Krystyna Burzyńska-Troć
Nazywam się Krystyna Burzyńska-Troć.
- Chciałabym najpierw porozmawiać o pani losach okupacyjnych. Jak pani zapamiętała kampanię wrześniową i Warszawę w latach okupacji?
Bardzo dużo zapamiętałam. Od 1939 roku mieszkałam na ulicy Puławskiej. Mój ojciec pracował w GISZ-u, to znaczy w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych, i tam właśnie były mieszkania służbowe, między Puławską a Rakowiecką jest cały kompleks wojskowy. Tam nas zastała wojna. Byłam z mamą i z siostrą, bo ojciec wyjechał, ponieważ był szoferem adiutanta marszałka, więc jak wszyscy wyjeżdżali na południe, to on z nimi musiał wyjechać. Zostałyśmy we trzy - [ja, mama i siostra cioteczna]. Oczywiście przeżyłyśmy wszystkie bombardowania. Co prawda nasz dom nie został tknięty. Ciężko było, nie było co jeść, ale mama nagromadziła sucharów, więc w jakiś sposób przeżyłyśmy.
Oczywiście [kamienica] i wszystkie wojskowe budynki zostały zajęte przez Niemców, więc wysiedlono nas. Dano nam mieszkanie na Odolańskiej. Bardzo ładne mieszkanie, z tym że wspólne dla dwóch rodzin. My w jednym pokoju, pani z pieskiem w drugim, wspólna kuchnia, łazienka. Tam przez kilka lat żeśmy mieszkały. [W wieku siedmiu lat] zaczęłam chodzić do szkoły, do klasy pierwszej, w drugiej przystąpiłam do komunii świętej. Oczywiście matka moja nie pracowała, a więc było ciężko, nie było co jeść. Ponieważ kwitł handel… Może nie handel, ale przywożono żywność z innych regionów Polski, więc moja rodzina z Łomży, w miarę swoich możliwości, dostarczała nam różnych produktów żywnościowych. Kuzynka, którą bardzo kochałam, Irena – była jakby moją starszą siostrą, bo byłam jedynaczką – chodziła do szkoły pielęgniarskiej, położnych, [przy ulicy Karowej]. Matka moja nie pracowała, zajmowała się oczywiście mną. Kiedy nie było już co jeść, przeprowadzała mnie przez granicę, która była między Generalną Gubernią a Rzeszą – mówię w tym wypadku [o] kierunku [na] Białystok – do Łomży. Tam mieszkała moja babcia, więc przez kilka miesięcy, szczególnie w miesiące letnie, podkarmili mnie, odżywili, i potem mama mnie znowu zabierała do Warszawy.
Mieszkanie, które nam przydzielono, było bardzo ładne i oczywiście się spodobało jakiemuś Niemcowi, więc znowu kazano nam się wyprowadzić, ale teraz już nam nie dano nowego [...]. Należało szukać. Mama znalazła mieszkanie czteropokojowe [na ulicy Złotej 34], dwa pokoje odremontowała i wynajęła. Tam żeśmy mieszkały, tam chodziłam, na Złotej, do szkoły powszechne, [która mieściła się w sąsiednim budynku, zajmując tylko jedno z pięter. Na pozostałych mieszkali lokatorzy. Chorowałam, więc na wakacje zostałam w mieście].
- Proszę powiedzieć, jak wspomina pani Niemców okresu okupacji?
Nie umiem nic na ten temat powiedzieć. Niewiele pamiętam. Wiem, że skądś wracałyśmy z matką, wszyscy uciekali, my też. W bramie leżał zabity żandarm. To widziałam. Przemknęłam po prostu z matką, [jak inni]. [...] pewnego dnia w 1944 roku szłam z matką Marszałkowską i zobaczyłam, że Niemcy przemieszczają się przez most ze strony Pragi w stronę zachodnią. Całe Aleje Jerozolimskie były zajęte samochodami, furmankami. Tak jakby się cofali ze wschodu, tak zresztą i ludzie mówili. To jest moje zetkniecie się z Niemcami. Byłam za mała, żeby cokolwiek [rozumieć i widzieć]…
Moja kuzynka, która mieszkała u nas, miała ogromne perypetie. Wtedy, kiedy mama mnie zaprowadziła do Łomży, ona wstąpiła do organizacji. Miała do dyspozycji mieszkanie i u nas w mieszkaniu odbywały się spotkania akowskie. Miała narzeczonego, który prowadził to wszystko. Tak nierozsądnie się złożyło, że do pustego pokoju, w którym leżała kupka węgla, rzucała wszystkie pety papierosowe. Kiedy gestapo przyszło zrobić rewizję (może i nic by nie było, ale wtedy był ten narzeczony), weszli, zaczęli szukać, obejrzeli, zobaczyli, że tyle papierosów wypalono. Jak to, ona tyle papierosów pali? Oczywiście zabrali ją i jego. Ona była na Pawiaku przez kilka miesięcy, potem została wykupiona i była znowu z nami, natomiast o nim słuch zaginął.
- Jak się odbywało wykupienie z Pawiaka, pamięta pani?
Nie bardzo pamiętam. Ona już była w transporcie, do Niemiec przeznaczona, gdzieś na Pradze, gdzie Wedel. Wiem, że z matką tam chodziłam, i widziałam, że w gmachu [było] bardzo dużo młodych ludzi, którzy do nas machali, ona też. Po prostu przygotowani do transportu. Ona twierdziła, że wykupiła ją organizacja. Matka moja [...], że ona ją wykupiła. Tak że nie wiem w tej chwili, jak to [było. Obie już nie żyją]
- W takim razie przejdźmy do Powstania. Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?
[Powstanie zaskoczyło nas]. Przyszła do nas ze Starego Miasta [tego dnia] mamy koleżanka. Siedziały przy stole, rozmawiały, była również moja siostra cioteczna, bo nie miała wtedy dyżuru w szpitalu. Padał drobny deszczyk. To była gdzieś godzina piąta po południu. Było słychać pykanie: pyk-pyk, pyk-pyk. Co to takiego? Nikt nie wiedział. Więc ja, ciekawa, pobiegłam na dół. Patrzę, stoi gromada ludzi w bramie i mówią: „Powstanie, Powstanie!”. Widzę już przemykające młode dziewczyny z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawach. Pobiegłam na górę i mówię: „Powstanie, Powstanie!”. Nie pamiętam reakcji mojej matki. W każdym razie kazałam sobie uszyć taką opaskę, też założyłam i paradowałam z opaską. Ta pani była u nas kilka dni, bo nie mogła przejść na Starówkę. Tyle pamiętam. Deszcz padał, drobny deszczyk padał. To był pierwszy dzień.
- Cały okres Powstania spędziła pani na Złotej?
Tak, cały czas byłyśmy na Złotej. Na górze mieszkałyśmy, na trzecim piętrze. Właściwie to się nic na Złotej nie działo oprócz tego, że zbudowano barykady. Nic się nie działo złego. Od czasu do czasu jakieś pociski przelatywały. Dopiero gdzieś we wrześniu zaczęło się bombardowanie [lotnicze i uderzenia pocisków], szczególnie „krowy”, które tak ryczały… Moja kuzynka mieszkała na górze, a my – ja z mamą – przeprowadziłyśmy się do piwnicy. W piwnicy było bardzo wesoło, muszę powiedzieć, bo wszystkie piwnice były zajęte, a my, dzieciaki, [biegałyśmy] od piwnicy do piwnicy. Starsze panie nam opowiadały różne historie, różne bajki. Tam się spało. Dopiero jak pocisk „krowy” rozbił klatkę schodową [i część mieszkania], kuzynka też zeszła do piwnicy i już we trzy tam żeśmy spały. [Węgiel ułożono równo, na to materace z łóżek, pościel. Było całkiem wygodnie]
Były momenty bardzo tragiczne. Jak w pobliżu uderzyła bomba, [tamten] dom się rozleciał, [a u nas] wszystkie lufty – tak się to chyba nazywa – piecowe w piwnicy się otworzyły. Wyszliśmy z tego czarni. Ponieważ wszystkie piwnice zostały poprzebijane, tak że można było [przejść] z jednej strony ulicy na drugą [...], to się okazało, że [jesteśmy po przeciwnej stronie]. Nie umiem powiedzieć, jak to było, ale podwórka miały mury poprzebijane, tak że można było się z jednej ulicy [dostać na drugą na przykład ze Złotej na Sienną]. Czasami chodziłam, jak było spokojnie… Po wodę żeśmy chodziły do leja dużego, który bomba wybiła [na środku jezdni]. [Pamiętam], że kiedyś mnie matka wystroiła i na mszę żeśmy szły, ale nie doszłyśmy, bo zaczęła się strzelanina i prędko, prędko z powrotem do piwnicy.
W zasadzie można by powiedzieć, że był spokój do chwili, kiedy powstańcy ze Starówki do nas przyszli. Śmierdzieli strasznie – przepraszam, że tak się wyrażę – bo szli kanałami, ale ja nie wiedziałam, dlaczego. Myli się w beczkach z wodą [stojących n podwórzu], spali na górze, w mieszkaniach, które troszkę już były naruszone przez bomby. O tyle było dobrze w tym mieszkaniu, [że] frontowe części kamienic miały dwa wejścia, to znaczy główne wejście i kuchenne [dla służby]. Główne było rozbite, natomiast kuchennym można było chodzić.
Co myśmy jedli? Nie było co jeść i nie wiem, jakby to było dalej, gdyby w czasie wybuchu nie otworzyły się szafki, które znajdowały się na klatce schodowej [w] części kuchennej. Co się okazało? Była mąka, kasza, fasola, budynie były nawet. Boże, dla nas to było coś fantastycznego! Myśmy do końca Powstania miały co jeść, to się gotowało. Gdzie się gotowało? Oprócz piwnic były tak zwane sutereny. Jedna była przy naszej piwnicy i tam wszyscy gotowali. Największym moim zmartwieniem było upilnowanie ukochanego kota, bo ludzie łakomym wzrokiem patrzyli na koty. Psów nie było już, a kotów trzeba było pilnować. W jakim celu, wiadomo. Upilnowałam go.
- Czy rozmawiała pani z powstańcami?
Nie, tylko ich widziałam. Byli dwa dni i odeszli. Nie wiem gdzie, ale odeszli. Wtedy właśnie zaczęło się dziać niedobrze u nas. Zaczęli nas bombardować, zaczęły pociski uderzać. Jak pociski leciały, to całe serie, więc myśmy wszyscy się modlili. Głośno wszyscy, chórem się modlili. Tylko czekaliśmy: będzie wybuch czy niewybuch, bo i takich było bardzo dużo.
- Kiedy państwo zostali usunięci ze Złotej przez Niemców?
Myśmy wyszli z tego domu 6 października, to znaczy już po kapitulacji. Nawet przypominam sobie Niemców, którzy z kanistrami dużymi na plecach – z miotaczami ognia – podpalali kamienice przed nami. Już prawie do naszej dochodzili, kiedy myśmy wyszły.
- Jakie były nastroje związane z kapitulacją?
Nie umiem powiedzieć. Mogę tylko powiedzieć, co żeśmy ze sobą zabrały. Malutkie walizeczki. Ja zostałam ubrana w futro dorosłej osoby. Obcięto dół, obcięto rękawy, przepasano mnie paskiem. Dobrze, bo miałam dużą „zapazuchę”, można powiedzieć, tam wsadziłam kota. Mama oczywiście nie chciała, żebym go wzięła, ale nie mogłam zostawić swojego ulubieńca. Ubraliśmy się jak na zimę, bo to był październik, co prawda ciepły, bardzo ciepły dzień. Niestety butów nie miałam, co się potem dało we znaki w zimę. Miałam gumowe buciczki, kaloszki. Mimo wielu skarpet nie chroniły moich nóg przed odmrożeniem.
Gdzie myśmy poszli? [Tam, gdzie wszyscy mieszkańcy Śródmieścia]. Złotą w stronę Żelaznej, przez wiadukt, Alejami Jerozolimskimi, przez plac Narutowicza (tam, przy kościele, widziałam kilka spalonych ciał kobiet, [poznałam, że] to były kobiety, bo nogi miały częściowo niespalone), ulicą Kopińską do Dworca Zachodniego. Tam już był tłum. Jak ulicą się szło, to nie było tego widać, [a] tam był tłum. Co ludzie robili? Proszę sobie wyobrazić: gotowali. Wszyscy gotowali. Musiało to już być przedtem, bo i cegły były i jakieś drewienka były, a ponieważ tam były ogródki działkowe, więc pomidory, kartofle. Pomidory zielone oczywiście. Wszyscy rzucili się na to, bo przecież przez trzy miesiące nie widzieliśmy ani kartofli, ani pomidora, ani marchewki, nic. Niestety, zanim to się wszystko ugotowało, kazali nam już wsiadać do wagonów [i niczego nie spróbowałyśmy, trzeba było wylać i zabrać garnek]. Wagony były towarowe, odkryte, tak że mogłam co nieco zaobserwować. A co mi się rzuciło w oczy, to ogromne działo, które stało we Włochach na platformie, prawdopodobnie ostrzeliwujące wcześniej Warszawę, [może „krowa” albo „gruba Berta”]
Gdzieś nas zawieźli. Nie wiem, czy to był Ursus, czy to był Pruszków, nie umiem sobie tego w tej chwili uprzytomnić. To była bardzo duża hala fabryczna. Tam nas dzielono na młodych i starych, i tych z dziećmi. Ponieważ moja kuzynka była młodą osobą, dwudziestoczteroletnią, więc trzeba było ją jakoś przeprowadzić. Użyto do tego mnie. Miałam przeprowadzić ją, a potem miałam przeprowadzić moją matkę. Tak też się stało. Z kotem… Przy plecaku miałam jakiś garnczek przywiązany, który się bimbał cały czas. Przeprowadziłam moją kuzynkę jako osobę z dzieckiem. Od razu tam znalazła rodzinę, w której była gromada dzieci, inne dziecko sobie przysposobiła. Oczywiście to wszystko nie było tak szybciutko. Matka moja miała wyjść i szukać mnie, że [niby] się zgubiłam w tłumie, że zginęłam. Zmieniono mi czapkę, zabrano kota, garnczek odczepiono. Wyszłam, ale podobno miny nie miałam takiej, że płaczę, bo matka mi zginęła. A moja matka wyszła za wcześnie i już ją przytrzymali. Tam było dwóch Niemców i tłumaczka. [Matka] musiała się gęsto tłumaczyć, że dziecko jej się zgubiło. Zobaczyła, że idę: „O! Idzie moja córeczka! Idzie moja córeczka!”. Udali pewnie, że wierzą w to wszystko, bo na pewno poznali, że to ta sama dziewczynka. Przeprowadziłam w ten sposób matkę i kuzynka nie została oddzielona od nas, tylko [została] ze starszymi [matkami] i z dziećmi.
- Pamięta pani, co było do jedzenia w obozie i gdzie się spało?
Chyba miałyśmy tylko to, co [wzięliśmy] z sobą, bo nic nam nie dawano. Spaliśmy w jakiejś opuszczonej hali fabrycznej. Nie było żadnych maszyn, ale [stały] siatki, które dzieliły [ją] na części. Ludzie te siatki poodkręcali i leżały, jakby materace i na tym żeśmy spali.
- Później Niemcy zaprowadzili was do wagonów?
Tak. Nie wiem, czy byliśmy tam jeden dzień, dwa dni, nie umiem tego powiedzieć. Znowu nas załadowano do wagonów. To też były odkryte wagony towarowe. Gdzieś nas wieziono. Musiało być późne popołudnie, zmierzch. Oczywiście ludzie się zastanawiali, gdzie nas wiozą: do obozu, tam, siam, nie wiadomo. Kiedy już było ciemno, pociąg się zatrzymał. Widocznie dorosłe osoby rozmawiały wcześniej, żeby uciec. W każdym razie ta młoda [kuzynka] wyskoczyła, mama mnie podała i sama [też] wyskoczyła. Żeśmy pobiegły pod nasyp kolejowy. Okazało się, że pociąg stoi pod semaforem, pod Skierniewicami. Zostałyśmy za nasypem dość długo. Za jakiś czas jechał parowóz i widocznie jechali w nim Niemcy, bo świecili latarkami. Widocznie spodziewali się, że ludzie uciekają i szukali ich. [Po] jakimś czasie któraś z pań wyszła rozejrzeć się po okolicy. Okazało się, że jesteśmy przy domu dróżnika. Weszła do środka, a tam już był tłum ludzi, nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Kiedy matka mnie tam zaprowadziła, to zobaczyłam, że pokotem ludzie [śpią] na podłodze, na łóżkach, wszędzie gdzie tylko było możliwe, leżeli. Mnie do jakiegoś łóżka, do jakiejś pani wsadzono i tam zasnęłam.
Byliśmy tam chyba najdłużej ze wszystkich uciekinierów. Nie wiem, czy tydzień, czy dwa. Prawdopodobnie zainteresowała się nami gmina albo moja mama jakieś starania robiła, żeby nas gdzieś ulokowano. Dostaliśmy furmankę i zawieziono nas do wsi Bednary. To jest gmina Korabiewice. Tam pokazano nam kilka chałup, w których mogłyśmy być zakwaterowane. Mama wybrała jedną, na samym skraju. Była w najlepszym stanie. To było u kowalów. To znaczy, kowala nie było, bo już zmarł, ale była jego żona, córka (oczywiście też już starsza pani, a w każdym razie w średnim wieku), i dwoje dzieci z Warszawy, rodzina. Dostałyśmy pokój, w którym dwa łóżka stały, stół, na którym ustawiony był ołtarzyk. Nie bardzo chętnie nas panie przyjęły, widać było, że żal im tej izby. Podłoga była biała. [...] Zostawiono nam [dwa łóżka]… Czy był – nie pamiętam – piecyk… koza tak zwana, na którym żeśmy gotowały. [W Bednarach] zastało nas wyzwolenie. Z tym, że kuzynka moja, ponieważ była pielęgniarką, udała się do Żyrardowa – nie było środka lokomocji, tylko pieszo [poszła] – i zatrudniła się w szpitalu. Tam pracowała jako pielęgniarka. Nawet byłam kilka razy u niej, to nie było tak daleko.
- Jak wyglądało mieszkanie na wsi, czy było co jeść, czy było ciężko?
Nie wiem, jak to było, ale nie głodowałyśmy. Jeżeli sobie przypominam, to sąsiedzi pań gospodyń nam pomagali, [nie one] . Widziałam, na przykład, pierwszy raz w życiu, jak kapustę kiszoną się robi. Bardzo mnie to zainteresowało, bo pani umyła nogi, weszła w beczkę i deptała. Co prawda moja mama nigdy tej kapusty nie chciała. Zaprzyjaźniłam się z dziećmi [gospodarzy], przesiadywałam tam. Dziecko do dziecka ciągnie, a ja nudziłam się. Nie umiem powiedzieć, skąd brałyśmy jedzenie, jak to wszystko wyglądało. Byłam raz na zabawie, która urządzili partyzanci we wsi. Moja kuzynka była młodą panną, więc młodzi chłopcy się nią zainteresowali, miała nawet wielbiciela i została zaproszona na zabawę. Przy okazji i ja popatrzyłam troszkę.
Chyba w sąsiednim domu, tam było kilkanaście osób. [Tańczyli przy muzyce z patefonu (?), może ktoś grał na harmonii (?)].
- Czy miała pani jeszcze jakiś kontakt z partyzantami?
Nie, [...]. Nie wiem, czy oni nam troszkę nie pomagali, nie umiem na ten temat nic powiedzieć. Matka mnie chroniła przed wszelkimi kontaktami, które były, według niej, niepożądane dla dziecka. Lepiej było, jak mniej wiedziałam.
- Czy na tej wsi byli też jacyś inni ludzie z Warszawy?
Wydaje mi się, że nie było innych. Nie miałyśmy takich kontaktów. Wieś była wzdłuż drogi rozciągnięta.
Jeszcze muszę powiedzieć, że do szkoły tam chodziłam i to daleko, kilka kilometrów. Mróz trzaskający, a ja, tak jak powiedziałam: gumowe buciczki, pantofelki, ze dwie pary skarpet. Zawieja, śnieg, ja po polach. Nie wiem, że mnie matka puściła, dziwię się. Ja bym swojego dziecka tak nie puściła. Właśnie wtedy odmroziłam sobie [stopy]. Ale byłam tam uważana jako miejska dziewczyna. Dużo umiałam, ładnie czytałam. Ale to tylko trochę trwało, kilka miesięcy, póki mrozy nie nastały. Może ze dwa miesiące chodziłam.
- Jak wyglądały lekcje w takiej szkole, czy było dużo dzieci?
Nie, nie było dużo dzieci, bo to była zima i ludzie nie posyłali [...]… Wydaje mi się, że to była szkoła składająca się z kilku klas, to znaczy kilkoro dzieci było w klasie drugiej, [w] trzeciej kilkoro i tak dalej. Takie klasy kiedyś były - [łączone].
Jeden nauczyciel [...]. Tym zadawał to, a tym zadawał tamto i wszyscy jednocześnie [coś pisali, liczyli oczywiście na poziomie swojej klasy]. Niewiele więcej pamiętam z tych czasów.
- Przejdźmy do wyzwolenia. Jak pani zapamiętała Rosjan?
Było popołudnie, właściwie to wieczór. Ogromny huk. Co się dzieje? A wcześniej, w ciągu dnia, latały nad nami samoloty. Nie wiedzieliśmy, czyje to samoloty, to znaczy, ja nie wiedziałam, ale być może, że to były jakieś walki powietrzne. Trudno powiedzieć. W każdym razie samoloty na niebie były. Potem ten warkot. Co to takiego? Daleko, daleko, a kiedy się przybliżyli, przez pola przejechali, to się okazało, że to są czołgi [radzieckie]. Czołgi, pełno wojska. W całej wsi wszystkie chałupy zajęli, nasz pokój też zajęli, spali pokotem na podłodze, jeden przy drugim. Na drugi dzień rano zniknęli To trwało przez kilka dni: przyjeżdżali i odjeżdżali. Widocznie szli w kierunku Warszawy.
- Mama pozwoliła pani zamienić parę słów z jakimś Rosjaninem?
Nie, absolutnie nie było o tym mowy. Byłam wystraszona. Zresztą to były tak ciężkie czasy! Nie chcę obmawiać Rosjan. Każdy się ich bał. Przecież to młodzi ludzie, młodzi mężczyźni, trzeba było chronić się przed nimi. Nie mówię, że dzieci, ale kobiety musiały się chronić.[...] Może moją matkę raz widziałam rozmawiającą z oficerem.
- Długo potem jeszcze byłyście na wsi?
Nie umiem określić czasu. Moja kuzynka od razu poszła do Warszawy. I co się okazało? Że piwnica, w której zostały zamurowane cenne przedmioty, cenne rzeczy (nie tylko nasze, ale i innych mieszkańców), została rozbita, splądrowana. Nic nie było, kompletnie nic, moje łóżeczko tylko tam stało. Dom oczywiście był zniszczony, tylko suterena, w której gotowałyśmy, była nietknięta. Nie było do czego wracać, dosłownie. Po jakimś czasie, matka prawdopodobnie skontaktowała się z rodziną w Falenicy i rodzina zgodziła się mnie przyjąć. Mama mnie tam zawiozła towarowym pociągiem, w którym jechało bardzo dużo ludzi. Tam byłam przez całą wiosnę… chyba styczeń, luty, marzec… u krewnych, którzy udzielili nam gościny. Matka z kuzynką natomiast jeździły i chyba szukały na zachodzie, we Wrocławiu], mieszkania, ale nie zdecydowały się na żadne.
Kiedy można było podróżować, matka mnie zabrała. Dowiedziała się, że jedzie do Małkini lokomotywa. Na lokomotywę mnie władowała, na wierzch. Nie potrafię określić budowy [lokomotywy], w każdym razie było takie miejsce - [ławeczka], gdzie można było siedzieć. Tam siedziało bardzo dużo osób, jedna przy drugiej, między innymi ja z matką. Kiedy motorniczy zorientował się, że jest kobieta z dzieckiem, zatrzymał się i wziął nas do środka. Jak żeśmy stamtąd w Małkini wysiadły, to byłyśmy tak czarne jak górnicy, bo [do paleniska dosypywano węgiel] i kopciło się strasznie, ale byłyśmy szczęśliwe, że jesteśmy już bliżej Łomży. Spodziewałyśmy się, że babcia nas przyjmie i tak się stało, babcia nas przyjęła.
- Później już mieszkały panie w Łomży?
Tak, mieszkałam w Łomży, ponieważ matka doszła do wniosku, że ojciec, jeżeli będzie nas szukał, to właśnie tam. Rzeczywiście znalazł nas. Wrócił z Anglii. Jak to się wszystko skończyło, już wolałabym dalej nie mówić. W każdym razie [w Łomży chodziłam do szkoły powszechnej i potem do] liceum. Na studia wyjechałam i od tej pory jestem w Warszawie.
- Jakie były losy pani ojca w czasie wojny?
Nie bardzo się tym interesowałam. Pewnie nie dorosłam jeszcze wtedy do tego. Poza tym ojciec się nie chwalił, ponieważ to był taki czas, że nie wolno było się chwalić, bo zaraz aresztowali i wsadzali do więzienia. Przecież z Anglii przyjechał. Ale z tego, co mi wiadomo, to był w niemieckiej niewoli, potem był w Afryce kucharzem. Mówił, że musiał barana dzielić, jednego barana na niezliczoną ilość porcji. Jak to się [...] stało, że się znalazł w Anglii, w polskim wojsku, nie umiem powiedzieć. Mówię: żałuję, że się tego nie dowiedziałam, ale byłam za młoda i niestety [czasy stalinowskie]…
- Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać? Czy nasuwa się jakieś wspomnienie z okresu wojny, wysiedlenia z Warszawy?
Że było bardzo ciężko, bardzo. Wszyscy starali się sobie pomagać, ale różnie to było. Przede wszystkim chodziło o to, żeby przeżyć. Za mała byłam. To, co powiedziałam, utkwiło mi w pamięci, ale za mała byłam, żebym pewne rzeczy pojęła. Powstanie, kiedy nie stykałam się z ludźmi zabitymi, rannymi, nie robiło na mnie takiego wrażenia. Oczywiście moja kuzynka i matka przeżyły to inaczej niż ja.
- Czy kuzynka brała czynny udział w Powstaniu?
Na początku tak, ale została ranna w łokieć… Odbierała porody. Dużo dzieci się rodziło, była bardzo potrzebna i bardzo poszukiwana, tak że przydała się na miejscu, jako cywil.
- Ostatnie pytanie: co się stało z kotem?
Kot był cały czas ze mną. Trzymałam go, nie puściłam. Piękny kot, rudy kot, ukochany kot. Był jeszcze kilka lat ze mną u mojej babci, a ponieważ biegał, [gdzie chciał], więc jakaś choroba go dopadła i niestety… Do kuzynki przychodził oficer, a nie było żadnej innej możliwości, więc zastrzelił go. Oczywiście wtedy byłam w szkole. Mama wiedziała, że nie pozwoliłabym na to. Bardzo płakałam, ustroiłam grobek, jak to dziecko.
- Czyli kot przeżył z panią Powstanie?
Tak, przeżył Powstanie. Ciekawa sprawa. Kiedy nam klatkę schodową „krowa” rozwaliła, kot był na górze. Kuzynka weszła na drugie piętro i wołała: „Kici-kici, kici-kici!”. Widziała go, że tam jest, ale nie chciał, nie wiedział, jak zejść. Oczywiście wpadłam w rozpacz. Jak to?! Mój kot zginie?! Proszę sobie wyobrazić, że w nocy idzie po mnie jakaś kula kurzu, pyłu i mruczy. Okazuje się, że zszedł i odnalazł mnie w piwnicy, a to była piwnica jedna z ostatnich. To było ogromne szczęście. Wszyscy się cieszyli: mama i ja, i siostra. Tak że nie mogłam go zostawić.
Warszawa, 20 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus