Andrzej Osmólski „Leszek”
Urodziłem się w 1923 roku w Warszawie jako syn pracownika kolejowego. Ojciec był inspektorem odcinka drogowego Warszawa – Łapy. Do dziesiątego roku życia mieszkaliśmy na Dworcu Wileńskim, tam gdzie teraz stoi Carrefour, w domu pracowniczym. Z okna mogłem oglądać przyjazdy Kompanii Honorowej w historycznych mundurach na Święto Podchorążego, odjazdy Marszałka do Wilna. W 1934 roku ojciec zmienił pracę, przeniósł się do Zarządu Miejskiego i był tam właściwie do końca swojej miejskiej kariery, z przerwą na Powstanie i wywiezienie do Niemiec, Naczelnikiem Wydziału Dróg i Mostów w Wydziale Technicznym.
Mieszkaliśmy na ulicy Szerokiej, która teraz nazywa się Kłopotowskiego. Mojego domu nie ma. Stoi tam jakiś wysokościowiec. Ostatni raz byłem w mieszkaniu w dniu wybuchu Powstania, bo trochę się wszyscy wtedy urywali. Niby szli do spowiedzi, a tak naprawdę chcieliśmy jeszcze raz usiąść w domowym fotelu. Rzeczywiście to był ostatni raz.
Mam przyrodnią siostrę, ale przebywała poza Warszawą w czasie Powstania. Była wtedy w Zakopanem.
- Gdzie chodził pan do szkoły?
Chodziłem do Szkoły Rodziny Wojskowej na Ratuszową, a potem do IV Gimnazjum Miejskiego imienia Generała Jakuba Jasińskiego, które z początku mieściło się na Szerokiej, później się przeniosło do budynku na Skaryszewską, wsławionego zresztą nieprzyjemnie w czasie okupacji. Stamtąd wywozili ludzi do Niemiec na roboty.
- Jaki wpływ wywarła na pana szkoła?
Muszę powiedzieć, że mam kolegów, z którymi utrzymuję wciąż kontakt, ale właściwie sądzę, że to przeważnie tak bywa, że człowiek dorasta do dłuższych przyjaźni raczej w klasach licealnych niż w gimnazjalnych. Zrobiłem małą maturę w 1939 roku. Podczas okupacji pracowałem jako robotnik i pomocnik technika, a w ogóle chodziłem do szkoły rolniczo-rybackiej pana Wiśniewskiego na Pankiewicza. Potem przenieśliśmy się całą zbuntowaną, jak to nas nazwano, klasą na ulicę Opaczewską, gdzie profesor Rostafiński prowadził szkołę, która była przykrywką SGGW. Po wojnie, jak wróciłem z internowania w Szwajcarii próbowałem jeszcze skończyć uczelnię, ale się nie udało. Względy mieszkaniowe przeważyły. Zacząłem z początku pracować w Centralnym Urzędzie Planowania, potem zaproponowano mi mieszkanie. A ponieważ ojcu obiecywano, ale nic konkretnego z tego nie wyszło, to miałem satysfakcję, że rodzice zamieszkali w moim mieszkaniu.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Głupi byłem jak wszyscy młodzi. Strasznie byłem głupi, czekałem na tę wojnę. Myślałem, że pójdziemy, wystrzelimy, zdobędziemy Berlin, a rzeczywistość wyglądała trochę inaczej. Ojciec miał bardzo ciężką służbę, bo był w najbliższym otoczeniu Starzyńskiego. Musieliśmy się więc przeprowadzić do przyjaciół rodziców na ulicę Śliską, skąd ojciec miał bliżej do pracy na Daniłowiczowskiej. A do mieszkania na Szerokiej, już zresztą nieco obrabowanego, wrócili rodzice po ustaniu działań wojennych. W czasie oblężenia zostałem przyjęty, tak trochę po protekcji, do oddziału wartowniczego złożonego z junaków przysposobienia wojskowego Liceum Mickiewicza. Umundurowano nas w sorty z Cytadeli. Miałem piękne saperki, bluzę trochę za dużą, nawet dostałem hełm francuski z grzebieniem. Pełniliśmy służbę wartowniczą w dzień i w nocy przy Sztabie Obrony Przeciwlotniczej Warszawy, którą dowodził wiceprezydent miasta pan Julian Kulski. Było zabawnie nawet, dlatego że wychodziliśmy na miasto w tych mundurach. Nie wyglądaliśmy bardzo dorośle. Wracaliśmy obładowani papierosami, czekoladami. Ale wszystko co miłe, to się kończy, bo potem przyszły bardzo ciężkie momenty oblężenia. Zdaliśmy też te sorty. Chodziłem trochę do Liceum Mickiewicza, no ale już wtedy zlikwidowali legalne nauczanie, a nie od razu zacząłem kontynuować naukę. Trochę uczyłem się w domu, a potem dla papierów, bo legitymacja zapewniała jako takie bezpieczeństwo, chodziłem do szkoły rolniczej drugiego stopnia z początku Wiśniewskiego, a potem Rostafińskiego, na Opaczewskiej. Dyplom zrobiłem, z poprawką zresztą, w 1944 roku. Do Powstania poszedłem już z dyplomem, dlatego mój stopień wojskowy to był strzelec z cenzusem „Leszek”.
- Jak pan pamięta ostatni miesiąc przed Powstaniem?
Byłem wtedy młody, bardzo zakochany – miałem narzeczoną w Sandomierzu. W sandomierskiem zresztą żyła moja rodzina, do której chętnie jeździłem. Przed samym Powstaniem pojechałem do Opatowa, gdzie moja ówczesna narzeczona była u swojego wujostwa. W ostatniej chwili, jak już się Niemcy tam właściwie bardzo nieswojo czuli, jakąś półciężarówką zawiozłem jeszcze do mojej niedoszłej teściowej córkę do Sandomierza. Od razu pożegnawszy się wsiadłem w pociąg, zresztą spotykając kolegów ze szkoły, którzy też w tych samych celach byli wzywani i przyjechaliśmy do Warszawy. Jeszcze była godzina policyjna i spaliśmy pokotem w hali Dworca Centralnego. Potem się zgłosiliśmy. Były punkty wyczekiwania, dosyć – szczerze mówiąc – idiotyczne, dlatego że zgromadzić w mieszkaniu nawet czteropokojowym, pluton – pięćdziesięciu chłopa, to nie jest dobry pomysł. Tam byli tacy mędrcy, którzy uważali za stosowne przestrzelać karabin, więc strzelali do pieca i tego typu cuda. Potem przychodził zapłakany dozorca, że chyba pójdzie poskarżyć się policji. A potem już przyszła godzina „W”.
- Gdzie był pana punkt oczekiwania?
Mój punkt oczekiwania z początku był gdzieś na Powiślu, już nie pamiętam, gdzieś w okolicach Mariensztatu. Potem drugi gdzieś na Starym Mieście, a ostatni był na ulicy Rymarskiej, tam gdzie jest Ambasada Belgijska. Stamtąd wyszliśmy do Powstania. Wyszliśmy w sile plutonu, zdekonspirowani całkowicie.
- Byliście państwo uzbrojeni?
Tak, nawet nienajgorzej, dlatego że jako kompania chroniąca sztab, musieliśmy mieć jakieś uzbrojenie. Ja miałem kabek. Dowódcą plutonu był Włodek Radajewski, mój niegdyś podkomendny w konspiracji, a potem dowódca. On skończył podchorążówkę, a ja nie. On był w mundurze niemieckim. To był nieprzyjemny moment, bo zobaczyłem kogoś w niemieckim mundurze, a dopiero potem się zorientowałem, że to Włodek. Szczęśliwie nie strzeliłem. Obok szedł kolega, który powiedział przejeżdżającemu samochodowi, w którym jechali Niemcy:
Weg frei – czyli droga wolna. Nasi to zrozumieli jako „Strzelaj!” i się otworzyła kanonada. Było paskudnie, dlatego że od razu dostaliśmy duży ostrzał z dachów. Na Placu Bankowym, gdzie teraz jest Kolekcja im. Jana Pawła II, był pisuar – taki żeleźniak. Nasz erkaemista Jurek Badowski – „Doliwa” ulokował się tam z erkaemem. Dostał jednak rykoszetem od blachy tego pisuaru i urwało mu potylicę. Trafił potem do nas, żeby umrzeć. Nie mówił, był sparaliżowany. To była jedna męka. Osobiście go upychałem do trochę przykrótkiej trumny. Wróciliśmy do punktu wyjścia, trochę do nas strzelali, przejeżdżały jakieś samochody, zerwała się burza. Wieczorem, już jak się dobrze ściemniło, postanowiliśmy przejść. Jak teraz przejeżdżam odcinek Królewska – Senatorska, to mi się wierzyć nie chce, że ten cały odcinek przeczołgaliśmy się na brzuchach. Po jednej stronie był Plac za Żelazną Bramą, gdzie byli „ukraińcy” i po drugiej stronie też byli „ukraińcy”, którzy kwaterowali, mieli działa, rozstawione namioty w Ogrodzie Saskim. Jakoś Bóg nas strzegł, przeleźliśmy. Przeszliśmy do Królewskiej i tutaj szliśmy wołając: „»Kruk«, nie strzelaj! »Rataj« idzie!”. Rzeczywiście „Kruk” nie wystrzelił. Dotarliśmy do budynku, gdzie teraz jest PKO, tylko weszliśmy od Moniuszki i w bramie domu czekaliśmy, bo była straszliwa ulewa. Tam dogadałem się o bliskiej znajomości z rodzicami mojego późniejszego przyjaciela i towarzysza broni, Kazika Kotowskiego, pseudonim „Władysław”, z którym zresztą cały czas, do końca razem byliśmy. Potem były cuda. Było śniadanie, dziewczyny, które koniecznie chciały nam myć nogi, tak jakbyśmy nie wiem ile kilometrów przemaszerowali, a nie tylko z Senatorskiej na Sienkiewicza. Potem się zaczęła służba garnizonowa, ćwiczenia, musztry, niezłe wyżywienie w barze „Pod srebrną różą”. Stał tam śliczny siwek na podwórzu, którego potem zjedliśmy, jak już nic innego nie było.
- Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?
Z początku radośnie, a potem tego entuzjazmu było coraz mniej. Trudno się dziwić. My mieliśmy jakieś zajęcie, a oni mieli dzieci, które nie miały mleka. Mieszkania były dewastowane i rujnowane. Ale jakoś do końca nam nikt specjalnie nie wymawiał. Czasami jak się przechodziło piwnicami, to się słyszało, że bawimy się w wojenkę, a inni cierpią. Jakoś do końca Powstania dotrwaliśmy.
- Czy pamięta pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Oni byli trochę po szczeniacku przez naszych traktowani, a z „Ukraińcami” rozprawialiśmy się trochę mniej przyjemnie.
To znaczy, jeżeli jeńcy „ukraińscy” byli wzięci z budynku na Marszałkowskiej 129, to z nimi obchodzono się bardzo nieprzyjemnie. Nawet pamiętam taki bardzo niemiły moment, kiedy złapanego „ukraińca” wyprosił sobie jeden major ze sztabu, o pseudonimie „Fidelis”, któremu „ukraińcy” rodzinę piłowali na żywca. Na ochotnika jeden z naszych kolegów zgłosił się do niego i to, co oni z tego „ukraińca” zrobili, to przechodziło ludzkie pojecie. Porucznik „Zawada” – Roman Rozmiłowski jak zobaczył, co oni zrobili, to im plunął pod nogi, wyciągnął spluwę i strzelił „Ukraińcowi” w głowę, żeby się już nie męczył. Taki były te niepiękne sytuacje, jakie zawsze wojna niesie.
Jeżeli chodzi o Niemców, to bardzo nieprzyjemnie wspominam szczeniackie, głupie zachowania. Złapali jakiegoś, zresztą sam się poddał, pułkownika Wermachtu – bardzo kulturalnego starszego pana. Dali mu jeść, ale bez łyżki i on tak chłeptał to jedzenie i palcami wybierał. Nie powinno tego być.
- Czy ktoś sprzeciwiał się temu?
Protestowaliśmy, ale akurat ci, którzy się nim opiekowali mieli swoje zdanie na ten temat. Malowało się też im czerwoną farbą swastykę na plecach i pędziło do roboty. Na ogół nie byli traktowani jakoś paskudnie, chyba że w przesłuchiwaniu i wychodziło coś na jaw.
- Czy miał pan kontakt z innymi narodowościami oprócz Niemców i „ukraińców” w czasie Powstania?
W służbie niemieckiej?
- Albo po stronie niemieckiej albo polskiej.
Byli jacyś koledzy Słowacy, ale to były sporadyczne spotkania. Mieliśmy dość ograniczony zasięg działania, bo pilnowaliśmy naszego wodza, generała „Łaszcza”, żeby go nikt nie ukradł.
- Czy miał pan kontakty z najbliższymi w czasie Powstania?
Usiłowałem się dodzwonić do domu, ale bez skutku. Telefony były wyłączone. Była taka organizacja paramilitarna pod kryptonimem PŻ – Pomoc Żołnierzowi. Matka moja była „peżetką”, ale na Pradze. Zresztą wsypał ją, co też nieprzyjemne, jakiś oficer – akowiec. Zajął się nią osobiście pan Światło. Zdenerwował się, jak go matka spytała, komu ukradł mundur i krzyż Virtuti. Zwymyślawszy ją od akowskich kurew, wybił jej rękę. Potem ją zapakowali do więzienia na 11 Listopada. Potem w wielki mróz wywieźli do Lublina. Trzymali tam trochę na Zamku. Potem z Lublina przewieźli do Janowa Lubelskiego. Tu już było lepiej, bo matka się urodziła w Godziszowie – blisko Janowa i ludzie pamiętali jej ojca. Jakoś tak szybko zorganizowali, że przyszli z lasu, obsługę wybili, więźniów uwolnili i matka dotarła do Sandomierza.
Ojciec został wywieziony z Pragi, gdzie czekał na przydział, ale się nie doczekał. Wywieziony był do obozu w Zakroczymiu, gdzie się ciężko pochorował. Z Zakroczymia wywieźli go do Berlina. Jako inżyniera dyplomowanego, po znajomości zatrudnili przy krojeniu tytoniu, żeby była lżejsza praca. No i kroił tytoń dla szkopów. Samosiejkę sobie też przygotowywali. Ja byłem w niewoli, ojciec był internowany. Mnie wolno było wysyłać tylko kartę pocztową jeniecką. Wysłałem do rodziny, dostałem bardzo wyczerpującą wiadomość o całej rodzinie. W kilka tygodni odpisała moja ciotka, która pod Krakowem i w Krakowie pomieszkiwała. Przysłała mi nawet jakąś paczkę do niewoli – całkiem niezłą, z sucharami i boczkiem. Ostatnia wiadomość na zwykłej kartce pocztowej, którą dostałem od ojca, jak już byłem pod granicą szwajcarską, była wysłana już z oblężonego Berlina.
- Wróćmy do Powstania. Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Z początku bardzo entuzjastyczna, a potem jak się okazywało, że przyjaciele zza Wisły nie mają zamiaru w ogóle pomóc, to było coraz ciężej. Upadek Starówki. Jak skończyli Starówkę, wzięli się za nas. Z Kaziem Kotowskim odszczeknęliśmy się naszym wodzom i za karę mieliśmy sprzątać kwaterę. Wyrżnął w nią niewypał pocisku kolejowego, zawalił nam klatkę schodową kuchenną i trzeba było uprzątnąć. Sprzątaliśmy, nagle huk, dym, nic nie widzę i tylko usłyszałem głos Kazika, żebym nie szedł dalej, bo już nie ma schodów. Jak ten pył opadł, okazało się, że Kazio siedzi z nogami spuszczonymi w czeluść. Zostaliśmy z jedną klatką schodową wypełnioną butelkami z benzyną, aż po parter. Tymi butelkami obrzucano czołgi, które się przedzierały na Marszałkowską czasami. Ale długo nie trzeba było czekać, walnęło i w tą klatkę schodową. Wtedy zginęło jeszcze kilku bardzo serdecznych kolegów. Muszę powiedzieć, że paradoksalnie byłem uznany za człowieka wielkiej dzielności. Tak strasznie bałem się złazić po drabinach, które nam jakoś podesłali na trzecie piętro, że schodziłem ostatni. Chałupa się paliła, wszystko wyrzucałem, żeby tylko nie zejść. Ale jakoś zszedłem zamknąwszy oczy. Tam przeżywaliśmy paskudne naloty.
Potem tragiczny dzień 7 września, kiedy zginął nasz dowódca Włodek Radajewski.
- Kto wtedy przejął dowództwo?
Po jego śmierci dowódcą plutonu został chyba nasz dowódca drużyny Witold Walewski – „Wincent” żyjący do dziś. Potem się przyplątał jakiś taki ze Starego Miasta porucznik „Miś”. Nie wiem, czy on rzeczywiście był porucznikiem, ale dobrej sławy sobie u nas nie zyskał, bo się strasznie mądrzył. Teraz jest jakimś profesorem w USA i publikuje swoje bardzo barwne wspomnienia.
- Czy uczestniczono w życiu religijnym w pana oddziale? Odbywały się msze?
Owszem, były msze. Była kapliczka. Wszystko odbywało się bez ostentacji. Kapelani byli bardzo wyważeni.
- Czy czytał pan podziemną prasę?
Przed Powstaniem, naturalnie.
W czasie Powstania to nie była podziemna. Wychodził przedtem „Biuletyn Informacyjny”. Czytałem także apele podpisane przez Naczelnego Dowódcę Wojska Polskiego, generała Rolę Michała Żymierskiego, ale to jeszcze przed Powstaniem.
- Czy dyskutowano wtedy na tematy polityczne?
Były różne wizje, jaka ma być Polska, ale raczej moje towarzystwo nie było specjalnie upolitycznione. Byliśmy mniej więcej w równym wieku, wychowani w kulcie Marszałka. Nawet na zbiórkach modlitwa była odmawiana, w której było o tym, że Marszałek Piłsudski umarł ciałem, ale żyje sercem w duszach naszych. W tym kulcie Marszałka pozostajemy do dzisiaj, bo jednak był to człowiek, któremu zawdzięczamy niepodległość.
- Jak przebiegały walki pod koniec powstania?
Polegały na cofaniu się. Z początku mieliśmy kontakt z Powiślem, potem ten kontakt już się ograniczył do Skarpy Wiślanej, a i to się skończyło. Wojna to jest paskudna rzecz. Wielu bliskich się traci. Już nie pamiętam, jak się nazywał kolega, który mówił, że był i widział po przeciwnej stronie ulicy Niemca, który się golił. Wycelował do niego, ale tak się trochę po cichu modlił, żeby go nie trafić. Ale trafił i było mu bardzo głupio. To jest co innego, jak się idzie do natarcia tyralierą, albo walka wręcz, a co innego, w walkach ulicznych, gdzie jest właściwie polowanie na drugiego człowieka. Do tej pory pamiętam, jak się za głowę złapałem, kiedy się okazało, że celuję do Włodka „Rataja”. Bóg mnie ostrzegł, żebym nie wystrzelił. Przecież zabiłbym najlepszego przyjaciela jakiego miałem.
- Jak pan pamięta kapitulację?
Jeszcze przed kapitulacją były weselsze momenty, kiedy zaczęli sowieci udawać, że nam pomagają. To było chyba 14 września i zaczęły latać kukuruźniki nad Warszawą. Nawet oberwałem w głowę. Dobrze, że byłem w hełmie. Latali nad samymi dachami z wygaszonym silnikiem i dopiero potem po dokonaniu zrzutu włączali silnik. Zrzucali pepesze i amunicję w workach. Szczęśliwie dostałem workiem z sucharami. Musieli być srodze pijani, jak się na takie loty zdobywali. Nie pamiętam wypadku. Potem przyszli „berlingowcy” – biedni chłopcy. Przecież oni byli na siłę zaciągnięci przeważnie z Armii Krajowej. Całe szczęście, że ich wciągnęli do Berlinga, a nie wywieźli od razu. NKWD przecież wywoziło, mieli doskonale przygotowane listy proskrypcyjne kogo trzeba brać, wybierali tak jak z wystawy. „Berlingowcy” byli sympatyczni, ale absolutnie nie nadawali się do walki w mieście. Byli lepiej uzbrojeni od nas. Przepłynięcie przez Wisłę było dla nich jakimś szokiem. Wielu kolegów w tej Wiśle zostawili. Potem były próby przebicia się przez port rzeczny, gdzie teraz jest „Legia” przy zatoczce. Część ludzi przedostała się na praski brzeg, tam część wykpiła się wcieleniem do Ludowego Wojska Polskiego, a część trochę większymi wojażami. Mieliśmy wspaniałą „peżetkę” „Isię”, która dbała o nasze pożywienie. Zmarła tragicznie podczas odsłonięcia tablicy pamiątkowej „Koszty” w roku 1994. Pamiętam jak Kazikowi i mnie ktoś ze Starego Miasta sprezentował butelkę starego tokaju. Wypiliśmy go z „Isią”, ciesząc się, że niedługo będzie koniec. Skutek był okropny – mieliśmy świetne humory, ale absolutnie nie panowaliśmy nad własnymi nogami. Te stare wina mają to do siebie, że straszliwie ścinają z nóg. Trzeba szczerze powiedzieć, że piło się dużo w czasie Powstania. Niektórzy ludzie żyli z bimbru, drudzy zabijali swoje frustracje tymże bimbrem albo monopolówką. No, ale co tu dużo gadać, to też była polityka okupanta. Słyszałem, że jak kogoś przymknęli to mówili: „Ciebie ratuje to, że byłeś pijany. Ale nie dlatego, że my lubimy Polaków, nie. My lubimy pijanych Polaków dlatego, że to was bardziej zniszczy niż nasze karabiny”.
- Jakie były reakcje w pana oddziale, gdy dowiedzieliście się, że kończy się Powstanie?
Smutne. Jak już rozpoczęły się rozmowy kapitulacyjne, to były rozterki, bo nie było wiadomo czy rzeczywiście przyznają nam prawa kombatanckie. Była wielka radość, jak się dowiedzieliśmy, że od tej pory jesteśmy częścią VIII Armii Kanadyjskiej. Trzeba powiedzieć, że szkopy przynajmniej w tych oddziałach, do których z kolegami szedłem, dotrzymali słowa. Opowiem taki niezapomniany dla mnie moment i jednocześnie dowód niemieckiego poszanowania prawa. Już byliśmy na ostatnim
Arbeitskomando, odkomenderowano nas do robót nie bardzo zgodnie z Konwencją Genewską, bo budowaliśmy linię nad Inem do granicy szwajcarskiej, do której było dwadzieścia pięć kilometrów. Mieliśmy umowę z Włochem, który strzelał kamień. Cały dowcip polegał na tym, że mieliśmy normę – ileś koleb tego odstrzału trzeba było wywieźć i wyrzucić robiąc szosę. Ale ponieważ Polak potrafi, dogadaliśmy się z Włochem. Włoch strzelał tak, że wychodziły płaskie duże płyty, które wypełniały kolebę. Potem się trochę szutru nasypało na wierzch i norma była załatwiona. W pewnym momencie przyłapał nas na tym jakiś dostojnik, odpowiednik PRL-owskiego pierwszego sekretarza wojewódzkiego. Zaczął strzelać nad głowami ze szmajsera, mówiąc, że to sabotaż. Na to dowódca naszych wartowników przystawił mu do dosyć potężnego brzucha swój pistolet i powiedział, że za nas on odpowiada i jeżeli się w tej chwili nie wyniesie, to mu strzeli w ten brzuch. Szkop opuścił szmajsera, wsiadł w samochód i pojechał.
W czasie PRL-u to byłaby sytuacja niewyobrazalna, a tam jednak prawo szanowali. Mała uwaga na marginesie – byliśmy żywieni według norm organizacji Todta. Mieliśmy lepsze racje żywnościowe, niż ci, co nas pilnowali, bo oni nie pracowali fizycznie. Niemcy to jest przedziwny naród, pomieszanie pięknych cech, z cechami okrutnymi.
- Może pan podać nazwę tego obozu, w którym pan przebywał?
Po kapitulacji poszliśmy przez miasto do Grzybowskiej i do Wolskiej. Na Wolskiej było nieprzyjemne przejście obok kościoła świętego Stanisława, dlatego że tam siedziało SS i straszne rzeczy się działy. Już mieli apetyt na nas, ale na szczęście Wermacht, który nas prowadził przepędził ich. Cała trasa z Warszawy do Ożarowa była obstawiona ludźmi, łza mi się kręci w oku do tej pory. Kobieciny stały z butelką mleka, z chlebem, o który było trudno. Potem było dosyć wesoło w Ożarowie, bo nas przyjęli bardzo gościnnie. Dali każdemu po pół bochenka chleba, co było rarytasem.
Potem nas zaprosili do pofabrycznych pomieszczeń, gdzie były kanały po wywiezionych maszynach. W kanałach było trochę słomy, mogliśmy usiąść, przeczekać. Co sprytniejsi ulokowali się na workach. Nazywano ich potem Indianami, bo te worki były z aniliną, która się nie zmywała. Do końca niewoli łazili więc z czerwonymi plamami na ciele i na odzieży. Tam wtedy spotkaliśmy dużo znajomych z innych dzielnic. Spotkałem kolegów ze szkoły, którzy byli po drugiej stronie Jerozolimskich, jeden był nawet z Mokotowa. Głodni byliśmy. Były polowania na kota, żeby go potem upichcić. Były handle wymienne z jeńcami po drugiej stronie drutów, z sowietami. Też były zabawne momenty, kiedy podchodziło się do drutów, pokazując co się ma, następowała szybka wymiana, a potem ucieczka. Raz ten, który miał dostać marmoladę, to miał puszkę piasku z cieniutkim plasterkiem marmolady, a ten który chciał chleb, otrzymał po prostu kawałek torfu. To były te śmieszniejsze momenty. Miło było patrzeć, jak przychodziły dziewczyny do tego samego obozu. Szły tak, jak na paradzie.
Niemcy mieli bardzo dokładnie spenetrowane nasze środowiska wiedzieli, że jak zawsze w każdym środowisku zawiązują się małe grupki. Ja się trzymałem z Kaziem Kotowskim i jeszcze z kimś. Jak były wywożenia do następnych obozów, to było regułą, że każdy jechał gdzie indziej.
Potem nas wywieźli do Łambinowic. To była nieprzyjemna historia, bo ostrzelali nasz skład, dlatego że niektórzy się chcieli w Częstochowie urwać. W sąsiednim wagonie przyjechali ze zwłokami. W Łambinowicach, czyli w Lamsdorfie przyjęli nas strasznie. Wysiadło nas dwa tysiące chłopa i nie tylko (jechały też kobiety) i zaczęli nas pędzić. Byłem później w muzeum martyrologii w Łambinowicach i sprawdziłem to, co teraz opowiem. To nie jest łgarstwo, bo to nie tylko moja relacja. Pędzili nas, aż sami się zmęczyli, siedli i nam też pozwolili usiąść. Nurkowym lotem wyleciały dwa meserszmity z lotniska nieopodal, a takie zbiorowe życzenie było: „Żebyście, cholery, spadły”. Nad laskiem zderzyły się, rozleciały w dwie strony i dwa słupy dymu powstały. Uważałem, że to może jest równie dobrze wymyślone, jak było, ale sprawdziłem potem w muzeum i to nie tylko ja tak zapamiętałem. Nie można powiedzieć, że mieliśmy życie nieciekawe, chociaż wolałbym żyć w trochę spokojniejszych czasach.
- W jakich warunkach byliście państwo tam trzymani?
O tyle było niedobrze, że ulokowali nas w barakach po internowanych jeńcach włoskich, nieludzko zawszonych. Byłem jednym z niewielu, który ocalił włosy. Mianowicie jakiś feldfebel zgonił wszystkich i spytał kto ma wszy. Od razu sowiet z maszynką do strzyżenia owiec stał i zgalał. Powiedziałem mu taką niepiękną niemczyzną, że nie mogę, bo mam nerwobóle i że wszy owszem mam, ale nie na głowie. On mi kazał kucnąć, kucnąłem, obszukał i zostawił mi włosy. Tak że byłem jeden z włosami. Jak już włosy były zbyt długie, to mi je miejscowy fryzjer przycinał. Jakoś bez potwornych bóli przy zapaleniu nerwu trójdzielnego przeżyłem niewolę.
Potem nas przewieźli z Lamsdorfu do obozu w Austrii, niedaleko Salzburga. To był duży obóz, w którym były różne narodowości. Nazywał się Markt Pongau. Wieźli nas sześć dni i pięć nocy boso. Wszystkie buty jechały w jednym wagonie. Raz nas wysadzili na jakiejś łące, żeby tam pozałatwiać, co ostatecznie trzeba było pozałatwiać. Na stacjach w bardzo niesympatyczny sposób niemieckie siostry podawały nam kawę z żołędzi.
Dowieźli nas do tego obozu, wpuścili nas w pobliską bramę. Po drodze spotkaliśmy kolumnę sowietów, którzy się pytali, czy mamy wodę kolońska, którą oni pili. Nie mieliśmy. Widzieliśmy, jak liczyli ich przy powrocie do obozu. Stał ich komisarz, a drugi wyznaczony sowiet walił każdego po głowie licząc jeden, dwa, trzy… Do jakich podłości potrafili tych biednych ludzi zmusić, to coś strasznego. Przy drutach dzielących nas od obozu angielskiego, byli jacyś Anglicy bardzo zainteresowani wszystkim. Angielskiego nie znam do tej pory, więc z jednym z nich po francusku się dogadałem. Poczęstował mnie papierosem Marvels. Sztachnąłem się, a nie paliłem już ze dwa lub trzy dni, no i obudziłem się w angielskim obozie. Po prostu jak zemdlałem, to mnie przenieśli. Tam mnie odkarmili jakoś i to była przyjaźń, która potem przez całą niewolę się ciągnęła.
Miałem okazję do rewanżu, bo na
Arbeitskomando w Salzburgu odkopaliśmy jakieś zrujnowane mieszkanie, gdzie był zapas chleba. Przywiozłem do obozu kilka bochenków zmarzniętego, pewnie i spleśniałego chleba, a akurat był głód, bo nie przyszły paczki. Jak u Anglików była bieda, to wysyłali Murzynów, Hindusów, a sami nie przyszli do nas kraść.
Teraz coś dla rozweselenia. W Ożarowie latryna była koedukacyjna. Wchodzimy kiedyś, żeby zrobić, co należało i patrzymy, a widać taki piękny zadek w granatowym mundurze. Część z nas była umundurowana w granatowe policyjne mundury zdobyte na Krakowskim Przedmieściu 1. Potem okazało się, że to pani sierżant siedziała z dosyć dużą sempiterną.
Potem nas rozdzielili i z Ożarowa znaleźliśmy się w Lamsdorfie, skąd wywieźli nas pociągiem do Markt Pongau. Stąd byliśmy wożeni na roboty przy odgruzowywaniu zburzonej ślicznej starówki. To też paskudztwo tej wojny. Zburzyli śliczną salzburską starówkę, a nie ruszali zupełnie fabryk zbrojeniowych, przed wojną należących do Amerykanów.
- Jak długo pan przebywał w obozie w Markt Pongau?
Trochę byliśmy na
Arbeitskomando w Salzburgu, częściowo wracaliśmy do obozu, w którym były parszywe warunki. Był duży barak bez podsufitki, płytami chodnikowymi wyłożony, materacy powiedzmy dla stu osób, a na sali pięćset i minus dwadzieścia stopni na zewnątrz. Posiadałem cywilną jesionkę, którą dostałem od znajomego przy wyjściu z Warszawy. Miałem płaszcz niemiecki, ale by mi go przecież zaraz zabrali, więc poszedłem w tym cywilnym płaszczu. Miałem do wyboru albo się przykryć kocem i spać na płaszczu albo odwrotnie. W nocy odbywał się przemarsz przez leżących, bo co chwilę człowiek wstawał. Zimno było, to się biegało stale do latryny, która była przy końcu sali. Wreszcie, po jazdach i powrotach do Salzburga, dostaliśmy przydział na
Arbeitskomando w Tschuppbach dwadzieścia pięć kilometrów od granicy szwajcarskiej, gdzie mieliśmy niezawszone baraki, żarcie z organizacji Todta. Na jedzenie czekaliśmy zawsze. Z początku ukazywały się uszy, potem się okazywało, że to muły, które ciągną kuchnię polową i przywożą nam jedzenie.
Już się zaczęło widzieć jakieś ruchy, bo szły samochody, ciężarówki amerykańskie z czerwonym krzyżem. Przyjechał na motocyklu niemiecki pułkownik, kazał nam zrobić zbiórkę. Zebraliśmy się, a on powiedział, że służył dwóm Cesarzom, ale teraz dostał od Himmlera, który został mianowany naczelnym dowódcą, rozkaz którego nie wykona, bo woli być dezerterem niż bandytą. I że mamy być gotowi, bo następnego dnia rano będzie nas prowadził do granicy szwajcarskiej, gdzie przekaże nas Szwajcarom. Paczki Czerwonego Krzyża, które mieliśmy, kazał nam zostawić.
Brzydkie były nasze postępki i ukarani potem zostaliśmy przez los. Paczki, które mieliśmy, za wyjątkiem mydła i mleka w proszku, zjedliśmy całe. Mieliśmy iść do granicy dwadzieścia pięć kilometrów. Co chwila kolumna stawała, bo tam były ukryte bunkry po drodze, w których siedzieli najczęściej chorwaccy żołnierze. Zastanawialiśmy się, czy nas wpuszczą, kiedy widzieliśmy idące kolumny SS. Wpuścili. Przeszliśmy jedną bramką, a Niemcy, którzy nas prowadzili drugą bramką, też się już oddali pod opiekę. Całą drogę sobie marzyliśmy, że w Szwajcarii dostaniemy czekoladę, kakao, że będą na nas czekać autobusy. A tam nas przywitali i powiedzieli, że jeszcze parę kilometrów. Ostatecznie szliśmy jeszcze trzydzieści pięć. Tak, sześćdziesiąt kilometrów jednego dnia, to była duża trasa.
Przyszliśmy w nocy do jakiejś szkoły. Bali się widocznie, byśmy się nie pochorowali i każdy dostał cieniuśką kromeczkę chleba i zupę taką ohydną, że do tej pory wspominam. Była to jakaś rozbełtanka mąki z wodą. Następnego dnia nas załadowali do pociągu, przewieźli do Bazylei. Po drugiej stronie jeszcze się tłukli Niemcy z Francuzami, a tutaj już byliśmy jeszcze nie wolni, bo internowani, ale w każdym razie pod opieką. Przebadano nas. Jeden z lekarzy mnie zapytał, gdzie byłem w niewoli. Powiedziałem, że w Alpach. A on odparł, że mam szczęście, bo miałem piękne dwa ogniska ślicznie zwapnione. Jak bym był na nizinach, to bym już miał tylko ramki, a nie płuca. Z Bazylei nas przewieźli do obozu na kwarantannę. Tam nas zastał koniec wojny i do tej pory bicia dzwonów bardzo nie lubię. Tamte dzwony, a kościół był naprzeciwko budyneczku, w którym nas koszarowali, biły od rana do nocy. Na dole byli tam Grecy, a my na górze. Grecy stale jakieś awantury robili. My się nie włączaliśmy i w nagrodę za to Szwejki (jak nazywaliśmy Szwajcarów) nas wyróżnili. Dawali nam eskortę i chodziliśmy na spacery.
Potem nas przywieźli do obozu nad jeziorem Biel, gdzie mieliśmy swobodę. Przywozili nam żarcie i mogliśmy sobie rzeczywiście wypocząć. Chyba już wtedy byliśmy przemundurowani. Dostaliśmy przyzwoitsze mundury po drodze. Tam jakoś się zgadałem z panem, który powiedział, że on chciał mnie zaprosić na podwieczorek i pogadać trochę. Rozmawialiśmy moją bardzo mizerną francuszczyzną, przeplatając niemieckim. To było duże przeżycie: siadłem do stołu z obrusem i sztućcami. Ten Szwajcar, z którym rozmawiałem, w końcu spytał, co znaczy po polsku „kurwa”, bo on to ciągle słyszy. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc odparłem, że to taki okrzyk bojowy. Na drugi dzień rano przyszedł i powiedział, że znalazł w słowniku i dodał: „Ładny okrzyk bojowy macie”. Ten okrzyk bojowy przetrwał sześćdziesiąt lat.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Pierwszym transportem w listopadzie 1945 roku. Żegnał nas pan ambasador Putrament w białym szaliku. Szwajcarzy nas ekspediowali w bardzo piękny sposób, dostaliśmy skład wagonów osobowych, wagon dowództwa z kuchnią polową i radiostacją. Pan major, który dowodził tym całym ansztaltem, kontrolował, czy jesteśmy należycie obsłużeni. Mieliśmy trzy posiłki zasadnicze i dwie przegryzki w drodze. Tylko tyle, że te wagony były otwarte, nie było przedziałów. Ja spałem na półce, mając nogi podwieszone.
Jak już wjechaliśmy w sowiecką strefę, to Rosjanie bardzo próbowali się dostać do nas, ale Szwajcarzy byli nieugięci. Od razu sobie załadowali bagneciki i jak ci chcieli rewidować, to ich spędzali. Dojechaliśmy. Powiedzieli żebyśmy czekali do rana w pociągu, ale przecież się wszyscy spieszyliśmy. Sprowokowaliśmy Szwajcara i poszedł, awanturę taką jak nie wiem zrobił w Dziedzicach na stacji. Przylazły te wszystkie ubeki i wydawali nam świadectwa repatriacyjne. Mam je do tej pory. Rano już mieliśmy dowody tożsamości. Po sto, lub pięćset złotych na drogę też nam wręczono i pożegnaliśmy się ze Szwajcarem.
Jechał z nami emigrant, który za chlebem wyjechał do Francji. Zaciągnęli go do 2. Dywizji Strzelców Pieszych, która potem była internowana w Szwajcarii. W Szwajcarii podejmował się najcięższych robót. W każdym razie wracał obładowany walizami ze wszelkim dobrem. Był bardzo komunizujący, inaczej nas nie nazywał jak „podpalacze Warszawy”. A mi go było żal, bo jak wysiedliśmy i przyszli jacyś radzieccy oficerowie, to on nie wytrzymał, postawił te swoje walizki i uściskać ich musiał. Jak się skończyło ściskanie, to walizek nie było, bo dwóch ściskało, a dwóch walizki gdzieś wyniosło. Potem ten chłopina, a miał raptem czterdzieści lat, czyli połowę tego, co ja teraz, brał pod nogi tego Szwajcara, żeby go zabrał z powrotem. Szwajcarowi żal było, ale nie mógł, bo już pokwitował odbiór wagonów węgla, który dostał w nagrodę za przywiezienie. Potem to już rzemiennym dyszlem się jakoś dojechało. Dojechawszy do Sandomierza, dowiedziałem się dokładniej o losach rodziny. Spotkałem swoją narzeczoną, wsiadłem w pociąg i dojechałem rzemiennym dyszlem do Warszawy.
- Czy był pan później represjonowany w jakiś sposób?
Nie, absolutnie nie. Pies z kulawą nogą mnie się nie czepiał. Z tym, że kariery żadnej nie mógłbym robić, dlatego że w czasie wojny mieszkał u nas przedwojenny znajomy rodziców, pan Jerzy Kirchmayer. To wystarczyło po 1950 roku, by to nie było przepustką do kariery. Ani razu mnie nie wzywali. Śmieszne było, bo ja przecież u Kirchmayerów bywałem bardzo częstym gościem. Pracowałem niedaleko, w CUP-ie na Wiejskiej. Nikt ani mnie, ani rodziców się nie czepiał.
Warszawa, 10 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel