? Uważam... właściwie specjalnego zdania na ten temat nie mogłabym wypowiedzieć, czy to było dobre, czy to było złe, ale raczej pozytywnie jestem do tego nastawiona. Mimo, że tyle nas zginęło, bo naprawdę dużo ludzi zginęło. Przecież jak ci chłopcy szli, to też był moment, kiedy było... Oni z lasu szli prosto na Pałac Wilanowski, bo myśleli, że już tam zdobędą ten pałac. I kapitan „Cichy”, co był zrzutek z tego i dostał w ramię. Najpierw to było Urrraa!, cieszyliśmy się my tu, z piwnic powychodziliśmy, czekaliśmy żeby się z nimi spotkać i naraz znowu śmiertelna cisza i potem po jakimś czasie przyszedł łącznik, że kapitan „Cichy” nie żyje, to było dla nas też... Bo tu już wielka radość, bo byliśmy w konspiracji, w piwnicy się siedziało jak szczury, nie wychodziło się w ogóle w dzień, bo się baliśmy, bo przecież na Forcie byli Niemcy, to nie mogliśmy się... A to był dom naprzeciwko Fortu, to było straszne. I wtedy raptem... Ale się akcja zaczęła. Jak już wyszliśmy na powierzchnię, to już się walczyło do końca, do 2 września.
Warszawa, 15 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek