Andrzej Borowski

Archiwum Historii Mówionej

Andrzej Borowski, urodzony 16 września 1937 roku w Warszawie. Zawsze podkreślam, że jestem tylko urodzony w [Warszawie], bo natychmiast po urodzeniu mnie moja matka wyjechała na Wileńszczyznę do mojego dziadka, do majątku Czerwiaki, który leżał tuż przy granicy sowieckiej i moja historia łączy się potem z faktem powrotu do Wileńszczyzny.

  • Czym przed wojną zajmowali się pana rodzice?

Mój ojciec był synem dosyć bogatego ziemianina wileńskiego Ignacego Borowskiego, ale kończył szkołę jezuitów w Chyrowie, a potem Wyższą Szkołę Handlową w Warszawie i był – jak Niemcy potem pisali w dokumentach – z wykształcenia handlowcem. Tuż przed wojną był radcą Najwyższej Izby Kontroli Państwa, co dla młodego człowieka było dosyć wysokim stanowiskiem, ale ze względu na wykształcenie i poziom jaki reprezentował, widocznie nadawał się do tego stanowiska. Mama miała maturę, którą zdawała u sióstr nazaretanek w Wilnie i – jak to panienki z dobrego domu – wtedy na tym pozostała. W chwili wybuchu wojny opiekowała się mną i moją siostrą. Ojciec pracował, a oprócz tego, ponieważ bardzo lubił sztukę, zajmował się doradztwem urządzania ambasad, a poza tym administrował domem, w którym obecnie mieści się Ministerstwo Sprawiedliwości. To był dom w Alejach Ujazdowskich przy placu Na Rozdrożu. Dom należał do naszego kuzyna Bohdanowicza i były tam tylko apartamenty, które były wynajmowane obcokrajowcom. Mówię o tym dlatego, że to był potem dosyć ważny element w historii naszej i ojca, dlatego że jednym z wynajmujących był attache handlowy ambasady niemieckiej, pan Baum, który potem miał niejaki udział w wydobywaniu ojca z Auschwitz.
Ciekawostka – tuż przed rozpoczęciem wojny pan Baum przyszedł do mojego ojca (przyjaźnili się, nie było wtedy powodów do animozji) i powiedział: „Panie Borowski, wyjeżdżam do Berlina, ale my tu wkrótce będziemy, proszę zaopiekować się moim mieszkaniem”. Rozmowa była krótka, ojciec jeszcze nie bardzo wiedział, o co chodzi. [Niemiec] wyjechał, ojciec rzeczywiście opiekował się tym mieszkaniem. Jak wrócił [Baum], to po pewnym czasie okazało się, że jest jak gdyby ministrem do spraw specjalnych przy rządzie Franka w Krakowie. W chwili kiedy mojego ojca aresztowano i zabrano do Oświęcimia, to moja mama była z wizytą u pana Bauma w Krakowie, ale wtedy powiedział, że nie może nic zrobić, bo to jest w gestii gestapo. I właściwie do dziś nie wiadomo jaki i czy brał w tym udział. Koniec był taki, że ojciec wyszedł z Oświęcimia – do dzisiaj właściwie nie wiemy dlaczego. Potem wiąże się to ściśle ze sprawami Powstania Warszawskiego, bo wychodzący z Oświęcimia – jak zresztą profesor Bartoszewski – wszyscy podpisywali zobowiązanie, że nie ujawnią tego, co widzieli w Oświęcimiu i drugi fakt – bardzo ważny – że nigdy nie wystąpią zbrojnie przeciwko Rzeszy niemieckiej. W związku z tym mój ojciec nigdy nie pozwalał fotografować się w czasie Powstania. Zdjęcia otrzymaliśmy kilkadziesiąt lat po Powstaniu z Muzeum Sikorskiego z Londynu. Przypadkowo te zdjęcia odkryła nasza kuzynka, która pracowała jako wolontariuszka przy segregacji starych klisz i zdjęć niemieckich. Na zdjęciu poznała [mojego] ojca, stąd jestem w posiadaniu dosyć niezwykłego dokumentu. Na zdjęciu widać mojego ojca, moją matkę, siostrę, mnie – to wszystko w dniu wyjścia do niewoli przed Politechniką Warszawską, bo tylko w tym miejscu byliśmy razem. Na jednym ze zdjęć jest też przyjaciółka mojej mamy, pani Maria Lothowa, później żona ambasadora Trąmpczyńskiego. Podczas okupacji i podczas Powstania była sekretarką w sztabie Powstania i na jednym ze zdjęć jest razem z nami.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny, wrzesień 1939?Okres okupacji?

Nie pamiętam wybuchu wojny. Mogę powiedzieć, że była to sytuacja, która bardzo rzutowała na moje przyszłe życie (zresztą całej rodziny). W majątku mojego dziadka, mieszkaliśmy w byłej strażnicy KOP-u (Korpusu Ochrony Pogranicza), to był drewniany dom (mam zdjęcie). Strażnica była nad rzeczką Graniczną. 17 września 1939 roku o godzinie piątej rano – to opowiadała moja ciocia – przez rzeczkę przeszli w bród rosyjscy żołnierze i nas zagarnęli. Dziadek pozostawił przed strażnicą budkę pomalowaną w biało-czerwone pasy – dla mnie do zabawy. [Rosjanie] mieli dosyć dobry wywiad, ale prawdopodobnie akurat ta jednostka nie była dobrze zorientowana. Zagarnęli nas, z bagnetami wygarnęli nas z domu. Moja ciocia, która mówiła po rosyjsku, zaczęła rozmawiać z oficerem prowadzącym, który powiedział: Nie wałnujties – nie bójcie się – my z dietmi, z żenszczinami nie wojujem. Prawdopodobnie to była wszystko kwestia minut, bo mały chłopiec białoruski, który posługiwał mojej mamie, uciekł ze strażnicy przez krzaki do dworu (dwór mieścił się kilkaset metrów dalej) i dał znać, że weszli Rosjanie. W tym momencie mój dziadek, który bardzo dużo polował i w domu było bardzo dużo broni, uzbroił szybko ludzi, którzy tam byli – Polaków i Białorusinów. W momencie kiedy piechota podeszła pod dwór, dostała się pod silny ogień broni myśliwskiej (było dużo Winchesterów). [Rosjanie] się cofnęli. Ten moment zadecydował o naszym przyszłym życiu, dlatego że [Rosjanie] cofnęli się po posiłki i tak długo ich nie było, że chłopi zdążyli podstawić wozy; był jeden samochód, my [jechaliśmy] samochodem i uciekliśmy do Wilejki. Dwory całej mojej rodziny – Borowskich – rozciągały się wzdłuż całej granicy radzieckiej. Rodzina była bardzo rozbudowana i jak widać na mapie, to całe pobrzeże, od góry do dołu, na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów były dwory rodziny. Dziadek miał sześciu braci, z drugiej strony było jeszcze pięciu, więc towarzystwa było dużo. Wszyscy albo wylądowali na Syberii, albo z miejsca zostali rozstrzelani. My uciekliśmy. To był początek wojny. Naturalnie nie pamiętam tego, wiem to z opowiadań mamy i z opowiadań cioci.
Potem też były kuriozalne historie – okazało się, że pakt Ribbentrop-Mołotow uratował nas jako rodzinę, dlatego że była tam klauzula o łączeniu rodzin. Mój ojciec był w Warszawie, pracował jako radca Najwyższej Izby Kontroli Państwa, w związku z tym na tej zasadzie (nie pamiętam, czy to ojciec występował, czy zgłosiła tu mama) mama, ciotka, nas dwoje, dziadkowie – wszyscy zostaliśmy odstawieni na dworzec w Wilnie. Był podstawiony specjalny pociąg (nie wiem, czy niemiecki, czy rosyjski – prawdopodobnie niemiecki) i wszystkie rodziny, które na jakiejś zasadzie mogły opuścić teren zajęty przez Sowietów, wyjechały do Warszawy.
Po drodze były bardzo ciekawe momenty, bo Rosjanie rabowali ludność cywilną – jeszcze na peronie. Moja mama miała szkatułkę z biżuterią. Zorientowały się, że Rosjanie to zabiorą. Moja ciocia była wtedy maturzystką, zdawała maturę z niemieckiego (też u nazaretanek). Dzisiaj też jak zdaje się maturę z języka, to już jakoś nim się operuje. Ciocia, młoda dziewczyna, przeskoczyła między wagonami na niemiecką stronę peronu i oddała niemieckiemu majorowi szkatułkę, do której mama włożyła karteczkę z warszawskim adresem. Major znikł i szkatułka znikła. W rok po rozpoczęciu wojny – już byliśmy w Warszawie, już była ciemna okupacja – dzwonek do drzwi, melduje się niemiecki żołnierz, gefrejter i pyta się: „Czy tu mieszka pani Borowska?”. Mama mówi: „Owszem”. – „Pan generał chciał z panią mówić”. Wchodzi niemiecki generał, z czerwonym lampasem na [spodniach] i mówi: „Czy pani Borowska?”. W tej chwili z drugiego pomieszczenia wyszła ciocia. Poznał ciocię, bo tam się [zetknęli]. Oddał całą biżuterię. To był Prusak. Przeprosił bardzo, że nie mógł tego zrobić od razu, ale był odwołany rozkazem do Francji. A biżuteria i tak powędrowała do Niemców, w ramach starań o wyciągnięcie ojca z Oświęcimia. Taki był początek wojny.

  • Proszę powiedzieć o działaniach ojca – opowiadał pan, że ojciec był w konspiracji.

Mój ojciec był dosyć specyficzną postacią, bo był znany w kręgach warszawskich, miał bardzo dużo znajomych, był niesamowitym gadułą. Był członkiem korporacji – przed wojną w tej korporacji było dużo ludzi z wyższych sfer. W czasie okupacji już od samego początku ojciec był wciągnięty do [konspiracji] (mam zresztą dokumenty – zeznawali świadkowie). Od samego początku ojciec ze swoim przyjacielem przede wszystkim mieli dostęp do olbrzymiego składu papieru i udostępnili papier do drukarni podziemnych. W tej chwili nie podam nazwisk, ale w każdym razie na zeznaniach, które potem były podawane przez świadków, wszystkie sprawy są udokumentowane…
Finałem tego był fakt, że jednak władze podziemne zdecydowały, że zamieszkał u nas generał „Monter” – Antoni Chruściel. Jak długo mieszkał – tego nie wiem, [ale] ten fakt bardzo zaciążył na naszych losach. Jak powszechnie wiadomo w tym czasie nikt nie afiszował się tym, że tu jest kwatera, wszystko odbywało się w najgłębszej tajemnicy. Generał Chruściel chodził w kapeluszu dosyć naciągniętym na czoło i dozorca przypuszczał, że to są Żydzi, których ojciec ukrywa. Dał znać na gestapo. W nocy przyszło gestapo, wyciągnęli wszystkich. Był generał „Monter”, była łączniczka (to była chyba nawet jego żona), była radiostacja, w kredensie w mieszkaniu była broń (w podwójnej szufladzie). Wszystkich ustawili, wszystkich wylegitymowali. Metodą niemiecką sprawdzili, że to nie Żydzi. Ojciec znał niemiecki, był bardzo porywczy i zaczął stawiać się Niemcom. Opowiadał mi potem, że sytuacja była tego rodzaju, że ojciec miał przygotowaną drogę ucieczki. To wszystko działo się na ulicy 6 Sierpnia. Mieszkanie było bardzo rozległe i miało dwa wejścia: frontowe od eleganckiej klatki schodowej i drugie wejście – kuchenne. Ale ojciec przecież wiedział, kto to jest „Monter”, i doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli ucieknie, to sprowokuje tym Niemców do działania w sensie aresztowania tych ludzi, którzy są. Jednym słowem oddał się [w ręce Niemców] bez żadnych problemów. Zabrali ojca na Szucha, potem był na Pawiaku i w końcu wylądował w Oświęcimiu z numerem 10 008.
W międzyczasie była jeszcze bardzo ważna sprawa – taka, o której moja mama nie wiedziała. Ojciec wraz ze swoim przyjacielem woził broń ze zrzutów z Gór Świętokrzyskich do Warszawy. Przywoził broń do Warszawy i magazynował u nas w mieszkaniu, o czym naturalnie moja mama nie wiedziała. W związku z tym była jedna scenka. Chodzili inkasenci [pobierający opłaty] za elektryczność. Mama zaprosiła inkasenta do gabinetu ojca, siadła za biurkiem, otworzyła szufladę, a szufladzie na samym wierzchu leżał Sten. Mama zbaraniała, inkasent też zbaraniał, bo zobaczył to. Mama załatwiła z nim co trzeba, ale potem drżała, jakie będą reperkusje. Nic nie było, inkasent był prawdopodobnie swój człowiek.
Drugi, może humorystyczny moment – jak ojciec woził broń. Ojciec woził broń w workach z mąką. Pomagierzy przynosili do domu worki z mąką, była wielka spiżarnia, składali worki, potem je gdzieś wynosili. Jeden worek został, a mamie zało mąki. Poszła z wielką miską, otworzyła worek, nabrała mąki. Mąka okazała się bardzo ciężka. Po wysypaniu na stolnicę okazało się, że w tej mące są dwa piękne granaty obronne. Taka była konspiracyjna działalność ojca. Efekt był taki, że tej broni tyle przywiózł – zresztą potem skupował broń też własnym sumptem – że tak jak napisał w swoim zeznaniu dowódca ojca (w obozie w Lubece), ojciec swoim sumptem uzbroił cały pluton i potem tenże pluton wyprowadzał do pierwszej akcji na Polu Mokotowskim, która zresztą zakończyła się bardzo krwawo. Ojciec kończył SGH, nie miał żadnego wojskowego wykształcenia, ale miał olbrzymi zapał bojowy. Całą okupację na przykład chodził z Parabellum P-38 za paskiem, nigdy niczego się nie bał i w ogóle zachowywał się w sposób zupełnie, powiedziałbym, momentami nieodpowiedzialny. Ale ocalał.

  • Co się z nim działo w czasie Powstania?

Powstanie Warszawskie zastało nas w naszym domu, w naszym mieszkaniu na ulicy Wspólnej (nie pamiętam, jaki to był numer – Wspólna przy Emilii Plater, vis-à-vis kościoła świętej Barbary). To były momenty, które przede wszystkim pamiętam. Pamiętam, bo o godzinie piątej bawiłem się z dziećmi na ulicy i pierwsze strzały padły z niemieckiego budynku Frontstellung – to było dowództwo frontu wschodniego, mieściło się na drugim narożniku Emilii Plater i Wspólnej. Dozorca zgarnął nas wszystkich do siebie do mieszkania. Myśmy siedzieli tam prawdopodobnie kilkadziesiąt minut i był moment, który bardzo zapamiętałem – to pierwszy, tragiczny moment. Przez Wspólną przebiegała łączniczka i dostała się pod ogień ciężkiego karabinu maszynowego z Frontstellung. Przed wojną i w czasie okupacji w Warszawie były olbrzymie kosze na śmieci – metalowe, półokrągłe, na wielkich, żelaznych kołach. Kosz do śmieci stał po drugiej stronie ulicy i [łączniczka] schowała się za ten kosz. Ale cóż to był kosz – nawet żelazny – dla ostrzału z ciężkiego karabinu maszynowego. Kucnęła i potem upadła na ziemię. Potem ją stamtąd wyciągnęli. Wyglądała strasznie, bo była posiekana ogniem. To, co zapamiętałem jako dziecko – leżała na kocu, w bramie, spod koca wystawały jej nogi. Nogi były w pończochach (nazywało się to: pończochy kryształki ze szwem) i tu, gdzie przeszły kule, to jak gdyby pończocha była rozdarta i mięsień wystawał jak kalafior. To zapamiętałem.
Potem ostrzał był bardzo silny, bo niemiecka placówka była bardzo blisko. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze i w pewnym momencie mama zdecydowała, że musimy się ewakuować. Ludzie uciekali przez piwnice, a myśmy uciekali przez podwórko. Też to pamiętam, że mama trzymała siostrę na ręku, mnie za rękę i biegliśmy przez podwórko wyłożone kamieniami. Odłamki kląskały o bruk. Mama ryzykowała, ale chciała nas szybko ewakuować. Potem wróciliśmy, bo ostrzał ustał i przez tydzień czy dwa jeszcze tam byliśmy. Mama coś pitrasiła, bo było dużo mąki. Potem ostrzał był już tak silny, że trzeba było ewakuować się i przeszliśmy na ulicę Hożą (też nie pamiętam adresu). Przygarnął nas pan, który prowadził cukiernię – myśmy nazywali go „bananiarz”, bo robił przysmaki dla dzieci (w czasie okupacji tym handlował), nazywało się to banany. To były smakołyki z cukru w kształcie banana. Byliśmy w piwnicach jego wytwórni. Miał olbrzymie stoły wykładane blachą i na tych blaszanych stołach żeśmy sypiali. To było – vis-à-vis na ulicy tego domu są siostry [zakonne].
  • Czy tylko państwo tam byli, czy jeszcze inna rodzina?

Prawdopodobnie byli, ale nikt z naszych bliskich znajomych, bo nie kojarzę nikogo. Byliśmy w tej piwnicy, potem jeszcze w drugiej piwnicy – stąd cały czas pamiętam zapach piwnicy i lampy karbidówki, [która] się paliła.
Jak uciekaliśmy ze Wspólnej, to wszystko zostało w mieszkaniu i pewnego dnia mama wybrała się ze znajomą, żeby coś przynieść. Między innymi przyniosła dwie rzeczy (takie, które pamiętam): garnek z cukierkami (w momencie kiedy uciekaliśmy ze Wspólnej, to mama robiła krówki w garnku, garnek został na kuchni i stał tam dwa tygodnie). Jak mama przyniosła, to zrobiły się ciągutki i wszystkie dzieci ze wszystkich piwnic schodziły się na krówki. Druga rzecz, którą przyniosła i którą mieliśmy bardzo długo, to odłamek szrapnela, który wylądował w mieszkaniu na moim dziecinnym łóżeczku (wpadł przez okno). Był na tyle gorący, że wypalił dziurę w pościeli. Mama ten odłamek przyniosła. Zbierałem potem mnóstwo drobnych rzeczy, które dzisiaj okazują się bezcennymi pamiątkami z tego czasu.
Wrócę na Wspólną, jak ojciec po raz pierwszy przyszedł do nas, już w czasie akcji, w czasie Powstania. Też byliśmy na podwórku i nagle widzimy, że idzie powstaniec w hełmie. Ojciec miał polski hełm. To były przedwojenne, polskie hełmy, chropowate, miały zupełnie inny wykrój. Wiem, że była wymiana zdań z dziećmi: „O! Idzie żołnierz. Idzie powstaniec”. W kilka minut potem przybiegła od nas gosposia i mówi: „Chodź, Andrzejku, na górę, bo przyszedł tatuś”. Przyszedłem. Na tapczanie leżał Sten, leżał hełm ojca. Wtedy [ojciec] zdecydował, że ewakuujemy się stamtąd i byliśmy na Hożej. Potem z Hożej w nocy ojciec zabrał nas do swojej placówki, która mieściła się na Mokotowskiej przy placu Zbawiciela na wysokości domu metodystów, gdzie ojciec miał kwaterę. To była noc, którą doskonale pamiętam, bo z tobołkami szliśmy wzdłuż Marszałkowskiej. Marszałkowska była poprzecinana barykadami właśnie w celu względnie bezpiecznego przechodzenia ludności cywilnej, a na wieży kościoła Zbawiciela (tej bliższej ulicy) stał niemiecki ciężki karabin maszynowy i walił w nocy wzdłuż ulicy. [Walił] na ślepo, strzelali co pewien czas seriami, gdzie były świetlne pociski. W nocy wyglądało to jak koraliki. Pamiętam niebo i jak tylko było widać lecące koraliki, to [chowaliśmy się] pod barykadę.
Dotarliśmy do kwatery ojca. Na placu Zbawiciela było względnie spokojnie, natomiast było kilka bardzo drastycznych momentów. Pierwszy moment, gdy spadła na nasz dom – właśnie w rejonie Mokotowskiej – bomba lotnicza, przebiła kilka stropów i nie wybuchła. Zawisła na lotkach nad naszą piwnicą. Potem powstańcy ją rozbrajali w celu uzyskania materiału wybuchowego. To był jeden moment, który był znaczący losowo. Drugi moment był tego rodzaju, że w pewnym momencie na odcinek ojca przyszła delegacja niemiecka z białą chorągwią z propozycją, że w celu ochrony ludności cywilnej proponują, żeby ludzie z tego odcinka wyszli i schronili się w kościele Zbawiciela, że kościół zostanie eksterytorialny. Ojciec przybiegł do mamy, cały szczęśliwy i mówi: „Słuchaj Reniu, bierz dzieci, idźcie do tego kościoła, będę o was spokojny, że tam będziecie”. Moja mama kategorycznie odmówiła. Mówi: „Nie. Co się będzie działo, to się będzie działo, ja chcę być tutaj z tobą i już”. Nie poszliśmy. To też był los. Wyszło około trzystu osób. Dziś na Marszałkowskiej (to było kiedyś na kościele) jest tabliczka: trzystu rozstrzelanych. Na drugi dzień Niemcy wyprowadzili wszystkich z kościoła i wszystkich rozstrzelali. Jakie były czasem dziwne decyzje, w jaki sposób ludzie ocaleli, w jakich okolicznościach.
Było kilka ataków czołgowych bezpośrednio na barykadę. Ojciec był dowódcą bezpośredniej barykady przy Domu Metodystów. Ojciec był troszeczkę narwany i zresztą dzięki temu dokonał tego, co zrobił. Między innymi w sześćdziesiątą rocznicę Powstania (spotykam się z kolegami ojca) przyszedłem na kolejne spotkanie w kościele. To była rocznica, przyszedłem, przedstawiłem się, że jestem synem podporucznika „Lisa” i na to z grupki ludzi, z baonu ojca „Ruczaj” wyszedł pan z wielkim nosem (okazało się, że Żyd) i mówi: „Proszę pana. Ja byłem podkomendnym pana ojca. To ja pana ojca ściągnąłem z barykady, jak on jak wariat wyskoczył na środek i strzelał. Ja za rękaw ojca wyciągnąłem”. Okazuje się, że ten fakt był bardzo ważny, bo jak czołg szedł na barykadę, to wszyscy dali nogę, bo – cóż? Mieli tylko broń. Natomiast ojciec, nie wiedząc dlaczego, wyskoczył na szczyt barykady i zaczął walić ze swojego Stena po piechocie, która była obok. To był moment zwrotny, dlatego że wszyscy koledzy opamiętali się i wrócili na barykadę. Nie wiem, czy to było powodem odznaczenia ojca, ale prawdopodobnie to, bo potem ojciec został odznaczony Krzyżem Walecznych i potem Virtuti. Krzyż – bardzo ciekawy egzemplarz, bo nie było wtedy odznaczeń, ale był tam stary pułkownik, staruszek, który był odznaczony Krzyżem Walecznych bezpośrednio przez marszałka Piłsudskiego i ojcu ofiarował ten krzyż. Na zdjęciu (jak wychodzimy z Powstania) widać ten krzyż. Wiele, wiele lat potem przyszli do ojca koledzy, pożyczyli ten krzyż i nie wiem, gdzie jest. Bardzo pamiątkowy krzyż przepadł.
Odznaczenie ojca Virtuti było o tyle ciekawym momentem, że potem rozmawiałem na ten temat z doktorem Andrzejem Kunertem i mówił, że sprawdzał w spisie odznaczonych Virtuti i tam ojca nie ma. Natomiast nigdy nikt z kolegów nie kwestionował tego odznaczenia. Ojciec opowiadał, że szedł na odznaczenie, na spotkanie z generałem „Borem” Komorowskim i „Monterem” i nie doszedł z powodu bombardowania. Musieli wycofać się, potem już do tego nie doszło. Zaświadczenie, które ma – napisane przez bezpośredniego dowódcę kompanii – z obozu w Lubece, właśnie tam zeznaje, że ojciec był odznaczony Virtuti i Krzyżem Walecznych. Ojciec mój nigdy nie walczył o to i nie wysuwał się z szeregu, żeby specjalnie afiszować się swoimi osiągnięciami. Zawsze nosił te dwa odznaczenia, zawsze chodził na wszystkie [spotkania] i nigdy nikt nie podniósł tej kwestii, że nie był odznaczony. Bardzo sobie cenił to odznaczenie, aczkolwiek bardziej chyba cenił sobie Krzyż Walecznych. Tak samo nie występował potem do Londynu, tak że nie ma londyńskiego krzyża. Chciałem to potem załatwić, ale już było zbyt późno, to już było po śmierci ojca.

  • Czy cały czas był pan z tatą?

Myśmy byli cały czas na [tym] odcinku do końca, do kapitulacji.

  • Co się potem stało? Jak was rozdzielono?

Rozdzielono nas poniekąd automatycznie. Pamiętam, że wychodziliśmy z placu do politechniki. Przy politechnice widziałem zwłoki żołnierza rozjechanego przez czołg. Na samym placu już żegnaliśmy się i zdjęcie jest z tego momentu. Ojciec był oficerem, podporucznikiem, ale wyszedł do niewoli z szeregowcami, stąd początkowo był nie w oflagu, a w stalagu. Dlatego poszedł, że nie chciał ujawnić, że był w Oświęcimiu. W stalagu ktoś ojca zadenuncjował, że ojciec jest oświęcimiakiem. Niemcy ojca wyłuskali z więźniów, aresztowali w obozie jako oficera i automatycznie dostał karę śmierci. Wsadzili ojca do bunkra, [gdzie] zamykali przeznaczonych na śmierć. Ojca uratował niemiecki porządek. Jako oficer, który miał być rozstrzelany w obozie – wyrok śmierci musiał być potwierdzony przez Berlin, a już nie było łączności z Berlinem, bo to były ostatnie dni wojny. Ojciec opowiadał, że siedział w celi śmierci dzień, drugi, nie dostawał wody, nie dostawał pić i zorientował się, że w obozie jest bardzo cicho. Automatycznie podszedł do żelaznych drzwi i je popchnął. Drzwi otworzyły się. [Niemcy] jednak wychodząc, otworzyli celę, o czym ojciec nie wiedział. Ojciec wyszedł, obóz był już pusty. Z jednym kolegą, który jeszcze się tam znalazł, wyszli przed obóz, szli szosą i zobaczyli amerykańskie czołgi. Potem skierowali ojca do oflagu – obozu oficerskiego – wszystkich przebrali w mundury amerykańskie, stąd ojciec wrócił w tym mundurze. Guzik [od munduru] mam do dzisiaj. Piękny, złoty guzik (nie jest złoty, ale z amerykańskim orłem). W tym obozie otrzymał pierwsze poważne zaświadczenie o udziale w Powstaniu Warszawskim.

  • Co działo się z panem i z pana mamą?

Też było dosyć nerwowo, bo skierowano nas – jak całą ludność z tego odcinka – na Dworzec Zachodni i na Dworcu Zachodnim odbywała się segregacja. [Była] segregacja na ludzi zdatnych do pracy, którzy byli kierowani do pociągu, i pociąg miał iść prosto do Niemiec. Starców, kobiety z dziećmi [kierowano] do drugiego pociągu, który – jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, gdzie był przeznaczony, czy do obozu, czy [w inne miejsce]. To był moment zwrotny, dlatego że przez cały czas Powstania była z nami przyjaciółka mojej mamy, którą Powstanie przypadkowo zastało w Warszawie. Mieszkała w Otwocku, w Otwocku został jej mały synek, a ona została cały czas z nami. To była młoda kobieta i było wiadomo, że jeżeli będzie szła sama, to ją natychmiast [zabiorą]. W związku z tym mama pożyczyła mnie jej (a już byłem duży chłopak). Wzięła mnie na ręce, ale Niemiec natychmiast kazał postawić mnie na ziemi. Zobaczył, że jestem duży chłopak i mnie i ją skierował na roboty do Niemiec. Mama z siostrą [zostały]. Naturalnie był wielki płacz. Mama dała łapówkę niemieckiemu lekarzowi i udało się jej załatwić, że zrobili mnie gruźlikiem. Miałem gruźlicę, to już nie nadawałem się do Reichu. W związku z tym z powrotem – ocalała [przyjaciółka] mamy i ja. To miało bardzo duży wpływ na mają psychikę, bo potem nie chciałem nigdy rozdzielać się z mamą i to było powodem różnych dziecięcych awantur. Potem nas jako ludność cywilną skierowali do Ursusa. Już nie do Pruszkowa, bo myśmy wyszli w ostatnim okresie kapitulacji. W Ursusie byliśmy kilka dni. Łaziłem do Ukraińców kraść zupę.

  • Jakie tam panowały warunki?

To była hala produkcyjna. Naturalnie nie było w niej maszyn, tylko olbrzymie sklepienia. Ludność była bezpośrednio na podłodze, na tym, co kto miał. Mieliśmy wspaniały nóż, który przyniósł nam łącznik – pan, który zresztą żyje – miał dwanaście lat i był łącznikiem u ojca w oddziale. W czasie Powstania przyniósł mi dwie rzeczy: belgijkę – rewolwer pięciostrzałowy i wspaniały nóż zabrany od kałmuka. Nóż miałem cały czas i nóż nas potem ratował w czasie transportu, bo wszystko robiło się tym nożem. [Jeżeli chodzi o] belgijkę, to rozmawialiśmy po latach na ten temat i mówię: „Dlaczego mi przyniosłeś rewolwer?”. – „Bo wystrzelałem już całą amunicję – a do tego w ogóle nie było amunicji – i dałem ci w prezencie”. Usiłowałem wynieść ten rewolwer z Powstania, wpychałem go cały czas do plecaka, a mama go wyrzucała. Nie zdawałem sobie sprawy, na co nas narażam. Wylądowaliśmy w hali, byliśmy tam kilka dni. Warunki – na betonie.
Nie wiedzieć dlaczego, ale jak wychodziliśmy z Powstania, to dziadek zabrał ze sobą dachę. (Dacha – przed wojną we dworach były olbrzymie derki podbite futrem, które służyły do okrywania się w czasie jazdy saniami). To była duża derka podbita futrem niedźwiedzim. Dziadek zwinął derkę (dziadek był też starym wojskowym, jeszcze w czasach carskich był pułkownikiem artylerii), dźwigał ją na plecach i myśmy pod tą derką egzystowali.

  • Było ciepło.

Tak, naturalnie. Potem Niemcy wsadzili nas do pociągu – to były odkryte lory bez dachu – i wieźli nas w Polskę. Wieźli, wieźli – po drodze ludzie uciekali, była strzelanina – i w końcu przyszedł Niemiec i powiedział, że ponieważ wszystkie obozy są zapchane, więc oni będą zatrzymywali się co pewien czas na stacjach i kto chce, może wysiadać. Trzeba trafu, że zatrzymali się na stacji Wierzbica – to było koło Częstochowy (dzisiaj jest tam olbrzymia cementownia). Mama zdecydowała się wysiąść. Wysiedliśmy tam, mama złożyła tobołki na stacji i poszła do najbliższej wsi. Potem byliśmy w tej wsi, było niedaleko do Kielc. Myśmy byli związani z Kielecczyzną. Jak ojca zabrano do Oświęcimia, to AK zdecydowało usunąć nas jako rodzinę z Warszawy, bo Niemcy często potem aresztowali i rodzinę (czy brali do obozu).
Myśmy wylądowali pod ochroną „Ponurego”. To był znany dowódca oddziału Armii Krajowej w Górach Świętokrzyskich. „Ponury” umieścił nas w majątku państwa Reklewskich, u podnóża Gór Świętokrzyskich. Państwo Reklewscy opiekowali się nami. Pani Reklewska, córka tych ludzi (urodziła się wtedy, jak myśmy byli), to dzisiaj pani Rottermundowa, żona profesora Andrzeja Rottermunda, dyrektora Zamku [Królewskiego w Warszawie]. […] W majątku myśmy byli długo, około roku (właśnie ten czas, kiedy ojciec był w Oświęcimiu).
Też mieliśmy różne przygody. Bardzo często przychodził „Ponury”, moja mama opowiadała, że często brał mnie na kolana i pozwalał bawić się bronią. Byłem w tym majątku po latach, zostały szczątki. Broń ojciec woził już po Oświęcimiu. Bardzo zaprzyjaźnił się z państwem Reklewskimi, miał tam kontakty i stamtąd wszystko woził. Myśmy byli tam cały czas. Stąd potem Kielce. W Kielcach mama skontaktowała się ze znajomymi ludźmi. Okazało się zresztą, że wileńskie nazaretanki wylądowały w Kielcach i potem po wojnie prowadziły tam szkołę. Zacząłem chodzić do szkoły do nazaretanek w Kielcach. Zacząłem uczyć się jeszcze w czasie okupacji jako mały chłopiec. Chodziłem do przedszkola prowadzonego przez żonę polskiego oficera, z pochodzenia Francuzkę. Prowadziła przedszkole w domu. Przy Marszałkowskiej jest wenecki dom, w tym domu mieszkała i prowadziła przedszkole. Nie znała polskiego i przedszkole prowadziła po francusku. Po latach, kiedy zdecydowałem się na wyjazd do pracy w Afryce w strefie francuskojęzycznej, to okazało się, że coś mi z tego francuskiego zostało (a potem w ogóle nie miałem styczności z francuskim). […]

  • Kiedy pan spotkał się z tatą?

Ojciec wrócił z obozu (w mundurze [amerykańskim]), jak byliśmy w Kielcach. Tego momentu, powrotu ojca, dobrze nie pamiętam. Był z nami bardzo krótko w Kielcach, bo (wracam do tego, co mówiłem) ojciec był troszkę niesamowity, bardzo ruchliwy, nie mógł usiedzieć na miejscu. Historia też wiąże się z przedwojennymi sprawami mojego dziadka, bo na terenie majątku mojego dziadka, który to [majątek] leżał na wielkich równinach, dziadek prowadził stawy rybne. Hodował ryby na skalę przemysłową, w celach handlowych. Ojciec często pomagał i był tym zainteresowany. Mój ojciec poznał w oflagu Amerykanina, pilota amerykańskiego o bardzo znanym nazwisku – Rothschilda. Pilot dogadał się z ojcem – ojciec nieźle znał angielski – i zaproponował ojcu, żeby ojciec nie wracał do Polski, tylko że on proponuje ojcu posadę dyrektora (czy zarządzającego) fabryk przetwórstwa rybnego w Marsylii. Na co ojciec mu powiedział – to są, naturalnie, opowiadania ojca – że ojciec nie może tam zostać, dlatego że inteligencja została zniszczona, wybita i ojciec uważa za swój święty obowiązek wrócić do Polski – jak tam jest, tak jest – i coś tutaj robić. Wrócił, bardzo krótko był z nami i pojechał do Warszawy. Założył z kolegami i był pierwszym dyrektorem Centrali Rybnej. Założył Centralę Rybną, która bardzo dobrze prosperowała. Osiadł w Warszawie i po roku sprowadził nas do Warszawy. Myśmy zamieszkali nie w samej Warszawie, tylko zamieszkaliśmy w Komorowie pod Warszawą. Też to był moment dziwny losowo, bo Komorów to była miejscowość jak Milanówek, Podkowa Leśna, gdzie po wojnie, po okupacji osiadło dużo polskiej inteligencji. Początkowo zamieszkaliśmy we wsi, a potem – przez przypadek – w pięknej willi (naturalnie mieszkanie było kwaterunkowe), która należała do państwa Łozińskich. Łoziński to był inżynier, konstruktor „Łosia”, polskiego bombowca. Niedaleko mnie mieszkali państwo Komorowscy – moja szkolna koleżanka Maja Komorowska, dzisiaj znana aktorka, z którą przesiedziałem całą szkołę podstawową. Maja była ze mną sadzana w ławce, żeby mieć na mnie dobry wpływ, bo byłem straszny urwis – żeby nie powiedzieć chuligan. Praktycznie vis-à-vis nas, willi pani Łozińskiej, mieszkał Wojtek Młynarski, cała rodzina Wojtka Młynarskiego. Wojtek jest młodszy ode mnie chyba pięć lat, ale chuliganiliśmy razem. To było całe towarzystwo komorowskie.
Wrócę jeszcze do inżyniera Łozińskiego. Inżynier Łoziński zginął w Oświęcimiu. Jak weszli Niemcy, to po pewnym czasie do inżyniera Łozińskiego przyszła delegacja niemiecka z propozycją pracy – [wiadomo] co on znaczył dla niemieckiego przemysłu lotniczego. Odmówił współpracy i wylądował w Oświęcimiu. Potem trafiłem na ślad jego syna. Mieszkając już w willi, kiedyś, jak grzebałem po wszystkich kątach, dogrzebałem się gniazdka elektrycznego w ścianie. Wygrzebałem gniazdko i zainteresowało mnie, że pod gniazdkiem jest dziura. Wsadziłem łapę – dziecinną jeszcze – i wyciągnąłem jedwabny woreczek. W woreczku była akowska przysięga, instrukcja obsługi PIAT-a i mapa regionu warszawskiego wydrukowana na jedwabiu. To był jedyny ślad, jaki został po synu pani Łozińskiej, który zginął, idąc na odsiecz Warszawie. On i kilkunastu młodych chłopaków w Komorowie – komórka akowska – chcieli iść na odsiecz Warszawie. Wyszli z Komorowa, mieli zbiórkę w Pęcicach (wsi obok Komorowa). Nocowali w stodole i ktoś doniósł. Przyjechali Niemcy, otoczyli stodołę i ogniem karabinu maszynowego wytłukli wszystkich w stodole. Jest tam upamiętniająca tablica.

  • Czyli w Komorowie było już życie powojenne?

W Komorowie już była szkoła, już było życie powojenne. Cały czas rzutowało na nas Powstanie Warszawskie, bo myśmy bardzo manifestowali swoje związki. Zaraz po wojnie powstało harcerstwo. Jeszcze bezpośrednio po wojnie to było harcerstwo, które jednak było pod silnymi wpływami przedwojennej Polski i to była drużyna, gdzie myśmy bardzo celebrowali przedwojenne sprawy – potem nas rozwiązali. Ale cały czas to jakoś szło za nami.
Jeszcze jak szedłem do liceum i pytano się nas… Był taki incydent – to już są dalsze czasy, już było ZMP – Związek Młodzieży Polskiej. Był olbrzymi dylemat. Chodziłem do szkoły, powiedzmy, socjalistycznej, bo to była szkoła TPD w Pruszkowie (robotnicze miasto) i duża grupa młodzieży z Komorowa dostała się do tej szkoły (zresztą Maja Komorowska też tam chodziła). Wszystkich nas wciągali, żeby zapisać się do ZMP. Kilku z nas zdecydowało się. Przy klasie było koło ZMP, bardzo krótko zresztą, bo rozwiązali to koło z wielkim hukiem, bo myśmy na zebraniach czytali przedwojenne wiersze, śpiewaliśmy legionowe piosenki. Potem jeden z naszych kolegów z tejże grupy działał bardzo długo, był wyrzucony z wyższej uczelni. Nazywał się Wojciech Witali. Jest obecnie lekarzem. Nie skończył wyższej uczelni w Warszawie, bo został wyrzucony i nie wiem dokładnie, gdzie potem kończył uczelnię, w każdym razie poza Warszawą.




Warszawa, 4 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ada Przymies
Andrzej Borowski Stopień: cywil

Zobacz także

Nasz newsletter