Andrzej Biliński „Anioł”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Andrzej Biliński, urodzony 10 czerwca 1932 roku w Warszawie. Mój pseudonim w czasie Powstania Warszawskiego – „Anioł”. Służyłem w Batalionie „Zaremba-Piorun” w stopniu kaprala. Jednak moja metrykalna data urodzenia nie jest prawdziwa. Mój świętej pamięci ojciec, by zapobiec ewentualnej pracy przymusowej narzuconej przez okupanta sfałszował moją metrykę. Ponieważ był człowiekiem zgoła pedantycznym i każdą pracę wykonywał solidnie, konia z rzędem temu, kto odnajdzie moją prawdziwą metrykę urodzenia. W rzeczywistości jestem starszy.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?


Tak, miałem rodziców. Mój ojciec, Marian Biliński, pracował w kartelu cukrowniczym w Warszawie, zajmując dość eksponowane stanowisko, ponieważ zajmował się kontraktacją buraka cukrowego. Matka [była] przy mężu. Jestem jedynakiem.

  • Gdzie pan mieszkał przed wojną?


Warszawa, aleja Niepodległości 225 mieszkania 7.

  • Jak zapamiętał pan przedwojenną Warszawę? Jakie to było miasto?


Piękne, piękne...

  • Pamięta pan coś szczególnego? Miejsca, gdzie chodził pan na spacery?


[...] Niewątpliwie Belweder. Miałem szczęście parokrotnie spotkać marszałka Piłsudskiego – aż mi się trochę łamie głos. Wpadłem na niego z kółkiem – zabawką – matka w pąsach, przepraszała, adiutant salutował. Co dalej... Najbliższa okolica, z którą byłem zrośnięty. Szkołę wspominam kiepsko – to był chyba jedyny błąd mojego ojca, bo posłał mnie do endeckiej szkoły imienia Górskiego. Myśmy wszyscy byli piłsudczykami. Uczyłem się miernie – bardzo miernie. Jak wybuchła wojna, to chyba jeszcze przez rok chodziłem do normalnej szkoły, na Smolną. Potem Niemcy zlikwidowali szkołę. Byłem więc w podwójnych szkołach. Jedna była chyba introligatorska – na Rybakach, a druga to kontynuowanie nauki na kompletach u Górskiego, które odbywały się, między innymi, w naszym domu.

  • Co tak bardzo nie podobało się panu w tej przedwojennej szkole?


Co się mnie nie podobało w szkole przedwojennej? Może była stosowana za ostra dyscyplina – dyscyplina, powiedziałbym, bezsensowna. Z mojego punktu widzenia [jako] starego człowieka. W owym czasie – mając tyle lat, ile miałem – to rzadko któremu uczniowi szkoła się podobała.

  • Wspomniał pan, że to była szkoła endecka i to było niefortunne.


Niefortunne z tej racji, że od samego początku nie wpajano w nas kultu, miłości, szacunku do – bądź co bądź – człowieka, który dał nam niepodległość.

  • Czy był tam antysemityzm?


Nie, bo nie było Żydów, choćby z tego tytułu.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?


Było bardzo ciepło, otwarte okno... Usłyszałem warkot samolotu. Ponieważ blisko – na Polu Mokotowskim – było lotnisko, podskoczyłem do okna i zobaczyłem bardzo nisko lecący samolot z niemieckimi krzyżami. Wrzasnąłem: „Mamo! Mamo! Niemcy!”. Radio [podało], [że] wybuch wojny.

  • Gdzie spędził pan oblężenie Warszawy?


Cały czas w Warszawie. Nas bronił, jak się potem dowiedziałem, trzydziesty któryś pułk piechoty z Suwałk. Największe wrażenie sprawił na mnie moment, kiedy w nocy – znowuż przy otwartym oknie – rozległ się nagle olbrzymi wrzask: „Hura!”. Ucichł po pewnym momencie w jazgocie karabinów maszynowych. Wniosek: odparto atak naszych. Front był bardzo blisko. Niemcy zajęli już Paluch – miejsce blisko lotniska Okęcie. Ale nie! Za parę minut znowuż: „Hura!”. Jednak najprawdopodobniej doszło do starcia na bagnety, którego Niemcy się bali, autentycznie się bali. Nasza piechota była znakomicie wyszkolona właśnie w tym rodzaju władania bronią. [Niemcy] musieli dać, jak to się mówi, dyla. Do czasu.

  • Jak przez mieszkańców Warszawy był wtedy postrzegany Stefan Starzyński?


Jako autentyczny przywódca wszystkiego, co w Warszawie miało miejsce, choć piastował stanowisko cywilne. Człowiek, do którego miało się pełne zaufanie. Tym bardziej, że był to były legionista w stopniu majora, więc – jak to się mówi – swój chłop. Poza tym jego upór, jego poczucie honoru i obowiązku było imponujące. [...]

  • Później weszli Niemcy i w Warszawie zaczęły się lata okupacyjne. Jak to się rozpoczęło dla pana i dla rodziców?


Tak, zaczęły się [lata okupacyjne]. Ojciec w dalszym ciągu pracował w cukrownictwie – oczywiście pod zarządem niemieckim – na podrzędnym stanowisku. Miał jednego przełożonego, który nazywał się Schtill – była to wesz na grzebieniu, właściwie nie wesz – gnida. Drugi [przełożony] nazywał się Vessel albo Vassel i był całkiem przyzwoity. Był wymagający, ale w takiej dobrej formie – [wymagał] porządku niemieckiego.
Ojciec był zamieszany w konspirację. Ponieważ jeździł do Krakowa i przysługiwało mu miejsce w sleepingu, przewoził jakieś materiały niby do zakładu introligatorskiego, który był punktem kontaktowym. Ponieważ ojciec był przewidującym człowiekiem, poprosił o zgodę swojego szefa – Niemca – żeby do tego właśnie zakładu introligatorskiego dał do oprawienia mapy, żeby można było [na nich] prześledzić posuwanie się frontu et cetera, et cetera... Tamten się zgodził. Ojciec zawsze jak wiózł te papiery, których nie powinien wieźć, miał alibi – ale wpadł. Jak mi potem opowiadał, zakład był na podwórku. Wchodząc na podwórko, zauważył, że coś śmierdzi, zauważył smród – przepraszam za żargon. Ale twardo idzie [dalej]. Gestapo: „Co pan tu robi?”. – „Przyszedłem po odbiór mapy”. – „Jakiej mapy?”. Zatelefonowali do Warszawy, Niemiec to potwierdził i ojca puścili. Ale jak potem weszli sowieci, to ojca raz, dwa przymknęli, bo mieszkał w rodzinie adiutanta wyższego oficera Armii Krajowej z okręgu Kraków.
Ojciec opowiadał rzecz strasznie upokarzającą, w Krakowie kiedy sowieci prowadzili środkiem ulicy całą grupę ludzi, mówiąc, że prowadzą Reichdeutschy i folksdojczy. Ludzie ciskali w nich śniegiem, odłamkami lodu et cetera, et cetera... To było przeżycie przykre wstydu, które ojciec doskonale zapamiętał i przekazał to mnie.

  • Czy w czasie okupacji wstąpił pan do konspiracji?


Tak, byłem w harcerstwie. Nie pamiętam, czy to była 23., czy 28. drużyna – ale przyszkolna. Potem w 1943 roku lub na samym początku 1944 roku przeszedłem do BS-ów – to była szkoła bojowa... oddziałów pomocniczych. Nasze szkolenie polegało na dokładnym zorientowaniu planu Warszawy, domów przechodnich – jak można przejść przez strychy et cetera, et cetera – plus nauczenie się na pamięć i odrysowanie wszystkich znaków niemieckich. Niemcy mieli pedantyczny zwyczaj, że na każdym samochodzie, na każdym pojeździe był znak dywizji.
Pamiętam fragmentarycznie, że we dwóch – nie pamiętam z kim, ale chyba ze świętej pamięci Bodziem Wyszogrodzkim – siedzieliśmy na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim i graliśmy w tak zwane pikuty. Gra w pikuty polegała na tym, że otwierało się scyzoryk, kładło się ostrzem na palcu i ruchem drugiego palca starało się wbić go w ziemię.
To był kamuflaż, że [niby] zabawa, a z wiaduktu doskonale było widać wszystkie wagony. A że wzrok – jeszcze teraz mam nienajgorszy – miałem całkiem dobry, to nie sprawiało najmniejszych kłopotów.
Przed [drużyną] był pobór do GS-ów – do Grup Szturmowych. Pod marynarkę włożyłem gruby sweter, korki matki – bo panie nosiły korki w butach – żeby być wyższym. Z tego co się potem zorientowałem, była tworzona 3. kompania „Giewonta”, który wchodził w skład Baonu „Zośki”. To był na dziewięćdziesiąt dziewięć procent „Giewont”. Było nas kilkunastu, on uśmiechnął się do mnie, poklepał mnie i mówi: „Dzisiaj jest ciepło, ale widzę, że jesteś zmarzluch. Poczekaj trochę, jeszcze troszkę musisz poczekać”. To było chyba moje pierwsze szczęście, że nie poszedłem, bo cała kompania „Giewonta” wyginęła, większość straszną śmiercią – zostali zasypani. W czasie Powstania na Starym Mieście zginął między innym mój kolega świętej pamięci Rubini pseudonim „Piotr”, którego „Giewont” przyjął w tym czasie gdy mnie odrzucił.
Już w Powstaniu bomba wyrżnęła w trzecią piwnicę ode mnie i osmaliła mój cały lewy bok i ucho. To, co się działo potem... Dante, pisząc o piekle, nie miał [o nim] zielonego pojęcia. Tumany kurzu, duszenie się... Jeszcze do mnie kolega mówił: „Wiesz, chodźmy tutaj bliżej okienka, bo jak rąbną, to łatwiej nam będzie się stąd wydobyć”. No i żeśmy stanęli. Ci kropnęli trzecią [piwnicę] od nas, od lewej strony – jak powiadam – okienko poszło w diabły, zasypane, ciemność, duszenie się. Nie będę ukrywał – paniczny strach... Paniczny strach... Nogi jak z galarety. Po pewnym czasie, kiedy pył opadł, na wprost siebie zobaczyliśmy prześwit maleńkiego światełka. „Nie jest tak źle” – mówię i tamtędy żeśmy [wyszli]. Z drugiej strony też odgrzebywali i to nas ocaliło. To było na ulicy Hożej albo Wspólnej, już pod koniec Powstania. Jak wykończyli Mokotów, to wtedy weszło lotnictwo. Nas w Śródmieściu nie bombardowali, tylko niszczyli „goliatami”. Od tego momentu zawsze wchodząc do „schronu” miałem odbezpieczony pistolet.

  • Wróćmy do lat okupacji. Czy składał pan przysięgę?


Przyrzeczenie harcerskie.

  • W czasie okupacji?


W czasie okupacji, naturalnie.

  • Mógłby pan opisać, jak to wyglądało?


[Przysięga] wyglądała w ten sposób, że kilka osób – dziewięć, dziesięć, nie pamiętam ile – powtarzało za drużynowym. Na ścianie była zawieszona biało-czerwona flaga i orzeł, i żeśmy powtarzali tekst przysięgi harcerskiej: „Mam szczerą wolę służyć Polsce... Bogu, Polsce i...”, a potem w Powstaniu przysięgę wojskową.

  • Czy był pan świadkiem łapanek na ulicach Warszawy czy rozstrzeliwania?


Tak... W 1943 roku. Parę minut po rozstrzelaniu ludzi przy ulicy Pięknej byłem [tam] z ciotką. Jak się idzie Piękną (dawna Piusa) w stronę zachodnią, [to] jeszcze jest tam murek – chyba jest – myśmy poszli położyć kwiaty. Przyjechał Überfeldkommando – to była tak zwana wanna i zaczęli robić porządek. Myśmy dali drapaka, dyla. Dzięki Bogu, że ciotka się mnie nie posłuchała i nie wskoczyliśmy do najbliższej bramy (bo stamtąd wszystkich wygarnęli), tylko biegiem do Marszałkowskiej. Ciotka była młoda, ja jeszcze młodszy i sprintem żeśmy uciekli, bo oni przyjechali od ulicy Kruczej. Nota bene w 1944 roku sam stałem pod murem na rogu Alei Niepodległości i Wawelskiej jako zatrzymany. Niewiadomo czemu SS-man zastrzelił człowieka, który opierał się o moje lewe ramię. Jak się okazało po wielu latach, był to kuzyn żony pułkownika Jerzego Kaczyńskiego z „Kedywu” Kolegium A. Cała ta akcja Niemców była odwetem za zlikwidowanie szpicla o nazwisku Mecweldowski, który był klawiszem z Mokotowa. On wydał jedną z drukarni „Biuletynu Informacyjnego”. W tym miejscu jest tablica poświęcona ofiarom tej egzekucji. Mnie puścili wolno, ponieważ miałem znakomite papiery „gońca rowerowego” w Miejskiej Straży Pożarnej.

  • Czy pamięta pan może wybuch Powstania w getcie warszawskim?


Proszę sobie wyobrazić, że pamiętam. Samego wybuchu nie pamiętam, ale – plus minus – wiem, co się działo. Przy ulicy Grzybowskiej koło Żelaznej odbywały się zbiórki, [a] u kolegi o nazwisku Rosiak (świętej pamięci) były komplety. Obok było getto. A jeszcze ciut, ciut [bliżej] była ta słynna karuzela – co jest prawdą, ona się kręciła. Pamiętam oddziały szaulisów, którzy wracali z akcji nocnej. Ubrani byli w szare mundury, jałowicze buty... Pamiętam strzały. Nazwa „powstanie” mnie za bardzo nie odpowiada [na określenie] tego, co tam się działo. Bo tych kilkudziesięciu Żydów, którzy właściwie uratowali honor polskich Żydów, to co to za powstanie? To był mord, to był zwykły mord ze strony Niemców.
Pamiętam bardzo nieprzyjemny moment – to była dzielnica zamieszkała przez ludzi nie najwyższego topu, to był proletariat, częściowo nawet lumpenproletariat. Stało działko niemieckie i to już był Wehrmacht, nie SS. Przechodziłem i widziałem, że Niemcy dawali tej hołocie ciągnąć za sznurek, który odpalał pocisk. Jak w karabinie ciągnie się za cyngiel, za spust, to armatę odpala się, ciągnąc za sznur. Widziałem, to nie było przyjemne.

  • Czy to znaczy, że nasi, Polacy, warszawiacy stali i strzelali do Żydów?


Tak, tak. Parę razy pośrednio. Warszawiacy, szczeniacy – powiedziałbym inaczej, ale nie wypada. Hołota, warszawska hołota trzynasto-, dwunasto-, piętnastoletnia. Taki bydlak sobie najprawdopodobniej nie zdawał sprawy z tego, co robi. Był po prostu za chamski na to, żeby zdawać sobie sprawę, że on może mordować ludzi. To bydło było, po prostu.

  • W którym to było miejscu?


To było w stronę północną od [ulicy] Grzybowskiej. Sto metrów, sto pięćdziesiąt metrów. Małe getto było wcześniej zlikwidowane. Więc to nie mogło być małe getto, to było to właściwe, duże getto. To była armatka polowa, mała armata polowa.

  • Tam byli przyprowadzani Żydzi, czy strzelali do tych, którzy przemykali?


Nie, Żydów nie było widać. Niemcy strzelali do domów, w których najprawdopodobniej byli Żydzi. Niemcy zniszczyli tysiące domów w Gettcie, zamordowali paręset tysięcy ludzi. Tylko proszę mnie nie podawać do Yad Vashem, nie.

  • Słyszał pan o szmalcownikach w czasie okupacji?


Oczywiście! Oczywiście...

  • Kto to był?


To byli ludzie, którzy przechowywali Żydów albo obiecywali, że będą przechowywać Żydów, biorąc za to pieniądze, czyli szmal – stąd szmalcownicy.

  • Czy słyszał pan, żeby Polacy wydawali Niemcom Żydów?


Nie! Z tym się nie spotkałem. Ale z tymi, którzy brali pieniądze za ukrywanie Żydów – taką rodzinę znam. Nie chcę mówić nazwiska, bo najmłodszy syn jeszcze żyje, był w Armii Krajowej, był w „Baszcie” – ale nazwiskiem nie chcę operować.

  • Ta rodzina ukrywała Żydów za pieniądze?


Tak, zdecydowanie tak.

  • Zdarzały się też przypadki, że Polacy pomagali Żydom bez pieniędzy...


Naturalnie! U nas w domu – mimo tego że odbywały się komplety, zbiórki mojego zastępu, że raz czy dwa razy na tydzień był kolportaż „Biuletynu Informacyjnego”, przez dwa- trzy tygodnie mieszkała Żydówka. Inteligencja, absolutna inteligencja. Pamiętam jej znakomicie skrojony, angielski kostium. Bardzo elegancko ubrana, przystojna, wiek dwadzieścia parę, trzydzieści lat. Przez trzy tygodnie była u nas bez grosza, o tym w ogóle nie było mowy. Służącej mówiło się, że przyjechała wysiedlona skądciś kuzynka. Potem odeszła od nas i przechowała się – wiem na pewno, że przeżyła wojnę – na wschodzie Polski, to były... [chyba] Urle. Pod Warszawą, chyba w Urlach. [Mieszkała] albo na plebanii, albo u rodziny księdza, którego na oczy nie widziałem. Ale muszę też powiedzieć – wiem z całą pewnością, że przetrwała wojnę – nie powiedziała: „Dziękuję”.

  • Spotkał ją pan po wojnie?


Nie, nie spotkałem, ale mogła przyjść i powiedzieć.

  • A w którym miejscu stała karuzela, którą pan widział? Wiele osób twierdzi, że nie pamięta żadnej karuzeli.


Nie, była! Była! Karuzela była od Grzybowskiej dalej po prawej stronie, na północ Warszawy. Czy ona kręciła się do końca – tego nie wiem. Ale widziałem kręcącą się karuzelę – to na pewno. Na temat karuzeli, rozmawiałem z kolegą od majora „Roga” – Lewandowskiego pseudonim „Gruby”, który mieszkał w okolicy Getta. Potwierdził on istnienie kręcącej się karuzeli i nawet naszkicował odręcznie jej usytuowanie. Karuzela kręcona ręcznie była przeznaczona dla mniejszych dzieci. Były dwie karuzele, wiele się teraz o nich pisze a po prostu z nich było lepiej widać, co za murem się dzieje.

  • Pamięta pan może imię albo nazwisko tej Żydówki?


Nie.

  • Całą okupację mieszkał pan w alei Niepodległości?


Całą okupację mieszkałem w tym mieszkaniu. Mogę opowiedzieć jeszcze jeden przykład. Nie żydowski, ale na temat naszego narodu. Obok, w sąsiedniej klatce, mieszkała bardzo dystyngowana pani, która nazywała się de Palen. Pierwsza niemiecka flaga, jak weszli Niemcy, zawisła na jej balkonie i zaczęła się nazywać von Palen. Jak przyszli bolszewicy, to nazywała się Palen – chociaż wątpię, żeby sowieci wiedzieli, kto to był prawdziwy Palen – mickiewiczowski Palen na cara. Okazało się potem, że współredagowała przemówienia Bieruta.

  • Nigdy się nie dowiedzieli, jak zachowała się w czasie okupacji?


Nie. Chodziły pogłoski, że w czasie okupacji wydała dwoje małych, żydowskich dzieci – ale to były tylko pogłoski. Owszem, dwoje dzieci ukrywało się w okolicy, myśmy dawali jedzenie, spały gdzieś niedaleko. Mówiono, że... Niewykluczone... Powiem tak: mówiono, że niewykluczone, że ona mogła mieć w tym współudział. Był jeszcze jeden typ, nazywał się Mecweldowski – przed wojną był klawiszem (strażnikiem więziennym) na Mokotowie. Był dozorcą w naszym bloku, tylko od strony Pola Mokotowskiego. Rzeczywiście, wychodząc na spacer z psem przed godziną policyjną zawsze, ale to zawsze, widziałem go stojącego przed bramą.
Nie pamiętam, który to był rok, chyba 1943 – strzelanina jak jasna cholera. Granaty, karabin maszynowy, Niemcy jak wściekłe psy. Psy? Co ja mówię?! Kocham psy. [Jak] jakieś bestie. Okazało się, że wykryli jedną z drukarń „Biuletynu Informacyjnego”, która miała miejsce w przedwojennych zakładach szybowcowych. Tam, gdzie teraz stoi GUS. Za trzy, cztery dni potworny wrzask – w niedzielę, pamiętam jak dzisiaj. Damski głos, potworny wrzask. Okazało się, że przyszło dwóch panów i dali mu w łeb. Wykonano egzekucję. Ergo – on był denuncjatorem tej drukarni. Nazywał się Mecweldowski.

  • Wróćmy do Powstania Warszawskiego. Czy były przygotowania, czy pan miał jakąś informację, o której wybuchnie Powstanie, gdzie trzeba być na zbiórce?


Był alarm. Był stan alarmowy pierwszy odwołany a drugi już nie. Punkt zborny był – chyba się nie mylę – [ulica] Spiska, to jest tuż przy szpitalu na Barskiej – Spiska jest gdzieś obok. Wiem, że to było na parterze. Na godzinę czwartą [była zbiórka] i zaczęło się. Zaczęło się – jatka to za mało [powiedziane]. Nie znałem w ogóle tych oficerów. Zdobyli blaszankę, jakąś małą fabryczkę. Było tam może paru Verschutzów. Głównym celem był akademik. Szarża pod Samosierrą to był spacer, skok z przeszkodami. Nie do zdobycia, no nie do zdobycia! Mowy nie ma... Mowy nie ma.

  • Co pan wtedy robił? Jak był pan uzbrojony? Dostał pan broń?


Nie, siedziałem na parterze i czekałem. Wyjrzałem przez okno – to był narożny dom – zobaczyłem dziewczynę, która przebiegała przez plac Narutowicza, dostała postrzał, upadła – trup. To bardzo nieprzyjemne, co teraz będę opowiadał, ale to są te rzeczy, które się pamięta. Dziewięćdziesięciu procent nie pamiętam, ale są rzeczy, z którymi umrę. Potem, po południu zaczął padać deszcz. Ona została trafiona w skoku. Upadła na bok i w miarę czasu jedna noga – wykroczna – zaczęła się podnosić do góry. Widok makabryczny. To niby nic nie jest, nie pierwszy trup, którego widziałem w życiu, a to pamiętam do dzisiejszego dnia. Potem, wieczorem, w nocy dostaliśmy zadanie. We dwójkę z łączniczką Krystyną Jastrzębską pseudonim „Kryska” mieliśmy iść i zobaczyć, czy został zdobyty Paluch – Okęcie. Myśmy szli polami, należącymi do [...] AGRIL, przedwojennej spółdzielni AGRIL. (Pierwszy raz w życiu kradłem z ciotką stamtąd kartofle, marchew i et cetera po zawieszeniu broni w 1939 roku). Wtedy zaczął padać deszcz, co było dla nas korzystne.
Znowuż makabryczny widok, którego nie zapomnę. Były zagony – to chyba była kapusta, czerwona kapusta – nie było prawie że główki kapusty, gdzie by nie leżeli nasi. Niemcy oświetlali to rakietami i odbicie czerwonych liści kapusty na twarzy tych ludzi [spowodowało, że] przez długi okres czasu nie mogłem jeść surówki z czerwonej kapusty. Żeśmy doszli tak blisko, że słyszeliśmy rozmowy Niemców. Jak się potem dowiedziałem, to była tak zwana bateria „Kuby”, która została wybita praktycznie co do nogi. Znaleźliśmy wtedy wiązkę granatów i wróciliśmy.
Po tych potwornych batach, jakie spuścili nam Niemcy, powstała koncepcja ewakuacji Ochoty. Wracając, słyszeliśmy krzyki ludzkie, które dopiero potem skojarzyliśmy, że to był początek tak zwanego Zieleniaka. [...] Tam już się zaczynały potworne mordy. To robiła albo RONA, albo „ukraińcy” – cholera ich wie, kto to był. W każdym razie esesmani to... przedszkolacy. [...] Jak kradł pierścionek, to obcinał palec. To było na porządku dziennym. Bo część ludzi [wydostała się], kilkunastu osobom udało się do nas dotrzeć. Myśmy mieli już wiadomości. Wtedy powstała koncepcja wycofania się, bo [pozostanie] groziło totalnym wyrżnięciem. Część oddziałów przeszła do domu [przy] Niemcewicza – olbrzymi blok, jest do dzisiejszego dnia – tam się bronili. Część przeszła kanałami – gdzieś, nie wiem [gdzie]. Pluton „Iwo”, który był „Zośki”, szedł na Lasy Kabackie. Opanował kolejkę EKD i pojechali – Niemcy wytłukli potem ich co do nogi.
Nasza grupa wykopem, którym normalnie jeździły pociągi, przedostała się do Śródmieścia. Bo wzdłuż Alej Jerozolimskich był wykop, tunel – to znaczy nie tunel pokryty dachem, tylko dziura z szynami. Udało nam się – i to w sporo ludzi – przejść i dostać się do „Zdunina”. Zbyszek „Zdunin”, późniejszy mój przyjaciel, umarł nie tak dawno – „Zdunin” Brym. Stamtąd przedostałem się na Wilczą, gdzie mnie wzięli do poczty harcerskiej. Dali opaskę z niebieską lilijką i miałem roznosić pocztę. Mnie to zupełnie nie odpowiadało.

  • Jak pan dostał się do „Zdunina”, to pan go już wtedy znał czy nie?


Nie.

  • Nie chciał pan u niego zostać?


Po pierwsze „Zdunin” nie przyjmował do siebie niepełnoletnich a jego oddział to też była zbieranina ludzi, którzy się pospóźniali na zbiórkę. On z nich zrobił porządną kompanię. Ponieważ cześć z nas była – właściwie wszyscy – ze Śródmieścia, więc myśmy pchali się na Śródmieście. Pamiętam, że on rozbił grupę z RONY – Ruskaja Oswoboditielskaja Armia – za naszych czasów, to był trzeci albo czwarty dzień Powstania, a może piąty? Nie wiem. Dał im tam potwornego łupnia. Wybił ich straszliwie, przez szpital Dzieciątka Jezus, Ogród Pomologiczny – przedostaliśmy się na stronę opanowaną już przez nas. Dali mnie do noszenia listów. Dali torbę, tę opaskę – mnie to zupełnie nie odpowiadało.
Dzięki Opatrzności spotkałem kuzyna – oficera. Chłop pięknie się prezentujący, z angielskim wąsem – porucznik Wojciech Rogalski, brat konstruktora RWD – w kombinezonie, furażerka, „Smith-Wesson” trzymany pod pachą. Mówię: „Ratuj, człowieku! Przecież mnie robią za listonosza!”. On mówi: „To chodź do mnie”. Mówię: „Czekaj, tylko torbę cholerną oddam i zaraz [wracam]. Czekaj tu na mnie”. Podziękowałem [przełożonemu] – on się nazywał „Kuropatwa”, szef poczty – potem byłem u „Karasia”. Dość groteskowy widok. „Kuropatwa” – chłop około 20-stu lat przy pasie miał pistolet 6,35 – czyli tak zwaną piątkę. A ja szczeniak za pazuchą miałem oryginalnego mauzera, skradzionego niemieckiemu kolejarzowi na plaży wiślanej przez kuzyna – Kazia Mierzejewskiego. Ponieważ Kazio był znakomitym pływakiem, to zaczął uprawiać proceder kradzieży broni kąpiącym się Niemcom. Jeden pistolet dał mnie a ja trzymałem go pod kurtką z obawy, że starsi koledzy mi ją zabiorą.
Dowódcą batalionu był wpierw „Zaremba”. To też była zbieranina, bo ten obszar miał objąć „Golski”, batalion „Golskiego”. Chyba nie wystarczyło ludzi i też część... U nas na przykład było trochę ludzi z „Obroży”, a „Obroża” była spoza Warszawy. Skąd się tam wzięli – czort ich wie.

  • Ale wracając do poczty: udało się panu roznieść parę listów?


Udało! Udało! Robiłem coś przez te cztery dni.

  • Jak pan wspomina to roznoszenie listów?


Okropnie.

  • Dlaczego?


Bo nie po to poszedłem do Powstania, żeby roznosić listy.

  • Ale jak pan roznosił listy, to ci ludzie się nie cieszyli?


Cieszyli. Ale ja się nie cieszyłem. Wiem, że to jest potrzebne, ale mnie to nie odpowiadało.

  • Jak pan trafił do „Zaremby”, dostał pan broń?


Nie, z bronią było kiepsko. Broń była przekazywana tym, którzy szli do akcji. Potem było lepiej, bo zdobyło się parę punktów – mleczarnię na Hożej, kreślarnię na Politechnice. Naprawdę ciężkie boje były o Frontleitstelle – to był olbrzymi dom, chyba na Hożej, teraz jest tam szkoła – po prawej stronie, idąc na południe. Atak nieudany, bo pancerka – oczywiście niemiecka – stała na podwórku, ogniem broni maszynowej pokryli tak, że nie można było podnieść łba. Ale trochę broni się zdobyło, bo jednak Niemcy też ponosili straty i to znowu nie takie małe.

  • Kiedy dostał pan swoja pierwszą broń?


Pierwszą broń dostałem wcześnie, bo na przykład myśmy ostrzeliwali Pocztę Główną i naszym stanowiskiem – między innymi moim – był kościół świętej Barbary. Pamiętam, że moje stanowisko było na dole, w kaplicy pełnej szkieletów. Chodziło się po szkieletach. Wśród tych szkieletów robiło się stanowiska ogniowe przez prześwity, bo Niemcy przechodzili – tam było olbrzymie podwórko.

  • Co to były za szkielety?


Pan Bóg raczy wiedzieć. Może księży, zakonników, pochowanych ludzi. Ale to już [były] wiekowe szkielety, nie świeżutkie – nie, nie. No i tak to wyglądało.

  • Robiło się oparcia na karabiny z piszczeli?


Wpierw trzeba było zrobić dołek, żeby się położyć. Potem usypać z tego przedpiersie, żeby położyć karabin. Ale to nie sprawiało wielkiego wrażenia, nie. Podaję jako ciekawostkę. Zresztą jest tam zawsze msza – nie w kaplicy, ale w kościele – 15 sierpnia, bo to było święto. To też była zbieranina. Potem przyszedł „Piorun” – niedawno umarł, bidny. Cichociemny – skoczek spadochronowy – który wszystko to wziął za mordę, aczkolwiek w bardzo kulturalny, ale zdecydowany sposób. Budził respekt bez drastycznych środków. Nie chcę powiedzieć, że „Zaremba” nie budził respektu, ale moim zdaniem, nie ma porównania.

  • Dlaczego „Zaremba” odszedł?


Bo nie dawał sobie rady.

  • Słyszałam opinię, że zdegradowali go za pijaństwo.


Jeżeli chodzi o postępowanie „Zaremby”, to nie tylko... Wódę pili wszyscy. Jak dostałem czerwonki, to dziewczyny leczyły mnie czerwonym winem, byłem – za przeproszeniem – kilka dni w dzyndzel pijany, ale pomogło. Pić, to pili. „Zaremba” miał chyba na sumieniu inne rzeczy. Czy to warto o tym mówić?

  • Warto, bo państwo są ostatnimi świadkami, którzy żyją.


Ale ja go za rękę nie złapałem, udziału w eskapadach „Zaremby” nie brałem. To są rzeczy, których potem dowiedziałem się od zastępcy dowódcy batalionu Jana Przeździeckiego – pseudonim „Tomasz” – zawodowego oficera 2. Pułku Szwoleżerów, z którym się potem zaprzyjaźniłem. Już po Powstaniu byliśmy per „ty”. On mi mówił: „Człowieku, człowieku, czy ty wiesz...”. Taka gadka.

  • Ale co on panu opowiadał?


Jestem w trudnej sytuacji, bo nie chciałbym skrzywdzić człowieka. Nie byłem świadkiem, to by były gadki. Że został odsunięty? Został. Że był bardak? Był bardak. Mogę to śmiało powiedzieć. Nie panował nad sytuacją. Resztę może zostawmy, bo nie chcę skrzywdzić człowieka. Przepraszam bardzo.

  • Rozumiem. Ostatnio rozmawiałam z panem Kazimierzem Draczyńskim.


Będzie mowa o panu generale Draczyńskim?! To był mój rozprowadzający w Londynie w ramach „Senioratu”. Bo to, co najciekawsze, jak to on był w Powstaniu: tu strzelił, krzyknął i zniknął...

  • On mi właśnie powiedział, że „Zaremba” po prostu w pewnym momencie przesadził – okradał cywili z alkoholu.


Boże najsłodszy, może tak i było – ja tego nie widziałem. Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.

  • Ale sam pan zauważył różnice między „Zarembą” a „Piorunem”.


Ale! Pięść do nosa. Gdzie tam! Gdzie tam! Piorun to był oficer z prawdziwego zdarzenia, mający autorytet, dbający o żołnierzy. Rąbnął „goliat” – pierwszy przybiegł Przeździecki Tomaszek „Tomasz”. Drugi, zaraz za nim (bo był niższy od niego) przybiegł „Piorun” – Malik. Nie to, że patrzył – odkopywał, pracował. To był starszy kolega. A jednocześnie potrafił wziąć za mordę. A o panu generale Draczyńskim – ówczesnym poruczniku – bardzo chętnie opowiem. Mam co opowiadać, już z czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

  • Powstanie – najbardziej interesują mnie pana osobiste wspomnienia, przeżycia – to, co się panu najbardziej utrwaliło. Brał pan udział w ataku na mleczarnię na Hożej?


Mleczarnia była już opanowana, jak przyszedłem. Brałem udział w walkach... na Emilii Plater i Wspólnej – chyba. Tam żeśmy się leli i w szpitalu świętego Józefa. Tam rzeczywiście w jednym pokoju Niemcy, w drugim my. Tam żeśmy się leli. Niemcy mają znakomite określenia, trochę to złagodzę i powiem po polsku „ogrzewacz pleców” – Niemcy nazywali to troszkę inaczej, poniżej pleców. Byłem właśnie ogrzewaczem pleców „Karasia”. Jest w Wojsku Polskim zwyczaj, że oficer idzie od czoła, zastępca w tyle – dowódca idzie zawsze od przodu. Wtedy, jako ta „poczta” – że tak powiem – miałem już pożyczoną broń automatyczną – „czterdziestkę”, czyli tak zwany szmajser. Zresztą grupa „Karasia” była nieźle uzbrojona. Mieli atakować Okęcie razem z Baterią „Kuby”.

  • Na czym polega funkcja „ogrzewacza pleców”?


Na wykonywaniu wszelkich poleceń, które wyda dowódca. „Masz iść i powiedzieć temu i temu, to i to”; „Masz iść do dziewczyny i każ jej przynieść materiały opatrunkowe”; „Ściągnij chłopaków z drugiej linii” – wszystkie polecenia, które wydaje dowódca, w większości przechodziły przez „ogrzewacza pleców”.

  • Kto to była Krysia, o której pan wspomniał?


Krysia Jastrzębska. To była znakomita pianistka, rektor szkoły – konserwatorium w Sopocie. Krystyna Jastrzębska.

  • To była pana koleżanka czy sympatia?


To była niedościgniona sympatia. Platoniczna, ale w tym przewrotnym sensie. Bo Platon mówił, że wpierw zmysłowa miłość doprowadza do czystej, platonicznej miłości – u mnie było, niestety, na odwrót. I to nie do końca. [Była] olbrzymią [sympatią] – spokojna, opanowana, opiekuńcza, była ode mnie starsza – nie żyje.

  • Miał pan w czasie Powstania inną sympatię oprócz Krysi?


Nie, nie, nie, nie, nie... To znaczy, dziewczyny mnie lubiły. Niedawno umarła Mickiewiczówna – córka artysty, który robił sarkofag Marszałka i freski na Sejmie... Znany rzeźbiarz. W Milanówku... Urocza, starsza pani. Za przeproszeniem – nie tylko skarpetki mi prała – nie wiedziałem o tym. Urocza, miła pani. Był cały szereg dziewczyn, które mnie lubiły – byłem bardzo młody. Aczkolwiek... Marek?... Cezary? Cezary Leżański. Był w moim wieku, ale ich tak nie lubiły, jak mnie.

  • Pana najgorszy moment w Powstaniu Warszawskim? Czy wtedy, jak został pan zasypany?


Dzięki Bogu nie zostałem zasypany, bo rąbnęło w trzecią [piwnicę] ode mnie. Sklepienie klaunowskie wytrzymało, posypało się trochę cegieł, tynku i innych rzeczy.To, co poszło w górę osmaliło mnie – widać przecież po pysku. Cała lewa strona munduru. Jak wchodziłem potem do piwnicy, jak lotnictwo weszło już do akcji, to zawsze pistolet miałem pod pazuchą. Bo to jest straszna śmierć – od zakopania. Jak staram się być wierzący i praktykujący, tak nie miałbym chwili namysłu, żeby popełnić samobójstwo w takiej sytuacji.

  • Bardzo dużo osób wspomina, że najbardziej bało się zasypania.


Tak, bo śmierć w czasie bitwy – jeżeli ma się szczęście i trafienie jest czyste, trafi się na dobrego przeciwnika, a nie patałacha i strzał będzie czysty – to nic nie jest. Dostałem odłamkiem – właśnie przez dziewczynę, bo jedna mówi: „Muszę iść po wodę”. Mówię: „Daj, ja ci przyniosę”. Złapałem dwa wiadra i podwórkami pobiegłem po wodę. Akurat Niemcy położyli ogień z granatników. Trzepnął mnie granatnik, [to znaczy] odłamek – i też olbrzymie szczęście, że nie obciął mi jęzora i nie poprzecinał dwóch znaczących tętnic, które idą na języku – jestem lekarzem. [...] To było na podwórkach na Wspólnej.

  • Jak został pan ranny, przenieśli pana gdzieś do szpitala?


Przeniesiono mnie do szpitala na Poznańską a potem posiedziałem dwa dni w dowództwie na Poznańskiej, z dziewczynami – robiły mi papkę [do jedzenia]. Wykombinowały kubek z dzyndzlem jak do wód leczniczych, gdzie się cmokało jak fajkę. Jak było z wyżywieniem w czasie Powstania?
Pochyło. Kasza i kasza. Kasza i kasza. Potem był sztuczny miód. Tego miodu było sporo. Było trochę kostek cukru. Ale było nędznie.

  • Słyszał pan historię o zatrutym winie?


Słyszałem, ale nie wierzę w to. Po prostu pochlali się. Takie jest moje zdanie. Nie wierzę w to. Zdobyliśmy „Bachus” – jeżeli [Niemcy] potruli wódki i wina – to skąd było tylu pijanych? Najprawdopodobniej ktoś zapił się na śmierć.

  • Podobno dużo osób się zatruło.


Teraz, po sześćdziesięciu paru latach, dojść do tego, czy to było dużo... Od nas nikt się nie zatruł. Mnie leczono czerwonym winem [właśnie] stamtąd.

  • Czy stała tam później warta? Pilnowali tego? Było wydzielane?


Było racjonowane, więc warta musiała stać – chociaż na warcie nigdy tam nie stałem. Bo trzeba było przejść podkopem pod Żulińskiego. Całe moje Powstanie.

  • Pamięta pan może zrzuty?


A, 17 września… Niezapomniany widok... Niezapomniany widok... Te wrzaski: „Desant! Desant!”. Te majestatycznie lecące zachodnie samoloty, lśniące, z aluminium – całe niebo pokryte samolotami. I spadochrony. Wrzaski ludzi: „Desant!”. Cholera! Desant... Trzy czwarte – cholera, więcej – poszło na stronę niemiecką. W naszej rodzinie było prostackie powiedzenie: „Ocknął się Płocki, jak mu pół pupy zgorzało”.

  • Jak ludność cywilna podchodziła do Powstańców?


Z początku znakomicie, potem fatalnie.

  • To znaczy?


„Sukinsyny! Spaliliście miasto! Coście narobili?!”. Z początku nosili na rękach. Nie dziwię się im. Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że pierwszy raz bandytą nie nazwał mnie ubowiec, tylko cywil.

  • Widział pan Żydów w czasie Powstania Warszawskiego?


Nie! Gorzej, widziałem paru AL-owców.

  • Proszę opowiedzieć o AL-owcach.


Zupełnie bez broni, ludzie starzy – po trzydziestce, po czterdziestce – siedzieli, rżnęli w karty, niewykorzystywani do niczego. Siedzieli [na] Hożej, przy Emilii Plater. Chyba się nie mylę, [to] chyba tam było. Nasze kobitki po kapitulacji nosiły im legitymacje, bo Niemcy nie uważali ich za wojskowych, tylko za bandziorów. Mieli rację. Skąd potem listy proskrypcyjne? Skąd NKWD przychodziło i miało napisane. Duch święty oświecił? Wątpię.

  • Jak przyjął pan moment kapitulacji?


Szczerze? Z ulgą. Nie było żadnej szansy.

  • Wyszedł pan jako żołnierz?


Nie. Byłem niepełnoletni, wyszedłem z ludnością cywilną. Dostałem dziesięć dolarów, dałem dyla z obozu w Pruszkowie. Nawiązałem tam łączność z miejscowym oddziałem akowskim. Trochę się tam kitwasiło – właściwie nic się nie robiło. Poza tym, że Pęcice… – wytłukliśmy oddział Kozaków Kamińskiego. Przyszło wyzwolenie.
Aha, jeszcze jedno. Dzięki znajomościom w magistracie pruszkowskim pani Halina B. dawała fałszywe kenkarty z meldunkiem w Pruszkowie naszym ludziom z Warszawy.

  • Tak zwane wyzwolenie...


Nie, absolutne wyzwolenie. Wyzwolenie z zegarków – Dawaj cziasy! Straszny widok. Obrzygane czołgi, pijani żołnierze. „Opryszków”, czyli Pruszków – skomunizowany kompletnie. Ohyda. Grupy uzbrojonych osobników z czerwonymi opaskami z napisem PPR patrolowały miasto. Myśmy liczyli na trzecią wojnę. Przecież to w głowie się nie mieściło, żeby to mogło tak zostać. Już nawet nie sprzedać, bo jakby za coś sprzedali – to rozumiem – ale oddać? Odwieczne marzenie Lenina: wejść do Środkowej Europy. Przecież to było marzenie Lenina! Za nic? Za frajer? Przeczekać. Ile? Pół roku, rok no i zacznie się!

  • Nie ciągnęło pana, żeby zostawić broń i iść do rodziców? Zacząć normalne życie? Iść do szkoły?


Oczywiście, że poszedłem do szkoły. A co przeszkadzało jedno z drugim? Nic. Był tam bardzo dobry podoficer – sądzę, [że] przedwojenny – o pseudonimie „Murzyn”. Miał bardzo dobry oddział. Dobiło paru chłopaków z Warszawy – już ostrzelanych. Było parę interesujących akcji. Między innymi w Piasecznie oraz na zastępcę lub szefa UB z Milanówka.

  • Brał pan w tym udział?


Tak się złożyło.

  • Proszę opowiedzieć o tych akcjach.


Ten z Milanówka to był sadysta, absolutny sadysta. Jeździł w obstawie. Potrafił ołówkiem przebijać błonę bębenkową. Doszedł gryps, czy nikt się nie poświęci, żeby tego syna wziąć i kropnąć. Został postrzelony przez „Młynarza” bez żadnych strat. Co ciekawe – mówię to jako lekarz – dostał w kręgosłup przy kości krzyżowej i ten łobuz żył jeszcze. Gmerał przy osobistej broni. Tak to w skrócie wyglądało.

  • Gdzie miała miejsce ta akcja? W Milanówku?


Między Pruszkowem a Milanówkiem. Zresztą myśmy rozbili parę posterunków. Gdy Pruszków był zatkany, to naszych brali do małych komisariatów. Był nawet zbudowany jeden bunkier – co pamiętam doskonale – z karabinem maszynowym. Niewiele im to pomogło. Było parę spektakularnych akcji, a potem mnie związali, [czyli] aresztowali.

  • Przyszli do pana do domu?


[Przyszli] do domu, na Rozbrat 32 mieszkania 20.

  • Ktoś pana wydał? Była jakaś wsypa? Skąd oni o panu wiedzieli?


Oczywiście, że przez konfidentów...

  • Który to był rok?


Bolszewicy wyszli w 1945 roku... To był albo początek 1947 roku, albo koniec 1946 roku. Miałem tu wyjątkowe szczęście, bo byłem nie na „Toledo” [Ratuszowa], tylko na Cyryla – zresztą byłem z Brymem – ze „Zduninem”. Ojciec błyskawicznie trafił do mecenasa Maślanko. To był – jak mówi Bolesław Prus – krajowy cudzoziemiec, mający olbrzymie stosunki w UB i wysoko. Zresztą najprawdopodobniej sam był ubowcem. Skontaktował mojego ojca – to się działo bardzo prędko – z niejaką towarzyszką Górską. Towarzyszka Górska była albo szefową kancelarii Bieruta, albo zastępczynią. Oprócz tego spełniała też inne funkcje przy towarzyszu prezydencie. I za dolary – wziąłem swoją teczkę z IPN , kapuś o tym pisze – zostałem zwolniony bez procesu.
Po paru dniach śledztwa skończyło się bicie w mordę. Na dobry wieczór – bo przyszli wieczorem – wybili mi trzy zęby. Mówi: „Zobacz, jak przez ciebie KHELL płacze. Przyłóż oko do drzwi”. Ja – idiota – myślę sobie: „[Zobaczę]”. On mnie z drugiej strony [trzasnął] w to obolałe miejsce. Dzięki Bogu, że kości nie złamał. Jak dołożył, wybił mi trzy zęby. Jeden – miał ksywę „Słowik”, bo miał zwyczaj wsadzania nogi (a chodził w oficerkach) w krocze badanego i mówił albo: „Bandyto”, albo: „Ty sukinsynie (trochę inaczej). Będziesz śpiewał jak słowik”. Stąd myśmy go nazywali „Słowikiem”. Drugi śledczy, starszy – czterdziestoparoletni – nazywaliśmy go „Wati”. On nie bił, a jak bił, to pro forma – był ludzki człowiek. Powiada do mnie – co mi się bardzo podobało: „Ty taki, nie-taki! Ja ciebie pamiętam, ty sukinsynku. W okupację tyś chodził w krótkich, czarnych majteczkach”. Czyli Hitlerjugend – [to] był wesoły chłopak. Papierosem poczęstował. Takie były dzieje ducha świętego.

  • Myśli pan, że on był taki dobry, czy grał takiego dobrego?


Grać – na pewno grał. To był cham, prościuch. Mówił: „Masz matkę?”. – „Mam”. – „Kochasz?”. – „Bardzo”. – „Ojciec?”. – „Też bardzo”. – „To ja cię kocham tak samo jak ojciec i matka, tylko może bardziej. Mów, po cholerę idziesz w zaparte? I tak powiesz, i tak powiesz. Po cholerę masz cierpieć? Po co masz dostać manto? Bo ja ci mogę tak...”. Jak „Wati” był, nie było nic strasznego. „Słowik” był bandzior, sadysta. […] Pokazywał drąg i: „Zaraz ci go wsadzę w dupę!”. Nie wsadzał. Nie miałem ani konwejera, ani na stołku nie siedziałem. [Ale wiem], że Krzysio Łypacewicz siedział. [...]

  • Co to jest konwejer?


Kilkanaście godzin stało się pod ścianą. Nogi jak balony. Upadał na pysk, mdlał. Lali wodą – znowu wstawał. Jak był nieprzytomny, wyciągali go do celi. To zależało od wytrzymałości i siły fizycznej delikwenta. Byli tacy, co stali po trzy doby. Ja na pewno nie ustałbym pół. Ale nie stosowali tego.

  • Pan siedział w jednej celi razem z Brymem?


Z Brymem.

  • Czy ci starsi podtrzymywali młodszych na duchu?


Wśród nas musiał być kapuś, o tym każdy wiedział. Nie udało się rozszyfrować kto. Jeżeli miało się coś do powiedzenia, to w nocy na ucho. Tłok straszliwy i co najgorsze – pchły i pluskwy. Zbyszek miał jeszcze jedną rzecz – potworne kłopoty jelitowe. Na załatwienie czynności fizjologicznych był bardzo krótki czas. Któryś klawisz pozwolił mu siedzieć. On mówi: „Dziękuję panu”. Klawisz mówi: „Ku… Dziękuje mnie za to, że mu się dałem wysrać”.

  • Raz dziennie przynosili wiadro i było na czas?


„Parasza”, to na siusiu – „Parasza” to kubeł z przykrywą na oddawanie moczu.

  • Raz dziennie było przynoszone?


O ile dobrze pamiętam, to było dwa razy. Wylewało się z rana i wylewało się na wieczór. Po przeciwnej stronie była toaleta. Obok była cela damska. Tam siedziała „Gloria”.

  • Jaka „Gloria”?


Wiesława Giże. Nie żyje... [...]

  • Mieliście kontakt z tymi dziewczynami? Można było jakoś stukać do ściany?


Nie, bo one były po drugiej stronie korytarza. Jak się wchodziło, po prawej stronie była wartownia, po lewej krata i korytarz. Byłem po lewej stronie, druga albo trzecia cela po lewej – jedyna, która miała podłogę z desek. Bo tak, to był beton. A kobiety były po prawej stronie przy toalecie.

  • Ile osób siedziało u was w celi?


Rany boskie! Kto to może zliczyć? Nie mam pojęcia. Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Pokotem... Pokotem na boku.

  • Nie było żadnych prycz, koców?


Nie, nie było żadnych koców. Żadnych kołderek, żadnych koców – nic. W ciuchach, w których człowiek przyszedł, w tym spał. Słomy nie było. Nic nie było.

  • Na ile osób była cela?


Nie wiem, czyje to było przed wojną. Czy to nie było cerkiewne... To była piwnica, zwykła piwnica. Ile [można] posadzić w piwnicy? Trzy osoby? Cztery? Tam nas była kupa.

  • Czy to byli tylko akowcy?


Nie, nie. Pamiętam był przemiły włościanin. „Za co siedzisz?”. – „Nie wiem, panie”. Po pewnym czasie, jak już się poznaliśmy, mówi: „MG znaleźli u mnie w oborze”. Karabin maszynowy. Przecież myśmy czekali na trzecią wojnę.

  • Ale oprócz ludzi takich, jak ten włościanin, u których znaleźli broń, oprócz akowców – byli też zwykli kryminaliści?


Byli złodzieje. Jeden, dwóch, trzech... Byli. Już w latach pięćdziesiątych idę Alejami Jerozolimskimi pod ramię z piękną kobietą – jedzie furman. Na olbrzymiej lorze, dwa konie, on nie siedzi, tylko stoi i nagle słyszę: „Cześć wyrostek! Jak żyjesz? W jakim więzieniu?”. Patrzę i mówię: „Sie masz, stary? Jakoś się trzymam!”. [Kobieta] mówi: „Kto to jest?”. – „Kolega spod celi”.

  • Czy tych złodziei tak samo bili, jak akowców?


Bili, leli, aż drzazgi szły. Jak domyślaliśmy się, że ma iść na przesłuchanie, to pożyczało mu się swetry, barchanowe koszule, długie gacie, grube spodnie wojskowe – to było w porządku, absolutnie w porządku. Może wtedy było mniej kapusiów niż potem, ale myśmy się liczyli, że na pewno jest.

  • Jakie zarzuty stawiano panu w czasie śledztwa?


Posiadanie broni i kupno amunicji.

  • Długo pan tam siedział?


Nie, parę miesięcy.

  • Dzięki temu, że tata miał kontakt i pieniądze...


Tylko [dzięki temu]. Duże pieniądze. Mój ojciec nie był bogaczem – broń Boże. Był człowiekiem zamożnym... A jak umarł, zostało mu trzydzieści dolarów w złocie. Jedna „dwudziestka” i jedna „dziesiątka”. Dziesiątkę dałem w dowód wdzięczności – naprawdę w dowód wdzięczności – doktorowi, który leczył mojego ojca, a „dwudziestkę” zostawiłem córce. „Dziesiątkę” dałem doktorowi ze szpitala MSW. Mój ojciec umarł w szpitalu podlegającym MSW. Leczył go świętej pamięci docent Kuźnik, urolog...

  • Czy to znaczy, że byli dobrzy i źli ubowcy?


Nie, nie. Po pierwsze, to byli lekarze werbowani... Z najwyższej półki. Był profesor, było dwóch docentów, przyszedł trzeci – co z nim zrobić? Kupowali. Docent Kuźnik wyratował co najmniej ze trzech akowców. Był takim komunistą jak ja. [...]

  • Uważa pan, że fakt, iż był on w szpitalu UB, dawał mu możliwości ratowania innych?


Mówimy o lekarzach? Na pewno tak. Kuźnik mając stopień lekarza podpułkownika nie był ubowcem, tylko pracował w ich szpitalu. Przed Kuźnikiem nie miałem [tajemnic]. Kuźnik wiedział o mnie wszystko. Mało tego, operował mojego dowódcę – „Karasia” – wiedząc, że akowiec, wiedząc, że siedział w więzieniu. Tylko on gorzej, bo był we Wronkach. Operował „Podkowę”. Słynnego „Podkowę”, który przebijał się z Podlasia do Amerykanów, dostał się do ich zony i Amerykanie oddali go nazad, że tak powiem. Skąd to wiem? Byłem zastępcą organizatora SŻAK-u – Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej. Szefem był Zbyszek Motyczyński z 27-ej wołyńskiej. Byłem jego zastępcą i to organizowałem, współorganizowałem oczywiście. Tak że znam dziwne typy.

  • Jak pana wypuścili, to dali panu spokój?


Miałem się co jakiś czas meldować i było to dość denerwujące, bo nie było wiadomo, czy człowiek wyjdzie. Na dworze zupełnie ciepło, a ja jakaś barchanowa bielizna, swetry i et cetera, i et cetera... Swołocz: „Jesteście... Biliński?”. – „Biliński”. – „Siadajcie”. Tak człowiek siedział – godzinę, dwie godziny, trzy godziny. „Gdzie tu toaleta?”. – „A co, spodni nie macie?”. To było denerwujące, przyznaję – to było denerwujące. Potem był szacher macher z dostaniem się na studia. Mój ojciec robił, co mógł, jako urzędas przystąpił do współzawodnictwa pracy. Urzędnik biorący udział w socjalistycznym wyścigu pracy – oczywiście bezpartyjny. Wziął pierwsze miejsce. Dostał nagrodę – pamiętam jaką: „Każdy umiera w samotności” – nomen omen – Niemca-komunisty, Fallady. Było prawo, był taki przywilej, że dzieci przodowników pracy mają na uczelniach pierwszeństwo.
Znowuż szalone moje szczęście. Idę do akademika, żeby dowiedzieć się o materiały – muszę przyznać, nie jestem zbyt zdolny. Już w Powstaniu wiedziałem, że jak przeżyję, będę lekarzem. Stoi facet, patrzy się na mnie, patrzy i mówi: „Mieszkam w akademiku na Grenadierów, mam materiały na medycynę – przyjdźcie, to wam dam”. Myślę sobie: „Cholera, w koszuli wojskowej, mapnik – no ubol, nie ulega kwestii”. Ale myślę sobie: A co mnie szkodzi pójść? Idę”. On daje mi coś okropnego: Miczurin, „Teoria powstania świata” profesora Oborina – jakieś elektrody podłączał w azocie i żywa komórka powstała. Druga pozycja to akademiczka Olga Lepieszyńska [...] obalająca reakcyjną teorię Wirhofa. Na tych materiałach zdałem, takie były lata. Jestem głęboko przekonany, że ten człowiek bardzo mi pomógł w dostaniu się na studia przy „politycznej” części egzaminu.

  • Miał mi pan opowiedzieć o generale Draczyńskim.


W latach sześćdziesiątych powstała tajna organizacja, której twórcą – po wyjściu z więzienia – byli pułkownik Pluta-Czachowski, Rybicki – szef „Kedywu” warszawskiego pseudonim „Stary”, Lopek Kummant „Ryski”, Zbyszek Brym, oraz generałowie Abraham i Borta-Spiechowicz, ci dwaj ostatni nadawali rangę niezależnym uroczystościom patriotycznym – nazywało się to „Seniorat”. „Gdzie konia kują, tam żaba nogę podstawia” – podstawiłem i ja swoją. Byłem jednym z ludzi organizujących przerzuty materiałów do Londynu. Miałem kontakt tylko z pułkownikiem Irankiem-Osmeckim – to była moim zdaniem najlepsza głowa na emigracji. Moim rozprowadzającym – że tak powiem – był porucznik Draczyński. Spotykaliśmy się w metrze. Przychodził pułkownik Iranek-Osmecki, Draczyński mówił: „Czołem!”. – „Czołem!”. [Wtedy] przekazywałem dokumenty. Kto przekazywał, kto dawał te dokumenty – na pewno dawał między innymi Reiff. Wszystkie wyroki sądów, odpisy – szły na Zachód, do Instytutu Polski Podziemnej. Jedna z naszych udanych akcji, gdzie mam jedną pretensję do świętej pamięci kardynała Wyszyńskiego – „Już był w ogródku, już witał się z gąską” – On zrobił sarkofag dla Sikorskiego, który – jak wiadomo – był agentem francuskim. Spowodowaliśmy to, że Anglicy nie wydali Sikorskiego. Przez wiele lat sarkofag stał pusty. Załatwiałem to osobiście. W naszym przekonaniu Sikorski nie zasłużył na Wawel. […]

  • W jakich latach jeździł pan jako kurier do Londynu?


Nie tylko ja jeździłem. Byłem jednym z organizatorów kanałów – to nie był jeden kanał, o innych osobach nie powiem. Wówczas współpracowałem z Barbarą Wavell-Craven, żoną brytyjskiego lorda, oraz ze sławnym pilotem generałem Skalskim. Cały „Seniorat” zajmował się sprawami oficjalnymi i nieoficjalnymi. Nieoficjalne były kontakty z Londynem. Nie ma ani jednej tablicy akowskiej – może parę jest – której by nie załatwiał „Seniorat”. Wszystkie msze za Marszałka – Lopek. Uporządkowanie cmentarza w Radzyminie – my. [Jako kurier jeździłem] w późnych latach sześćdziesiątych i we wczesnych siedemdziesiątych. Pierwszą naszą olbrzymią akcją było przekazywanie Krzyży Armii Krajowej. Najpierw jechały wnioski, potem przeszmuglowano z powrotem Krzyże – kosztowało coś około funta razem ze wstążeczką. Wykonywaliśmy wówczas ostatni rozkaz (chyba nr 508) generała Okulickiego. Tego szło naprawdę setki. Ubecy zdzierali to nam na cmentarzu w czasie rocznicy Powstania, nie wolno było tego nosić. Największym naszym niepowodzeniem było odrzucenie przez generała „Grzegorza” Pełczyńskiego, wniosku „Senioratu” o ustanowienie przez rząd w Londynie Krzyża Powstania Warszawskiego. Gdy zameldowałem się u generała i przedstawiłem naszą prośbę, odburkną: „Macie już Krzyż Armi Krajowej”. No to ja: „Panie generale, jest Krzyż Monte Casino. Nawet Niemcy odznaczali swoich żołnierzy – a był to dobry żołnierz frontowy – Warschau-Schild. Sądzę, że nam to też się należy”. Niestety bez skutku. A komuniści przejęli inicjatywę i ustanowili Krzyż Powstania Warszawskiego. Pełczyński nie miał racji, nie rozumiał sytuacji w kraju.

  • Ile razy był pan w Londynie z meldunkami?


Przewożąc osobiście, byłem cztery, pięć razy. Oczywiście przewożąc przez granicę polsko-enerdowską, pchałem przez innych ludzi, żeby nie się narażać, bo to było najgorsze – na przykład przez ludzi, którzy jechali na stypendia, mieli jakieś lepsze paszporty, nie dyplomatyczne, ale jakieś lepsze. Potem rzadziej rewidowali.

  • Wróćmy do Powstania. Skąd wziął się pana pseudonim „Anioł”?


Koleżanki mówiły: „Nasz aniołek”. Przyszedłem jako „Skiba”.

  • W czasie Powstania Warszawskiego miał pan czternaście lat?


Nie, więcej. Piętnaście lat, skoro pamiętam pogrzeb Piłsudskiego, musiałem mieć najmniej piętnaście lat.

  • Jakby pan miał znowu piętnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?


Naturalnie.


Warszawa, 8 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Andrzej Biliński Pseudonim: „Anioł” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter