Nazywam się Antoni Cholewa-Huczyński. Jestem w dziewięćdziesiątym siódmym roku życia. Jestem lekarzem weterynarii i jestem, muszę powiedzieć, wdowcem. Z przykrością muszę to powiedzieć, tak.
Urodziłem się w Krakowie w 1922 roku i w Krakowie mieszkałem tylko dwa lata. Potem ojciec przeniósł się do Warszawy, był w stopniu pułkownika po zwycięskiej wojnie z bolszewikami pod dowództwem Józefa Piłsudskiego. Dostaliśmy duże mieszkanie na Żoliborzu i od tej chwili, od 1924 roku, mieszkałem cały czas do tej chwili w Warszawie. Skończyłem szkołę podstawową na Narbutta. Mam trzy siostry i jednego brata.
No właśnie.
Ojciec mój jako oficer Rosji carskiej mieszkał w Odessie, ożenił się z Greczynką, moją matką, która była pół Polką, pół Greczynką i tam urodził się mój brat. Po rewolucji bolszewickiej mój ojciec przyłączył się do oddziałów polskich i walcząc przeciwko rosyjskim bolszewikom, maszerowali w kierunku Polski. Dostał się do Polski w 1919 roku i przystąpił od razu do Józefa Piłsudskiego, do wojny bolszewickiej, przeciwko bolszewikom. Wojnę tę Polacy wygrali i ojca mianowali do stopnia pułkownika. Ojciec dostał przydział mieszkania na Żoliborzu i tam mieszkaliśmy na Żoliborzu przez siedem, osiem lat. Potem powstanie było chyba 6 czy 7 września, już nie pamiętam – majowe powstanie. Ojciec nie przystąpił do majowego powstania i był przeciwko Piłsudskiemu. Został ojciec zwolniony w trzydziestym roku na emeryturę, mając czterdzieści osiem lat. Ojciec dostał odprawę i kupił na Mokotowie hektar ziemi, wybudował dom i utworzył duży ogród. Tam mieszkaliśmy na Mokotowie przez wiele, wiele lat.
Ale ponieważ pod okupacją życie było bardzo…
To była ulica Pyrska 6. Tam ojciec budował domek, ogrodził ten [domek], nasadził sto drzew, sto krzaków, ogromny ogród zrobił, no i tam mieszkaliśmy do 1942 roku.
Tak, do szkoły powszechnej chodziłem na Narbutta i tę szkołę skończyłem w 1936 roku, ale potem mnie ojciec nie wysłał do liceum, nie wiem dlaczego. Miałem duży problem z moim ojcem. Ojciec to był wyjątkowo dziwny człowiek i ja muszę powiedzieć, że go bardzo źle wspominam. Ogromny egoista i ogromny sołdat rosyjski, z duszą rosyjskiego oficera, dla którego siła była podstawą, a nie sposób dialogu, sposób rozmowy, sposób serca do rodziny. Był, że tak powiem, wyobcowany u nas w rodzinie. Fatalnego miałem ojca, muszę powiedzieć.
Tak, to był typowy wojak. On był w wojnie japońsko-rosyjskiej oficerem wysłanym do Mandżurii. Tam był dowódcą batalionu. Ten batalion stracił na walkach na bagnety, Japończycy po prostu roznieśli batalion mojego ojca. Ojciec życie uratował, dostał stopień wyżej, pomimo że Rosja przegrała z Japończykami tę wojnę w 1905 roku, ale to źle wpłynęło na psychikę mojego ojca. Tak przypuszczam, że ciągle był w walkach, ciągle był w wojnie. Potem w II wojnie światowej walczył przecież po stronie rosyjskiej, potem po rewolucji – napisałem o tym w swojej książce – wrócił z oddziałem polskim, przedzierając się w walkach przeciwko bolszewikom, przedzierał się w kierunku Polski i doszedł do Warszawy, przyłączył się do Piłsudskiego w walce. Potem była wojna polsko-bolszewicka i ojca po tej zwycięskiej wojnie ojca Piłsudski awansował do stopnia pułkownika. Ze stopnia kapitana od razu na pułkownika.
Żadnych nie mam. Wiem tylko, że biłem się z kolegami, to tylko to wiem. I tu koledzy, którzy mnie z tego znali i tutaj jeszcze jakiś czas temu żyli, [to mówili]: „Romek, ty tylko walczyłeś” – bo ja mam [na drugie imię] Romuald i to do mnie potocznie wszyscy mówią Romek, moi znajomi, a Antoni to jestem urzędowo.
Tak, tak. I dlatego mówili: „Ty zawsze z kolegami musiałeś ciągle walczyć, zmagać się musiałeś”. Ja miałem tę potrzebę po prostu. Dlaczego ja miałem tę potrzebę zmagania? Dlatego że ja byłem niewyrośnięty, byłem drobnym, maleńkim chłopcem. Miałem szesnaście lat, a wyglądałem jak dwunastoletni chłopczyk i to nadrabiałem wysiłkiem fizycznym. Słabiutki [byłem], chorowałem trzy razy na zapalenie płuc. Grabarzowi spod łopaty uciekłem po prostu. Byłem cholernie spontaniczny i byłem cholernie agresywny jako mały chłopiec. Matka to miała ze mną utrapienie, ciągle albo rozbite kolano, albo głowa, albo pies mnie pogryzł, bo zaczepiłem psa. Byłem niespokojnym duchem, to też pamiętam. Coś mnie ciągle parło do jakiejś sprzeczki, do jakiejś walki, no, takie usposobienie miałem.
Po prostu nic nie robiłem, pracowałem w tym wielkim ogrodzie i uprawiałem owoce, te jabłka okopywałem, te jabłka podlewałem. Tylko to robiłem aż do trzydziestego dziewiątego roku, wtedy kiedy wybuchła wojna i Niemcy najechali na nasz kraj po prostu, a potem 17 września bolszewicy z drugiej strony. Myśmy wojnę przegrali, Polskę ukrzyżowali, Polskę pokonali, Polskę zdeptali – moją ojczyznę. Zobaczyłem po raz pierwszy Niemców w trzydziestym dziewiątym roku.
Strasznie źle wspominam Niemców.
Ojciec był wtedy na emeryturze. Ja wtedy miałem lat szesnaście, ale wyglądałem jak dwunastoletni chłopczyk, bo te trzy wydarzenia zapalenia płuc zahamowały mój rozwój fizyczny. Ja byłem drobnym, szczupłym, maleńkim chłopczykiem, dlatego jak weszła żandarmeria niemiecka i usuwała mężczyzn, w linii przyfrontowej pod Warszawą mieszkaliśmy, to jak mnie zobaczyli, powiedzieli: Das ist Knabe, „to jest chłopiec” i zostawili mnie jednego na cały ten rejon, gdzie ja tam byłem, i to może mnie też między innymi uratowało, bo nie byłem pędzony przed sobą, przed sobą Niemcom. Niemcy potem wypuścili tych, co ganiali po trzech tygodniach, prawda, mordęgi. To mnie uratowało, że ja byłem taki drobny.
W trzydziestym którym? Nie.
Nie, nie.
Jak wybuchła wojna, to cały czas na Pyrskiej, na Mokotowie mieszkaliśmy. Cały czas na Mokotowie. Dopiero kiedy zabrakło na życie rodzicom, bo rodzice wyprzedawali [wszystko], no nie mieli z czego żyć po prostu. Przecież nie było możliwości kupienia za coś, bo nie było pieniędzy. Postanowili sprzedać to i w czterdziestym drugim roku sprzedali to, podzielili się na połowę, ale fatalnie, bo ojciec wziął swoją część i powiedział, że kupi sobie mieszkanie i będzie mieszkał w Warszawie, a matka z tej drugiej części postanowiła kupić dom w Legionowie. Na szczęście. I z moją siostrą, czyli ze swoją córką, pojechały do Legionowa i tam kupiły willę w Legionowie, a w tym czasie ojca, który kupował sobie za te pieniądze mieszkanie, czyli chciał nas zostawić po prostu, to okradli go, wyrwali mu te pieniądze. Chociaż w tramwaju policja złapała złodzieja, on te pieniądze przekazał następnemu, no i co z tego? Aresztowali tego [złodzieja], pieniędzy nie ma i on został bez grosza, mój ojciec. Wie pani, mam tak złe wspomnienia o tym moim ojcu jak rzadko kiedy. Co z tego, że on był pułkownikiem, co z tego, że on tam walczył? Co z tego? Ale jako człowiek ojciec był zerowy.
Potem ja go zastąpiłem, tak, ale na szczęście, że ja zobaczyłem kiedyś, że ojciec ćwiczył, gimnastykował się, to ja postanowiłem wziąć z niego przykład i zacząłem ćwiczyć, mając czternaście lat. Ćwiczyłem aż do wybuchu wojny, czyli trzy lata bardzo intensywnie ćwiczyłem. Nawet jak szedłem do szkoły, to miałem kawałek gazety i miętosiłem tę gazetę zawsze, żeby mieć [mocny] uścisk, i ja do dziś mam taki żelazny jeszcze uścisk. Jak złapię, to mi trudno wyrwać [rękę], no bo to wszystko mi było potrzebne wtedy. Po tym ćwiczyłem intensywnie w domu, ale to nie pomagało, że miałem bicepsy jak Schwarzenegger, ale się dobrze czułem i czułem się z każdym rokiem coraz lepiej [dzięki] tym ćwiczeniom. I potem jak się z kolegami zmagałem, to się oni dziwili: „Jaki ty żylasty, ciebie trudno pokonać. Drobny jest, ale [silny]”. No właśnie, i potem w czterdziestym roku, w czterdziestym pierwszym roku natura sobie przypomniała o mnie – więc ja wyrosłem na metr osiemdziesiąt, rozbudowałem się, mięśnie mi się utworzyły, no tak jakby natura mi potem oddawała to, co ja przedtem robiłem, będąc dwunasto-trzynastoletnim chłopcem.
No strasznie, okupację strasznie [wspominam]. Zawsze jak starałem się coś załatwić w Warszawie, to zawsze uciekałem przed łapankami. Ci Niemcy blokowali, podjeżdżali samochodami, wyskakiwali żołnierze niemieccy z pistoletami, pamiętam, maszynowymi, ja pamiętam, wtedy jechałem tramwajem, to ja szybko wyskoczyłem z tramwaju i poszedłem, w boczną ulicę skoczyłem. Oni obejmowali [teren blokadą] i wszystkich mężczyzn ładowali do samochodu. No nie wiadomo, przypuszczam, że albo wywozili ich do Niemiec do pracy, albo rozstrzeliwali, to zależało. W każdym razie okropne były warunki. Żandarmeria chodziła po dwóch, po czterech, z karabinami w ręku, blachy, te hełmy ich, te mordy tłuste. Przecież pamiętam tę okupację, coś strasznego. Ja taką nienawiść miałem do tych Niemców, że zacząłem szukać organizacji, do której bym należał, ale to dopiero przyszło w czterdziestym czwartym roku. Mieszkaliśmy wtedy w Legionowie…
Tak, tak, to jest bardzo ciekawe, bo tamte rzeczy dla mnie to są mało wartościowe, powiedzenie pani o tych wydarzeniach, które łączą mnie z walką przeciwko Niemcom. To wszystko dla mnie to takie zawracanie głowy, naprawdę.
Ja nie pracowałem, ja nie zarabiałem na życie, może że uprawiałem ten ogród i owoce moja rodzina miała.
No tak, no, ale potem w Legionowie to jeździłem do Rybienka, tam była granica Generalnej Guberni, a za Rybienkiem była granica już Rzeszy i tam Polacy mieszkający, ja od nich kupowałem za bezcen mąkę, słoninę i to przywoziłem do Legionowa rodzicom. Ale to tylko trwało jakieś pół roku, może niecały rok, bo żandarmeria potem chodziła w wagonach i wyłapywała tych młodych ludzi, tak że potem się bałem, że mnie złapią, wywiozą mnie do Rzeszy albo mnie żandarmeria rozstrzela. I potem przerwałem to i wtedy straszny głód był w Legionowie. Byliśmy wszyscy głodni, ja byłem chudy jak patyk i owrzodzony, miałem wszędzie pełno wrzodów na sobie. I wtedy dopiero pomyślałem: przecież coś z tymi Niemcami trzeba zrobić. Mam dwadzieścia lat, coś trzeba zacząć. Miałem takiego przyjaciela, kolegę, Wojciechowskiego (też opisuję w swojej książce), to mu powiedziałem: „Słuchaj, Zenek, musisz mnie wciągnąć – wiedziałem, że on jest w Armii Krajowej – musisz mnie zaproponować dowództwu, że ja jestem ogromnie zdecydowany przystąpić do walki przeciwko Niemcom”. I on dopiero powiedział mi, że o godzinie pierwszej w nocy mam się zgłosić w Legionowie. Ja się zgłosiłem, tam było kilku oficerów Armii Krajowej. Kazali mi uklęknąć, rękę do góry [podnieść] i na książeczkę, nabożeństwo książeczkę „W imieniu…” i tak dalej. Ja tam pamiętam przysięgę składałem na wierność. To też pamiętam, w nocy to było. I zostałem żołnierzem Armii Krajowej, tak.
Tak, i teraz dopiero się zaczęło.
Ja dopiero poczułem, że ja już teraz nie jestem zwierzyną, jestem myśliwym, bo otrzymałem broń, ćwiczyłem tą bronią, w nocy tylko oczywiście, to matka się dziwiła: „Co ty po nocy robisz, synu, gdzie ty chodzisz? Przecież tu pełno gestapowców, pełno żandarmerii. Przecież jak cię złapią, to cię rozstrzelają”. – „Mamo, mam dziewczynę, mam dwadzieścia lat”. Kłamałem matce. Matka myślała może, że ja do jakiejś dziewczyny chodzę.
Tak, miałem papiery jako Schüler, jako uczeń [szkoły] handlowej, bo ja chodziłem rok czasu do takiego gimnazjum handlowego w czterdziestym pierwszym, w czterdziestym roku i miałem na podstawie tego zaświadczenie jako uczeń gimnazjum. Jak gestapo mnie aresztowało i przesłuchiwało, to jak zobaczyli, że a to [uczeń], to „a, to Scheiße”, takie coś dla nich, dla nich jakaś handlowa szkoła to było nic, to było zero. I miałem duże szczęście dzięki tej głupiej kenkarcie, temu zaświadczeniu, że ja jestem uczniem szkoły handlowej, i to mnie bardzo ratowało przed gestapo, przecież mnie ciągle tam [zatrzymywano]. Mnie jak zobaczył młodego, to Halt! Halt! O Jezus…
Nie, już ta szkoła, proszę pani, była szybko rozwiązana. Dyrektor powiedział: „Nie przychodźcie więcej do szkoły, bo z budami podjeżdżają, wszystkich wywożą do Niemiec, mówią. Nie przychodźcie więcej”. Przerwaliśmy po prostu szkołę. To było gimnazjum handlowe imienia Pankiewicza, to pamiętam.
To była Warszawa, ulica Chocimska chyba 7 czy 8. Tam nas chyba uczęszczało około trzydziestu chłopców. To było męskie handlowe gimnazjum. I wtedy dyrektor powiedział: „Nie przychodźcie więcej, przerywamy naukę i Niemcy podjeżdżają budami, wywożą. Już o tym wiemy, że podjadą, wszystkich was wywiozą”. I wtedy ja przerwałem naukę, tak. Straszne warunki życia były, ja mało nie umarłem z głodu. Coś strasznego. Miałem jakieś krosty, wrzody mi się potworzyły. Matka ręce załamywała. Do lekarza mnie wysłała i on mówił: „Proszę panią, ja sam jestem głodny. Ja też nie mam co jeść, ale ja przepiszę pani synowi arszenik. Jak on weźmie kroplę arszeniku na szklankę wody, to drugiego dnia dwie krople, trzeciego dnia trzy krople. Jak dojdzie do siedmiu kropel, to potem sześć, pięć, cztery, trzy, i niech on te dalsze pije”. Ja, wyobraźcie sobie, przy tym głodzie piłem – ten arszenik między innymi przestroił mi organizm, że ja się utrzymałem przy życiu. Genialny był ten lekarz. „Nie mam co mu dać, mam tylko arszenik”. Ten lekarz mówi mojej matce: „Ja też go tylko piję. Niech pani syn próbuje”. I ten arszenik dużo mi pomógł. Głupia rzecz, kropla arszeniku na szklankę wody. Normalnie arszenik by zabił, łyżka arszeniku i nie ma [człowieka]. Coś niebywałego. I to było leczenie.
Nie wiem, gdzie była jedna siostra, nie wiem, gdzie była druga siostra. Jedna siostra pracowała w sklepie komisowym na Nowym Świecie, nawet była współwłaścicielką sklepu komisowego, to wiem, że bardzo pomagała rodzicom i finansowała rodziców. Pamiętam, że kupowała takie wielkie słoje oliwy albo takie mydło w paczkach, robione potajemnie. Ale to mydło to w środku była glina, a na wierzchu cienka warstwa mydła była, bo nie można było, też oszustwa były, a ta butla oliwy to była nic innego [tylko] obłożona szarym papierem i drutem okręcona i do czubka wlał prawdziwą oliwę, a dalej to była woda buraczana. Jak myśmy kupili tę pięciolitrową butelkę, tośmy tylko zużyli to na placki kartoflane, a reszta to była woda do wylania. Wszyscy oszukiwali, bo każdy chciał przeżyć za okupacji, każdy robił, co mógł. Ja rozumiałem tych ludzi. Oszukiwali, żyli. O Boże, co to za historia. No nie daj Boże życia za okupacji – co ja przeżyłem, mając tych lat [kilkanaście], ojej.
Tak, no tak.
Miałem wyznaczone dni i miałem wyznaczone godziny już przez dowództwo, bo byłem już wtedy żołnierzem Polskiego Państwa Podziemnego.
Tak, to był VII Obwód „Obroża”.
Pierwszy rejon Legionowo. No i ja należałem do 1. batalionu porucznika Szymkiewicza, 3. [kompania] i 709 pluton. To pamiętam. I ten 709 pluton był o tyle słynny, że ja na ochotnika zgłosiłem się drugiego dnia Powstania Warszawskiego, bo pierwszego dnia Powstania…
To jeszcze powiem, bo to bardzo ciekawa historia, to jest wyjątkowa historia.
No więc ja przystąpiłem, właściwie złożyłem przysięgę, 1 marca 1944 roku i dostałem harmonogram, który musiałem zapamiętać, że w każdą środę muszę o godzinie jedenastej w nocy stawić się na taką i taką ulicę, i tam na mnie czekał rusznikarz, zbrojmistrz. Miałem karabin szmajsera, kazał mi rozkładać, składać, rozkładać, repetować, naboje [wkładać]. Przecież ja tego nie umiałem, tego nie wiedziałem. Potem były granaty, „sidolówki”, granaty obronne, granaty pancerne. Pokazywał mi te wielkie gamony, o matko. Potem pokazał mi karabin maszynowy rkm, który był ładowany od góry, dwudziestonabojowy. I ja tak raz w tygodniu przychodziłem i coraz więcej wiedzy nabierałem, tak że jak już się oswoiłem z tą bronią, to byłem taki szczęśliwy, byłem taki, że zasypiałem [z myślą]: „Boże, ja wreszcie jestem myśliwym, ja wreszcie będę myśliwym”. Już na tych Niemców patrzyłem – no, teraz ja ci pokażę. Miałem te dwadzieścia jeden lat, tak, miałem takie zwariowane pomysły.
Nie miałem, nie było czasu już na to. To jest czterdziesty czwarty rok, marzec, kwiecień, maj, tak? To już na to nie było czasu. Potem wybuchło Powstanie.
Ja nie pamiętam, ale myśmy nie mieli jakichś specjalnych zadań w tym czasie. Wszyscy czekaliśmy, wszyscyśmy się uzbrajali, wszyscy żeśmy ćwiczyli, wszyscy żeśmy mieli kontakt z bronią. Tylko to cały czas robiliśmy. Nie było żadnych [specjalnych zadań]. No wiem, że moja organizacja w Legionowie to tylko [likwidowała] kolaborantów, wiem, że brała udział w zlikwidowaniu kolaborantów. To tylko słyszeliśmy, że kiedy zastrzelono jednego kolaboranta, który współpracował, że tej dziewczynie ostrzyżono włosy, bo ona chodziła z Niemcem. Baliśmy się, że będzie może znała nas i będzie mówiła Niemcom o nas. Potem wiem, pamiętam, że kolaboracjonista był postrzelony, ale go Niemcy do szpitala odstawili, trzeba było go dobić w tym szpitalu. Moja organizacja wysłała dwóch i go dobili, tego rannego, konfidenta, chociaż Niemiec stał, to kazali mu się obrócić, ręce do góry i za szyję. To tylko nam to opowiadano potem, ale ja nie brałem udziału w tych [akcjach], brali doświadczeni żołnierze, którzy pracowali już od czterdziestego drugiego roku, a nie od czterdziestego czwartego jak ja, prawda? To już byli doświadczeni żołnierze.
O tak, tak. Ja mieszkam w Legionowie w tym czasie, na Bolesława Chrobrego 40, to pamiętam. Mieliśmy tam dom i wtedy goniec do mnie wpada, mówi: „Romek, natychmiast – mówi – zbiórkę mamy. Jest Powstanie w Warszawie. Natychmiast, na piątą musisz być. Za piętnaście piąta”.
Ja miałem pseudonim Burza. Ja wtedy wybrałem, jak przysięgę składałem. Też zapomniałem powiedzieć. No i on mnie zawiadomił, ja pędem pobiegłem, na jaką to ulicę, już nie pamiętam. Wiedziałem, jak tylko dopadłem, to już kilkadziesiąt kolegów stało. Wszyscy w napięciu takim byli, punkt piąta musimy wyruszyć przeciwko Niemcom w Legionowie. Uzbrojenie, dali mi karabin, takiego berthiera, to jest karabin z 1918 roku. To już stary karabin, z taką lufą, między innymi karabin, który ja przenosiłem podczas okupacji w Legionowie, jak Niemcy opuścili swoje koszary. Nie wiem dlaczego, chyba przed wybuchem Powstania Niemcy opuścili koszary i wtedy dowódca powiedział: „Idziemy, broń zrabujemy Niemcom”. Ja pamiętam, cztery karabiny niosłem na ramieniu, w biały dzień kilkunasto- z tego… I potem Niemcy rozprawiali się z tymi wszystkimi, jak wrócili Niemcy potem, no ale jakoś mnie się udało, na mnie donosu nie było. Było dużo zdrajców, Polacy też byli, cholera, agentami gestapo. Coś obrzydliwego. No niestety, każdy chciał ratować swoje życie, jak potrafił. Ale mnie szczęście…
Tak.
No tak, i potem ja dostałem tego berthiera, to był karabin z 1918 roku. Stary, długa lufa. I mieliśmy tylko małą garstkę naboi. Co ja dostałem, z dziesięć naboi najwyżej. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy, że mam ten karabin. I od razu dowódca nas wysłał na szosę ostrzeliwać wszystkie przejeżdżające niemieckie samochody i myśmy już 1 sierpnia walczyli z Niemcami. Rzeczywiście, tak. Coś niebywałego. Z karabinu maszynowego moi koledzy ostrzeliwali wszystkie samochody, tych Niemców, którzy tutaj jechali, bo wiedzieli, że Powstanie w Warszawie wybuchło, czy Niemcy przewozili swoich żołnierzy do Powstania Warszawskiego przeciwko Powstańcom Warszawy, i myśmy ich z karabinu maszynowego [ostrzeliwali], ja z tego berthiera strzelałem, ile miałem naboi.
Tak, no tak. Krzyki, Niemcy Hilfe! krzyczeli, bo to było straszne, to była straszna rzeź, bo z takiej odległości dwudziestu metrów w ten samochód żeśmy strzelali, a tam pełno Niemców siedziało. Rzeczywiście, to makabra była. Hilfe, jakie to wrzaski wydają. No tak, ale nie mógł się zatrzymać, bo przecież musiał pędzić dalej, coś strasznego. Myśmy dawali taką szkołę Niemcom wtedy, a jaki ja byłem wtedy szczęśliwy.
Proszę pani, żadnych wtedy strat żeśmy nie mieli, bo Niemcy byli zdezorientowani. Jadą samochodem do Warszawy w pełnym uzbrojeniu, plandeką osłonięci, a tu raptem ogień karabinów maszynowych i jakieś zwariowane karabiny długolufowe walą do nich pojedynczymi strzałami. No przecież to jest właśnie moja walka 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku. To myśmy wtedy cały ten wieczór strzelali tylko do Niemców, zaczajeni, ale nas przecież było prawie półtora tysiąca żołnierzy. Dawaliśmy dobrą szkołę Niemcom. A druga nasza grupa wpadła na rynek, rozbiła żandarmerię, pozabijała żandarmerię i zajęła rynek Legionowo. Legionowo było wolne. Zerwała wszystkie te Straße, te nazwy ulic niemieckie – Straße takie, Straße takie, Wilhelmstraße, bach na ziemię. Potem przejeżdżające czołgi niemieckie dały parę strzałów w kierunku rynku legionowskiego z wściekłości, że myśmy się zerwali przeciwko Niemcom. Ale nie wiem, dlaczego czołgi niemieckie… Bo proszę państwa, front dwadzieścia kilometrów, rosyjsko-niemiecki, to był front przede wszystkim walk czołgowych. I wszystkie te uszkodzone czołgi wracały gdzie? Do Legionowa. I oni je remontowali, spawali. Było coraz więcej Niemców, grenadierów niemieckich było coraz więcej.
I drugiego dnia Powstania Warszawskiego ja już do domu nie wracałem, cały czas byłem z oddziałem. I powiedział dowódca tego plutonu 709: „Musimy powstrzymać pancerniaków, musimy zaatakować czołgi niemieckie. Kto na ochotnika, wystąp” – i ja zaraz wystąpiłem na ochotnika, jak zwykle zwariowany chłopak. No i to była ciemna noc, 2 sierpnia, wtedy nas sześciu wystąpiło na pięćdziesięciu. Noc była ciemna, pamiętam, las choszczówkowski, i wtedy dowódca dał mi saperkę. Mówi: „Oddaj karabin – ja oddałem karabin – weź saperkę i tuż przy szosie, metr od szosy wykop sobie taki dół, żebyś mógł się tam schować. Jak wykopiesz dół, zamelduj”. No więc ja wziąłem tę saperkę, była chyba druga w nocy, i zacząłem kopać sobie dół tuż przy szosie, najwyżej metr od szosy. Wykopałem ten dół, rozsypałem ziemię. Kiedy już mogłem się schować, nie byłem widoczny, zameldowałem: „Szeregowy »Burza« melduje wykopanie rowu”. Wtedy on mi daje minę przeciwpancerną, ogromną taką, dwa kilogramy dynamitu albo nie wiem, jakiejś piorunującej rtęci, cholera wie, co to było – ciastowate to, miękkie było, ale o potwornej sile wybuchu. Ze zrzutów angielskich. I mówi: „Jak przekręcisz tę gałkę do oporu czerwoną, nic innego tylko pod gąsienice. Zrozumiano?”, a ja: „Tak jest. Rozumiem. Tylko pod gąsienice”. Dlatego ten rów wykopałem tuż przy szosie. „Jak rzucisz bez sensu, to tylko będzie wybuch i nic poza tym”. Dostałem tę minę, noc ciemna, trzecia chyba wtedy. Ja usiadłem, mam na kolanach ten dynamit, i sobie myślę: Jezu, czy ktoś sprawdził, czy to rzeczywiście tak ma funkcjonować rewolucyjnie, że to ma taką eksplozję, czołg czterdziestotonowy rozwali? Czy to nie jest jakaś dziwna historia? Czy my zawsze rzucamy się z szablą na czołgi, czy my zawsze rzucamy się z maczugami przeciwko broni palnej? Tak siedziałem w tym rowie i myślałem, ale raptem zobaczyłem – ktoś mi miga. Bo koledzy byli rozrzuceni, [świecili] latarkami i sygnalizowali nam tuż przy szosie, czy czołgi jadą, czy nie jadą czołgi. Ale nas tak szóstkę rozstawiono tak, że ja byłem pierwszy po prawej, dwadzieścia metrów był drugi, dwadzieścia metrów był trzeci. Po drugiej stronie było to samo, co dwadzieścia metrów był jeden z tym strasznym dynamitem, który ma podobno rozwalić czołg. I przyglądałem się, a on świeci w nocy – to było widać, maleńkie błyski robił. Widziałem sześć – Jezu, sześć czołgów idzie. Sześć błysków, sześć czołgów szło przeciwko nam na patroli. Była wtedy godzina trzecia piętnaście. Ledwie zaczął świtać brzask, prawda, ale ciemna jeszcze była noc. Ja w tym rowie siedziałem, pomyślałem sobie: Jezu, jak on skręci z tej szosy na pobocze, to tymi gąsienicami zmiażdży mnie jak pluskwę, zmiażdży mnie jak robaka. I wie pani, zacząłem się przeraźliwie bać – Jezu, ja nie mam żadnych szans. I taki moment mnie ogarnął, że spociło mi się czoło, przecież rzeczywiście może skręcić, bo przecież dlaczego ma jechać szosą, może bokiem pojechać. To przecież ta gąsienica to mnie zmieli razem z tym [dynamitem], bo ja przecież ledwie, ledwie jestem na wierzchu. Ale pomyślałem sobie: sam się zgłosiłeś przecież, jak możesz tchórzyć? Nie masz prawa tchórzyć. Sam z sobą walkę toczę, a słyszę coraz bardziej hałas, czołgi nadjeżdżają, i wtedy powiedziałem: „Teraz uciec i nie rzucić to jest kompromitacja”. I tak się w sobie przełamałem, powiedziałem: wszystko jedno, co się nie stanie, ja ten pocisk rzucę pod gąsienice. I tak się skupiłem, trzymałem tę gałkę, a to dwa kilogramy dynamitu do piersi i tylko czekałem. Pierwszy czołg przejechał – bubububu!, Boże, ta gąsienica, żelastwo, to skrzypi jeden, dwa metry ode mnie. Przejechał pierwszy czołg, puściłem go. Drugi przejechał, bubububu, drugi przepuściłem. Cały drżałem, ja się cały spociłem. Potem trzeci przejeżdża. „No, teraz – mówię – albo wcale”. I wtedy czwarty do mnie pomału przejeżdża, mam go tak jak w zasięgu pani, tę gąsienicę, przekręciłem, rzuciłem i schowałem się. Nic nie pamiętałem, tylko błysk i straciłem przytomność. Obudziłem się po ośmiu godzinach, bo już wysoko było słońce, a ja byłem cały w krwi. Szum miałem w uszach, nic nie widziałem – Jezu, ja jestem ślepy! Przerażenie jakoś mnie ogarnęło. Mówię pani, co ja wtedy przeżyłem, to tylko ja wiem, dwudziestoletni zwariowany facet. I tak pomaleńku zaczynam do siebie dochodzić, dotykam się, ale jestem cały, nic mi nie urwało. Szyja, twarz. Popękały mi naczynia krwionośne na całym ciele od tego wybuchu. Eksplozja była [taka, że] gdybym ja nie schował się błyskawicznie, to by mi głowę urwało i wyleciałaby moja głowa. Taki był straszny wybuch. I kiedy już doszedłem do siebie po jakiejś pół godzinie, zobaczyłem słońce, ja już zaczynam widzieć. Ogromną kopułę czołgową zobaczyłem, parotonową, pancerną. Jednak coś się stało, urwało się to. Jednak z tego czołgu urwało się. Jak to się urwało, no to tych czołgistów ilu tam, pięciu było, to było zabitych. Żaden nie mógł przeżyć takiego wybuchu.
Zaraz pani powiem, bo ja nie wiem, ja straciłem przytomność. Ja musiałem tylko wyjść wreszcie z tego rowu, ale tak się ucieszyłem, jak zobaczyłem tę cholerną [kopułę]. Ona była koloru takiego zielonkawego, ogromna kopuła urwana potężnego czołgu, nie maleńkiego czołgu. To myślę sobie: Jezus Maria, co to za czołg był? Ale stałem potem na chwiejących [się] nogach, potem wyczołgałem się z tego rowu. Słońce świeciło, żywej duszy poza tym, nic nie ma. I ja poszedłem w kierunku lasu, tam gdzie moje dowództwo jest. I kiedy doszedłem do tego lasu choszczówkowskiego, to był kilometr jakiś, melduję mu tak: „Szeregowy »Burza« melduje wykonanie rozkazu”. Wtedy on do mnie podchodzi, ten mój dowódca, ściska mi rękę: „Wymienię pan w rozkazie dziennym do mianowania pana Krzyżem Walecznych”. A ja mówię: „Dziękuję”. Nie wiem, czy to był porucznik, czy to był sierżant, nie wiem, kto, ale to był dowódca mój, nie wiem, kto taki był. Teraz już wiem, to był plutonowy, on był wtedy plutonowym.
Pamiętam, zaraz mi się przypomni. Ja mam zapisane to w swojej książce przecież. On mnie uściskał: „W rozkazie dziennym będę pana wymieniał do odznaczenia”. A ja się go pytam: „Panie dowódco – już nie wiem, jak ja do niego mówiłem, „panie plutonowy” do niego mówiłem – ile żeśmy tych czołgów zniszczyli?”. A on mówi: „Były dwa wybuchy”. Ale okazuje się, że skłamał, bo nikt nie rzucił, tylko ja jeden rzuciłem. Wszyscy byli przerażeni tymi czołgami, bo podobno to były „tygrysy”. Jezus Maria, jeden z najcięższych czołgów niemieckich. Ja widziałem, ta gąsienica była przerażająca, naprawdę, coś strasznego. Proszę pani, nigdy Krzyża Walecznych nie dostałem, ale proszę pani, byłem ciągle prześladowany przez komunę. Przecież oni wywozili nas na Syberię, a tam zatrzymali moich kolegów, na Syberii trzymali. Ci, co wrócili z tej Syberii, potracili zęby, przecież głodowali, mieli tego, prawda, no ale to już dalsza historia. Ale w każdym razie ja w dalszym ciągu walkę prowadziłem. Tego samego dnia jeszcze jak zameldowałem o tym, że wróciłem, jak mi opatrunek zrobiły te moje koleżanki sanitariuszki, jak mnie tam pojodynowali, powyciągali te wszystkie mi kamienie z czoła. No, chwała Bogu, że nie w oczy. Potem nasz pluton był szybko wezwany do walki na przystanku Legionowo. Ja tego samego wieczoru walczyłem przeciwko Niemcom jeszcze walczącym po wykolejeniu pociągu po tym wybuchu. Coś niebywałego. To tylko mógł dwudziestolatek robić, tylko mógł człowiek, mając [dwadzieścia lat] i to wysportowany. Szczęście, że ja byłem wysportowany, miałem na wszystko siły.
Proszę panią, aż do 4 września 1944 roku, czyli właściwie cały miesiąc żeśmy cały czas [walczyli]. Bo co myśmy dalej robili? No, myśmy cały czas walczyli z okupantem niemieckim stacjonującym w Legionowie, ale przecież myśmy nie mogli oficjalnie z nimi walczyć, bo myśmy nie mieli tyle broni, amunicji, a przecież czołgi niemieckie z frontu przychodziły uszkodzone, prawda, które montowano, spawano. I coraz więcej Niemców, tych grenadierów im przybywało, coraz więcej i coraz więcej było tych ośrodków montujących to. Te lasy były pozajmowane przez Niemców, nam było coraz ciaśniej się poruszać. Ja pamiętam, wtedy na patrol chodziłem, dostawałem ten swój karabin berthier, ten kretyński karabin, stary, ale był naoliwiony, oczyszczony, był tak jak trzeba. Ale to był taki półtora-dwumetrowy karabin, kretyński dla mnie na one czasy, ale broń, palna broń. Tym pociskiem można każdego zabić. I ja wtedy szedłem, mając ten karabin, drugi mój kolega miał karabin, a dowódca naszego patrolu miał visa, i myśmy patrolowali rejon, prawda. Bo mieliśmy swoją ostoję w lesie legionowskim i myśmy wysyłali patrole, orientując się, jaka jest sytuacja. I wtedy na takim patrolu, to był, pamiętam, chyba lipiec, upał, piekielny upał był wtedy…
Sierpień. Upał był, sierpień był, tak. Upał był wtedy piekielny i my tak byliśmy znużeni, ja ten karabin tak niedbale już trzymałem, pięć kilometrów od naszego obozu, i raptem zza rogu płotu wychodzą dwaj Niemcy, grenadierzy pancerni. Świetnie na czarno umundurowani, maleńki hełm. To oni stanęli jak zdębiali, jak nas zobaczyli, a myśmy byli tak zupełnie zmordowani, żeśmy też tak stanęli i tak się na siebie gapimy, dwóch Niemców i trzech partyzantów. I raptem Niemcy się zrywają i pędem uciekają, a my za karabiny, repetujemy, a dowódca krzyczy: „Nie strzelać!”, wrzeszczy: „Nie strzelać! Oni wymordują całą wioskę, jak zabijemy tych dwóch Niemców”. I wtedy ręce opuściłem. Nie mogliśmy ich zabić, wybiliby całą [wieś], bo to w wiosce było.
Myśmy wrócili.
Niemcy się potem zorientowali. Zorientowali się, wysłali, zaraz pani powiem. Wracamy, pięć kilometrów to było przecież od naszego obozu, gdzieś daleko, my wracamy zmęczeni w sierpniu i po drodze słyszymy jakieś szmery, jakieś głosy, a to już oddziały niemieckie; zakasane rękawy, esesmani, dwudziestu, wszyscy [mają] pistolety maszynowe, szybkim marszem przez las idą. To myśmy się wcisnęli w sitowie. Z odległości chyba piętnastu metrów ich widzimy, przesuwają się esesmani. O cholera, już oni zaczynają tak. No więc jak tylko oni nas minęli i nas nie zauważyli, bo by nas zabili natychmiast, ale nas ominęli, to my biegiem do tego [obozu] i krzyczeliśmy: „Niemcy idą! Niemcy idą!”, wrzeszczeliśmy. Nasi się zorientowali, Niemcy ustawili karabiny maszynowe, rozpoczęła się piekielna strzelanina. Tych dwudziestu Niemców było świetnie uzbrojonych. No i doszliśmy, kolegę postrzelili w kolano, zmarł następnego dnia. Nie było dla nas lekarzy, nie było opatrunków, nie było dla nas nic. Nie było szpitali, myśmy umierali po prostu po każdym zranieniu. Gangrena się wdawała, sanitariuszki robiły, co mogły, no ale to… Beznadziejna wojna, kretyńska, beznadziejna wojna. Nie mieliśmy żadnych szans, ale ten duch, ten cholerny duch przeciwko Niemcom, obrona ojczyzny – to nas to trzymało. Żeśmy głodowali, nie jedli, ale walczyliśmy do ostatnich naboi.
Niemcy ponieśli duże straty wtedy, bo Niemcy nas nie zaskoczyli, chwała Bogu, bo myśmy ich uprzedzili. Myśmy krzyczeli: „Niemcy idą, Niemcy!”. zorientowały się te jednostki, że my wrzeszczym, widać widzieliśmy Niemców, i przygotowali swoje ręczne karabiny maszynowe, i Niemców przywitali gęstym ogniem. Niemcy odpowiedzieli strasznym ogniem karabinów maszynowych. Walka trwała pięć, siedem minut, nie więcej, ale wystarczyło, żeby trzech z nas potem zginęło, bo byli postrzeleni, ale nikt ich nie mógł opatrzyć, no a Niemcy swoich zabrali, trupy swoje pozabierali. Nie wiem ile, bo nikt tego nie sprawdzał, bo nie było jak i kiedy. I potem nasze dowództwo pomyślało, że przecież długo tu się nie utrzymamy, Niemcy wiedzą, że tu jesteśmy, wyślą czołgi. Przecież oni mają [mnóstwo] czołgów, całe Legionowo było w czołgach. Przecież oni nas zmiażdżą. Kazali nam oddać broń i [powiedzieli]: „Wycofać się do domu, żebyście nabrali trochę sił”. Ja się wycofałem do domu, ale znowu jeść nie było co, matka była przerażona, jak mnie zobaczyła. Za głowę się łapała, płakała, ale mówię: „Mamo, płacz ci nic nie pomoże. Jest okupacja, hitlerowcy, Niemcy nas chcą wykończyć, więc nie ma co tutaj beczeć”. Ojcu się ręce trzęsły ze strachu, ojciec się bał Niemców zupełnie jak moja matka. Ten bohater spod japońskich walk, ten rosyjski oficer, cholera, tak w portki robi, jak Niemców zobaczy. No ale to już tylko moje osobiste odczucia.
Wyżywienia żadnego żeśmy nie mieli wtedy.
Myśmy się musieli sami żywić. Jak mnie głód przycisnął, leciałem [do domu], to matka jakąś tam zupę zrobiła, to zjadłem tę zupę i biegiem [do obozu], to tak żeśmy wszyscy biegali. Nie było w tym czasie [wyżywienia], a potem jak nas zwolnili, to ja już byłem w domu.
Tak, tak. Mieszkaliśmy w lesie, nocowaliśmy w lesie, tak.
Nie, nie było, wtedy nic nie było zrobione, bo to wszystko tak… Nie przypuszczaliśmy, to wszystko było ad hoc zrobione. Wie pani, nie było takiej organizacji, jak my myślimy.
Nas było koło dwustu, bo ja tylko liczę o tym batalionie porucznika „Znicza”, gdzie należałem, gdzie tam była ta kompania i potem ten 709 pluton.
Nie, żadnych [mundurów]. Ja byłem w swoim cywilnym ubraniu. Miałem tylko kepi, pierożek taki, miałem orła polskiego na tym i miałem z boku naszą banderę, czerwoną flagę.
I tę opaskę, którą mam, tak. Opaski AK to tak, to rzeczywiście. I tamta opaska też oryginalna jest. No ale to nie było tak, jak to się [wydawało], to było wszystko tak chaotyczne, to było wszystko tak niezorganizowane, to nie było tak sprecyzowane. Za dużo było Niemców w Legionowie, żebyśmy mogli coś takiego zrobić, przewaga Niemców była straszliwa, nie sposób. Jakbyśmy Legionowa nie opuścili, to by nas Niemcy wszystkich wybili. Przyszedł rozkaz, że musimy opuścić Puszczę Kampinoską. Jakie to szczęście, że nasi połączyli się z oddziałami Puszczy Kampinoskiej, z Legionowa nasze dowództwo nawiązało kontakt. Całe szczęście.
Miesiąc czasu.
Około niecałego miesiąca, dopiero 4 września ktoś walił mi w szybę w nocy i mówi: „Z rozkazu dowództwa natychmiast uciekaj. Jesteś na liście Gestapo. Tam mamy punkt zborny. Uciekamy z Legionowa”. Tylko to mi powiedział.
Tak, tak. Tych akcji to było kilkadziesiąt może, z atakiem na te czołgi. Po tym jeszcze mieliśmy, ale tak normalnie to ja ciągle do domu dobiegałem. Nie było takich harmonii, ale ja byłem chudy, ale biegałem tak, mówię pani, jak wyżeł. Boże, jak ja mogłem przebiec dziesięć kilometrów, nic takiego dla mnie to nie było. Dzisiaj to jak chcę przebiec sto metrów, to się zasapię, cholera, a wtedy to biegłem jak szatan.
Ponieważ przebywałem już tylko od tego [czasu w domu], a dowództwo nasze w tym czasie, kiedy myśmy byli rozsypani po swoich domach, żeby gdzieś można było przeżyć, to nawiązało kontakt z dowództwem Puszczy Kampinoskiej, jeszcze nie z „Okoniem”, wtedy był kapitan Krzyszkowski. No i oni nawiązali ten kontakt, że my się musimy przeprawić przez Wisłę. Jak przepłyniemy przez Wisłę, będziemy po drugiej stronie Wisły, to musimy przejść tymi punktami, omijając posterunki niemieckie, bo tam też były posterunki niemieckie, ale to mogły zrobić tylko nasze koleżanki, jak „Skowronek” i „Ziuta”, które chodziły, niby to zbierały po tamtej stronie grzyby i wiedziały, jakimi drogami, gdzie są posterunki niemieckie, gdzie patrole niemieckie mają swoje punkty. I one wiedziały doskonale. Były zatrzymane, ale Niemcy rechotali, bo to młode, osiemnastoletnie dziewczyny, miały pełne kosze jakichś tam grzybów, he, he, he, polnische Damen i tak dalej, gadanie takie. Ale one wszystko wiedziały, jak i którędy przejść, i nas przeprowadziły pomiędzy posterunkami niemieckimi po drugiej stronie Wisły, jak żeśmy przepłynęli tę Wisłę.
O Jezus, ta przeprawa, właśnie, to też była… Niemcy to była potęga. Myśmy naprawdę…
Dobrze, tak. Ten goniec do mnie wpadł, walił do mnie w szyby. Ja nie wiem, uprzedził mnie: „Natychmiast – mówi – uciekaj, bo za chwilę u ciebie będzie Gestapo. Jesteś na liście Gestapo. My mamy zbiórkę w Legionowie, w lasach choszczówkowskich. Przylatuj, uciekaj”.
Choszczówka, lasy choszczówkoskie, tak. I jak on mi to powiedział, to ja szybko przykryłem ten pled, jak ja to mówię, zerwałem się, nałożyłem to swoje kepi z tym, co miałem, i w nocy wyskoczyłem, i pędem poleciałem przez szosę, tę, gdzie atakowałem czołgi, przekroczyłem. Jak była na Legionowo ta szosa, lasy choszczówkowskie były dwa kilometry [dalej]. Biegiem wpadłem do lasów choszówkowskich, patrzę, pełno żołnierzy, naszych kolegów, krzyczą do mnie: „Jezu, Roman, jesteś!”, bo do mnie mówili koledzy per Romek. No i wtedy dostałem mauzera, porządny karabin niemiecki, wreszcie nowoczesny karabin niemiecki, śliczny. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy. I hełm, kupę naboi, nie dwa, trzy, ale całą garść, przynajmniej z pięćdziesiąt naboi. No, dostałem granaty „sidolówki” i granat dostałem przeciwpancerny. Och, jaki byłem uzbrojony, znowu uzbrojony, Boże, znowu szczęśliwy. Ja nie wiem, ciągle mnie ta radość ogarniała, że ja znowu jestem myśliwym, znowu będę walczył z Niemcami. Nienawiść do Niemców straszna była u Polaków, mówię pani. Nie sposób było powstrzymać Powstania Warszawskiego, nie sposób. Nic nie zrobiłoby dowództwo. Jak oni by nas nie puścili, to my byśmy rzucili się na Niemców z gołymi rękami. Nie sposób było, dlatego wcale to nie jest błędem naszego dowództwa, że oni Powstanie wywołali. Musieli wywołać to Powstanie. To był nacisk, to była taka presja, taka była, że oni nie mogli inaczej. A po drugie, Niemcy przegrywali, Niemcy wycofywali się przez Warszawę, bolszewicy byli na Pradze do cholery. Przecież tak, to jest prawda, komunistyczna partia, PKWN w Lublinie tworzył. No jakżesz nie wywołać Powstania? No przecież to byłby grzech. Jakże nie powstać? Jakże się nie zerwać do walki? No jeśli byśmy tego nie zrobili, to nigdy Polska by nie była wolna. Nigdy byśmy nie byli wolni.
To też straszna była przeprawa. Więc ja poleciałem do lasu choszczówkowskiego, tam było już dwustu kolegów. Dali nam tę broń, amunicję. Ja wtedy pamiętam, że wziąłem jeszcze z domu paczkę kostek cukru. Matka skądś zdobyła, gdzieś kupiła paczkę kostek cukru. Miałem z czterdzieści, pięćdziesiąt kostek cukru, to ja pamiętam, wyciągałem i chrupałem. To był mój cały obiad, śniadanie i kolacja. No i jak myśmy się w lesie choszczówkowskim znaleźli i żeśmy dostali tę broń wreszcie i nas wtedy policzono.
Około dwustu nas było wtedy. Ja zobaczyłem kolegów uzbrojonych, pełno wszędzie granatów mamy – Boże, jaki ja byłem szczęśliwy. No, ale teraz idziemy do Wisły. Z Jabłonnej do Wisły jest około kilometra, bardzo blisko. Przybliżamy się do Wisły, już w świetle księżyca przy blasku gwiazd widzimy wodę, widzimy Wisłę i raptem słyszymy przeklinanie oficera – wszystkie łodzie „podwodne” Niemcy granatami rozwalili. Skąd Niemcy wiedzieli o tym? Jezus Maria, przerażenie nas ogarnęło. Czyli Niemcy przewidywali, że będziemy chcieli uciec z Puszczy Kampinoskiej, bo przecież tyle było czołgów…
Nie z Puszczy Kampinoskiej, tylko z Legionowa – my jesteśmy cały czas w Legionowie. Że myśmy sobie zdali sprawę, pełno czołgów niemieckich po remoncie krąży, bo oni sprawdzali tylko wydajność tych czołgów po remontach. Przecież wszędzie Niemcy, nie było dla nas żadnych szans ratunku. Jakbyśmy nie uciekli, nas by Gestapo wyłapało i wszystkich wystrzelało, co do nogi, jeszcze z rodzicami, przypuszczam, by masakrę Niemcy zrobili. Przecież oni by nam nie podarowali zniszczenia czołgów i strzelania do nich, do tych żołnierzy, na początku. Pozabijaliśmy setki żołnierzy w samochodach w tym ataku.
Tak, nie ma łodzi. Co mamy zrobić? Cofać się nie możemy, nie mamy prawa się cofnąć, przecież nie mamy gdzie się cofnąć. Nie mamy się jak bronić, tu Wisła i są leszczyny. Dwustu żołnierzy uzbrojonych po zęby, ale jest w beznadziejnej sytuacji. Dowódcy się wściekają, wysyłają dwóch oficerów, dziesięć kilometrów z biegiem Wisły, „Za wszelką cenę sprowadźcie nam, nawet pod bronią, ale sprowadźcie łodzie z właścicielami”. I dalej czekamy, no ale coś musimy zrobić, świt zaraz będzie i Niemcy nas zobaczą, to nie mamy żadnych szans ratunku. Wysyłają posterunki, wysyłają takie ekipy, żeby sprawdzali teren, i oni znaleźli taką kępę na środku Wisły, gdzie można do pasa przejść i na kępę wejść. Wrócili, zameldowali dowódcom, że jest możliwość ukrycia się w ciągu jednego dnia na kępie wiślańskiej. Dostaliśmy rozkaz iść. Idziemy, ja wtedy wlazłem do wody, karabin do góry i wchodziliśmy na tę maleńką wysepkę. Łozina była na wysokość półtora metra, taka łozina rosła, w tę łozinę [weszliśmy]. „Nie rozmawiać, nie palić, siusiać na leżąco. Ani słowa. Przeżyjemy. Jak Niemcy nas odkryją, mają artylerię, to nie będzie ani tej wyspy, ani nas nie będzie. Wszystkich do nogi nas wybiją. Nie mamy żadnych szans”. Jezus Maria. Więc ja leżę na tej wysepce, chrupię sobie [te kostki cukru]. Jezu, chwała Bogu, że mam co zjeść. Głodny byłem jak wszystko. Jezus Maria. No i wreszcie – leżymy na tej [wysepce] – jakaś cholerna motorówka niemiecka gdzieś tak w południe, trrrrr, zasuwa, a na niej siedzi Niemiec i ma karabin maszynowy. Bo ja widzę przez te [łoziny]. Jezus Maria, jak on się zatrzyma i zobaczy ślady, to koniec, ale śladów nie było, bo te fale ciągle były, chwała Bogu, i spłukiwały [nasze ślady], tak że Niemcy się nie zorientowali, jechali dalej. Bo gdyby oni podjechali, to musielibyśmy tych Niemców wyciągnąć z łodzi, udusić ich, łódź ściągnąć i tak dalej. Musielibyśmy to zrobić wtedy, takie były plany: jak Niemcy podjadą za blisko, to musi kilkunastu nas wypaść, zaatakować tę łódź, z tej łodzi wyciągnąć dwóch Niemców i trzeci prowadzący – trzech Niemców było – musielibyśmy ich udusić, zabić, utopić po prostu. No ale ja się tylko modliłem, żeby samolot nie leciał, bo jak tyle błyszczących broni z daleka by zobaczył, dałby meldunek dowództwu i koniec, wtedy oni by sprowadzili artylerię i nic, tylko by do nas strzelali, dopóki by nie wystrzelali co do jednego, ale na szczęście samoloty nie [latały].
No i potem przyszła następna noc. Podjechały dwie łodzie, po dziesięciu ludzi nas zabierały na drugą stronę. Na tej pojechali koledzy z bronią maszynową, świetnie uzbrojeni, pistolety maszynowe, i oni blokowali tamtą stronę Wisły, a potem myśmy [przepłynęli]. Ja byłem chyba w piątej czy szóstej turze już, tuż przed świtem, przetransportowany na drugą stronę. Tam umówione [było], że dwustu żołnierzy legionowskich idzie w kierunku Puszczy Kampinoskiej, tak byliśmy umówieni. Prowadzą nas „Ziuta” i „Skowronek”, nasze koleżanki. Po drodze widzimy zniszczone chałupy, zniszczone wioski, powalone drzewa. Widzimy pełno krzyży wszędzie, ślady niemieckiego barbarzyństwa i walki Polaków. Doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej, zatrzymuje nas patrol: „Stać! Podać hasło”. Oni wiedzieli, że to my idziemy, ale [kazali] podać hasło. Dowódca wysyła oficera, który podaje hasło, oni krzyczą: „Droga wolna!”. Oni przy karabinie maszynowym stali, to byli już żołnierze z Puszczy Kampinoskiej.
Doszedłem, pamiętam, do Brzozówki, [tam] dostaliśmy wreszcie talerz zupy. Jezus Maria, talerz zupy nam dali i kawał wołowego mięsa. Ja to mięso wołowe rwałem zębami, mówię pani, jak zwierzę. Bo nie było talerzy, nie było widelców, to się brało ten kawał mięsa z rosołu, rwało się zębami i kawałek chleba razowego. Boże, jakie to było pyszne jedzenie, rosół taki. To pamiętam te początki, tak. Dostaliśmy przydział ochrony pewnego pasma lasu i tam codziennie nas [wysyłano], tuż przed świtem myśmy się wzdłuż lasu [lokowali], fizyliera taka, a nasze przedpole. Na przedpolu Niemcy podjeżdżali czołgami, czterema, pięcioma, i otwierali ogień w naszym kierunku, [w kierunku] Brzozówki. Pociski przelatywały nam nad głowami, wybuchały tam za nami, odłamki gwizdały po tych drzewach i tak codziennie, bez przerwy. „Nie strzelać, nie wychylać głowy – mówiono – tylko czekamy na piechotę niemiecką. Tylko będziemy czekali na grenadierów niemieckich, jak oni będą chcieli wejść. Ale do tej pory ani drgnij, bo jak oni się dowiedzą, że jesteśmy w tym miejscu, to nas z artylerii czołgów po prostu zniszczą”. No i tak to trwało kilka dni, takie [ukrywanie się], ale myśmy postanowili jakoś zrobić to inaczej. [To znaczy] Niemcy postanowili zrobić to inaczej. Niemcy byli pewni, że my jesteśmy, bo mieli donosicieli, mieli swoich przecież kolaborantów, Niemcy płacili im. Niemcy wiedzieli doskonale, że tam są Polacy, ale nie mogli nas ześrodkować, żeby nas obłożyć ogniem artylerii. Bo przed artylerią nie mieliśmy żadnych szans obrony, żadnej. No więc Niemcy o trzeciej w nocy czołgami podjechali, żeby nas nakryć wtedy, kiedy my przyjdziemy o czwartej czy piątej nad ranem obstawiać las, wizjer lasu. Kiedy mgła się rozrzedziła, myśmy zobaczyli – Jezu, osiem czołgów niemieckich w odległości 300–400 metrów od nas stoją i Niemcy z okularami, mają lornetki i tylko czekają. Dowódca głosi: „Nie pochylać się, nie ruszać się, leżeć, nie strzelać. Nic nie robić”. I tak czekamy. Niemcy obserwują, ale jest godzina już piąta, Niemcy widzą, że nic nie mogą zobaczyć, wysyłają patrol. Pamiętam, trzech pancerniaków bierze ręczny karabin maszynowy i idzie w kierunku naszego wizjera. Wtedy nasz dowódca mówi: „Nie strzelać, nie ruszać się. To jest próba sprowokowania nas po to, żeby te osiem czołgów nas zmasakrowało”. I my znowu leżymy. Co za beznadziejna walka, mówię pani – z czołgami, jaka to beznadziejna [walka]. Jak dziś pomyślę, to tylko młody chłopak mógł coś takiego robić, przeżywać i cieszyć się z tego, że jest w takiej sytuacji. Ale dzisiaj z obrzydzeniem to wspominam, beznadziejna walka. Tylko entuzjazm, to, że ta ojczyzna, że ta moja Polska będzie może kiedyś wyzwolona, tylko to mnie podtrzymało przy duchu. Nas wszystkich trzymało to przy duchu. No i Niemcy czekają, otwierają ogień [w naszym kierunku], pociski nam leciały nad głowami, a my leżymy, nic. Hasło było: „Nie ruszać się, nie strzelać”. Niemcy postali tak jeszcze jakiś czas, potem słyszę głosy niemieckie: Ja, zurück kommen, „Wracajmy, tu nie ma nic takiego”. I do tych czołgów wrócili i te czołgi odjechały. Próba sprowokowania nas spełzła na niczym, na szczęście, dlatego przeżyłem.
Tak, to była wspaniała organizacja, mówię pani. Dwa tysiące żołnierza, świetnie uzbrojonego, świetnie walczącego, naprawdę. Mieliśmy taki oddział zaopatrzeniowy w Puszczy Kampinoskiej (potem się zorientowałem), to było około czterdziestu żołnierzy uzbrojonych tylko w broń maszynową, i oni na koniach pędzili jakieś dwadzieścia kilometrów od Puszczy Kampinoskiej i tam wiedzieli, bo mieli donosy, mieliśmy ze wszystkich stron też swoich kolaborantów, wszędzie swoich mieliśmy żołnierzy, oni się dowiedzieli, że Niemcy zrobili punkt zborny i w punkcie zbornym rolnicy musieli dostarczyć ileś tam krów, ileś tam świniaków i ileś kartofli. I ten nasz oddział wsiadał na koń, pędem jechał w to miejsce, zabijał żandarmów, którzy kierowali, rozpędzali Polaków, chłopów rozpędzali do domu, a to bydło gonili przed siebie. Dziesięć kilometrów, to bydło zziajane wpadało do Puszczy Kampinoskiej. Mieliśmy mięsa wołowego w bród, ja prawie codziennie dostawałem kawał gotowanej wołowiny. Pyszne jedzenie, naprawdę. I rosół, wołowina, chleb razowy, rosół, wołowina, chleb razowy – nic poza tym, ale to było życie.
Tak. Mieliśmy w magazynie broń, była kuchnia. Myśmy chronili ten magazyn, była ta kuchnia, tak.
Ja w stodole. Myśmy w stodołach spali.
Ja w Brzozówce spałem w stodole, jak nie miałem patroli, jak nie miałem nocnego patrolu albo jakiejś nocnej osłony. Bo myśmy też każdą wioskę osłaniali przed agresją niemiecką. Bo może Niemcy wypad zrobią na nas, może dwudziestu esesmanów nas zaatakować, może masakrę nożem w nocy, [dlatego] myśmy mieli wizjery. Ja na takiej wizjerze byłem z karabinem maszynowym i kolegą, prawda. Raz o mały włos nie otworzyłem ogień z karabinu maszynowego, bo na szarówce, tuż o zmierzchu zobaczyłem jakiś poruszający się hełm niemiecki. Jezu, Niemcy czołgają się do nas! Więc ja odciągnąłem zamek i skierowałem, ale patrzę, co to za hełmy. Gul, gul, gul, gul, gul, gul – i znowu. To były grzbiety żerujących indyków Jezus Maria, ale to wyglądało w tych szuwarach, zupełnie jakby się czołgali żołnierze niemieccy! Jezu, jak ja bym otworzył ogień i pobudził wszystkich, dopiero bym dostał rugi. Ale na szczęście się opanowałem. Zbudziłem kolegę, który spał, mówi: „No, chwała Bogu, bo wyobraź sobie, te indyki cholerne, gul, gul, gul i poszły dalej”. Parę takich incydentów miałem. W nocy był też taki incydent nieprzyjemny, że ktoś się zrywał w nocy i zaczął strzelać, bo myślał, że Niemcy są w stodole. Byłby nas pozabijał, ale wszystko w porządku, bośmy spali, leżeli. Nerwowy [był], śniło mu się, że Niemcy są w [stodole] i on strzelał, chwała Bogu, że nad głowami, bo by nas wystrzelał wszystkich.
Nie, ja miałem swoje cywilne ubrane, tylko miałem tę czapeczkę.
Bardzo przychylny był, naprawdę. Ja kiedyś byłem na takim patrolu w Puszczy Kampinoskiej i doszedłem do takiej wioski. Wszedłem do takiej chałupki, to tak nas witali przyjemnie, gospodyni i ten gospodarz: „Witamy naszych bohaterów. Tak się cieszymy, że jesteście z nami. Dopóty wy jesteście, tutaj nie ma śladu niemieckiej żandarmerii, nie ma katowania, nie ma wyciągania naszych synów nie wiadomo po co, do jakiejś pracy, kopania czegoś. Mamy teraz spokój, bo wy jesteście. Dzięki wam, dziękujemy wam bardzo”. Ja wtedy pamiętam, że ukradłem łyżkę. Do dziś nie mogę tego [zapomnieć]. Zobaczyłem łyżki na stole. Jak ja tę łyżkę [mogłem ukraść]? Mogłem poprosić, by mi dali, ale ja się wykręcałem tak jakoś, wziąłem taką aluminiową łyżkę i za spodnie sobie włożyłem. Miałem wreszcie łyżkę i mogłem jak człowiek zupę jeść przyzwoicie. To tylko to ukradłem, ale miałem takie wyrzuty sumienia po tym. Jak ty mogłeś? Mogłeś poprosić człowieka, by ci oddali wszystko, a ty jak idiota, jak złodziej postąpiłeś. Taki miałem motyw, wie pani. Samooskarżenia miałem do siebie, no i bardzo dobrze.
Ja pani powiem, z Modlina do nas strzelała co jakiś czas dalekosiężna artyleria. To jest prawie dwadzieścia kilometrów. Co to za armaty, cholera, Niemcy mieli? Bam! Leciał pocisk, świst cholerny, potem wybuchał, cholera wie gdzie dalej. Jak wybuchał, to tylko odłamki gwizdały, prawda. Ale i tak to działało strasznie na nas źle psychicznie, bo nigdy nie wiadomo, ten olbrzymi pocisk leci, bo słyszymy jego świst, a potem gdzieś tam na puszczy wybucha, cholera wie gdzie. I właśnie w czasie takiej strzelaniny dowiedzieliśmy się, że Niemcy sprowadzają dziesiątki czołgów w takiej miejscowości. Tych czołgów już mają prawie czterdzieści, no i chcą atakować Puszczę Kampinoską, chcą nas z Puszczy Kampinoskiej wypchnąć. Kończy się Powstanie Warszawskie, nas teraz chcą wszystkich wymordować w walkach. Nie mamy żadnych szans przeżycia. Oni wszystkie te oddziały, które walczyły w tej chwili, rzucą przeciwko Puszczy Kampinoskiej, bo dwa tysiące żołnierza jest. I tu dopiero się zaczęło. I dowódca „Okoń”, Alfons Kotowski, nasz dowódca, rozkazał: „Musimy opuścić Puszczę Kampinoską”. To było 26 września 1944 roku. Następnego dnia, 27 września, zmobilizowano 170 furmanek kretyńskich, tam wszystko on ładuje na te furmanki. Ja jeszcze się nie orientowałem, po jaką cholerę to wszystko, ale on i rannych kładł do tych furmanek. Jaką szansę my mamy? Musimy przejść przecież przez wszystkie tereny objęte przez Niemców. No, przecież Niemcy nas nie będą głaskali, przecież masakrę nam zrobią. Byłem przerażony, nie wiem, skąd ja to rozumiałem. Byłem przerażony, no ale rozkaz jest rozkazem. Zapomniałem powiedzieć, że ja zdobyłem pistolet maszynowy, bo byłem jako ten przyjmujący zrzuty alianckie w Puszczy Kampinoskiej i wtedy natrafiłem na taki pojemnik ogromny ze spadochronem białym. Krzyczałem: „Mam kontener! Mam kontener! Mam kontener!”. Wtedy do mnie koledzy podbiegli, otworzyliśmy kontener, a tam równo były poukładane pistolety maszynowe – te pistolety maszynowe, którymi Polacy pod Monte Cassino dali w tyłek Niemcom. Jeden z tych pistoletów maszynowych ja sobie wziąłem.
No jak ja zdobyłem kontener, to mi się należał przydział, a miałem karabin, to ja zaraz oddałem karabin mauser. Co to pojedynczy, ja mam dwudziestostrzałowy wspaniały pistolet maszynowy, wreszcie coś mam takiego porządnego, toteż muszę o tym wspomnieć, bo to była… Ale czekolada była, ale nie dostałem nawet pół tabliczki. Wszystko dowódcy [podzielili] między sobą, pochwalili mnie tylko, że zdobyłem ten kontener, bo nie zawsze można było znaleźć te kontenery.
No ja byłem tylko raz przy takim zrzucie, ale wiem, że dwa, trzy zrzuty były. Było dużo broni pancernej, nam rzucono granatów pancernych, bardzo dobrze, te tak zwane piaty. To były świetne samorzutne [granatniki] do wystrzeliwania pocisków. Taki piat jak trafił czołg niemiecki, zawsze go spalił z odległości do pięćdziesięciu metrów. Trzeba było podejść, nałożyć ten pocisk, wycelować, ostrzelać ten czołg i trafić.
Wiedzieliśmy, że Niemcy dobijają Powstańców Warszawy. Że kanałami uciekają Powstańcy, tośmy się dowiedzieli – że kanałami uciekają, że Niemcy ich rozstrzeliwują przecież, zabijają ludność cywilną tysiącami, tośmy wszystko wiedzieli. Straszne rzeczy to były.
Prasa była, ale my, żołnierze nie otrzymaliśmy nic, myśmy nie mieli dostępu do tego. Dowództwo kampinoskie to się orientowało, miało nagrania, mieli swoje aparaty nadawczo-odbiorcze i oni się komunikowali z dowództwem Postania Warszawskiego.
Proszę pani, Puszcza Kampinoska była tak zmordowana ciągłymi walkami z Niemcami, przecież Niemcy nas otoczyli ze wszystkich stron, a teraz jeszcze posprowadzali czołgi, no to teraz nie mieliśmy żadnych szans. Dlatego „Okoń” na koniu takim, pamiętam, galop, galop, galop, obok niego obstawa jego leciała. „Uciekamy z puszczy, zostawiamy Puszczę Kampinoską”. Ja mówię: „Boże, zaczęły się ostatnie dni Pompei, teraz dopiero się zacznie”.
Ja nie pamiętam. Ja nigdy nie byłem religijny i nigdy się nie modliłem do Boga o życie. Modliłem się, tylko nie do Boga, tylko modliłem się o naboje, żebym miał naboje. To już potem jak w puszczy byłem pod Jaktorowem, to się modliłem, ale nie do Boga, tylko żeby mi starczyło naboi do tego mojego thompsona, mojego pistoletu. Mnie kiedyś ksiądz pytał: „Czy pan się nie modlił, kiedy w takiej strasznej sytuacji pan był?”. Ja mówię: „Modliłem się, proszę księdza, ale nie do Boga”. –„Nie do Boga?” – „Bo ja niewierzący jestem”. – „Pan niewierzący jest?” A ja mówię: „Ja się dziwię panu, że pan jest wierzący, proszę księdza. Aż się panu dziwię”. Taką miałem kiedyś rozmowę z księdzem.
Tak, to było przerażenie dla mnie. Jak ja się dowiedziałem, że w lesie 170 furmanek będzie z nami… Ja myślałem, że będzie tak z dwadzieścia, trzydzieści furmanek i cały czas będziemy w napięciu, uzbrojeni, z pistoletami, z palcami na cynglu przebijali się w Góry Świętokrzyskie i tam będziemy walczyli [wraz] z tamtą miejscową partyzantką. Mieliśmy zadanie, ale 170 wozów? To przecież gdzieś dziesięć pierwszych wozów przejedzie normalnie, ale setny wóz będzie już miał koleiny robione. Przecież to poślizg będzie i to była prawda, rzeczywiście. Koleiny się porobiły, że się te furmanki psuły, zatrzymywały, trzeba było wypychać te furmanki. Po co tylu rannych? Tych rannych w tym czasie rozsyłano w poszczególnych wioskach, ale czas uciekał. Przecież Niemcy nie będą czekali. Zobaczą, że nas nie ma, to będą wiedzieli, że my jesteśmy gdzieś w drodze, przecież rzucą wszystkie oddziały. I tak się stało. Pierwszy oddział niemiecki napotkałem ja z moim oddziałem, bo byłem w środku tej grupy – czołg podjechał niemiecki w nocy. Miał takie niskie światełka, zatrzymał się i Niemiec pyta się: „Co to za banda jest?”. Ale myśmy od razu wysłali przeciwko niemu oddział z piatami i on się zorientował, to jeden tylko strzał dał. Huk straszliwy, płomień straszliwy, konie zadrżały, [Niemiec] wsteczny bieg dał i uciekł czołg, ale już wiedzieli, że my jesteśmy, wysłał dalej meldunek do oddziałów niemieckich i dopiero zaczęła się za nami pogoń. Wiem, że 76 Dywizję piechoty niemieckiej w nocy obudzono, wpakowano w samochody i pędem za nami rzucono. O tym dowódca powinien wiedzieć, „Okoń” powinien wiedzieć, że tak może być. Te jego idiotyczne furmanki zatrzymywały nas i Niemcy nas dopadli w warunkach nocnych, dopadła nas niemiecka piechota i czołgi niemieckie.
Tej nocy, tak. Jezus Maria, zaczęła się rzeź na rzece Utrata. Tam taki mostek był dziadowski, drewniany. Wszyscy chcieli przejść szybko przez tę rzeczkę. Nieduża rzeczka, co ona tam miała, osiem, siedem metrów i woda potąd, błotnista woda i nic poza tym, ale trzeba było przejść przez nią, a tutaj 170 furmanek, no i przez ten most. Wszyscy się pchają w ten most. Zaczęły się dantejskie sceny. Ja byłem na tym moście, stałem oparty o barierę, a koło mnie pędziły w pełnym galopie te furmanki pełne rzeczy, pełne jakiejś broni, amunicji, jedzenia, nie wiem, czego tam nie było. Słomy pełno było, rannych to nie wiem, bo było też i rannych, przebiegali. I ja tak przerażony mówię: „Jezu, to jest nasza klęska”. I wtedy czołgi otworzyły ogień. Ja dopiero zobaczyłem straszliwe piękno ognia artyleryjskiego w nocy. Pocisk jak wybuchał z tej lufy, płomień buchał, leciał świst pocisków i potem wybuch tego pocisku, drugi piękny płomień, pomarańczowy. Co za kolorystyka. Ja tak na tym moście stałem i to wszystko widziałem. Powiedziałem: „Jezu, zagłada nasza. To jest koniec nasz. Tylko dotąd doszliśmy”. Mówię pani, co ja przeżywam. Matka [potem] mówiła: „Ty zwariowałeś”, bo ja po nocach krzyczałem po niemiecku, Halt! krzyczałem. Miałem zaburzenia psychiczne od tego wszystkiego. Matka mówiła: „Synu, ty zwariowałeś”. Ja już mówię po tym, jak już spotkałem matkę, ale to potem powiem o tym. No i proszę panią, i co było dalej…
Przeszedłem pod tym mostem, bo ten mostek się rozwalił, bariera spadła i część tych wozów spadła z piskiem koni do wody. Chciały się wygrzebać, ale wóz przeszkadzał temu koniowi, koń upadał i topił się w płytkiej wodzie. Wielu próbowało ominąć most i przejechać rzeczkę, ale w błocie ugrzązł, więc stajenny zostawiał tego konia, tę furmankę i biegł przed siebie z karabinem nie wiadomo dokąd. Straszne, dantejskie sceny były. Czegoś takiego w życiu nikomu nie życzę widzieć. A potem, jak już przyszedł dzień, świtało, Niemcy podchodzili do tych furmanek, a było tych furmanek ze sto, zatrzymanych w polach, zobaczyli jeńca – bach w łeb, dobijali rannych, wszystkich dobili. Kto brałby do niewoli tych, jak oni nazywali, „bandytów z puszczy”? Wszystkich wystrzelali. Tego „Okoń” nie przewidział. Jak został przez nas „Okoń” zastrzelony, to trzeba powiedzieć, myśmy nie chcieli mu nagrobku zrobić za to, co on nam zrobił. Głupota ludzka przekracza wyobraźnię człowieka. Głupota ludzka tak ogromna jest jak miłosierdzie Boże, mogę powiedzieć.
Ja się uratowałem. Każdy się potem starał na własną rękę – już nie było zorganizowanej [grupy] – przejść do przodu, wszystko jedno gdzie. Nawet nie wiedziałem, że ja idę do Jaktorowa, nie wiedziałem, w jakiej jestem miejscowości. Nic nie wiedziałem.
Rozbita [była] nasza grupa, myśmy się pogubili, wymieszali. Wszyscy zaczęli uciekać we wszystkich [kierunkach], dookoła Niemcy, czołgi, strzelanina, nic poza tym. Dywizja niemiecka nas dopadła w nocy na samochodach, czołgi nas dopadły. Nie mieliśmy żadnych szans jakąkolwiek walkę prowadzić. Wiem, że jakaś grupa się opierała, no ale to tylko broniła swojej racji stanu, prawda, a nie. No tylko to, co ja wiem, w szczegółach nie wiem. Inni różnie odczuwali. Ja potem zacząłem szybko iść przed siebie i doszedłem do wsi Baranów, a potem do Jaktorowa i doszedłem do Jaktorowa. W Jaktorowie byłem gdzieś nad ranem. Szukam swojego oddziału legionowskiego, spotykam Zenka Wojciechowskiego, który mnie wciągnął do AK w Legionowie, i pytam: „Zenek, gdzie nasze ugrupowanie?”, a on mówi: „Romek – mówi – co ty, szukasz ugrupowania? Wszystko rozbite, wszystko roztrzęsione. Każdy musi na własną rękę teraz się bronić”. Ja mówię: „Jezus, to jest klęska nasza”, a on po prostu zostawił mnie i poleciał. Dezorganizacja kompletna. Niedaleko tory kolejowe, nikt torów kolejowych nie zaminował, nikt torów kolejowych nie rozbroił albo rozerwał, żeby pociągi nie [mogły jeździć]. I wtedy przyjechał pociąg pancerny. Też głupota dowódcy, nie wolno było błędów takich popełniać. Dowódca mówi: „Zatrzymujemy się pod Jaktorowem i poczekamy, żeby nadciągnęła rozbita grupa partyzantów, żeby się zlokalizować”, no ale czas upływał, a Niemcy nie czekali sobie z [założonymi] rączkami, aż my się zorganizujemy, tylko Niemcy napierali czołgami coraz bardziej. Głupota ludzka, mówię pani. Przeraża mnie czasami głupota ludzka, ale byłem w tym środowisku i jestem też człowiekiem, tak.
No więc ja coś z sobą muszę zrobić. Mam pistolet maszynowy i tak siedzę z grupą zupełnie mi obcych żołnierzy, bo było tam z różnych stron, i raptem widzę, że galopuje nasza szpica na koniach i pędzą przed sobą ośmiu Niemców. Niemcy z rękami do góry lecą, biegną, a oni na koniach i gonią do Puszczy Kampinoskiej. Ja tak się przyglądam: Jezu, Niemców tu przypędzają nam. On się zatrzymuje, jeden z tych [żołnierzy], chyba to był chorąży „Świerk”, ale czy on był chorążym, to nie wiem, ale był „Świerk”, to pamiętam. Akurat mnie napotkał z tym pistoletem maszynowym i mówi: „Ty, chodź tutaj do mnie – na koniu siedząc, mówi – pilnuj tych szwabów, tych ośmiu Niemców, bo my pojedziemy po żandarmerię, żeby ich przesłuchała. Za pół godziny będziemy, a ty ich pilnuj”. I oddaje mi tych ośmiu Niemców w moje ręce. Wszędzie huk słyszę, strzały, karabiny, biją z armat, czuję, czołgi idą. Piekło pod Jaktorowem jest i ja mam tych ośmiu Niemców. Niemcom się ręce trzęsą i mają oczopląs, mają porażenia nerwowe, boją się, że ich rozstrzelamy zaraz. Ja się nie dziwię Niemcom, że oni tak się bali. Boże, jak oni się bali, w rękach „bandytów” są przecież. I tylko krzyczeli tak do mnie, ja im powiedziałem: „Usiadł, raz, wszyscy siadać pod krzakami”. A on mówi: Wir nicht schießen. „Myśmy do was nie strzelali” – błagali Niemcy, żeby ratować życie, bo on myślał, że ja ich zaraz zabiję. Jezus Maria. Ponieważ ja ich mam ośmiu, tu jest piekło, zamieszanie pod Jaktorowem, patrzę, jakiś żołnierz jest z pistoletem, może ze szmajserem. Mówię do niego: „Chodź tu do mnie”. Ja przecież nie miałem żadnego stopnia, on też nie miał żadnego stopnia. Ja mówię: „Będziesz pilnował ze mną tych ośmiu Niemców”. – „Dobrze, będę pilnował”. No i mamy teraz dwa [pistolety], on ma szmajsera niemieckiego, ja mam pistolet maszynowy produkcji amerykańskiej i ci Niemcy siedzą, trzęsą [się], oczy latają, Boże. To był drugi sort niemiecki, to nie byli Niemcy pierwszego sortu. To byli trzydziestolatkowie, drugi sort, ale też strach ich ogarniał, Boże. Co dalej się teraz dzieje? Zbliża się do nas front, do miejsca, gdzie ja jestem. Strzelanina, artyleria bije ze wszystkich stron, nie można się dostać przez tory kolejowe, bo czołg, bo pociąg pancerny z dział bije, nie można się [przebić]. Wiem, że część chciała się przerwać, ale nie mogła. Potem ja tam siedzę z tymi ośmioma Niemcami i ten mówi do mnie tak: „No słuchaj i co do cholery będziesz się przejmował? Powiedz tylko, rozwalę ich, tych szwabów. Matko Boska, co to dla mnie zabić – mówi – ośmiu Niemców jest, leżących, siedzących?”. Ja tak sobie myślę, przecież ja jestem żołnierzem. Tak na niego patrzę, ale on nie słyszy moich myśli. Przecież ja jestem żołnierzem, ja składałem przysięgę w imieniu Najwyższego, w imieniu Rzeczypospolitej. Czy ja jestem barbarzyńcą, zabić bezbronnych ludzi siedzących? Powiedziałem mu: „Nie”. I do tych Niemców się wtedy ja zwracam. On stoi przerażony, ja mówię: Alle aufstehen! Oni się zerwali. Ja mówię: Raus nach Hause. A oni nic, oni stoją. Ja biorę za lufę ten pistolet mój i krzyczę znowu: Raus!, a Niemcy stoją i tak się trzęsą. A ja mówię do niego: „Weź swój pistolet maszynowy za lufę, weź”, i on bierze za lufę swój pistolet maszynowy i wtedy nam Niemcy znikają z oczu.
Ale to nie jest koniec tej sprawy. Niemcy nam znikają z oczu, my przegrywamy bitwę pod Jaktorowem. Niemcy biorą do niewoli 180 moich kolegów, moich żołnierzy z Puszczy Kampinoskiej, i wysyłają ich do Żyrardowa, do obozu tymczasowego. Trzymają ich tam, ale nadjeżdżają esesmani. Zobaczyli 180 „bandytów” i mówią: „Na czołgach wjedziemy i wystrzelamy do nogi tych bandytów wszystkich, którzy walczyli pod Jaktorowem”. Ale ta ósemka żołnierzy niemieckich rozkłada ręce i Nein! krzyczą. „Nie wolno zabić tych [Polaków], bo tam może być ten, co nam życie uratował, a to byli Polacy, którzy nam życie uratowali. Nas zabijcie, ale my nie damy”. I to jest w książce napisane. Uratowałem 180 kolegów dzięki temu, że nie zastrzeliłem tych Niemców wtedy. Jezu, jaki ja jestem szczęśliwy, mówię pani, teraz. Uratowałem tych moich kolegów od tej klęski. Esesmani by ich do nogi wybili, by wjechali czołgami, bezbronnych ludzi by wystrzelali jak pchły. A wtedy zabić człowieka to było nic takiego, mówię pani.
Tak, dlatego taki byłem dumny z siebie. Przez całe życie jestem dumny, że ja jednak w tym piekle, w tym wariactwie tych walk nieustannych, tej straszliwej klęski naszej, że tych Niemców, którzy najechali mój kraj, zdeptali moją ojczyznę, ukrzyżowali mój kraj, ja ich nie zabiłem. Jestem taki dumny z tego do dzisiaj. Jestem szczęśliwym człowiekiem, radosnym. Do wszystkich się uśmiecham. Mam otwarte serce dla wszystkich dzięki temu.
Tak, pani jest spostrzegawcza, pani jest cudowna. Ma pani rację, nie koniec. Ja wypuściłem tych Niemców i teraz co dalej mam z sobą zrobić? Sam nie wiem, co z sobą zrobić, przecież nie ma organizacji żadnej, każdy walczy z napotkanym Niemcem, każdy walczy sam na własną rękę. Ja przystąpiłem do grupy żołnierzy, którzy stworzyli tak zwany mały bastion w rowie melioracyjnym. Jaktorów był bardzo podmokły i tam rowy melioracyjne są nagminne. Wszędzie rowy, głęboki rów, a na dnie płynęła czysta woda. Więc ja przystąpiłem do tej grupy, która zajęła takie stanowisko w rowie melioracyjnym i powiedzieli: „Bronimy się do wieczora, a w nocy przeskakujemy przez tory kolejowe, a tam jest Puszcza Mariańska i jedziemy w Góry Świętokrzyskie”. To było to hasło. Było nas siedemdziesięciu.
Tak jest, i tam chciałem się dostać, bo tam była dobra partyzantka polska, tam pracowała bardzo dobra partyzantka. No i ja jestem w tym rowie, mam tego, i teraz jest historia. Niemcy ostrzeliwali nam ten rów, bo to był punkt oporu. Tam, gdzie nie było punktu oporu, to Niemcy szli, bardzo ostrożnie, ale szli, a tam gdzie [był] punkt oporu, to obstawiali, ustawiali ciężkie karabiny maszynowe i bili do nas z karabinów maszynowych, tak że było trudno wytrzymać, a myśmy się ostrzeliwali. Ale zobaczyliśmy z daleka czołgi. Baliśmy się, że może jak czołg przyjedzie, to nas z tego rowu wystrzela do nogi, pozabija nas. Więc: „Amunicja do piata!”, krzyczy dowódca tego odcinka, któregośmy bronili, tego rowu melioracyjnego. „Amunicję do piata!”, bo mieliśmy piata, ale amunicji mieliśmy mało, a z daleka zobaczyliśmy krążące czołgi, próbujące się dostać do tego. I z tego rowu wyczołgał się bardzo młody żołnierz w furażerce wojskowej, w pełnym umundurowaniu wojskowym, siedemnaście lat chyba [miał], młoda buzia jak u dziewczynki. I on się czołga, i idzie po amunicję do piata, która była w odległości stu metrów od naszego rowu. On wiedział, że tam to jest. Zatrzymuje się na przedpolu i macha do nas ręką, do tych kolegów siedzących w rowie. Wyjść z tego rowu to jest strach, ale on wyszedł, więc ja zostawiam swój pistolet maszynowy, thompsona zostawiam, wyczołgałem się i też czołgam się do niego. On spojrzał, machnął mi ręką i my się teraz tylko czołgamy na łokciach, na kolanach. Boimy się podnieść głowę, żeby nas snajper nie zastrzelił. Jesteśmy na przedpolu. Doszliśmy do takich drzew, gdzie były w brezentach po trzy pociski do piata, brezentowe pojemniki, więc ja złapałem za ten jeden brezent, gdzie [były] trzy pociski, on wziął za drugi i się pomaleńku wycofujemy. Byliśmy cały czas pod osłoną siedemdziesięciu naszych kolegów z bronią maszynową. Ciężko byłoby Niemcom nam coś zrobić, bo huraganowy ogień tylu broni maszynowych to tylko mógł czołg przejechać. No i żeśmy dobrnęli i amunicja do piata była. Byliśmy spokojni, że się czołgów nie boimy. Mamy piata i mamy teraz amunicji dosyć. A kto był ten pierwszy właśnie? On niedawno umarł, to był mój wielki przyjaciel. Boże, ja już nie pamiętam, jak on miał na nazwisko. On miał pseudonim Żbik. Jakie on miał imię i nazwisko?
On był z Puszczy Nalibockiej. Bardzo odważny chłopiec. No, mniejsza o to. No i potem co dalej się stało? Potem wieczór przyszedł, potem myśmy bronili się. Atakowali nas przeważnie „ukraińcy” w mundurach niemieckich. Myśmy ostrzeliwali, ja ostrzeliwałem z tego thompsona tylko do przebiegających z daleka widocznych sylwetek atakujących nas Niemców. Myśmy huraganowym ogniem pokrywali te przedpole i ta fala atakujących albo została zabita, albo została wciśnięta w błoto i czekała, bała się wychylić. Ale wieczór nadchodził. Niemcy wystrzeliwują flary, dziesiątki flar, i robi się widno tak, jakby była pełnia księżyca. Ale to już nie jest tak, jak biały dzień, to była widoczność tak jak w pełni księżyca. No, ale jest godzina chyba pierwsza w nocy, może dwunasta w nocy, nam brakuje wszystkim amunicji. I dowódca daje hasło: „Na mój rozkaz do ataku, zerwać się z krzykiem »Hurra! Hurra!«, przerwać linię okrążenia”. I my w nocy – drugi dom wariatów – jesteśmy ze wszystkich stron okrążeni w tym rowie, bo byliśmy chyba ostatnią grupą, która się jeszcze broniła… Ja mam pełny magazynek, jak pamiętam, dwadzieścia amunicji, mam jeszcze pół magazynku jakiegoś, nie mam już żadnych granatów. Zrywam się z tego rowu, krzyczę: „Hurra! Hurra!” i krótkimi seriami strzelam, bo to w warunkach jednak jest nocnych, a te promienie, flara na takiej chorągiewce jest zawieszona, pomaleńku opada, ale się rusza i to tak miga wszystko. Jak widzę jakiś krzaczek, to myślę: „Tam [jest] Niemiec”. Tra ta ta, w ten krzaczek. Lecę dalej, patrzę, jakiś kamień. Niemiec – trata, w ten kamień, krótkimi seriami. Ale przebijam sobie drogę. Nie wiem, czy to Niemcy, czy tam ktoś jest, czy nie, ale tak wszyscy robimy, wszyscy strzelamy do rzeczy, których nie jesteśmy pewni, żeby przebić się. Ja raptem przeskakuję przez karabiny maszynowe leżących żołnierzy, zabitych żołnierzy niemieckich leżących, przeskakuję te karabiny maszynowe. Czyli jednak te nasze krótkie strzały, gdzie za tym krzaczkiem był karabin maszynowy… Ale my wtedy nie mamy czasu myśleć. Tylko wiem, że kolega mnie łapie za rękę i mówi: „Ratuj mnie, Roman!”. Ja my wyrywam rękę, mówię: „Co ja cię uratuję? Ja jestem sam ledwie żywy? Co cię uratuję?”. Dostał w plecy postrzał, o Jezus Maria. Dopadamy do szyn kolejowych. Mieliśmy przeskoczyć szyny kolejowe i tam jest Puszcza Mariańska, nasze wybawienie. Więc nas z tej grupy biegnącej, bo myśmy się rozproszyli, tych siedemdziesięciu kolegów, to każdy [pobiegł] w swoją [stronę], nas było czterech czy może pięciu tak blisko siebie biegnących. I kiedy ja już dobiegłem do torów kolejowych, a nasyp był półtorametrowy, niewielki nasyp, ja się szybko wdarłem na szyny – zobaczyłem szyny kolejowe, a po drugiej stronie myślę: no, Puszcza Mariańska, jestem uratowany. Ale nie wiedziałem, że za szynami kolejowymi leżą Niemcy, druga linia osłony niemieckiej, czyli okrążenia niemieckiego, i oni do nas strzelają z odległości dwudziestu paru metrów z pistoletów, tylko błyski takie. Jezu, oni leżą i walą nam prosto w twarz. Koledzy się przekręcają, spadają ranni albo zabici, ja czuję smugę pocisków koło twarzy, przebiegających koło głowy, przewracam się, wypada mi pistolet maszynowy z ręki i leżę za torami po drugiej stronie. I leżę, mówię: no, teraz przyjdą i mnie dobiją. Noc jest ciemna, flary wygasły. Ja tak leżę, ale Niemcy nie przychodzą. Mówią Niemcy: „Po co będziemy szukali guza w całym? Przecież ten partyzant jak nas zobaczy, to on zaraz do nas strzeli”. I Niemcy też leżą i czekają dalej. Więc ja wstaję, w warunkach nocnych, sam jeden wstaję. Patrzę – na torach kolejowych leżą moi koledzy, pozabijani. Ta cała czwórka, ja piąty – ja jeden żyję. Wtedy jakiegoś szoku dostaję. „Po cholerę mnie uratowałeś? – zwracam się do nieba – po cholerę? Co ja teraz mam zrobić z sobą? Pistolet zapiaszczony, sam jeden, dookoła Niemcy. Przecież zabiją mnie jak psa wściekłego”. Ja mówię to po polsku. Niemcy, przypuszczam, słyszeli to. Może ja jestem ranny. Czy ja nie zwariowałem? Nie jestem ranny, nie ma nigdzie krwi, nic. Wszystkie pociski przeszły, ale koło twarzy. Żaden mnie nie trafił. To jakiś dar, ale Boży? Dar jakiś to jest. Przypadek, to jest przypadek. Tak mi się zdarzyło. Wziąłem ten pistolet zapiaszczony i idę, ale w którym kierunku? W prawo? W lewo? Wszystko jedno gdzie, wszędzie Niemcy, a ja jestem sam. Przecież zaraz mnie dopadną, zastrzelą, zabiją mnie. Idę wzdłuż torów kolejowych i patrzę przed siebie. Po jakichś dziesięciu minutach patrzę – jakaś chałupa. Jezu, tu chałupa, pod torami kolejowymi, ogrodzenie jakieś. Patrzę, brama otwarta. Wchodzę pomaleńku najeżony, mam zapiaszczony pistolet maszynowy, nic nie mogę zrobić, ale mam ten pistolet i patrzę – trzech ludzi siedzi pod oknem tej chałupki. Ja myślę: Jezu, to Niemcy? Nie, to nie Niemcy. To są nasi. Podchodzę do nich bliżej, jestem z odległości tak jak do pani, dwa, trzy metry. Stałem nad nimi, mówię: „Słuchajcie, ze wszystkich stron są Niemcy. Pomyślmy teraz”.
Żołnierze, uzbrojeni, każdy ma karabin i każdy opiera głowę o lufę swojego karabinu. Mówię: „Słuchajcie, jesteśmy okrążeni. Ze wszystkich stron są Niemcy. Pomyślmy teraz w czwórkę, jak mamy wyjść z tej sytuacji”. Żeby któryś z nich głowę podniósł i na mnie spojrzał – nic. Tak jakbym ja nie mówił, tak jakby mnie nie było. Nic ich to nie obchodziło, że ktoś przyszedł i im mówi, że wszędzie są Niemcy. Tylko jeden podniósł karabin do głowy, nie patrząc na mnie, przystawił lufę i położył z powrotem głowę, opadł. Aha, chcą popełnić samobójstwo, mówią. To był typowy przykład, dają mi znać, że mają mnie gdzieś, mają mnie w d… „My chcemy popełnić samobójstwo”. To ja wtedy szybko usiadłem, chciałem zobaczyć, czy mój pistolet maszynowy jest czynny. Wydmuchałem z lufy, co było, ale lufa była czysta, zamek był troszkę zaprószony – czapkę zdjąłem, wytarłem ten zamek, wydmuchałem piasek, zarepetowałem. Ale ile mam naboi? Patrzę – mam siedem naboi. Uff. To wyjąłem jeden nabój, wsadziłem do kieszeni, to będzie dla mnie, ale sześć naboi, to jeszcze mam dać szkołę Niemcom, jak tu dopadną. Jak mnie tu dopadną, to jeszcze mogę dać szkołę Niemcom. I mówię do nich, znowu się zwracam: „Słuchajcie, nie macie prawa się zastrzelić. Jesteście żołnierzami, składaliście przysięgę. Jakim prawem macie się teraz zabić? Macie broń, jest obowiązkiem bronić się do ostatka”. Wreszcie głowy podnieśli, patrzą na mnie. Myślę, teraz zerwą się i mnie zbiją, skopią mnie. Ich jest trzech, ja jestem jeden. Wyrwą mi pistolet maszynowy, przecież do nich nie będę strzelał. Ja mówię: „Słuchajcie, tu jest stodoła – nie wiedziałem, czy ta stodoła jest, czy jej nie ma, byłem sam w szoku – jest stodoła. Biorę dowództwo nad wami. Powstań i za mną marsz”. Myślę, teraz mnie dopiero skopią, ale oni wstają, biorą karabiny do ręki i idą za mną. Kompletnie zrezygnowani, kompletnie zaburzeni umysłowo. I ja idę z nimi i mówię: „Słuchajcie, przecież jak mamy tę stodołę, zaraz do niej wejdziemy, ale przecież, wiecie, macie broń, macie amunicję – chociaż nie wiedziałem, czy oni w ogóle amunicję mają – macie amunicję, mamy broń. Będziemy się bronić do ostatka, jak żołnierze, jak przystało żołnierzom”. Widzę, że aprobowali moje [słowa], jestem ich dowódcą. Otwieram bramy tej stodoły, patrzę – pełno po jednej stronie siana, a po drugiej pełno słom zboża. Piękna stodoła, ogromna.
Właściciele byli pochowani w tym, bo oni przed oknami usiedli, zobaczyli trójkę uzbrojonych, to się schował gospodarz. Były trzy córki, dzieci pochowali, żona się schowała w jakimś pokoju, tak przypuszczam. I dopiero ja ich zastałem w takim stanie. Więc weszliśmy do stodoły, ja mówię: „Na górę” do tego jednego. On pomagał, nie mógł wejść, ja go w tyłek, „na górę”, drugiego. Ja byłem wysportowany, wygimnastykowany, szczupły, chudy. I trzeciego wepchnąłem na górę. Sam zanim wszedłem na górę, zamknąłem bramę, uporządkowałem klepisko, żeby nie było dużo śladów, i potem szybko wskoczyłem do nich. I położyliśmy się na wysokości trzech metrów, tak mniej więcej jak wysokość sufitu. Położyliśmy się, karabiny poukładaliśmy, a ja pistolet maszynowy, tylko sześć naboi. I tak leżymy. Mówię: „Cicho”. Jeden zasypia, ja go potrącam: „Przestań chrapać, przecież Niemcy zaraz wejdą”. Wtedy brama się otwiera nad ranem, słyszymy głosy niemieckie, to tak jakby z państwem. Gadają ci Niemcy – cholera jasna, ten przeklęty dla mnie język niemiecki. I raptem słyszę, że wpada do stodoły jakiś żołnierz i mówi tak: Herr Hauptmann, Ich habe der Mann gefunden. On: Was? Das ist polnische Bandite! – Jawohl, Herr Hauptmann, das ist polnische Bandite. – Sofort schießen. – „Natychmiast rozstrzelać”. Pamiętam jak dziś te słowa. Nigdy nie uczyłem się po niemiecku, ale to zapamiętałem. I słyszę: tatatatatata! Znaleźli dwóch żołnierzy gdzieś tam widocznie w pobliżu, czy pod lasem, czy w kartoflach schowanych, nie wiem, czy w gospodarstwie, nie wiem, czy w szopie, i zaraz ich zastrzelili. No, myśmy się spięli. Pomyślałem sobie: jak teraz Niemcy tu wejdą, to ja zastrzelę tego kapitana przede wszystkim. Zarepetowałem swój pistolet maszynowy i tak leżałem. A miałem go w odległości pięciu, sześciu metrów. Przecież z takiej odległości to nawet ślepy trafi. I tego sukinsyna esesmana zastrzelę, tak sobie postanowiłem wtedy i tak [pomyślałem]. Niech tylko tu Niemiec wejdzie i nas zobaczy. Bo oni mogli podstawić sobie tego jednego i zobaczyć, sprawdzić, co na górze jest, ale tego nie zrobili. Mieli krew, zabili, dali sobie spokój. A może też pomyślał ten [Niemiec]: cholera, jak tam są na górze, a my na dole, to nas zabiją. Też bardzo możliwe, pomyślał. Lepiej się wycofać. Wycofali się Niemcy. […]
A my na górze jesteśmy. Tak, dobrze. Patrzę na tych trzech, nie znam ich, nie wiem skąd, jakiego oni są ugrupowania, bo w Puszczy Kampinoskiej były dziesiątki ugrupowań różnych żołnierzy z różnych organizacji, z różnych resortów. Nie wiem, kim oni są, nie wiem, który jak ma na imię, mnie to nie interesuje, tylko jeden jak chrapał, to go ruszyłem i mówię: „Przestań chrapać” i tak dalej, jak oni zasypiali. Potem ja zasnąłem, obudziłem się gdzieś koło jedenastej. Patrzę, ktoś cepem młóci zboże. Widocznie właściciel. A byliśmy tak głodni, bo od kilku dni żeśmy nic nie jedli, więc ja się wychylam i mówię: „Halo”. Nic. „Halo” głośniej. Nic. Tamci moi koledzy głowy wystawiają, cztery głowy. Wtedy ja głośno krzyknąłem: „Proszę pana!” i wtedy on zatrzymał się z tym młóceniem, spojrzał na nas i zdrętwiał. Cep mu wypadł z ręki i na nas patrzy [jak na] jakichś, nie wiem, wariatów, bogów, nie wiem, diabłów. Fatalnie wyglądaliśmy, byliśmy zmęczeni, twarze porysowane mieliśmy. Okropnie żeśmy musieli wyglądać. Ja się mu nie dziwię, że on się nas przestraszył po prostu. I ja mówię: „Niech pan nam przyniesie chleba i mleka, bo umieramy z głodu. Nic więcej nie chcemy”. I on nam zniknął. Nie ma go pięć minut, nie ma go dziesięć minut. „Jezus Maria – mówię – przecież to może być kolaborant”. I mówię do nich: „Macie broń? Macie amunicję? Załadować karabiny”. Ja nie wiem, czy oni załadowali, czy oni mieli [załadowane]. Oni na mnie patrzyli jak na wariata. Raptem się drzwi cichutko otwierają, nikt nie wchodzi, tylko bańkę pokazuje i potem chleb pokazuje i wtedy wszedł, czyli pokazał, bo wiedział, że możemy go zastrzelić. On też się bał nas. I wtedy ja mu ręką machnąłem, podszedł, ja wtedy wziąłem ten chleb, rozerwałem na kawałki, dałem każdemu. Bańkę mleka, tośmy z tej bańki wypijali łyk, dwa, trzy, łyk, dwa, trzy żeśmy wypili. „Dziękuję” mu powiedziałem. I on poszedł. Teraz myślę dalej tak: co dalej z nami zrobić? Wszędzie są Niemcy. Przecież tu nie możemy w tej stodole siedzieć wiecznie. Co on nas będzie karmił, żywił? Z jakiej racji? Musimy coś z sobą zrobić. I wtedy ten chłop wieczorem przychodzi, otwiera szarmancko bramę i mówi: „Panowie, musicie opuścić moją stodołę dzisiaj w nocy”. Ja mówię: „Dlaczego mamy opuścić?”. – „Dlatego, bo my mamy troje dzieci. Moja żona mi powiedziała, że jak będzie patrol szedł niemiecki, to może was wydać. To jest kobieta, ona będzie broniła swoich dzieci, nie was. Musicie dziś opuścić, Niemcy mogą być nad ranem”. O cholera. Ja mówię: „Ma pan rację – mu wtedy odkrzyknąłem – opuszczamy dzisiaj [stodołę]”. Nie pytam tych trzech, bo dla mnie tych trzech to byli bezwartościowi żołnierze. Oni nie byli dla mnie żołnierzami, to gówniarze byli dla mnie. I mówię im: „Słuchajcie, dzisiaj w nocy opuszczamy tę stodołę”. Nic nie mówili, siedzimy wszyscy na tym klepisku, ale powiedziałem do nich tak: „Ale nie możemy iść w czwórkę, bo wszędzie są patrole niemieckie, penetracja. Możemy tylko dwójkami iść. Kto pójdzie ze mną?”. I jeden z nich mówi: „Ja mam na imię Stasiek, jestem z Zakopanego. Mam rodzinę w Zakopanem. I ja z tobą pójdę”. – „Dobrze” – powiedziałem. Ja mówię: „A co ty masz?”, a on mówi: „Mam busolę”. A ja miałem zegarek ręczny. „No to ładne uzupełnienie – mówię. – Dobrze, Stasiek, to ty idziesz ze mną”. Młody chłopak, dwadzieścia ma lat tak jak ja. A ci dwaj to się porozumieli ze sobą, że ze sobą pójdą. Ja mówię: „Z bronią przecież nie możemy iść. Raz, że nie mamy amunicji albo nie mamy wystarczająco amunicji, bo ja mam tylko sześć naboi – a siódmy miałem przy sobie, czyli mamy siedem – ja mam siedem naboi”. Ten mówi: „Ja nawet nie wiem, ile mam do karabinu naboi, może w ogóle nie mam”. Ja mówię: „To musimy zostawić tę broń”. Żeśmy zeszli z tej stodoły i żeśmy wykopali w stodole taką wnękę i tam żeśmy broń wepchnęli, zamaskowali. Ja naboje rozrzuciłem, bo nie chciałem być bandytą. Bo pomyślałem sobie: będę miał broń, mając naboje, to będę wymuszał od ludzi po drodze jedzenie. A ja bym nie chciał, ja chcę poprosić o jedzenie. Ale mając broń, będę wymuszał. Albo ludzie patrzą, [widzą] mnie z bronią, to będą się mnie bali i będą mi dawali. Ja nie chcę być bandytą. I mówię temu Stasiowi: „Dlatego my się pozbywamy tej broni”. A on mówi: „Rozumiem cię, rozumiem”. Nie wiem, czy mnie rozumiał. I idziemy.
Myśmy nie mieli czym zakopać, wcisnęliśmy ją pod stodołę, tam gdzie się dało wcisnąć. Ten chłop jeśli był patriotą, to się zaopiekuje tą bronią. A zresztą mnie to nie obchodziło, zresztą dalej [mnie to nie obchodzi]. Teraz ja tylko chciałem ratować własne życie i reszta mnie już nie interesowała. Nie chciałem udawać dalej bohatera, normalna rzecz. Ale co jeść, gdzie spać? Dokąd iść, do jakiego miasta? Ja pomyślałem: na zachód jest Łowicz. Mówię: „Stasiek, słuchaj. Pojedziemy na Łowicz, na zachód. Ty masz kompas, kieruj zawsze się na zachód, jak będziemy szli. No ale musimy bardzo uważać, bo wszędzie są patrole. Jak nas złapią, nas rozstrzelają jak wściekłe psy”. No i teraz idziemy, od ścieżki do ścieżki, żadnymi drogami. Przez pola, tak jak zające, tu skok, tam skok. Wszystko w warunkach nocnych. Idziemy, dochodzimy do szosy. Pusta szosa, na dole słyszymy głosy niemieckie, motocykl niemiecki stoi, jakaś rozmowa, jakaś kobieta niemiecka rozmawia, śmieje się „ha, ha, ha”, sobie flirtują z Niemcami, tylko Niemka oczywiście. No więc myśmy się zjeżyli, jak oni odjadą, to przejdziemy, ale jak nie odjadą, będą do rana tak siedzieli, to my nie możemy [przejść]. Tośmy się cofnęli jeszcze jakieś sto, dwieście metrów i biegiem przez szosę przebiegliśmy. No, ale trzeba gdzieś się położyć spać, no więc zawsze ostatnia wioska i ostatnia chałupa, żeśmy wchodzili do stodoły i zasypiali. Ale czym się odżywiać? Po drodze tylko ulęgałki były, bo wtedy był okres [na] ulęgałki, to był październik, brukiew była i buraki cukrowe, tośmy wyrywali burak, taki dwu-czterokilowy, żeśmy go opłukiwali, jak było czym opłukać, a jak nie, tośmy go o kamień rozłupali i ten miąższ się zjadało, a ulęgałki to zjadałem tak jak gruszki. Pyszne były te ulęgałki, pełno [leżało] czarnych ulęgałek. I to było nasze wyżywienie. Ale czasami głód nas tak ściskał, bo to takie jedzenie jałowe, pomyślałem sobie: teraz ja będę prosił o chleb. Wie pani, zacząłem żebrać o chleb. Ostatnia chałupa, pierwsza w nocy, ja cicho pukam w szybę. Nikt się nie odzywa. Ja głośniej pukam. „Kto, kto taki?” – przerażony gospodarz. Ja mówię: „Proszę pana, proszę się nas nie bać. Proszę nam tylko wyrzucić bochenek przez okienko, bo nic nie chcemy od pana więcej”. Ja z nim rozmawiam, chociaż ja go przez firanki nie widzę, ale on mnie też nie bardzo widzi. „Tylko nam pan chleb niech rzuci”. I on nam otwiera po jakimś czasie [okno] i bach, czterokilowy bochen chleba spada. Ja wtedy rozłamuję ten bochen, mówię: „Stasiu, masz”. Obtarliśmy z ziemi o rękaw, cóż to takiego, ale chleb jest. I tak żeśmy doszli… Proszę panią, dwa tygodnie tak chodzimy. Śpimy, żebrzemy o chleb, ulęgałki jemy, przechodzimy przez rzeczki, tak jak Utrata, potąd zanurzeni w wodzie. Nasze spodnie i marynarki w górze trzymamy, prawda, i nic poza tym. Potem na golasa się ubieramy, biegiem z pół kilometra, zagrzaliśmy się, bo zimno było, chłodno, deszczowo, paskudnie. Mokro było, buty mi się rozłaziły, palce mi wyłaziły spod tego, coś strasznego. I tak dochodzimy do Łowicza, w biały dzień.
Szliśmy około dwóch tygodni. Nie wiem, to był 15 albo 18 października. Jesteśmy w Łowiczu. Idziemy chodnikiem, raptem patrzę, robimy jakieś wrażenie. Ludzie się zatrzymują, stają, gapią się na nas, z przerażeniem na nas patrzą. I wreszcie do nas podchodzą. „Panowie, panowie – do nas jakaś pani mówi – skąd wy jesteście, skąd wyście tu przybyli? Jak wy wyglądacie, Jezus Maria, jak wy wyglądacie”. Ja mówię: „Proszę pani, jesteśmy pogorzelcami z Warszawy” – ja nie mówię, że z Powstania Warszawskiego, nie wiem, kim ona jest. Potem tłum się ludzi zbiera, już jest z pięćdziesiąt osób, my w środku jesteśmy. My im tłumaczymy: „Warszawa jest spalona, Niemcy nas wypędzili. Myśmy się wyrwali z konwoju niemieckiego i jesteśmy tutaj”. Ktoś mi wpycha pieniądze, ktoś poleciał do sklepu i kupił dwa bochenki chleba i mi wpycha [do rąk]. Ja mówię: „Tyle nie chcę”, a oni: „Panowie, Boże, jak wy wyglądacie, jak szkielety”. Z daleka żandarmeria zobaczyła zgromadzenie, ostrym krokiem żandarmeria idzie do nas. Blachy, hełmy błyszczą, mordy czerwone – stanęli przed nami i on do mnie pokazuje palcem: Du bist Jude? – krzyczy na mnie Niemiec. Ja mówię: Nein, ich bin Pole, odpowiadam mu. A du?, a Stasiu mówi: „Ja jestem Polakiem”. – „A skąd wy jesteście?” – pyta po polsku. Ja mówię: „Jesteśmy pogorzelcami z Warszawy, którą Niemcy zniszczyli”. On mówi: „No to idźcie do Czerwonego Krzyża, zupy zjecie, bo jak szkielety wyglądacie”. Ten Niemiec po polsku do nas mówił, cholera. I mówi nam: „Piąta ulica jest Czerwony Krzyż, tam dostaniecie”. Więcej nas [nie pyta], nic nie sprawdza, wycofują się Niemcy, tłum ludzi się wycofuje.
Poszliśmy do Czerwonego Krzyża, dają nam talerz zupy, bardzo dobrej zupy jarzynowej. Pyszna zupa była, Boże, jaka to dobra zupka. Pochłonęliśmy tę zupę i dają nam skierowanie do pana Stanisława Kwiatkowskiego, Krzyżyk Chruśliński, wieźć. Ja do dziś to zapamiętałem i mam w książce zapisane – Stanisław Kwiatkowski, właściciel małego gospodarstwa, dwadzieścia kilometrów od Łowicza, tak zwany Krzyżyk Chruśliński. „Tam pójdziecie, tam dostaniecie pracę, tam dostaniecie mieszkanie, tam będziecie spali. Nic więcej dla was nie możemy zrobić”, tak powiedziała kierowniczka Czerwonego Krzyża. Czerwony Krzyż był pod opieką Szwajcarii, bardzo dobrze, mieli szacunek jeszcze u Niemców jako taki i pomagali takim nieszczęśliwym ludziom jak ja. Bo w tym czasie to byłem nieszczęśliwym człowiekiem.
To nic nie było, tak.
Przyszliśmy, tak. No więc ja właśnie miałem to zaświadczenie, Stanisław Kwiatkowski, i on właśnie wyszedł, taki drągal, chłop taki sękaty, taki typowy polski chłop. Ogromne dłonie miał, dwa razy większe jak moje dłonie, spracowany. I ja mu daję tę kartkę i mówię: „Czy to pan Kwiatkowski?”. Mówi: „Tak, to ja”. Ja powiedziałem: „Jesteśmy pogorzelcami z Warszawy, nas do pana przysłano do pracy. Bardzo będziemy się starali panu pomóc – ja mu tak powiedziałem. – W miarę naszych sił”. On tak na nas patrzył, mówi: „Ale proszę pana, ja mam sześć córek, najmłodsza ma sześć lat, a najstarsza ma szesnaście lat. Musimy was przede wszystkim wykąpać. Ja was nie przyjmę, dopóki was nie wykąpiemy”. Ja mówię: „Oczywiście, ja z przyjemnością”. – „Poczekajcie, panowie”. No więc ja tam usiadłem na jakimś pieńku, a on wszedł do chałupy, powiedział tym córkom coś: „Mamy tutaj facetów zawszonych, brudnych jak świnie. Musimy ich wykąpać, ale jak ich wykąpać? Przecież to są mężczyźni, a wy jesteście dziewczyny. Nie ma tu syna”. Więc ta najstarsza mówi: „Tato, tato, beczkę mamy po piwie dwustulitrową. Niech on się rozbierze i w beczkę włazi. Jak on wejdzie do beczki pełnej wody, to my go będziemy myli”. I on przyszedł do mnie, mówi: „Panie, musi pan wejść do beczki”. – „Dobra, jak?”, beczka pełna wody. Nalał zimnej wody, mówi: „Niech pan się rozbiera przy mnie”. Ja wlazłem do [tej beczki] po szyję, a Stasio wlazł do drugiej beczki tam dalej. I trzy dziewczyny mnie szorują – jedna szesnasto-, druga dwunasto-, trzecia dziewięcioletnia. I mówią tak: „Boże, ile wszy pan ma. Panie, gdzieś się pan nabył tego? Czy pan tak kocha te zwierzęta? Przecież jak można tak żyć?”. Pełno miałem wszy. Jezus Maria, ja sobie wyobrażam, jak one… Miałem postrzykane, te wszy podrażniły ten naskórek, miałem takie placki zaczerwienione, ohydnie wyglądałem, Jezus Maria.
Tak, przyniosły mi lnianą koszulę, taką aż do tych… „Niech się pan w to przebierze. My wyjdziemy, pan niech wychodzi z beczki i pan się w to przebierze. A spać będzie pan w przedsionku, wyro takie, łóżka my nie mamy, na wyro. Będzie pan spał na tym”. I mnie tam na to wyro położyły. Jak ja zasnąłem, to spałem cały dzień, całą noc i cały dzień drugi. Na drugi dzień to już się zaniepokoiły, ileż można spać? Ja tylko słyszałem, jak oni się odzywają, rozmawiają ze sobą: „Co się takiego stało? On chyba umarł. Toż to niemożliwe, że on drugi dzień już śpi. My już wszystko robimy, obiad, kolację, a on śpi”. Ja się wtedy budzę i mówię: „Panowie, nie – mówię – jeszcze nie umarłem”. Ale rzeczywiście, już spałem jak zabity po tylu przeżyciach. Oni się zastanawiają, kim ja jestem, kto my jesteśmy w ogóle, co to za ludzie jesteśmy. Upływają dwa tygodnie, ja tam pracuję, noszę im co trzeba, rąbię im drzewa, paszę, jałówki cholerne, które mi ciągle gdzieś uciekały, ganiałem te jałówki i tak dalej, i tak dalej.
Po dwóch tygodniach jakaś jest uroczystość u nich. „O – ja mówię – to wydaje pan córkę za mąż?”. Mówi: „Nie”. – „O, to pana imieniny, panie Stasiu?”, do tego pana mówię. Byłem z nim w takiej przyjaźni, bardzo przyzwoity chłop. A on mówi: „Nie, proszę pana – mówi do mnie – panie Romanie, my coś mamy ciekawszego niż urodziny”. Zaprosili wszystkich chłopów ze wsi, dwadzieścia parę mężczyzn, żadnej kobiety. Ławy, stoły, na stole pieczone kurczaki, pajdy chleba i z dziesięć litrowych butelek wódki czerwonej, monopolówki polskiej. Ja mówię: „Jezu, co się stało? Panie Stanisławie, co to za uroczystość? Kto to zje, kto to będzie pił?”. – „A, zaraz powiem. Wypijmy za zdrowie bohaterów partyzantów – ten pan Stanisław mówił – za bohatera pana Romka i za bohatera pana Stasia. To są partyzanci, a nie uciekinierzy z Powstania Warszawskiego”.
Mówi do mnie: „Ale dowiedzieliśmy się od Stasia. Bo pan mi słowa nie powiedział, ale Stasio wypowiedział nam, że jesteście z partyzantki. I mamy dla was głęboki szacunek, bo my jesteśmy też Polakami i jesteśmy też patriotami” – mówi Stasio. To się skończyło… Miesiąc czasu upływa, Stasio dostaje… Ja napisałem do brata we Włoszczowej, on napisał do swojej rodziny, do Zakopanego, dostał stamtąd meldunek, stamtąd przez gestapo dostaje pozwolenie przejazdu i on nas żegna, Stasio mnie całuje i jedzie do [Zakopanego]. Ja zostaję z nimi. Brat do mnie wysyła kartkę: „Przyjedź do mnie, do Włoszczowej, czekam na ciebie”. Ale ja nie mam żadnych dokumentów, nic nie mam. Jak ja dojadę? Przecież po drodze są patrole. Dowiedziała się wioska, że ja wyjeżdżam. Ja powiedziałem: „Muszę pojechać za wszelką cenę. Będę ryzykował, że mnie aresztują po drodze”. I cała wioska mnie odprowadza. Ubrali mnie w nowoczesne buty, dali mi jakieś nowe bryczesy, dali mi nową koszulę. Boże, chusteczkę mi dali nawet. Boże, byłem tak wyekwipowany przez tę biedną wioskę, taką nędzną wioskę. Ja potem do niego pisałem, on do mnie pisał, mieliśmy wymianę. Córki, mówi, wyszły za mąż. Miałem wiele przyjemności, Stasio mnie wspominał bardzo mile.
Tak, no właśnie.
Z nami się obchodzili jak, naprawdę, z jakimiś książętami, jakbyśmy synami książąt byli. Nie wolno nam było pracować, nie wolno nam było się wysilać, byliśmy jak w raju. Koszule mi zmieniali co dwa, trzy dni. Jezu, jakie ja obiady, jakie rosoły [jadałem]. Zabijali takie kurczaki pyszne. Ja się tak odżywiłem jak nigdzie. Życzliwość ludzka straszliwa była. Wspominałem ze łzami w oczach. Jak do niego pisałem, to mówię: „Panie Stanisławie, piszę do pana, ale łzy wdzięczności kapią mi na list”. I on podobno był zachwycony mną, tak. Strasznie się wzruszyłem tym człowiekiem. Opowiadał mi, że córki wyszły za mąż.
Do Włoszczowej. Tam Niemcy są oczywiście i obóz niemiecki, Polaków trzymali, no ale brat miał specjalny ausweis, bo on robił prace melioracyjne, potrzebne właśnie Niemcom w tym rejonie.
Ja pani powiem. Jechałem w pociągu do Włoszczowej, po drodze kontrola była, ale miałem na tyle mądrości jeszcze, że usiadłem koło dziewczyny młodej i z nią zacząłem flirtować, chociaż byłem już odżywiony, już przyzwoicie wyglądałem. I mówiłem tak do niej: „Proszę panią, ja panią bardzo przepraszam – w pociągu – nie znam panią, ale ja nie mam dokumentów. Jak będzie żandarmeria, to mnie mogą aresztować, a co się ze mną stanie, to wie pani. Mam dwadzieścia jeden lat, to nie wiadomo. Czy pani byłaby tak dobra…”. – „Ale co ja panu mogę pomóc?” – „Proszę pani, może pani. Niech pani się do żandarma uśmiechnie i pokaże swój dowód, nie mój, niech pani wpycha swoją przepustkę i niech pani coś do niego mówi, wszystko jedno, po polsku. On straci głowę i pójdzie dalej”. Wie pani, to uratowało mnie, ta moja myśl, żeby tak zagrać. Rzeczywiście, przyszedł nasz kolejarz i za nim żandarm z karabinem stał, gapił się, prawda, Ausweis! krzyczy. I ona do niego mówi z uśmiechem: Bitte, bitte, bitte i uśmiecha się. On na nią patrzy, O, Fräulein i zaczyna z nią flirtować, tak wzrokowo. W tym czasie ten kolejarz widzi, co się dzieje, polski kolejarz, mówi: Alles sehr gut i ten Niemiec jakby salutował tej dziewczynie i poszli. Jezus Maria, uratowała [mnie], bo by mnie wyciągnął i zaczęliby mnie katować, skąd ja jestem. Wie pani, mnie by zastrzelili, no bo ja byłem dla nich jak pies bezpański.
Nie miałem żadnych dokumentów, nie zwracali Niemcy na mnie uwagi. Ale już się front zbliżał. Niemcy się gotowali jak najszybciej Włoszczową opuścić, wszystko się trzęsło, Niemcy się pakowali. Potem następnego dnia [weszła] Armia Czerwona. Widziałem oberwanych, z tymi pistoletami maszynowymi, takich w walonkach. Pamiętam, oni nie mieli żadnych butów, a to już był listopad. I oni zdobyli tę Włoszczową, wojsko radzieckie jakiegoś, nie wiem, Koniewa, nie wiem, armia sowiecka. Strasznie wyglądali. Kisłuju kapustu imiejetie? – krzyczał, do beczki łapę wsadził, wyjął i tak sowiet zjadał. Tu miał pepeszę na piersiach, przekrwione oczy, oni spali zawinięci w lesie jak psy. Co za armia dziadowska, coś strasznego. Ja miałem wstręt do tych Sowietów, ale wyzwoliciele. Giermańcy zdies? i sam jeden by leciał na „giermańców”.
Ciężko było walczyć Niemcom z tymi bolszewikami, i Niemcy zasłużyli na taką armię. Nie, że Amerykanie będą głaskali ich po głowach. To właśnie dobrze Niemcom bolszewicy dali szkołę, tak. Gwałcili, mordowali, nie patrzyli na nic. Potem ja widziałem, co się działo, co to za hołota. Mnie przesłuchiwała ta hołota, NKWD. Już potem nas wszystkich przesłuchiwali, proszę panią. Mnie, młodego człowieka: A czto ty rabotał? Ja mówię: „Ja nie rabotałem, ja się uczył”. – Uczyłsia? A po czto ty uczyłsia? Kak ty uczyłsia? A ja mówię: „Uczyłem się…”. Ale jak on przeklinał na mnie, od wyrazów mnie wyzywał, tak. „Wy się uczyli, my krew przelewali, a wy się uczyli. Ty swołocz, nie człowiek”. Na drugi dzień kazali mi znowu przyjść. Nagany na stole, czerwone czapki NKWD. No i szto? „Czy będziesz dalej kłamał?” – do mnie mówi. Cholera, niech im będzie. „Żeby ty nie wojował? Dwadzieścia jeden i wy nie wojował?”. Ja mówię: „Nie, ja się tylko uczyłem”, powtarzam ciągle. On mnie znowu zwyzywał od matki takiej, o Jezu, jakie on brzydkie słowa używał, to do dziś mi się nie… I potem dali mi spokój, chwała Bogu. Nikt mnie tam nie znał w tej Włoszczowej, bo ja przyszedłem jako rozbitek spod Warszawy. Nikt na mnie nie doniósł na tych bolszewików, bo gdyby jakiś głupi enkawudzista był albo jakiś głupi sojusznik Stalina, może by powiedział na mnie coś złego, mnie by zaraz wywieźli, bo wszystkich młodych ludzi, którzy nie potrafili przekonać, to wywozili przecież. Oni czołgami przyjechali, enkawudziści, nie tamta. Wyłaził z czołgu, uzbrojony po zęby, ojej. Władza, nowa władza, nie ma co. Nie było co podskakiwać z nimi. Oni mieli dyktatorską władzę, robili. Jak tylko spotkali Ukraińca albo Rosjanina w mundurze niemieckim, to nawet nie pytali, bach w łeb, strzelali, pozabijali od razu. Bez pardonu, tam nie było żadnego sądu. A jakby złapali akowca, przecież ja byłem w AK, to by mnie zastrzelili na miejscu.
Proszę panią, przede wszystkim musiałem wrócić do Legionowa, zobaczyć, co się dzieje, jak już tego. Więc powiedziałem bratu: „Słuchaj, ja jadę do Legionowa zobaczyć, co z matką, co z ojcem, co z moim siostrzeńcem, bo to był syn mojej siostry”. No, ale czym pojechać, nie ma przecież pociągu. No i trafiłem, ponieważ byłem wysportowany, jeszcze dobrze odżywiony po tym Krzyżyku Chruślińskim, dobrze wyglądałem, byłem w dobrej kondycji i formie, więc nadjeżdżały transporty wojskowe i ja wskoczyłem na transport wojskowy. Wiedziałem, że jedzie w kierunku Warszawy. Wskoczyłem i tak gadałem z jakimś konwojentem rosyjskim, jak tam umiałem po rosyjsku, paplałem trzy po trzy, prawda, że: „Nada, to se nada” i takie głupoty gadałem. I tak dojeżdżałem sobie z nim, ćmił te papierosy ten sołdat i wtedy mówi: „O, to blisko jest Warszawa”. I wyskoczyłem z tego, znowu szukałem dalej, który jechał w kierunku Legionowa. I tak dojechałem do Legionowa. Następnego [dnia] byłem w Legionowie. Lecę do swojego domu. Patrzę – nie ma domu. Wszystko zniszczone, wszystko spalone, rozebrane. Parkan, studnia zasypana, wszędzie walały się hełmy jakieś i skrzynki po amunicji. Nic nie ma, więc lecę do koleżanki najbliższej, którą znałem, i mówię: „Halinko, co się stało z moimi rodzicami?”. Ona mówi: „Jezu, Romek, ty jesteś! Myśmy za ciebie już mszę odprawili, komunię świętą, bo ciebie podobno zabitego znaleziono gdzieś”. Ja mówię: „To mnie ktoś pomylił” i tak dalej. Ale mówi: „Romek, uciekaj, natychmiast uciekaj”. – „Dlaczego mam uciekać?” – „Bo przecież aresztują wszystkich akowców”. – „Kto aresztuje?” – „Milicja. Przecież jest teraz hołota milicyjna, to są bandyci przecież, pod komendą oficerów sowieckich. Przecież oni tylko akowców wyłapują, nikogo innego. Ich nie obchodzą kolaboranci, ich akowcy obchodzą. To jest rozkaz Stalina”. Jezus Maria. To ja tylko byłem pół godziny w Legionowie. Od razu wskoczyłem do pierwszego pociągu i to mnie uratowało. Wszystkich moich kolegów, którzy byli, zostali, wyłapali i wysłali na Syberię. Po trzy lata siedzieli, potracili zęby z głodu, ze wszystkiego. Wielu życie tam zostawiło.
Jedna kobieta powiedziała: „Podobno twój ojciec przeżył i twoja matka przeżyła i podobno ojciec twój doskonale po rosyjsku…”, no bo był w wojsku rosyjskim, doskonale, płynnie mówił po rosyjsku, porozmawiał z jakimś oficerem sowieckim i ten oficer sowiecki powiedział: Wy pałkownik, to wy jeditie do Lublina, tam polskija armija Berlinga. „Berlingowcy tam są”. I on dostaje tam nominację na pułkownika. I ojciec podobno wsiadł z matką i tym małym wnuczkiem, chłopczykiem, do pociągu i pojechali do Lublina. „Na pewno, chyba, Romku, nie wiem. To tak ci tylko powtarzam, co słyszałam”. I rzeczywiście tak było.
Tak, ja pojechałem do Lublina i poszedłem do Rady Miejskiej, zapytałem, czy taki pułkownik jest, potem do Rady Wojskowej mnie skierowali, ja poszedłem, zapytałem, ta sekretarka szukała i jest – Czesław Huczyński. „A gdzie on mieszka?” Podała mi adres, więc ja już pomaleńku szedłem. I niech pani sobie wyobrazi, spotykam po drodze matkę, po roku czasu. Matka mnie zobaczyła, bach, na chodnik. Zemdlała. Ja do niej: „Mamo, co się stało?”. – „Synu, ty żyjesz”. Matka leżąca, tłum ludzi, a ona mówi: „Ty żyjesz”. Mówię: „Mamo, no jakoś mi się udało przeżyć”. – „A przecież każdy… już cię grzebano. Już wszystko sprzedałam twoje, wszystkie twoje buty. Boże, jak ja mogłam”, matka płakała.
Zaraz pani powiem. To był chyba kwiecień albo maj, tak. Bo ja we Włoszczowej przeżyłem zimę, tak. Ucieczka Niemców była, ja potem uciekałem, to był kwiecień, to był chyba maj.
Tak, tak.
U nas dziewiąty, ale to był 8 maj, czterdziesty piąty rok. Ja pamiętam, z bratem myśmy się ucałowali i ja mówię: „Wiktor, udało nam się przeżyć. Nam, młodym mężczyznom”. On był ode mnie o siedem lat starszy. Nam się udało, myśmy się wtedy raz ucałowali, po raz pierwszy.
Nie, bałem się, że mnie milicja dopadnie w Lublinie. Przecież to był rozkaz Berii, rozkaz Stalina, oni jak psy ganiali za nami. Dostawali odznaczenia. Czym więcej akowców złapali, wywieźli, to przecież dostali oznaczenia, dostali honoraria, dostali apanaże, wie pani. Przecież oni latali, to była milicyjna hołota. No i co ja dalej robiłem? W strachu byłem i pomyślałem sobie: muszę gdzieś pojechać. Ale gdzie pojechać, dokąd? Boże, tereny zachodnie, krzyczą ciągle w radiu: „Jedźcie, Polacy, na tereny zachodnie, zagospodarujcie tereny. Tereny zachodnie będą należały do Polski. Jedźcie do Elbląga, jedźcie do Gdańska”. To ja pomyślałem: pojadę do Elbląga, do takiej miejscowości najmniej znanej. Tam może się schowam. Nic nie mówiłem matce, tylko umówiliśmy się z bratem. Brat był technikiem melioracyjnym, meliorował łąki i tam była depresja, pozwalane były mosty i zapory, Elbląg był zalany, i tam potrzebowali takich jak mój brat. I brat dostał angaż, powiedział: „Romek, pojedziemy do Elbląga”. I ja pojechałem do Elbląga z bratem.
Byliśmy w Elblągu, brat dostał natychmiast kierownicze stanowisko, a ja szukałem posady. Ponieważ chodziłem rok czasu do szkoły handlowej, pomyślałem sobie, że mogę być księgowym. I zgłosiłem się, bo akurat potrzebowali księgowego, zgłosiłem się do Urzędu Wojewódzkiego na księgowego. Pojęcia nie miałem o księgowości, bo nie skończyłem [szkoły handlowej], ale myślę: Boże, tam rachunki zapisać, przyjąć pieniądze, odesłać pieniądze do banku, nie ma [problemu]. I on mnie przyjął, dyrektor, powiedział: „Dla mnie to pan zrobił wielką przyjemność, że pan się zgłosił, bo ja tak szukałem księgowego”. No i, proszę pani, byłem miesiąc księgowym, kiedy wchodzi wojskowy z karabinem do tego i mówi: „Tu Huczyński. Potrzebuję Huczyńskiego” – żołnierz, sołdat mówi, bez odznaczeń. Ja zdrętwiałem i sobie pomyślałem: niech to szlag trafi, gdzie ta banda komunistyczna i tu mnie dopadła. Odwracam się do niego, krzyczę: „O co wam chodzi?”, a dyrektor mówi: „Panie Huczyński, pan nie ma nic do gadania. Tu wojsko rządzi. Jest czterdziesty piąty rok, listopad, dopiero parę miesięcy po wojnie. Tu wojsko rządzi”. On mówi: „Z rozkazu dowódcy pana aresztuję i zabieram pana” i ma karabin, mosina, ten cholerny karabin rosyjski, z bagnetem takim spiczastym. No więc on mówi do mnie: „Niech pan zdaje pieniądze, rachunki, niech pan idzie. Przecież on pana może zastrzelić. Tu tylko wojsko rządzi”. Więc ja wstaję i za tym gówniarzem idę – ja, partyzant, za takim gówniarzem oberwanym, który zamiast korony ma wronę na czapce, dziadowski. O matko. Przychodzę do porucznika, bez ręki porucznik jest, a ja się go pytam: „Dlaczego mnie pan wezwał? Dlaczego mnie pan wciągnął do wojska?”. A on mówi: „Panie – mówi – bo pan był jedyny, który się nadawał dla mnie, bo pan powiedział, że pan jest po gimnazjum kupieckim. Ja właśnie takiego potrzebuję, bo ja pracuję w jednostce wojskowej, nas jest dwudziestu żołnierzy oficerów i trzeba rozdzielić żywność, bo my jesteśmy wojsko, ale grosza nie dostajemy, ale żywność dostajemy codziennie raz w tygodniu. I pan będzie tę żywność rozdzielał, dlatego pana wziąłem. Przepraszam, jeśli panu zrobiłem krzywdę”. Pani wie, że ja go spotykam po trzydziestu latach, tego bez ręki? Stoimy za komunizmu w dziadowskim sklepie po chleb. Ja na niego patrzę, bez ręki facet, i on na mnie patrzy. Wychodzi, do mnie podchodzi, mówi: „Boże, ja pana skądś znam”. A ja mówię: „Panie poruczniku, ja pana też skądś znam. Pan mnie do wojska wziął”. – „Tak – on mówi – przepraszam, że pana wciągnąłem”. Ja mówię: „A, nic złego się nie stało”. I on wrócił. To było nasze spotkanie. On bez ręki, od razu mnie poznał po trzydziestu latach. Ja byłem wtedy już po studiach, byłem już lekarzem weterynarii i tak dalej. Coś niebywałego, pani powiem.
Tak, tak. Mówię pani, no, historia moja to rzeczywiście…
Proszę pani, ano widzi pani, to jest wszystko skomplikowane. Przez żeniaczkę. Bo zmusiła mnie kobieta do żeniaczki. To też historia jest nie z tej ziemi, pani powiem, i niecodzienna historia. Do dziś mnie córki [pytają]: „Tato, jak to? Moja matka zaproponowała ci małżeństwo?”. – „Tak – mówię – i tylko dzięki temu wy żyjecie”. – „O matko, a jak to było?” Proszę panią, no więc ja będąc już w wojsku tym rozdzielającym żywność, pisma przeglądałem, jakie przychodziły z Ministerstwa Obrony Narodowej. Rokossowski podpisał, ten marszałek wielki, polski stary komunista stalinowski podpisywał i napisał, że werbują młodych ludzi, młodych żołnierzy do szkół oficerskich, że „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Ja sobie pomyślałem: Jezus Maria, do lotnictwa nie mogę, nie znoszę, do czołgów – po cholerę? Jako oficer nawigacji morskiej – nie. Dalej, jeszcze uzbrojenie do tego. Na końcu jest – do weterynarii. To mi [odpowiada], bo ja byłem zawsze zakochany w zwierzętach i zaraz napisałem podanie: „Proszę o przyjęcie mnie do szkoły oficerskiej weterynaryjnej”. Za dwa tygodnie przyszło pismo: „Jest pan zapisany, proszę jechać do Garwolina. I wtedy, proszę panią, pojechałem do Garwolina na przeszkolenie kawaleryjskie. Tam dwa miesiące jeździłem, na koniu uczyłem się jeździć, kurs kawaleryjski przeszedłem luksusowo na piątkę. Stąd przesłali mnie do Zamienia, niedaleko, to trzy kilometry stąd, jednostka wojskowa była tutaj. To był rok czterdziesty szósty, jak ja tutaj przyjechałem. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat. No i tutaj [przyjechałem], jeszcze ten dom był, tu mieszkała moja przyszła żona Basia. Piękna dziewczyna. Ja tutaj skończyłem tę dwuletnią szkołę oficerską, dostałem stopień podporucznika i jako ten, który skończył jako prymus, skończyłem najlepiej, zostałem mianowany przez generała Góreckiego na stopień podporucznika i dostałem dodatkowo zegar na rękę, cyma, jako jedyny absolwent tego wydziału. Ale po drodze, jak byłem chłopakiem dwudziestocztero-pięciolatkiem, dostałem przydział konia. Miałem taką kobyłkę, siwkę, która zawsze mnie kopała, jak wsiadałem. Miałem sińce na udach, zawsze mnie próbowała tylną nogą kopnąć. Tak uważałem, a ona taka była nerwowa, żebym ja szybko wsiadał, a nie tam pomaleńku, żebym ja wskakiwał na siodło. Wariacki koń i zawsze mnie kopnął. A jak ona mnie mocno kopnęła, to ja podchodziłem i ją też kopnąłem w brzuch, mówię: „Masz, cholero, jak mnie kopnęłaś”. Ona: iiiii! Coś zabawnego był ten koń. I ja z tym koniem jeździłem, i raz, proszę pani, wyjechałem, bo myśmy stworzyli taką zabawę taneczną, to był czterdziesty siódmy rok już, zabawę taneczną podchorążówka urządza. Ja miałem taki zwój plakatów do rozwieszenia, ale nie wiedziałem, gdzie te plakaty rozwiesić. Moja siwka pojechała tutaj do Dąbrówki, zobaczymy. Jakaś dziewczyna idzie, zatrzymałem się, mówię: „Przepraszam panią. Nie wiem, bo ja tutaj nie znam rejonu, nie wiem, gdzie te plakaty przywiesić”. Zawołała: „A, niech pan jedzie do Pyr, tam jest kościół. Do kościoła”. – „Bardzo pani dziękuję”. I poleciałem. Rozwiesiłem plakaty, wracam, patrzę, ta dziewczyna znowu jest. A ona tak jakby na mnie czekała. Co za zbieg okoliczności. Więc ja zsiadłem wtedy z konia, mówię: „Proszę panią, ja jestem zobowiązany w stosunku do pani, nie znam tutaj nikogo i jestem podchorążym. Czy pani by nie chciała spróbować jazdy konnej, uczyć się?”. – „A, nie, proszę pana, ja się boję koni”. – „Ale ja pani przyprowadzę najspokojniejszego konia, tylko czy pani by chciała się ze mną spotkać?” Ona pomyślała, pomyślała, kręciła tak się. „Wie pan, w sobotę jakby pan przyjechał o godzinie dwunastej z koniem, to może spróbuję”. I tak się zaczęło. Zakochała się w koniu, zakochała się w tej jeździe.
Jak ona potem jeździła na koniu, jaka ona była zwariowana. Mało brakowało tego wariactwa co ja. Galopowaliśmy przecież przez lasy kabackie, przez drogi, łąki, przez wszystko. Biły nas po twarzy gałęzie, a myśmy nic, tylko pędzili przed siebie. Nie przypuszczałem nawet, ale potem jak już tego, to wtedy ja musiałem wreszcie skończyć to wszystko, bo zdobyłem nominację, dostałem umundurowanie, dostałem trzymiesięczne apanaże, byłem zamożnym człowiekiem i mnie przysłali do Puław do pracy, do Centrum Wyszkolenia i Badań Weterynaryjnych. Miałem być tam naukowcem, miałem tam doktorat zrobić i mieli się mną zaopiekować dalej. No więc dlatego że byłem zwycięzcą, byłem „pierwszy wśród równych”, jest takie powiedzenie… No i wtedy Basia mi mówi: „Romek – mówi – ale jak ty będziesz w Puławach, to jak ty będziesz do mnie przyjeżdżał, jako kto?”. Ja mówię: „Jako twój znajomy, kolega”. – „No tak, ale to ty jako kolega to dla mnie, ale co moja matka i ojciec powiedzą? Przecież musisz gdzieś nocować, to będziesz do Warszawy leciał i nocował? Tą ciuchcią będziesz jeździł? Romek, ja ci proponuję: ożeń się ze mną”. Jezus Maria. I ona mi to w oczy powiedziała: „To się ożeń ze mną”. Ja mówię: „Jezus Maria, Basiu, mam się z tobą żenić? Czy ty wiesz, co ty mówisz?”. – „No dlaczego, no i cóż takiego? I będziesz przyjeżdżał jako mój mąż wtedy. No i cóż takiego, Romku? Przecież masz dwadzieścia pięć lat, ja mam dwadzieścia lat, no akurat”. O Matko Boska. „Mam się naprawdę z tobą żenić?” Ja jeszcze nie wierzyłem w to, że ja mam się ożenić. No i potem powiedziałem: „Dobrze. Jak się muszę, Basiu, ożenić, [to się ożenię]. Ale kocham cię, Basiu, naprawdę. Byłoby mi ciężko tak samemu”. – „No więc się ożeń ze mną, ja ci proponuję małżeństwo”. I wtedy umówiła wszystko, przyjęli mnie tutaj na kawce, ojciec był bardzo miły facet, bardzo miły pan, dystyngowany, mamusia taka roztrzepana, jak zwykle mamusia. I powiedziałem: „Proszę państwa, ja chciałbym parę słów powiedzieć”. Wtedy mi też przerwał: „Nie, nie potrzebuję. Wiemy, że się kochacie, to nam wystarczy. Mnie powiedziała córka wystarczająco. Nie musi pan mi jeszcze o tym opowiadać. Aprobujemy pana, tylko niech pan nam powie teraz, co pan będzie dalej robić”. Powiedziałem, że chcę naukowo pracować, chcę skończyć studia, że chcę to i to i tak dalej, i tak dalej. „Aprobujemy pana i będzie tego…”. I zostałem. Od razu pojechałem na uczelnię weterynaryjną, był egzamin, od razu zdałem egzamin. To jest też zbieg okoliczności, tak mi się udało egzamin [zdać], zaliczyłem wszystkie te i potem lista na drugi dzień – jestem przyjęty na wydział. I tutaj pracowałem, dojeżdżałem początkowo kolejką do Warszawy, potem był trolejbus, potem autobus i po pięciu latach studiów skończyłem weterynarię i poszedłem do pracy. Potem urodziła mi się córeczka Małgosia, a po jakimś czasie Dorotka, moja druga córeczka. A dziś jestem szczęśliwym człowiekiem, nad wyraz szczęśliwym człowiekiem.
I w tym samym domu [mieszkam], tak. Nawet nie przypuszczałem.
Tak, tak.
Bardzo propaguję. Proszę pani, ja się boję głupiej starości, głupiej, sklerotycznej starości. Ja się boję starości depresyjnej, starości odpychającej. Ja jestem na stare lata uśmiechnięty, życzliwy do wszystkich, radzę, co mogę. Napisałem książkę, żeby pomóc wszystkich tym załamanych. Gadam z ludźmi w lesie, z osiemdziesięciolatkiem z takim brzuchem, i on mnie pyta: „Co mam robić?”. Ja mówię: „Niech pan brzuszek straci, niech pan kolacji nie jada. Niech pan się uśmiecha. Niech pan ćwiczy”. Cały czas pomagam ludziom, jak tylko mogę, wiedząc po swoim doświadczeniu, straszliwym doświadczeniu, że dzięki temu przeżyłem. Nie wiem, kto mnie chronił. Do dziś nie wiem, jaki anioł stróż mnie chronił. Przecież ja nie wierzę w te rzeczy, które są w niebie. Ja w to nie wierzę, a jednak ktoś mnie chronił, ktoś mnie oszczędzał, ktoś mi darował życie. A mogłem w każdej chwili zginąć, w dziesiątkach wypadków. Nawet byłem na liście Gestapo, ścigany bezpardonowo, a potem byłem na liście NKWD jako akowiec. O Jezus Maria, co ja przeżyłem, to tylko ja wiem.
Warszawa, 23 maja 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska