Alina Bilińska-Waluszewska „Alina”
Alina Bilińska-Waluszewska urodzona 12 czerwca 1928 roku w Baranowiczach, województwo nowogródzkie. Batalion „Gustaw”, kompania harcerska, zgrupowanie majora „Roga”, Stare Miasto, sanitariuszka.
- Proszę w paru zdaniach powiedzieć mi o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, gdzie pani chodziła do szkoły?
Do szkoły chodziłam w Grodnie, bo tam stacjonował wówczas mój ojciec. To była szkoła sióstr nazaretanek na ulicy Brygickiej. Do szkoły chodziłam tylko jeden rok, 1938, bo bardzo chorowałam.
- Jak pani wspomina lata przedwojenne?
Cudownie. Jak cud! Cud polega na tym, że nie było obojętności, nie było tego co teraz, że wszystko wszystkim jest obojętne. Wszyscy się cieszyli, że pojawiła się nowa rzecz; że sprzedajemy na przykład nasze karabiny maszynowe po świecie i są one cudowne; że budujemy Centralny Okręg Przemysłowy, COP; że budujemy Gdynię; że mamy różne osiągnięcia, takie i owakie na różnych polach. Wspominam cudownie. Były sprawy kłopotliwe, ale wówczas miałam jedenaście lat i [poza tym] wszędzie są jakieś niedociągnięcia. Przypomnijmy sobie, że Polska była w niewoli sto dwadzieścia cztery lata, więc, na przykład, jeżeli by chodziło o komunikację – proszę się nie dziwić temu, co mówię – to musimy z trzech zaborów zrobić jeden układ, który się centralizuje w Warszawie, a nie gdzieś w Moskwie, w Berlinie albo w czymś podobnym.
Tak. Młodszego brata urodzonego w 1940 roku.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta moment wybuchu wojny, wrzesień 1939 roku?
Doskonale pamiętam, wspaniale. Byłam wtedy w majątku u babci, między Baranowiczami a Nieświeżem, w Giemowiczach. Pamiętam, jak wybuchła wojna, to słuchaliśmy komunikatów radiowych. Nie było tam nic specjalnego, do 17 września oczywiście, póki nie wpakowali nam noża w plecy.
Jak wkroczyli bolszewicy, to się odbywało tak – to był dwór, więc zaraz przyszła rewizja. Od razu rewident zdjął mi zegarek z ręki przy wszystkich, przy swoich żołnierzach, zrabował. Rewizja trwała sześć godzin. Sześć godzin myśmy siedzieli i nie można było się ruszyć. Potem miały być dwie inne, ale jak się przekonali, że już było po rewizji, to uciekli. Rano przyszłą banda od strony wjazdu, a z drugiej strony przyszli nasi chłopi, żeby nas zabrać. Przez miesiąc mieszkaliśmy we wsi u chłopów, z którymi byliśmy jak wszyscy ziemianie zaprzyjaźnieni bardzo i stosunki były bardzo, bardzo dobre. Wręcz serdeczne. Oni nawet ofiarowali się przechować broń ojca, bo było kilka sztuk bardzo ładnej broni, i niemalże klękali przed moją mamą, żeby broń wydała, więc mama powiedziała: „Jasiu kochany, ani ja, ani ty, ani wy nie pójdziecie pod ścianę za broń. Broń oddajemy”.
Później, jak było już po rewizji, przyszli bolszewicy. Nim oni przyszli 17 września, to myśmy wojny bezpośrednio nie odczuwali, choć Baranowicze były bombardowane, a to dwadzieścia pięć kilometrów. Nim przyszli bolszewicy, to myśmy bardzo wcześnie wstali. Przekroczyli granicę około czwartej rano, a do granicy bolszewickiej było dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem kilometrów. Byłam dosyć rozgarniętą dziewczynką. Zobaczyłam coś i myślałam: „Boże, to przecież są wici”. Bo wlatuje ktoś na spienionym koniu, wrzask tylko: „Bolszewicy idą!”. i znika. Myśmy wszyscy się obudzili, nikt nikogo nie musiał budzić. To jest 17 września. Pomyślałam sobie: „Tak wyglądały wici”. Jeżeli ktoś przerabiał historię, to wie, co to jest. Tak było.
Później mieszkaliśmy miesiąc u chłopów, którzy nie wiadomo co... Stanęliby na głowie, chodzili na uszach, żeby nam było dobrze. Tylko, że wieś była mała i inna wieś powiedziała, że ją spalą, dlatego że nas przechowują. Wobec tego musieliśmy uciekać w nocy kilkoma różnymi drogami. Pojechaliśmy do Baranowicz. W Baranowiczach mama postanowiła, że jedziemy do ciotki do Słonima, bo tam była siostra mojego ojca. Jak przyjechaliśmy, ona już była aresztowana, ponieważ codziennie przynosiła paczki do więzienia. Mówiła po rosyjsku tak jak Rosjanka, dlatego że ona, a także jej bracia, rodzili się w Rosji. (Dziadek miał wspaniałą, olbrzymią, znakomitą posadę na Donie. Był dyrektorem robót na Donie, a Don nie jest byle rzeczką.) Zaczęli ją zaczepiać, jak przy przenoszeniu paczek zorientowali się... parę dni wytrzymała, później odpowiedziała. Od tego czasu nie wróciła już. Wysłali ją do wyrębu Tajgi. (Tajga to nie jest nasz lasek, to są olbrzymie lasy.) Była mniejsza ode mnie, bardzo szczupła, wątła. W 1948 roku tam umarła.
Przyjechaliśmy do Baranowicz, bośmy uciekli, bo musieliśmy. Chłopi nas zawieźli. Stosunki były tak dobre z chłopami, że oni dwa razy w tygodniu przywozili nam chleb rowerem, żeby państwo mieli zawsze swój świeży chleb. Myśmy pojechały z matką do Słonima i okazało się, że ciocia jest aresztowana. Na nasze szczęście byli tam przyjaciele cioci i NKWD nie dowiedziało się odpowiednio szybko, że jesteśmy. Wróciliśmy do Baranowicz. Wobec tego wujaszek skombinował zaświadczenie, że jesteśmy uciekinierami ze Lwowa i pojechaliśmy do Lwowa. Po co? Chcieliśmy dostać do Warszawy. Między Warszawą i Baranowiczami jest Bug i Bug trzeba było przekroczyć. W Bugu matki topiły dzieci i to nie było proste, więc pojechaliśmy do Lwowa. Tam sprzedaliśmy resztki i pojechaliśmy na granicę.
Przyjechaliśmy na granicę, tam nas zatrzymano, odesłano furmankę i powiedziano, że jeżeli przywiezie kogoś następnego, to [furmani] zostaną aresztowani. Nas posadzono w małym baraczku. Tyle było narwanych dokumentów. Tyle! Nie zachowywali się źle. Pytali się, skąd jesteśmy i gdzie chcemy jechać. To już był październik, początek listopada, coś w tym guście. Wieczorem zaczął lać deszcz. Tam są olbrzymie lasy. Było nas około osiemdziesięciu osób różnego stanu i wieku. Kazali nam wychodzić. Zaproponowali, żeby dzieci oddać na wóz, więc mnie tylko ścisnęli moi najbliżsi z dwóch stron i oczywiście na żaden wóz nie dali. Zaczęliśmy maszerować. Nie zachowywali się źle, nic, tylko maszerowaliśmy dosyć szybko. Byliśmy pewni, że nas rozwalą. Byliśmy absolutnie pewni, że nas zabiją. Powtarzałam sobie ciągle: „Masz ogromną szansę, jesteś najmniejsza. Pamiętaj jedno, masz runąć przed sobą, przed samiusieńką sobą masz się przewrócić, a reszta... dziej się wola Boża!”. Zupełnie ciemno i nikt nie płakał. Nie było żadnych jęków, ani pisków, ani niczego, tylko zaczęliśmy wyć na całe lasy pieśni legionowe, wojskowe, harcerskie i religijne. Ale lasy się trzęsły od pieśni!
Oni się zachowywali porządnie. Jechali na koniach. Nie było żadnych nahajek, nie było żadnego bicia, nie było żadnego wymuszania, nic, nic, nic. Nie kocham bolszewików. O, nie. Raptem patrzymy, kupka ludzi, oświetlenie i szlaban przedzielający drogę. Co to takiego? Okazało się, że od Niemców szła grupa Żydów i mieli nas zamieniać i teraz było zagadnienie: co będzie jak Żydów nie starczy? Jakoś nas zamienili. Poszliśmy i później dostaliśmy się do Warszawy, gdzie mieszkał mój dziadek ze strony ojca, ten który był dyrektorem robót na Donie. Myśmy tam zamieszkali. Szyb nie było, [okno] było dyktą zakryte, bo to po bombardowaniu. Pieniędzy nie było. Mama była w ciąży. W ogóle nie było zbyt łatwo.
Jeszcze dodatkowo nie wiedzieliśmy, gdzie i czy jest tata. Mama, będąc we Lwowie, poszła do szpitala do generała Andersa, ponieważ znała go dobrze. Anders był wtedy ciężko ranny. Mama była z jedną z pań, które też chciały wejść, a w ostatniej chwili się wycofywała: „Boję się, nie wejdę”. Pierwsze pytanie mamy o majora. „Zginął w moich oczach”. Mama pytała się... Nie, taty nie widział. Taty nie mógł widzieć, bo tata był gdzie indziej. No i tyle.
Chyba dopiero 6 grudnia przyszła kartka z oflagu taty, który był wpierw w 18, a później w 2c Woldenberg (obecnie Dobiegniew na linii Poznań–Krzyż). Przyszła kartka i już wiedzieliśmy, że tata żyje. Byliśmy bez środków do życia, ale tata pożyczył od kogoś, [od] krewnego, który tam był. Polacy zamęczyli owego później, bo on był wiceadmirałem – admirał Adam Mruczy. Kończył Szkołę Morską w Marsylii. Zamęczyli [go], bo mówili mu, że jest szpiegiem. To nie miało miejsca. Później oddano ciało żonie w zalakowanej trumnie. Powody wiadome, więc... Od niego pożyczył tatuś pieniądze, bo chciał uciec motorówką z Gdyni do Szwecji, lecz niestety go z morza zgarnęli.
Później zaczęliśmy mieszkać w Warszawie. Poszłam tam do szkoły panny Anny Goldman. To było na Ochocie, bo myśmy mieszkali na Mochnackiego. To jest jedna z ulic Ochoty, nieduża zresztą, wtedy róg Uniwersyteckiej. Poszłam tam od razu do szóstej klasy, piątą przerobiłam inaczej. Będąc w szóstej klasie miałam dwanaście lat i cztery miesiące, poszłam do roboty. Jedna z koleżanek spytała, czy chętnie się przejdę. Mówię: „Proszę bardzo”. Zaproponowała mi harcerstwo.
- Składała pani wtedy przyrzeczenie?
Przyrzeczenie tak, ale potem. Przyrzeczenia nigdy nie składa się od razu. Składałam przyrzeczenie później, zresztą bardzo uroczyste, bo było w gabinecie naszej przełożonej. Wieczorem przed przyrzeczeniem dwóch chłopców z naszej klasy przyniosło nam ogromną paczkę. Pytamy, co za paczka? „A bo myśmy słyszeli, że u druhen będzie uroczystość, więc myśmy tutaj dywan...”. Proszę zgadnąć co było... Wielka, olbrzymia flaga ze swastyką. Na cały pokój żeśmy sobie położyły! Było bardzo uroczyste przyrzeczenie. Później były stopnie harcerskie i kurs sanitarny.
Byłam dość dobrze zorientowana w niektórych sprawach. Moja mama, mając malutkie dziecko, była łączniczką AK. Wiem, na czyje ręce składała przysięgę. Moja mama, z domu Stanisława Dzierdziejewska, zamężna Bilińska, składała przysięgę – nie pamiętam tylko, czy to była wiosna 1940, czy 1941 [roku], nie potrafię [powiedzieć], chyba 1940, [mama była] już w bardzo zaawansowanej ciąży zresztą – na ręce pana porucznika Adama Maleckiego, z naszego pułku. Później była łączniczką i to się odbywało wtedy, kiedy dziecko się już urodziło, miało kilka miesięcy i mniej więcej to było tak. [...] Mamusia kładła to, co miała przewieźć, na dół wózka, na to szedł becik, na to szło dziecko, i zasuwała częściowo tramwajem a częściowo tak sobie, pchając wózek. Szła sobie kiedyś przez „poniatoszczaka”, oczywiście ma pełno wszystkiego, [nagle]:
Halt. No
Halt, to
Halt. Stanęła. On podszedł, wyjął delikatniutko dziecko z wózka... (Zaznaczam, że bym jednych i drugich własnymi rękami mordowała, więc jeżeli mówię „delikatniutko”, to tak jest.) Wyjął dziecko z wózka i zaczął oglądać. Za chwilę zupełnie spokojnie mówi do mamy: „Czy pani wie, dlaczego to zrobiłem?”. To był żandarm. Ona mówi: „Nie, nie mam pojęcia”. „Dlatego, że kilka tygodni (czy miesięcy) temu urodził mi się synek. Jeszcze go nie widziałem, czy pani to rozumie?” „Tak, rozumiem.” Położył delikatniutko: „Proszę bardzo, niech pani jedzie”. Mama przyjechała ze wszystkim do swojego pułkownika, (teraz nie potrafię powiedzieć nazwiska, [ale] znam nazwisko...) I tak było bardzo często. Jeżeli gdzieś się mówi (w książce czy nie w książce, czy w filmie, w „Polskich drogach”), że było tak, to tak było. Myśmy często miały na przykład czterdzieści dowodów. No, czterdzieści dowodów osobistych to jest to, że się nigdy nie zje tego, w życiu! Nie wiem, czy to jest jasne... Tak było, mama była ciągle łączniczką, a ja pędziłam sobie harcerstwo.
Byłam tam raz z koleżankami. Czy byłyśmy użyteczne? I tak i nie. W czasie całego okresu przedpowstaniowego byłam użyteczna może w zupełnie innych zakresach, bo byłam strasznie śmieszna. Byłam niezbyt duża, z okrągłą buzią, z dwoma warkoczykami, i jeżeli ktoś taki niesie ziemniaki i kapustę, to żaden normalny
Wachmann nie będzie rewidował. A że tam była paczuszka wielkości pudełeczka zapałek, to już nikogo nie interesowało, więc w ten sposób wykorzystywały mnie zupełnie inne, że tak powiem, zakresy, i nawet nie bardzo wiedziałam kto i co. Wiedziałam, że mam to i to, tam i tam. I tak dalej, to się robiło.
Później, jak przyszło Powstanie Warszawskie, to mama raniutko – mój brat miał cztery lata, bo czterdziesty rocznik, ciocia przyjechała ze wsi akurat – miała przenieść ogromną sumę pieniędzy. Ubrała się bardzo elegancko, między innymi miała złoty łańcuch, który ma znaczenie później w moim dalszym opowiadaniu. Złoty łańcuch na szyi, a tutaj miała stójeczkę, więc to się wszystko chowa. Mama dzielnicę Ochota... nie wiem, czy wszyscy sobie zdają sprawę, [że] w pierwszych sześciu, czy siedmiu dniach [Powstania] Ukraińcy zajęli [Ochotę], bo domków w ogródkach nikt nie potrafi bronić, nawet bardzo dobrze działające wojsko zawodowe. To są domki, wille, domy nawet jednopiętrowe, ale w ogródkach i pełno zieleni. Proszę sobie wyobrazić, mama wyszła rano nie wiedząc, że będzie Powstanie. Też nie wiedziałam. Pół godziny przed Powstaniem… w każdym razie po czwartej, wlatuje do mnie jedna z koleżanek – Maria Aleksandra Psarska (nieżyjąca już zresztą) i mówi: „Alinka, czy wiesz, że dzisiaj Powstanie?”. Mówię: „A skąd mogę wiedzieć?”. „Bo idę. Czy ty idziesz?” Mówię: „Oczywiście. Pozwól mi tylko... wezmę parę rzeczy”. Wzięłam fotografię ojca, nożyczki mego dziadka z czasów studenckich i niewiele... dowód oczywiście, szary dowód, który dowodził, że zawsze byłam Polką. Niewiele co więcej, pieniędzy niedużo... i poszłam z nią. Poszłyśmy na Trębacką, bo ona wiedziała [gdzie iść]. [...]
Zaczęło się jak w kinie. Tam była ogromna metalowa brama. Myśmy tylko przeszły metalową bramę. Pod słowem honoru: tra, ta, ta, ta, ta, ta! Już. Dosłownie kino. Tam był punkt sanitarny lub może malutka klinika czy coś takiego i myśmy tam były pierwsze dwa dni. Działały telefony. Miałam kontakt telefoniczny z ciocią i w ostatniej chwili dzwonię do niej a ktoś mnie woła. Mówię: „Ciociu, idę już na spacer. Musimy się pożegnać, do widzenia”.
Pierwszy dzień Powstania... Tam były hasła. Było: „Wolność – Wilno”. Bo w Wilnie było Powstanie w lipcu. Nasi chcieli wziąć Wilno. Przeprowadzono nas na Stare Miasto, na ulicę Kilińskiego 1/3. (Na to Kilińskiego 1/3, gdzie wybuchł czołg „goliat”, podany później.) Na ulicy Kilińskiego 1/3 mieliśmy już swoje własne sale rannych, którymi żeśmy się opiekowały i chodziłyśmy oczywiście na patrole sanitarne. Zawsze szła patrolowa, troszkę starsza dwudziesto paroletnia dziewczyna. Dziewczyn było cztery. Myśmy miały po piętnaście, szesnaście lat. Było kilka dziewcząt z Mokotowa (szalenie przyjemnych, wraz z szalenie miłą druhną) i my.
Na Kilińskiego 1/3 przeprowadzono nas w drugi czy trzeci dzień Powstania. Tam byłyśmy do 31 sierpnia 1944 r. Wtedy wyprowadzono nas kanałami. Jeden z oddziałów, któremu kazano iść górę, miał dziewięćdziesiąt procent strat. Czy to można zrozumieć?! To znaczy, na każde dziesięć uratował się jeden. Nie wiem, czy to jest jasne. My kanałami szłyśmy tylko trzy i pół godziny.
- Jak była pani jeszcze na Starówce, to gdzie się pani znajdowała jak wybuchł ten czołg?
Można się śmiać, ile się chce, ale miałam trzy czy czterokrotnie przeczucia tego rodzaju, które mnie uratowały. Nim wybuchł czołg-pułapka... W pewnym momencie się budzę. Dziewczęta nie w piwnicy, tylko na parterze. „Idź i zamień się. Idź i zaraz się zamień”. Idę do niej. Mówię: „Słuchaj, nie będę teraz tłumaczyła dlaczego. Wiesz, że mnie serce siada w gardle od tego wszystkiego, znasz przyczynę. Czy jest tobie zupełnie wszystko jedno, żebyśmy się zamieniły salami?”. „Tak.” Mówię: „Sroka – ona zginęła półtorej godziny później – zastanów się, proponuję ci. To nie jest jakieś domaganie się czy coś. Po prostu ci proponuję”. „Ależ tak, oczywiście.” Nie było u nas mody, żeby się wychodziło od rannych, kiedy było bombardowanie. [Właśnie] Było bombardowanie, każdy siedział, stał, był na swoim miejscu. A to był parter. Objęłam sale na dole w piwnicy, a ona przyszła na parter. To była szósta. Wpół do ósmej zawaliło. Niestety, nie zginęli od razu, bardzo żałuję. Przez wiele godzin odkopywaliśmy, nie wyciągnęliśmy nikogo. Nie wiedziałam dlaczego powiedziano, że mam się zamieniać.
Potem, w momencie wybuchu czołgu, 13 sierpnia po południu, skończyłam swoją pracę wcześniej, to znaczy obsłużyłam rannych, umyłam ich, nakarmiłam, opatrunki i tak dalej, wszystko to. Myślę sobie: „Boże, jedna z patrolowych, która się zajmuje obiadem, jest dzisiaj sama. Pójdę do niej i jej pomogę. Przecież nie mam nic do roboty”. Przychodzę, mówię: „Druhno, chciałabym chętnie pomóc, może coś”. Pomogłam, robiłam. W pewnym momencie wrzask straszny: „Poddali czołg, poddali czołg!”. Mówię: „Pójdę zobaczyć”. „Druhno, strasznie proszę, niech pani siądzie i zje, dlatego że wszystko się przecież wali i pali. Zasypie się sadzami, będzie nie do jedzenia. Nie potrafię się tym wszystkim opiekować, proszę zjeść i pani pójdzie.” „Dobrze.” W momencie jak zaczęłam jeść był wybuch. Było więcej niż trzysta osób, były kawałki zwłok powieszone na wysokości pierwszego, drugiego piętra. To nie jest mój wymysł. Dlaczego nie poszłam? Dlatego że ona mi powiedziała, że mam siąść i zjeść obiad. Było kilka takich przypadków, później dojdziemy do następnych.
Myśmy bardzo śmiesznie nocowały, bo nas było sześć czy siedem i było szerokie łóżko, więc myśmy nie spały tak jak trzeba, tylko w poprzek. Ponieważ ciągle waliły się odłamki cegieł, więc dwie skrajne nie mogły dobrze spać, tylko ich zadaniem było narzucanie czegoś na nasze głowy, jak się sypało. Tak było śmiesznie, że kiedyś musiałam dłużej zostać, przyszłam ostatnia i one wszystkie już spały, leżały, było zajęte. Tutaj tyle gruzu, więc nie ma się gdzie położyć i jak. Siadłam sobie na krzesełku. Dwie osoby z naszych najbliższych, to znaczy ksiądz Tomasz Roztworowski, a także nasz „Stanisław Kostka” (nazwiska nie znam), są już... to nie jest beatyfikacja, tylko są sługami Bożymi. Tenże „Stanisław Kostka”, nasz porucznik, przechodzi, mówi: „Dlaczego druhna się nie położyła?”. Mówię: „Po prostu nie mam gdzie”. „No to prosimy do nas.” Mówię: „Dobrze”. Weszłam tam, pełno sienników. Patrzę – pusty siennik, kładę się. Za dłuższą chwilę ktoś przychodzi. Ze zdziwieniem okropnym patrzy na mnie chłopiec. Oczywiście udaję, że śpię. Kładzie się i śpi, ja też. Rano już go nie było. Nawet nie wiem, z kim spałam. Notabene sienników było mnóstwo, to był maleńki dom. Gdzie było kwaterować, rany boskie?
Niezwykła sprawa. Kiedyś spotkałam się z tymże samym porucznikiem, a może z kimś innym, nie jestem pewna... On mówi: „Czy pani jest wolna w tej chwili?”. „Tak.” Jest wieczór. „Proszę pani, jest sprawa, że wcale nie wydaję żadnych rozkazów, tylko stawiam pani propozycję. Jest generał Zając, który jest gdzieś zupełnie poza nami. Jest w bardzo ciężkim stanie. Czy pani by chciała posiedzieć przy nim? Tam jest dom, bym zaprowadził i zabrał panią później.” – „Już? Proszę bardzo. Czy mam brać opatrunki?” – „Nie, nic.” Idziemy. Siedziałam cały czas, oczywiście nie spałam. Były dwie kobiety, błagały mnie niemal na klęczkach, żebym się położyła. Mówię: „Przecież obiecałam, zobowiązałam się siedzieć, więc nie mogę się położyć w żadnym wypadku”. Rano przyszedł, zabrał mnie. W ogóle były stosunki bardzo koleżeńskie i bardzo miłe.
Co do naszego ojca Tomasza Roztworowskiego (jezuita; po wojnie bardzo długo więziony przez Polaków) był bardzo mądrym człowiekiem. Mądrość [jego] polegała na tym, że nas podtrzymywał na duchu i dał nam rozgrzeszenie na godzinę śmierci. Rozgrzeszenie na godzinę śmierci to możliwość pójścia do komunii świętej codziennie. Bo przecież sam by nie wyspowiadał, na miłość Boską, nikogo, a trzeba było szybko.
O czwartej po południu był u nas. Było tak: bombardowanie zaczynało się wpół do ósmej, kończyło się wpół do czwartej, bo nasi przeciwnicy mieli o siódmej śniadanie i o czwartej obiad. Myśmy o czwartej po skończeniu bombardowania i po naszym obiedzie mieli codziennie mszę świętą. Można było pójść do komunii świętej bez spowiedzi, bo wszyscy dostali absolucję na godzinę śmierci. Później były pogrzeby, jeśli przyniesiono zwłoki. W ten sposób wyglądał dzień, zwyczajny, codzienny dzień.
Najbardziej spragnioną rzeczą były... Dwie rzeczy najbardziej upragnione. [Po pierwsze] czysta woda, bo już nie było... (Dzięki za pomniki, które postawiono prezydentowi Starzyńskiemu. Dzięki za to, że nie skasował studni w Warszawie.) Miałam chłopca, który chciał mi coś ofiarować i przyniósł mi pół wiadra czystej wody... Czy ktoś w ogóle ma pojęcie, co to jest? Pół wiadra czystej wody, a jest dwadzieścia sześć, dwadzieścia osiem stopni i nie można się umyć, bo nie ma w czym!
Złapałam wiadro z wodą i poszłam w ruiny, a tam były „szafy”, inaczej „organki Stalina”. (To jest rodzaj armaty, który, ile razy posłyszysz, to tyle pocisków leci z ogromną siłą, z ogromnym podmuchem.) Obejrzałam się – nikogo nie ma. Wlazłam na któreś piętro, rozebrałam się. Przecież chce się to zdjąć, wszystko się lepi! Wtedy jak się rozebrałam, to się zaczęło. Wlazłam w kącik i mówię sobie „Pod Twoją obronę”. Jednocześnie - mimo śmierci, której bardzo się spodziewałam poprzez zawalenie całego, wszystkiego interesu, który stał na słowo honoru i na „ojra!” – myślę sobie: „Jakże śmiesznie. Co oni sobie pomyślą jak znajdą moje zwłoki
au naturel, zupełnie bez odzieży?”. Nic się nie stało, ubrałam się, poszłam. To wstawka w tak zwanym międzyczasie.
Potem były momenty, że można było wyjść. Troszkę się wychodziło do kościoła Świętego Jacka, czasem gdzieś kogoś odwiedzić.
Pamiętam naleśniki, które jakaś mama zrobiła dla swojej znajomej koleżanki, córki przyjaciółki, nie wiem... W każdym razie naleśników nigdy nie zapomnę. Poza tym wszyscy byli ciągle trochę głodni.
Kolejną sprawą było dostanie czystej koszuli. To było na Stawkach. Na Stawkach były magazyny i jeżeli tam ktoś szedł, to mógł sobie czystą koszulę wziąć, bo przecież o praniu nie było mowy, skoro nie było nawet wody.
Codziennie były pogrzeby, jeżeli udało się wziąć zwłoki zabitej osoby. Myśmy po zawaleniu części szpitala odkopywali szereg godzin. Nic to nie dało. Już później, trzydziestego pierwszego powiedzieli, że idziemy kanałami. Niestety, nie mogliśmy wziąć ciężko rannych. Nie było możliwości.
Najgorsza sprawa w marszu kanałami to nie było to, po czym się chodzi, tylko to że trzeba iść zgiętym i nigdy nie wiadomo, jak długo to będzie trwało. Ludzie szli po dziewięć godzin. Myśmy szli po trzy i pół godziny i myślałam w kółeczko, że śmierć na zewnątrz poza kanałem to jest po prostu operetka. Jeżeli się można odgiąć. Moja maleńka koleżanka, pani Halina Kozłowska-Skuła, o mały włos nie utonęła. Myśmy przez trzy i pół godziny mieli buty i nogi tak zabrudzone zawartością kanałową, czymś czarnym... Bo tłuszcze rozpuszczają się w tłuszczach i później to tak wchodzi, że to się nie dało umyć. No nic, weszliśmy na Placu Krasińskich, a wyszliśmy na ulicy Wareckiej. Oczy wylazły nam na łeb. Ostatni odcinek, to najczęściej już nas wyciągano. Już było bardzo trudno... te parę stopni. Tam ufryzowane panienki, białe kołnierzyki, białe bluzeczki, czyściutkie. Czyściutka kantyna, jedzonko. Nic się nie wali. Co za dziwny kraj...
Później były różne miejsca, gdzie jeszcze się opatrywało rannych. Nie chodziłam już specjalnie na patrole. Było coraz mniej nas walczących. Ale były punkty opatrywania rannych. Na Mokotowskiej chyba, ale to krótko, bo to tu, to tam.
Później mi zadano, [tak] do śmierci będę uważała, głupie pytanie. „Słuchaj, poddajemy się.” „Wiem.” „Chcesz wyjść? Idziesz do niewoli?” Mówię: „Mój Boże Święty, mam szesnaście lat, ale czy sobie wyobrażasz, żeby ktoś z własnej woli poszedł w niewolę? Co za idiota? Nie, kochanie ty moje, skarbie. Idę z ludnością cywilną”. Skombinowałam bardzo nędzne ciuchy, bo sukienka, którą włożyłam 1 sierpnia nie bardzo się już nadawała do czegokolwiek. Zrobiłam sobie z połowy serwety bagaż i idę.
Zawieźli nas do obozu przejściowego w Pruszkowie, tam byłam dwa dni. Spotkałam matkę Marioli Psarskiej, [tej] która powiedziała mi, że jest Powstanie, i z którą poszłam. Ona mi pomogła. Spytała się mnie, z kim chcę wyjeżdżać, bo można było wyjechać. Mówię: „Z chorymi i niezdolnymi do pracy”. To było w dzień. Osiem wagonów, ale to lory do drzewa. Lora do drzewa ma burty krótsze o połowę i nie ma dachu. Jedziemy…
Jedziemy, jakiś czas to trwa. Spokojnie sobie siedzę i w pewnym momencie, o godzinie wpół do pierwszej, jest znów sygnał: „Uciekaj!”. Jak? Co? Już jesteśmy, w kierunku Krakowa jedziemy. „Uciekaj.” Myślę sobie tak: „Kraków to Oświęcim, Oświęcim to komin, komin... to nie chcę”. Dobrze, będę uciekała.
Nie robię się na bohatera, nie było wtedy żadnych SS, było tylko pospolite ruszenie. Pospolite ruszenie to byli mężczyźni w wieku lat sześćdziesięciu, sześćdziesięciu paru. Co prawda mieli karabiny. Zaczęłam się oglądać. Patrzę, siedzą dwie łączniczki z AL-u. Moja matka... do mojej mamy przychodziły łączniczki z AL-u, który łączył AL z AK. Znałam je. Przychodzę i mówię: „Słuchajcie, uciekam. Chcecie ze mną uciekać?”. „Tak.” Jedna miała dwadzieścia sześć, druga trzydzieści parę lat, a ja miałam szesnaście. Mówię: „Dobrze, tylko słowo. Jedno jedyne słowo musicie mi dać, że żadna nie będzie biegła. Bo z biegającymi nie mam nic wspólnego”. I tak zorganizowałam sobie z osiem czy dziesięć osób. Uciekamy? Tak. Proszę bardzo.
Pociąg szedł tak, że trzeba by zwolnić normalny krok, żeby iść z pociągiem równo, tak się wszystko wlokło. Jedna, druga, trzecia... zabierają rzeczy, wychodzą. Z ośmiu wagonów uciekłyśmy tylko my. Ostatnia wykłóciłam się zresztą z Niemcem, który spokojnie i grzecznie... (Zaznaczam, że dotąd uważam, że Niemca najlepiej zadusić. Dusić można bardzo szybko, to jest bardzo elegancko. Ale można też dusić przez godzinę, więc twierdzę, że należy go dusić przez dwie godziny. Przepraszam, jeśli urażam czyjś humanitaryzm albo coś innego.) On spokojnie mówi: „Gdzie idziesz?”, powtarzam szkolną niemczyzną: „Mam tutaj rodzinę i muszę ich odwiedzić”. Już jestem przy burcie, już dwie nogi przez burtę, spokojnym krokiem w stronę lasu. Tamci już idą i ja z tyłu.
Później miałam szczęście, bo przecież nie było żadnej komunikacji kolejowej ani jakiejkolwiek innej w tym momencie a one, ponieważ były z AL-u, więc zrobiły mi uprzejmość, że mnie dowiozły aż do samej Warszawy. Pod Warszawę, gdzie miałam jedyny kontakt z rodziną, z bratem, ciocią.
To było moje, a moja mama zrobiła to, czego bym chyba nie zrobiła, bo wiedząc, że małe dziecko jest tam, gdzie przyszli Ukraińcy, poszła do Ukraińców, a mama dobrze się orientowała, co to oznacza.
Z łańcuchem, który miała na szyi, wróciła do kraju w maju 1945 roku. Bo jak weszła między Ukraińców, to chyba Anioł Stróż... Szesnasto- czy siedemnastoletni Ukrainiec do mamy i z Ukraińcem nieśli ciężko ranną dziewczynkę trzynastolatkę, która im skonała po drodze. On odprowadził mamę aż na Zieleniak, gdzie był punkt zborny wszystkich ludzi z Warszawy, na przykład z Ochoty. Później mama dostała się na roboty do Wrocławia i była w hucie, która produkowała stal na lufy armatnie. To jest najlepsza stal, jaka w ogóle może istnieć.
Później zostali ewakuowani do Czech, a później dwanaście [kobiet] przeprowadziła suchą nogą bez kontaktu z Armią Czerwoną, która to Armia od Łodzi uważała, że
das Reich i tam można robić wszystko, na co ma się ochotę. (A na co mieli ochotę, to doskonale jest nam wszystkim wiadome.) Jeszcze przez wiele lat po wojnie [mama] dostawała listy dziękczynne, że one by same suchą nogą do kraju nie wróciły. Tak było z moją mamą.
Później przebywałam pod Warszawą. Miałam bliską rodzinę ze wspaniałym, bogatym dworem, w którym się obłowili strasznie w czasie okupacji. Byłam [tam] pięć czy sześć dni, później już nie można było. Dwór miał trzydzieści sześć, czterdzieści pokoi, coś takiego. Już nie było dla mnie miejsca, ale na szczęście znalazł się mój wujek, który był wówczas bardzo biednym człowiekiem i zamieszkaliśmy w malutkiej izdebce, gdzie było wszystko: kuchnia, pokój. Tam mieszkałam.
Jednej nocy słyszymy, że chyba się front przerywa. Straszne strzały i wszystko. W pewnym momencie otwierają się drzwi, wchodzi dwunastu chyba i tak jak weszli, tak runęli. Jak runęli, już spali. Później kwaterowali u nas. Nie słyszałam brzydkiego słowa. Nie widziałam pijanego, nie miałam żadnych problemów, żeby się spokojnie rozebrać na noc i położyć do łóżka. Oni przychodzili o dziesiątej. Kiedyś siedemnastolatek się zgłosił w biały dzień, kiedy gotowałam obiad i coś do mnie romantycznie, nie romantycznie... Jak się wzięłam pod boki, jak zaczęłam wyklinać go po białorusku, to on złapał się za głowę i uciekł krzycząc. Jak któryś z nich chciał wypić kieliszek wódki, to stawiał trzech albo czterech, bo nie było wolno. Bo do Łodzi była Polska, a później był
das Reich.
W końcu stycznia, też siedemnastego, weszli i zabrali gruzy Warszawy, a 2 czy 3 lutego już byłam u mojej przełożonej. Przyszłam do panny Goldman i mówię: „Proszę pani, nie mam rodziców, nie mam mieszkania, nie mam pieniędzy i nie mam co jeść. Ale czwartą bym chciała zrobić (chodziło o czwartą gimnazjalną), bo chciałabym małą maturę”. „Kiedy według mnie to wam się od razu duża należy. Przyjeżdżaj. Będziesz mieszkać w klasie, dostaniesz korepetycje i zrobisz sobie [maturę]”. I tak było.
Zaczęliśmy od zbierania wszystkich miejsc do siedzenia, wszystkich stołków, ław, szaf, stołów. Później oczywiście w płaszczach, bo przecież ogrzewanie jakie? Skąd? To było na Filtrowej. I zrobiliśmy czwartą klasę.
- Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie. Jako kresowianka nie mogłam wracać do siebie. Jak przyjechałam do Gdańska nikt o tym [moim udziale w Powstaniu] nie widział. Natomiast bardzo dokładnie opisałam to w ankiecie przy wstępowaniu na studia medyczne. Później zostałam wezwana do trzech bubków, od których śmierdziało UB na trzy metry. Jeden z nich zadał mi pytanie: „Jak pani będzie na studiach, to do jakich organizacji pani będzie należała?”. Mówię: „Na pewno do Bratniej Pomocy”. Można było wtedy zapisać się do Związku Socjalistycznej Młodzieży, coś takiego, ale uważałam, że to będzie zdrada i nie poszłam.
Następnego roku zupełnie przypadkowo wytworzyła się sytuacja, że absolutnie obcy mi człowiek, którego widziałam dokładnie dwa razy w życiu, ułatwił mi wstęp na Akademię, choć znów się oczywiście nie zapisałam, a oni mieli już zaznaczonych tych, których przyjmują. Przez dwa i pół roku drżałam, że mnie wyrzucą, że się nie zapisałam, ale oczywiście znów się nie zapisałam. To jest chyba jasne. No i skończyłam. Pierwszy egzamin zdałam bardzo dobrze, zresztą tak jak i drugi.
- Mam na zakończenie pytanie, czy jakby pani miała znowu szesnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Oczywiście! Zrobiłabym to samo.
Warszawa, 23 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama