Alina Augustowska-Mrozowska
Alina Lucyna Augustowska Mrozowska, z domu Saganiak, urodzona 3 października 1921 roku w Warszawie.
- Gdzie była pani w czasie Powstania?
Na Woli.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, czy miała pani rodzeństwo, czym zajmowali się pani rodzice
Mieszkałam na Bródnie. Miałam rodzeństwo – dwóch braci: Zbyszka i Henia.
- Gdzie pani mieszkała na Bródnie?
To była kolonia Golędzinów, osiedle.
- Czym zajmowali się rodzice?
Mama nie pracowała nigdy, a tata był pracownikiem kolei państwowej na Bródnie.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny – wrzesień 1939?
Musieliśmy opuścić mieszkanie i poszliśmy do dziadków, którzy mieszkali na Strzeleckiej 3 na Pradze.
- Dlaczego musieli państwo opuścić mieszkanie?
Powiedzieli nam: „Proszę opuścić, bo mogą być [nieszczęśliwe] przypadki, [Niemcy] mogą niszczyć tę kolonię”. Przewidywali wszystko, co najgorsze.
Tak, żołnierze i powiedzieli, żebyśmy opuścili. Myśmy opuścili ze względu na bezpieczeństwo i poszliśmy do dziadków na Pragę.
- Czy pamięta pani, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?
Pamiętam, jak wchodzili. Nawet stałam, przyglądałam się, jak nisko latali (jak tylko może wytrzymać pułap) i widziałam lotnika niemieckiego. Trzymał karabin… Tak nisko [lecieli], że widziałam jego twarz. Zobaczył młodą dziewczynę, może się zlitował i mnie nie zabił. Tak, to wszystkich zabijali, nie patrzyli. Miałam po prostu szczęście.
- Jak zaczęła się okupacja?
Okupacja... Już mieszkałam w Warszawie na Grzybowskiej, bo wszystkich nas z Bródna przesiedlili chyba w 1942 roku, na wiosnę. Zamieszkaliśmy przy Grzybowskiej 31, [gdzie] mieszkałam do Powstania. Jak zaczęło się Powstanie, to wszyscy [znaleźli się] w schronie. Był schron – piwnica pod siedmiopiętrowym domem. Do 8 września wędrowałam po różnych [miejscach] z rodzicami, z bratem. Jeden z braci chodził do technikum kolejowego i wywieźli go z klasą jakoby na praktykę do Niemiec, w góry Harzu. Tam był najmłodszy brat, Zbyszek. A myśmy we czworo byli razem.
- Czy należała pani do konspiracji?
Nie, nie należałam. Rodzice nie pozwolili. Byłam [jedyną córką], mama z tatą drżeli o mnie, żeby mnie się nie stała krzywda. Bracia mieli po szesnaście, siedemnaście lat, to rodzice uważali, że za młodzi, powiedzieli, żebyśmy nawet nie marzyli – nigdzie nie pójdą. Powstanie to był właśnie zryw młodych ludzi.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień? Przecież nie było wiadomo, że będzie Powstanie.
Wiedzieliśmy, bo koledzy przyszli żegnać się ze mną, między innymi jeden, [późniejszy] mąż. Jeszcze wtedy byli kolegami. Po prostu była rozpacz, bezgraniczna rozpacz, rozstanie – nie wiadomo, czy oni wrócą, a my przeżyjemy. Założeniem Niemców było, żeby dom po domu systematycznie burzyć. I tak było. Nic nie można było kupić, nie każdy miał zapasy – te co w domu, to szybko się wyczerpały. Był głód. Nawet konie zabijali i jedli. Ja tego nie jadłam. Nie wiem, może to i czyste mięso, ale… Byłam na Ciepłej, na Mariańskiej, na Nowym Świecie. Wtedy zdobywali dom PAST-y. Nie można było spać nawet chwili, bo walenie było takie donośne, że sen w ogóle nie przychodził.
- Czy pani przenosiła się z rodzicami po piwnicach?
Przebiegałam z rodzicami ulicami. Najdłużej [byliśmy] na Sosnowej 3, to było nasze ostatnie mieszkanie. Niemcy zrzucali z samolotu ulotki, że w dniu 7 i 8 września w godzinach od dwunastej do czternastej [przerwane] zostaną działania wojenne i gwarantują – kto chce przeżyć, to niech opuści Warszawę, bo będzie systematycznie zrównana z ziemią. Tak było. Były skwery, gdzie ludzie leżeli, zakopywano zabitych ludzi. Myśmy postanowili nie ryzykować pierwszego dnia (7 września), tylko 8 września sprawdzić, czy to jest prawdą, czy nie robią podstępu […] – nie wierzyliśmy po prostu. Ale ósmego patrzymy, że jest cisza, że to jednak prawda. Wyszliśmy parę minut po dwunastej.
Doszliśmy do ulicy Towarowej. Patrzymy – idą ludzie z dobytkiem (co kto miał) na plecach. Nawet chorzy leżeli na łóżkach – najbliżsi nie chcieli zostawić ich w domu. Doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha. Najpierw doszliśmy do Towarowej i już na Towarowej powitało nas wojsko niemieckie. Stali w hełmach, z karabinami na plecach i wszystkich prowadzili do kościoła Świętego Wojciecha. Zatrzymaliśmy się tam. Rewidowali, szukali Żydów, podejrzanych – jak im się ktoś nie podobał, to do kościoła – kontrolowali, sprawdzali, czy to nie Żydówka, czy to nie Żyd. Akurat szczęście, że nikogo takiego nie znaleźli.
Do Dworca Zachodniego doszliśmy pieszo. Robiła się już szarówka. Podjechał pociąg elektryczny i [pojechaliśmy] do Pruszkowa. Były słynne zakłady kolejowe w Pruszkowie, na pewno są opisane. Myśmy tam przenocowali jedną czy dwie noce. Rano pielęgniarki dostarczały nam jedzenie. Były drabiniaste wózki, stały konwie i [była] zupa mleczna – to na śniadanie (dwa razy tam jadłam) i na kolację. Spało się na betonie – każdy coś podłożył – tobołek czy koc – i tak przesiedział. Nie spał na leżąco, tylko na siedząco, bo w halach kolejowych były tłumy ludzi. Ale myśmy mieli szczęście, że tylko dwie noce. Był duży teren, plac i o godzinie dwunastej kazali wystąpić rodzinom kolejarzy i tramwajarzy. Myśmy wyszli z hali na ogród i wszyscy o godzinie szesnastej wyjechaliśmy do Breslau (to jest Wrocław). Przyjechaliśmy tam i byliśmy tydzień. Była kwarantanna – kazali wszystkim iść pod prysznic (kobiety osobno, mężczyźni osobno). Następowały nieporozumienia, kradzieże. Ci, co pilnowali, strażnicy, pozabierali kobietom ubrania, po prysznicu nie miały co na siebie założyć – były takie przypadki. Po jedzenie chodziliśmy… Był wybudowany duży hol na łące, po jednej i po drugiej stronie siatka, a myśmy szli wężykiem – jedni mijali się w [jedną] stronę, a drudzy przechodzili. Myśmy szli z salaterką, z naczyniem – co kto miał. Stali folksdojcze i nalewali nam dużą chochlą zupę – strawę. Zupa – lepiej nie mówić, co to było (jarmuż czy coś takiego) – wodniste, bez kartofli, z margaryną, lepiej nie wspominać.
Mieszkaliśmy w barakach. To było poniemieckie, bo wojsko poszło na front, to wszędzie Niemcy i nasze wojsko pozostawiało puste baraki. Tak że mieliśmy się gdzie zatrzymać. Były drewniane łóżka. Było pełno insektów. Z mamą nie mogłam [wytrzymać], byłam tak wrażliwa. Myśmy wyszli 8, to 9 września byliśmy we Wrocławiu. Byliśmy tydzień. Noce były już chłodne. Myśmy z mamą, co miały, to czymś się przykrywałyśmy i przesiedziałyśmy całą noc, bo były straszne pluskwy i wszy. Bałam się: Boże, jak się taka wesz dostanie, to jak ją później zlikwidować? Tragedia. Pobyliśmy tam tydzień i – transport. Podstawili wagony świńskie z okienkiem jak dla krowy, dla konia, żeby było powietrze. Do wagonu wchodziło sześćdziesiąt osób – oczywiście nie dbali o to. Byli ruskie. Jak myśmy położyli się, przytulili jeden do drugiego w wagonie, siedzieliśmy na podłodze, to szukali
cziasy i buty! Każdy miał na sobie
Holzschuhe – drewniaki. Miałam owszem jedną parę, ale żałowałam – jak przyjadę do Warszawy, to będę miała chociaż co na nogi włożyć (i też miałam
Holzschuhe).
Wyjechaliśmy. Byłam w Falkensee – to jest parę kilometrów, przedmieście Spandau. Spandau (wszystkim znane) to jest przedmieście Berlina. 15 września o szesnastej przyjechał transport z nami, stanął na bocznicy. Wszyscy wyszliśmy na teren, patrzymy – po prawej stronie tory kolejowe i murowane jednopiętrowe baraki (to wszystko opuściło wojsko niemieckie). Powiedzieli, że to będzie nasza kwatera i że będziemy tutaj mieszkać. O godzinie siódmej wyszedł folksdojcz, Holender (później dowiedziałam się, że jest narodowości holenderskiej). Pracował w zaopatrzeniu, w biurowcu. Był jeden budynek murowany, gdzie przyjmował lekarz i właśnie [Holender], który przydzielał wszystkich do pracy. Rozdali nam kartki, [które] codziennie nam wycinali – na śniadanie, na obiad i na kolację. W sumie, tygodniowo, było półtora kilo chleba (był żołnierski chleb). Zupa [była] okropna. Dostaliśmy przydział na kolację – marmolada, chleb już też nam wszystkim dali, żebyśmy mieli na cały tydzień. [Była też] margaryna wydzielona po kawałku – kostka i herbata.
Płakałam, bo nie wiedziałam, kiedy zobaczę ojczyznę, czy w ogóle wrócimy, jaką mamy szansę – nikt jeszcze nie orientował się, co z nami będzie (chociaż już pokazali nasze mieszkania). Były łóżka piętrowe – rodzice spali na dole (były dwa łóżka, połączone), a ja z bratem na górze. Po kolacji wszyscy udaliśmy się na spoczynek. W niedzielę znowu były przydziały, wycinali kartki, chodziło się do kantyny – była kuchnia i magazyn meblowy. W poniedziałek rano wszystkim powiedzieli, żeby nie wychodzili ze swoich pokoi i czekali na przydział pracy. Mojego tatę przydzielili na Potsdamstrasse – [do pracy] na torach kolejowych. Nie wiem, co tam robił. Ale więcej leżał w szpitalu (był szpital na miejscu), miał różne schorzenia. Przede wszystkim owało mu papierosa (musiał się z tym pogodzić). Po mnie przyszedł młody Holender, który był zaopatrzeniowcem i przydzielał pracę i powiedział:
Fräulein Blondine… – rozumiałam po niemiecku, ale nie chciałam się przyznać. Chciałam wiedzieć, co o nas myślą, co mówią – będę zorientowana, jak tu nam będzie. Poprosiłam, żebym [mogła pracować] na terenie. Mówi:
Gut. [Mówię], że mam mamę, że chciałabym, żeby pracowała w kuchni tu, na miejscu, gdzie mama będzie jeździła. Brata tego samego dnia, w poniedziałek, zabrali i brat zamieszkał w Tiergarten – to są podstacje pod Berlinem. Brat został w Tiergarten, odizolowany (wszyscy kawalerowie i młodzi mężczyźni). Dostałam się do magazynu meblowego przy kuchni. Kuchnia była duża i mama też dostała przydział. Mama obierała warzywa. O tyle była sprawa ułatwiona, że (człowiek tego w życiu nie robił) mama zawsze miała damską marynarkę, od środka były kieszenie, to brała parę kartofli, parę buraków. Mówi: „Słuchajcie, może w ten sposób jakoś się pożywimy”. Bo te zupy po prostu nie smakowały. To nie była dla mnie zupa, to jakaś polewka. Mama gotowała buraczki. Zabierała [je] – nie ze szkodą dla ogółu, broń Boże. Ugotowała zupkę – kartofelki pokroiła, buraczki. Ojciec i jeszcze kilku kolegów z pracy (akurat się spotkali, bo też pracownicy kolejowi) postawili na cegłach kuchenki z fajerkami. Był przedpokój – z przedpokoju na lewo było do toalety, a na prawo do pokoju. W przedpokoju było w murze okienko, to rurę z piecyka wypuścili na powietrze, żeby dym nie ulatniał się na terenie budynku, tylko na zewnątrz. Gotowaliśmy. Zjadłam kilka razy tę zupę – zupełnie inny smak. Jałowa, bo jałowa, nikt margaryny do środka nie wziął – troszkę posolił. Bochenek chleba nam starczał z mamą, ale mojemu bratu i ojcu – nie, to myśmy jeszcze dzieliły się tym chlebem. Żałowałam – chłopak ma szesnaście lat, rośnie, rozwija się, a tu nie ma co jeść. Myśmy dzieliły się – zawsze dla nich zostawiałyśmy chlebek.
Pracowałam w magazynie, to na ósmą [szłam] do pracy, pracowałam do szesnastej. Praca polegała na tym, że [reperowaliśmy] umeblowanie, które mieliśmy w sztubie; jak urwała się noga od drewnianego stołka, to trzeba było wymienić. Właśnie w magazynie meblowym wymieniało się na nowe. Mieliśmy do pomocy transport – nazywało się to
Dienstwagen – na dwóch kółkach i miał żelazny uchwyt, za to się trzymało. Po drodze szli pracownicy i pilnowali, żeby z tego [nic] nie wyleciało, bo to był tylko wózek-platforma. Kto przychodził, prosił, że w szafce drzwi się oderwały (bo to wszystko było po wojsku) to się wymieniało na nową szafę, jak była, a jak nie, to musieli panowie reperować, dawali wszystkie narzędzia. Moja praca na tym polegała.
Mama zawsze coś przynosiła, ale trzeba było na czymś rozpalić ogień w piecyku. Chodził facet, który miał [na ramieniu] swastykę (chyba
Bahnschutz), z psem – wilkiem. Psy na pewno były wytresowane i mądre. Zobaczył mnie, że idę. Zauważyłam, że w ogóle za dużo moją osobą się interesuje, ale nie zważałam na to, bo mnie nic nie było w głowie, tylko tęsknota za krajem i głód. Mówi do mnie:
Fräulein Blondine – komm, komm! Podeszłam, nie bałam się go, tylko psa się bałam, bo jak [Niemiec] powie, to [pies] skoczy na mnie i krzywdę może zrobić. [Pyta] mnie, co mam [za pazuchą], że jestem taka tęga. Widzę, że nie mogę kłamać, mówię:
Holz (drzewo po niemiecku). Mówi:
Nein. „Nie wolno. Nie wolno” – delikatnie, uśmiecha się. Mówię: Warum? (dlaczego?). „Jeść się chce. Trzeba coś ugotować”. Mówi: „Nie wolno”. Kazał: Komm zurück – z powrotem na magazyn, wyrzucić drzewo. Miałam parę kawałków, żeby [na tym] się ugotowało. Mówi, że on warten – że będzie czekał na mnie, zobaczyć, czy to wyrzuciłam. Oddałam, a byłam niezadowolona, że już nie będziemy mogli ugotować. Pomyślałam sobie – Boże kochany, będzie źle, będziemy wszyscy głodni. Ale trudno, musimy sobie jakoś radzić. Już więcej nie brałam drzewa, bo nie chciałam się narażać.
Pierwsza choinka – mój ojciec i koledzy ojca poszli troszkę za teren i [przynieśli] małą [choinkę]. Postawiliśmy na stół, była nasza Wigilia. Nic nie dali z okazji świąt, absolutnie, tylko chleb z margaryną. Takie były święta. Płakaliśmy, nawet kolęd się nie śpiewało, bo nie było do tego nastroju.
Potem zaczęły się naloty. Po dwa tysiące eskadry samolotów, jak się okazało. Latały samoloty ruskie, angielskie i amerykańskie. Myśmy mieli [niby] schron. Na tym samym terenie, gdzie byliśmy, gdzie były postawione baraki, był wykopany duży dół i żeby były stopnie do zejścia do dołu, to były zabezpieczenia z deskami, żeby nie osuwał się piasek. Myśmy tam schodzili – było może z dziesięć schodków, więcej nie było. To był nasz schron. Ziemia jęczała, dudniła. Samoloty swoje, a my płytko przecież. Później słyszę, że Niemcy mówią: „Oni mają lepianki w ziemi – a jak samoloty oświetliły ziemię, to można było igłę znaleźć – a my mamy takie piękne schrony…”. To było miasto Spandau. Zaczęli zapraszać do schronów auslanderów – nas, Polaków i różnych innych narodowości. Tak [było] dłuższy czas. Doczekaliśmy kwietnia, to już był front, bo myśmy wrócili do Warszawy 8 maja 1945 roku.
- Jak było, jak tam weszli Rosjanie?
Niedaleko nas, może z pięćset metrów… Nawet nie wiedziałam, że w Falkensee jest obóz koncentracyjny. W życiu nie widziałam człowieka, który wyszedł oszołomiony, bo dowiedział się, że już jest wolność. Wyszedł chudy jak patyk. Wysoki, chudy, rzucił się na trawę – trawa dopiero kiełkowała z ziemi (koniec marca – początek kwietnia) i to jadł! Boże – pomyślałam – do czego głód doprowadza. Nam kazali opuścić te tereny i na własną rękę stamtąd odchodzić.
- Jak weszli Rosjanie, to jak zachowywali się w stosunku do ludności?
W Falkensee były piękne wille, musieli mieszkać sami zamożni ludzie. Jak kazali nam iść, to przyszedł, nie wiem skąd, młodzieniec – jak okazało się, narodowości holenderskiej. Na wygląd miał osiemnaście – dziewiętnaście lat. Przyszedł i zapytał się mojej mamy, czy może ze mną iść do „tego domu” – pokazał – bo dowiedział się (rozumiałam go, mówił po niemiecku) […], bo jemu głupio samemu, żeby nie był posądzony, że jest złodziejem. A on chce tylko jedną walizę. Mówię: „Ja też bym taką walizę chciała, żeby zapakować to, co mamy – bo to, co myśmy ze sobą wzięli, to wszystko się porwało, już było zniszczone – na drogę powrotną do ojczyzny”. Poszłam z nim. Otworzyła nam wystraszona Niemka w szlafroku, jak się okazało właścicielka mieszkania. Od razu jemu i mnie otwiera szafy. Wszystko pokazała, całe bogactwo, dobytek w mieszkaniu. Wystraszona, bo nasi, jak już wiedzieli, że będziemy wracać, że jest koniec wojny, to łapali broń i bili Niemców. Na miejscu. Tylko uszy zatykałam i zakrywałam twarz, bo nie mogłam patrzeć, jak ludzie leżą. Tak bili Niemców, tak się mścili za wszystko.
- Czy Rosjanie tak strzelali do cywili, do Niemców?
Nie. Polacy.
Cywile. Nawet ci, co siedzieli w tym obozie. Już wiedzieli, że wolność. Rosjanie tylko przyszli i powiedzieli:
Uchadi w kibini matieri! – żebyśmy poszli na własną rękę. I myśmy szli. Były strzały, świstały kule, po drodze ginęli ludzie. Człowiek szedł przed siebie – szczęśliwie doszliśmy.
[Kończąc historię] z walizami – mówię: „My nic nie chcemy. Tylko po jednej walizie”. A ona mówi:
Bitte! Bitte! Wyjmuje sukienki, futra. Mówię: „Ja nic nie chcę. Nic”. Mówię do niej:
Polen. Fahren (jechać). Mówi: „Nic? Nic?”. – „Nic”. Wystraszona:
Danke! Danke! Bitte! Wyrzucała z waliz to, co miała popakowane, swoje rzeczy. Wszystko wyrzuciła i wzięliśmy dwie walizy. Podziękowaliśmy i poszliśmy. Nie miałabym sumienia brać. Gdzie to będę brała? Ja wiem, jak ja dojadę? Dojdę? Przecież nie było żadnych transportów, tylko Czerwony Krzyż zabierał rannych do szpitali.
Doszliśmy do miejscowości, którą zapamiętałam po dziś dzień – Beerwalde. Miejscowość – mało ludzi [cywilnych], ale dużo wojska. Była tam między innymi rosyjska piekarnia. Wszystko z medalami – tak jak lubią się obwiesić, oficerowie. Myśmy przyszli, patrzymy – stoi czerwony dom, a za domem było zagrodzenie i tam już byli Polacy, którzy gromadzili się w tej miejscowości. Była tam bocznica i stały pociągi towarowe. Mówię: „Kiedyś, któregoś dnia ruszy pociąg i pojedziemy tym pociągiem do Warszawy”. I tak się stało.
Pachnie chleb. Mówię: „Tu gdzieś musi być piekarnia”. A my głodni jesteśmy! A świeżego chleba nie pamiętam, bo tam nie dawali takiego dobrego chleba. Patrzę – idzie do nas oficer, mały, ruski i mówi, czy nam nic nie trzeba. Ruskiego w ogóle nie znałam, tylko parę słów, ale moja mama znała. Mówię: „Co on mówi?”. – „Pyta się nas, czy chcemy chleba jeść?”. – „Jeszcze się pyta?!”. Mówię: „Cztery bochenki. Nas jest czworo, to dla każdego po bochenku”. Mówi:
Charaszo. Pyta się mamy, jak mam na imię. Mama mówi: „Alina”. – „Aaa, Galina”. Zabiera mnie: „Przyniesie cztery bochenki”. Mama mówi: „Ja idę”. – „Nie, ty,
mamuszka, siadaj, a ja, słowo oficera – po rusku powiedział do mamy, pamiętam, że przyłożył palce do skroni – przyniesie cztery bochenki chleba”. Wzięłam dwa i on wziął dwa. Mama denerwowała się, co mnie tak długo nie ma, ale zanim doszliśmy, poczekałam, z powrotem… Przyniosłam. Każdy bochenek miał po dwa kilo. Duże bochenki, wojskowe. Świeżutkie, gorące! Myśmy z mamą sfutrowały jeden bochenek, a tata z bratem drugi bochenek. Zostały nam dwa na drogę – to jeszcze nie tak źle.
Maszerowaliśmy. Po drodze były puste szpitale, to znaleźliśmy jakiś pokoik i jedno czuwało, drugie spało, bo przecież wszystko powybijane – szyby, okna, rozgrabione domy.
Na drugi dzień tata i [inni] (znaleźli się chętni panowie) rozplombowali wagon, który stał (kilka wagonów). Patrzą, że są zasieki, zwoje drutów kolczastych. Były porozstawiane po wagonie, to przesunęli je w jeden kąt i myśmy sobie tam weszli i czekaliśmy – w razie deszczu już mamy [schronienie] i chociaż chleb, bo nic nie można było kupić. Czekaliśmy. Wieczorem podłączyli lokomotywę, jeszcze dwa wagony i jedziemy. Ktoś zapytał się: „A gdzie my jedziemy?”. Nie wiemy, w jakim kierunku. – „Jedziemy do stacji granicznej Krzyż”. Krzyż, wiem, że jest w Polsce. Wszyscy: „Hurra!”. Zadowoleni, że będziemy jechać. Każdy przysnął. Czuję, że ktoś mnie maca, klepie po nogach. To ruskie wojsko – szukali. Później klęli, że tylko „same
drewa mają” i że
czasy – szukali u nas zegarków.
- Czy jak wróciła pani do Warszawy, to szukała pani Jurka?
Tak, ale jeszcze nic nie wiedziałam, bo musiałabym z kimś się spotkać.
Myśmy wrócili przez most pontonowy, który był na Karowej. Nie było innego mostu, Kierbedzia był zburzony. Przyjechaliśmy na Pragę do dziadków na Strzelecką. Dziadek w międzyczasie zmarł – 9 stycznia, a myśmy przyjechali dopiero 8 maja. Był ojca brat. Powitali nas, nasmażyli nam placków kartoflanych.
Nie powiedziałam jeszcze, że jak wracaliśmy z Niemiec do stacji Krzyż, to później przesiedliśmy się, bo [pociąg] dojechał tylko do tej stacji. Stał też towarowy pociąg, kazali nam przejść do wagonów i będziemy jechać już do Warszawy. Ale najpierw przez Łódź. Tata wtedy zdjął marynarkę i zapytał się zawiadowcy stacji, czy tutaj nie mają jakiegoś drobiu, bo tu są domy. Chętnie by oddał marynarkę, bo nie ma pieniędzy, wracamy z obozu, ale jesteśmy głodni. Jedziemy do rodziny, więc coś nam ugotują. [Zawiadowca] mówi, że mają młode gąski. Tata dostał gąskę, a marynarkę oddał.
Przyjechaliśmy na Pragę 8 maja o szesnastej. Mieliśmy wózek drabiniasty, nieduży, ręczny. Z bratem szłam na przedzie, ciągnęliśmy wózek, a z tyłu szli rodzice i popychali, pomagali nam w ten sposób. [Przeszliśmy] przez pontonowy most i w ten sposób się dostaliśmy, bo żadnej innej lokomocji nie było. Nie pamiętam, gdzie myśmy wysiedli w Warszawie z pociągu, na jakim dworcu. Wszystko pamiętam, a to mi się ulotniło, z tej radości chyba, że jestem już na miejscu. W niedługim czasie dostałam się do pracy (w niedługim czasie), do sklepu na ulicy Wileńskiej. Po dziś dzień sklep jest, przy Zaokopowej. [To był sklep] papierniczy – ołówki, zeszyty, zabawki.
- A jak było z Jerzym? Bo mieli się państwo ku sobie w czasie okupacji.
Tak, oczywiście. Pracowałam z jedną panią (Janina Wojtysiak, już nie żyje) w Hali Mirowskiej, w zakładach mleczarskich. To były artykuły mleczarskie. Była firma „Molkerei” na Hożej w Warszawie w Śródmieściu (Hoża 52 czy 53). To była duża [firma], bardzo dużo było tego typu sklepów w Warszawie. Pracowałam w tej firmie oczywiście zarobkowo i przerzucali nas co jakiś czas do innych sklepów. Ostatnio przed samym Powstaniem pracowałam w [sklepie] w Hali Mirowskiej. To był szklany kiosk, [w którym] były wszystkie artykuły nabiałowe: jajka, masło, śmietana, sery białe, żółte.
Wracając pewnego dnia z pracy z Hali Mirowskiej, dochodzę do swego domu, patrzę – stoi wóz strażacki, jedna jednostka. Weszłam do siebie. Chociaż to była siedmiopiętrowa kamienica, to nie było windy. Mieszkałam na trzecim piętrze, a Jurek mieszkał na czwartym, nade mną. Mieli trzypokojowe mieszkanie, bo jego brat w międzyczasie ożenił się, była mała córeczka ([Jurek] był nawet chrzestnym ojcem) i mieszkała teściowa brata. Mieli trzypokojowy lokal, a myśmy mieli dwupokojowy lokal z kuchnią i przedpokojem. Nie było łazienki, była toaleta. Jak przyszłam z pracy i zjadłam obiad, to mama mówi: „Słuchaj, idź na górę, na siódme piętro i zobacz, co tam się dzieje, czy jest już zlokalizowany pożar, co się tam w ogóle dzieje?”. Weszłam na siódme piętro, patrzę – tyle sąsiadów (a nikogo nie znałam), ale każdy zadowolony, że [pożar] już jest zlokalizowany, już wszystko w porządku. Spojrzałam się tam, gdzie [Jurek] stał – musiał ściągnąć mnie wzrokiem, bo w ogóle nie patrzyłam w tę stronę. Mimo woli spojrzałam się. Stoi. Z miejsca mi się spodobał. Jak się mówi: miłość od pierwszego wejrzenia. I powiedziałam sobie – on musi zostać moim mężem. Zobaczył mnie i to samo pomyślał, bo później mi powiedział. Zaczął nawiązywać ze mną rozmowę. Rozmawialiśmy jakiś czas, mówię: „Już czas, moja mama się na pewno niepokoi”. Na drugi dzień już wiedział, że mam dwóch braci, że mieszkam na trzecim piętrze. Myśmy się nie znali – on do pracy, ja do pracy, każdy na inną godzinę. Tak że [poznaliśmy] się dopiero przez ten pożar. Od tego czasu zaczął się mną interesować, umawiać się ze mną. Spotykaliśmy się, ale pomyślałam sobie – ładna pogoda, to można gdzieś iść, ale jak tak, to gdzie? Do domu. Przychodził do nas i mama wiedziała, że już jesteśmy parą. Tylko że młodzież do tego dążyła, że chcieli sobie życie założyć, a tu nie można, dlatego że człowiek był niepewny dnia ani godziny. Wychodził na ulicę, a nie wiedział, czy wróci do domu.
- Nie chciała pani wziąć ślubu w czasie okupacji?
Chciałam, ale na ten temat nie rozmawialiśmy. Dawał mi do zrozumienia, że brat się ożenił i rodzice nie byli [w Guberni], bo Łódź (Litzmannstadt) to przecież była Rzesza. Tak samo, jak moja mama miała siostrę w Płocku – to był Schröttersburg – też nie można było ani jechać, ani… listy były kontrolowane. Mówi: „To chociaż ja chciałbym się ożenić i żeby rodzice byli”. I dlatego Powstanie chcieli zrobić, młodzież się garnęła (sam kwiat) po to, żeby była złota wolność. A tu, jak się mówi, mucha na lwa się porwała. Ile oni mieli tej broni…
- Gdzie zabierał panią na randki?
Chodziliśmy do Ogrodu Saskiego. Jak jest kościół ewangelicki, to też był skwerek, był stolik, można było coś zjeść. Chodziliśmy na lody, na spacery. Było gdzie iść. Przede wszystkim codziennie musiał się podpisywać – chodził do punktu na ulicę Miedzianą. Zorientowałam się, on mi nie powiedział. Doszłam do pewnego punktu na Miedzianej i mówi: „Pamiętaj, nie odchodź, żebym ciebie nie szukał. Nie wolno ci stąd odejść. Ja tylko pójdę…”. Nie powiedział mi, ale zorientowałam się. Mówię: „Idziesz się zameldować, że żyjesz, że pójdziesz”. – „Tak”.
Tak było, że ostatnia niedziela, 30 lipca (bo Powstanie wybuchło we wtorek o siedemnastej)… Miał przeszwarcowany z Tomaszowa Mazowieckiego garnitur [koloru] marengo. Coś myślał, bo marengo – ciemny garnitur (nowiusieńki, uszyli mu znajomi krawcy w Łodzi). Długa podróż, w walizce przeszwarcowany garnitur. Widocznie przygotował do ślubu, bo skąd by tutaj kupił? Gdzie? Ubrał się w ten garnitur właśnie w niedzielę i przyszedł po mnie. Poszliśmy na dziesiątą do kościoła Zbawiciela. Wsiedliśmy w tramwaj niedaleko, przy Marszałkowskiej mieszkaliśmy na Grzybowskiej, więc niedaleko było do Marszałkowskiej). Ubrałam się w sukienkę, nie przeczuwając, że będzie w nowym garniturze (biała koszulka, pod krawatem). Miałam ją raz jedyny na sobie i byłam [w niej] na ślubie i na przyjęciu weselnym. Specjalnie była szyta – wizytowa, ładna sukienka. Miałam granatowe koreczki, opalona, blondynka. Ładnie wyglądałam w tych kolorach – kolor lila-niebieski, [sukienka] z francuskiego jedwabiu, niegniotącego się. Sukienkę krawcowa uszyła według mojego projektu. […]. Pojechaliśmy do kościoła Zbawiciela. [Jurek] mówi: „Wiesz, tutaj brat Stefan brał ślub z Lucynką, w tym kościele”. […]. Jak myśmy weszli do kościoła, to było tak smutno, minorowo, że w ogóle płakać się chciało. Ludzie palili gromnice, smutno, pomroka. Jak nas zobaczyli, to myśleli, że do ślubu. Jeszcze przed kościołem siedziały babki, które sprzedawały bukieciki fiołków, żywych – a miałam przypięty [bukiecik] ze sztucznych. W ręku trzymałam bukiecik, tu torebka, tu on idzie tak ubrany, ciemny garnitur, biała koszula – wyglądaliśmy jak do ślubu. I mnie taka myśl od razu przez głowę przeszła. Mówię: „Jak skończy się msza, to pójdziemy do zakrystii i powiem tak: proszę księdza, mamy jedyny dowód – kenkartę (nikt innego dowodu nie miał, tylko kenkarta, to był nasz dowód osobisty), mój narzeczony ma iść na Powstanie, a ja bym chciała, żebyśmy wzięli ślub i on nie poszedł”. To miałam powiedzieć. Ale spojrzałam na niego – czy on o tym samym myśli co ja? Miał inne zamiary. Chciał iść na Powstanie, żeby normalnie była wolność, przyjechali rodzice i żebyśmy tu, w Warszawie pobrali się i mieszkali. Z tego wszystkiego [myślę] tak: nic nie mówi, co ja mam zrobić? Rozmyśliłam się […]. Mówi: „Nie. Ja już chcę, żeby rodzice byli, ja wrócę szczęśliwie”. A jego brat na drugi dzień był ciężko ranny i nie przeżył. Leżał [w szpitalu] Karola i Marii na Lesznie i wszystkich podobijali. Brat zginął 3 sierpnia w szpitalu. Był ciężko ranny w brzuch i w nogę, więc nie mógł chodzić. Lżej rannych poprzewozili czy sami przeszli, zaprowadzili ich do domu, a on był ciężko ranny, po operacji.
- Nie było pani smutno, że nie będzie ślubu?
Było mi smutno. Powiedział, że musi iść. Powiedział, że chce, żeby rodzice byli [na ślubie]. „Jednego ślubu nie widzieli, teraz drugi. Ja idę, już przysięgę złożyłem, muszę iść”. Nie wiem – księża może by nam dali ślub, ale on by poszedł. Na pewno by nam dali w takiej sytuacji, napisaliby, że wzięliśmy ślub. Ale cały czas o nim myślałam. Cały czas. Nawet jak przyszedł 3 czy 4 sierpnia, to powiedział bratowej, że jej mąż (a jego brat) jest ciężko ranny. Później przyniósł wiadomość, że nie żyje. Dał jej do zrozumienia, że już nie ma na co liczyć, nie wiadomo, czy męża zobaczy. Ona się już później domyślała, że jak ciężko ranny i zlikwidowany szpital… Niemcy przyjechali i z chorymi tak porobili. Co – u nich długo? W Alejach Jerozolimskich widziałam, jak na balkonie byli powieszeni Polacy. Nam nie wolno było patrzeć, jak przechodziłam Alejami Jerozolimskimi.
- Czy szukała pani Jurka po wojnie?
Tak. Byłam w Falkensee, a on był sześćdziesiąt kilometrów ode mnie w Luckenwalde, siedział w obozie.
- Czy wiedziała pani o tym?
Dowiedziałam się, będąc w Niemczech, że jest w Luckenwalde [obóz] i tam jest Jurek. Ktoś mi powiedział – już nie pamiętam w tej chwili [kto], ale że jest. Mówię – co ja zrobię? Pobiegłabym, do pociągu bym poszła, ale co ja zrobię z rodzicami? Przecież byłaby czarna rozpacz. A powrót? Może by Niemcy mnie zgarnęli? Nie wiem. To było ryzykowne. Żeby dwie osoby jechały… [Jurek] mówi: „Jak byś ty do mnie przyjechała, to byśmy uciekli”. Mówię: „Tak! I nas by zabili. By zaraz strzelali za nami. Co ty opowiadasz!”. – „Już bym nie został tam. Z tobą bym uciekał”.
Utrzymywałam [kontakt] z bratową [Jurka]. Zamieszkała na Narbutta – wróciła do swojego mieszkania, gdzie mieszkała poprzednio z mamą, przed pójściem za mąż. Ja mieszkałam na Pradze u dziadków – na Strzeleckiej i na Wileńską chodziłam do pracy.
Później dowiedziałam się od bratowej, że Jurek jest wywieziony na dziesięć lat na Syberię. 16 lutego 1954 roku wrócił z Syberii. Jak wrócił z Syberii, to dowiedziałam się od jego bratowej a później, niezależnie od tego… Mój brat ożenił się i jego żona miała rodzonego brata, który też brał udział w Powstaniu. Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem tak. [Jurek] wracał z Syberii właśnie z jej bratem. Nie znali się – on był w jednym obozie, a Jurek w drugim.
Uznali go za politycznego, a to wcale nie było zgodne z prawdą. Ma tyle odznaczeń. Kuzyn w Łodzi – mówię mu: „Mieszkasz w Łodzi – ja w Łodzi nie mieszkam, [tylko] w Warszawie. Ty jesteś mężczyzną, opiekuj się grobem”. Jeżdżę na cmentarz, bo leży na cmentarzu katolickim, na ulicy Ogrodowej. Tam leży jego pierwsza żona. W 1954 roku, jak wrócił w lutym, to 11 grudnia brał ślub cywilny z rozwódką, która miała dwunastoletnią córkę.
Napisał do mnie list. Nie spotkał się. Już byłam mężatką, miałam dwie córki, a później, w 1956 roku, urodził się syn Wojtek, który zginął w rajdzie samochodowym, w wieku dwudziestu ośmiu lat. Był rajd „Wisła” i zginął – dwadzieścia cztery lata temu (29 września 1984 roku). Rozpacz bezgraniczna była w domu. Dostałam z tego cukrzycy na podłożu nerwowym.
- Czy Jurek dowiedział się, że pani wyszła za mąż?
Tak, od bratowej, bo prowadziła korespondencję. Pytał się, co się ze mną dzieje. Napisała mu. Nie była na moim ślubie, tylko posłaniec z kwiaciarni przyniósł mi kwiaty z bilecikiem, z życzeniami od niej. [Jurek] dowiedział się, że wyszłam za mąż. Jak dowiedziałam się, że jest skazany na dziesięć lat – jaką miałam szansę? Ja bym nawet i czekała – szczerze powiem – tylko chodziło mi o to, jaką mam szansę, czy on wróci? Przecież Syberia, jak mi opowiadał, to dosłownie tylko dwa miesiące w roku jest ciepło i słońce świeci, a tak to jest mróz czterdzieści do pięćdziesięciu stopni. Stawiają tam domy, normalnie ludzkie życie. Był tam szpital, nie chcieli go wcale puścić, ponieważ był zdolny, robił im plany kreślarskie. Dwa lata, [a potem] to już miał tam dobrze. […].
- Co napisał w liście do pani?
Opisał swoją mękę, liczył na to, że będziemy razem. Odpisałam mu. To, co mi powiedział, to wiedziałam. Mój mąż załatwił z listonoszem – jak się dowiedział, że on wrócił, to wszystkiego mój mąż się spodziewał. Był zazdrosny o mnie. Powiedział listonoszowi, że jeżeli przyjdzie z Łodzi list, to żeby… Nie powiedział mi tego, ale… Później mu powiedziałam, bo dowiedziałam się, że [Jurek] napisał do mnie list. Jak z nim się spotkałam, to już wiedziałam, co napisał, a tak, to nie wiedziałam. Tylko wiedziałam, że jest list. I bratowa mówiła: „On do ciebie wysłał list, jak przyjechał”. Mimo że dowiedział się, nie dziwił się – tyle lat miałam czekać na niego?
- Kiedy pani się z nim spotkała?
[…] Zadzwoniłam do niego, [pod numer] z książki [telefonicznej] w lutym 2001 roku. Przyjeżdżał do nas, my do niego przyjeżdżaliśmy.
- Po co pani do niego zadzwoniła?
Mój mąż mnie dopingował. „Słuchaj – mówi – ze mną jest źle, mam drugiego tętniaka”. Jak urośnie, to pęka i nie ma żadnego ratunku, niestety, już jest koniec z człowiekiem (i tak było z mężem). Powiedział: „Musimy Jurka odnaleźć”. To były słowa mojego pierwszego męża. Byłam bardzo zadowolona, że sam chce mnie dopomóc, żebym się z nim spotkała. Mówi: „Bo ja jego nie znam, a tyle lat go znam, ile lat o nim słyszę i ile lat jesteśmy małżeństwem, ponad pięćdziesiąt lat. Muszę go zobaczyć i ciebie oddać pod opiekę. Wiadomo, że jesteś słabej postury, nie możesz być sama, musisz mieć opiekuna. A ponieważ znałaś go tyle lat, a zakochana jesteś po dziś dzień…”. Widocznie wyczuł, że chociaż jestem jego żoną, [to] o tamtym myślę. Tak było, nie ukrywam.
[…] Pojechaliśmy autobusem na Targową róg Solidarności – po dziś dzień jest tam poczta. Mówię do urzędniczki: „Proszę pani, potrzebuję zadzwonić do Łodzi, proszę dać mi najnowszą książkę”. – „Proszę bardzo, mam”. To było 6 lutego (pierwszy raz poszliśmy). Nic nie znaleźliśmy. [Nazwisko] owszem, znalazłam, ale nie było tego imienia (o tym nazwisku była jedna czy dwie osoby). Wieczorem, po „Dzienniku”, mąż siedział koło mnie na wersalce, dzwoniłam. Nic nie znalazłam. Na drugi dzień mąż mówi: „Zrobimy przerwę. Jedziemy w czwartek, 8 lutego”. Pojechaliśmy z mężem (w samo południe, mówię: „Z hejnałem jedziemy”). Pojechaliśmy znowu na pocztę. Mówię: „Proszę pani – najnowszą książkę, bo potrzebuję kogoś odszukać po pięćdziesięciu latach”. Mówi: „Mój Boże!”. – „No tak, taka prawda i bardzo mi zależy”. – „Nie mam innej, tylko tę książkę”. Ale dała nam inną. Miałam cztery osoby – jedną panią, dwóch panów i trzeci właśnie był Jurek Mrozowski. Dzwonię [do] wszystkich. Współczuli mi serdecznie, ale nic nie mogą pomóc, bo w rodzinie nie ma nikogo o takim imieniu i nikogo nie znają. W końcu mówię: „No, teraz za tego nieboraka – w życiu nigdy nie mówiłam „nieborak”, taki wyraz jakoś mi się nigdy nie pojawiał – zadzwonię do niego”. Dzwonię i mówię: „Dobry wieczór. Dzwonię z Warszawy. Poszukuję Jerzego Mrozowskiego, który mieszkał w Warszawie, poszedł na Powstanie i wylądował na Syberii, na dziesięć lat został skazany”. Słuchał. „Pan słyszy, co mówię?”. – „Tak, słyszę dobrze”. Mówię: „Nic nie słyszę. Jaką odpowiedź uzyskam?”. Mówi: „Mógłbym pani pomóc i to bardzo”. – „Dziękuję z góry. Ale zaraz, nadmienił mi pan, że pan mieszkał w Warszawie”. – „Tak, mieszkałem w Warszawie przed pójściem na Powstanie”. – „A może mi pan powiedzieć, na jakiej ulicy?”. W duchu serce mi bije, ale myślę – Boże, powiedz „Grzybowska 31”, to już będę szczęśliwa. Mówi tak: „Mieszkałem w Warszawie, Grzybowska 31”. Zamarłam. Mówi: „Nic nie słyszę, cisza w eterze”. Myślę – żebyś ty teraz wiedział, co ja teraz przeżywam, to byś też nic nie mówił. Dopiero po jakimś czasie – domaga się, bo nic nie słyszy – mówię: „Już teraz nie musisz mi pomagać. Tu dzwoni Ala – twoja Alina”. – „Alina?! Alina?! To ty?!”. – „No, chyba ja”. – „Boże! Boże! Przyjeżdżajcie do mnie! Przyjeżdżajcie. Jestem wdowcem, już piąty rok. Ożeniłem się z osiem lat starszą od siebie”. Pomyślałam – no, to miłości nie szukałeś. Chociaż mi się lżej na sercu zrobiło. „Ale już nie żyje, pochowałem żonę pięć lat temu. Jestem sam, mam duże mieszkanie, przyjeżdżajcie”. – „Dobrze, przyjedziemy. Muszę porozmawiać z mężem – kiedy”. – „No, już wiesz?”. – „Tak”. Ponieważ weszło święto Walentego, a to był luty, to mówię: „14 lutego przyjedziemy”. Mój mąż nie wiedział, że to jest święto zakochanych – Walentego, a ja wiedziałam. [Jurek] mówi: „Będę czekał – z kwiatami i z prasą, bo czy cię poznam?”. Człowiek po pięćdziesięciu latach chyba się jakoś zmienia, poważnieje, już nie mówię, że się zestarzeje. „Będę czekał na dworcu”. – „Będziemy po jedenastej”. […]. Przyjechaliśmy. W międzyczasie dzwoniłam – on do mnie, ja do niego. Jak przyjechaliśmy, to później w mieszkaniu mi powiedział, że już był na [dworcu] dzień wcześniej, bo nie mógł się doczekać – też z kwiatami. Żółte tulipany i prasa. Jak wysiedliśmy, to mój mąż mówi: „Wiesz? Ja już go widzę. Stoi”. Zawsze w tym samym miejscu czekał na mnie, jak przyjeżdżałam – sama czy z mężem.
Tak. Na ulicy bym go poznała. Rysy [podobne], troszkę się zmieniły ze względu na wiek. […].
- Jak go pani zobaczyła jeszcze raz, po tylu latach, to serce biło?
Biło. Mocno. Mogę tylko powiedzieć, że jak zadzwonił do mnie, to był szczery wobec mnie. Mówię po zapoznaniu: „Jak się czujesz?”. – „Świetnie. Cała rodzina już wie, że się odnalazłaś”. [Cała rodzina] wiedziała, że poznał, że miał narzeczoną. Wszyscy wiedzieli o mnie. Radość była. Później były jego imieniny, 23 kwietnia. To było moje zapoznanie z rodziną. „Za ciocię pijemy! Na zdrowie!”. Było miło, poznali mnie. [Pierwszy] mąż zmarł w 2001 roku.
- Zmarł zaraz po tym telefonie?
Nie, 28 maja. [Jurek] już tak na dobre przyjeżdżał do nas w marcu. Był na pogrzebie, na konsolacji. Później sam się rozchorował, [miał] udar.
- Ale pani mąż Stefan chciał, żeby Jurek panią się zaopiekował?
Jak były 13 marca urodziny Jurka, przyjechał do nas, daliśmy mu prezent. Mój mąż powiedział: „Pamiętaj, że ja wiem, że niedługo zejdę z tego świata, a ona zostaje sama. Bądź dla niej dobry, zaopiekuj się nią”. Po prostu tak, jakby mnie wyswatał ponownie. „Opiekuj się nią. Tam, gdzie nie zdążyłem z nią pojechać, to ty pojedź”. Złożył mu życzenia, życzył dużo zdrowia i mówi: „Bądźcie razem”. Wiedziałam, że jak się spotkamy, to już nieuniknione, że będziemy razem. Jak zadzwonił do mnie pierwszy raz po naszym poznaniu się i widzeniu, to powiedział: „Słuchaj, ja do wpół do czwartej oka nie zmrużyłem”. A o godzinie dziewiątej rozmawialiśmy, więc jakieś znaczenie było? Było. A ja nie spałam do trzeciej. Też mu się przyznałam. Mój mąż ze mną spał, ja zawsze z brzegu, a mąż od ściany, to mówi tak: „Ty pewnie nie śpisz”. – „Żebyś wiedział, że nie śpię”. – „Dużo przeżywasz”. Nic nie miał mi za złe, broń Boże. Wiedział. To była miłość od pierwszego wejrzenia, trwała. To jest święta prawda. To była naprawdę… Może to się rzadko spotyka w takich przypadkach, ale byliśmy sobie przeznaczeni, a los… Powstanie nam wszystko pokrzyżowało.
21 czerwca. Przyjechały na święta moje córki i wnuczka […].
Na Bródnie – jest rada narodowa i jest piękny lokal na dawanie ślubów. Myśmy byli ładnie ubrani, ładnie wyglądali. Wszyscy byli ciekawi, jak osiemdziesięciolatki wyglądają i biorą ślub – personel w lokalu, gdzie był ślub.
- A dlaczego nie w kościele?
Nie wiem dlaczego. Byłam wdowa i on był wdowiec, mogliśmy, ale powiedział, że lepiej… Pomyślałam sobie – niech twoje życzenie będzie rozkazem. Nic nie mówiłam. Wolałabym, żeby jedno i drugie było – szczerze mówię.
Cywilny, to [udzielał nam] kierownik. Elegancko urządzone, palmy, białe fotele, bardzo ładnie. Przyjechała rodzina z Łodzi i nasza rodzina. A ja się wytańczyłam na weselu! Z nim tańczyłam, ale widziałam, że nie może tak często tańczyć, bo go nogi bolą, to sama tak tańczyłam, tak się wybawiłam, jakbym z nim tańczyła. Mówię: „Za ciebie i za siebie”. Ładne były nagrania.
- Jak była pani ubrana do ślubu?
Miałam bardzo ładną garsonkę, którą rok [wcześniej] dostałam od córki na imieniny. Raz jedyny w niej byłam, przewisiała w szafie. Braliśmy ślub i w niej byłam. On był w białym garniturze, wełnianym. To nie był [dokładnie] biały kolor. W tym samym garniturze został pochowany. Tak samo był ubrany – koszulka beżowa, krawacik – brąz, brązowe, zamszowe pantofle.
- Czy to był taki ślub, jaki pani sobie z nim wymarzyła?
Tak go ubrałam. Był zadowolony, ładnie wyglądał.
- Co pani czuła, jak brała z nim pani ślub po tylu latach?
Dusza i serce się radowało. Przeżywałam drugi raz. Patrzyli na mnie goście, a ja sama tańczyłam. Tańczyłam ze wszystkimi, ale później, jak byłam wolna… Tak mnie nogi bolały, że lepiej nie mówić. Tak jakbym z balu jakiegoś przyszła. Tak się wytańczyłam.
W lokalu na Łabiszyńskiej czy na Łojewskiej, rodzina miała znajomych. Przy nas całą noc się bawili, na drugiej sali. [U nas] było przyjęcie. Był obiad z przystawkami.
W 2003, a odnaleźliśmy się w 2001.
- Ile czasu byli państwo ze sobą?
Byłam pięć lat, bo pięć lat byłam w Łodzi. Przyjeżdżałam i odjeżdżałam. [Jurek] zachorował na udar. Miał trzypokojowe mieszkanie – sto dwadzieścia metrów. Bardzo ładne mieszkanie na pierwszym piętrze z wszystkimi wygodami. Mogło być na gabinet lekarski, piękne. Jeszcze były dwa przedpokoje. Wszystkie wygody, służbówka, wszystko eleganckie. Usytuowanie tego domu było takie, że na jednym rogu był ten dom (trzypiętrowa prywatna kamienica, mieszkanie było wykupione, własnościowe) a po drugiej stronie był szpital. […]. Miałam taki punkt do zakupów, że miałam wszystko – i pocztę blisko, parę kroków.
3 sierpnia 2006 roku.
- Czy była pani przy jego śmierci?
Był w szpitalu. 30 [lipca] po dwunastej jeszcze jadł. Smażyłam kotlety mielone, mówi: „Wiesz, mam ochotę na kotlecika”. Dałam mu dwa kotleciki, bułeczkę do tego. To była niedziela przed obiadem, później byłby rosół, gotowałam. Mówi: „Mam apetyt”. Ale zjadł tylko półtora kotlecika. A ja słuchałam, bo miałam na stole radio i akurat było wszystko o Powstaniu. Mówię: „Gdzie on jest?”. Cisza taka – „Gdzie on poszedł?”. Wychodzę z kuchni, spojrzałam na lewo – było wejście do toalety, a obok łazienka – trzyma się futryny, która dzieliła łazienkę z toaletą. Stoi do mnie tyłem. Mówię: „Co ty tutaj robisz? Co ci jest?”. Wyczułam, że jest źle. Spojrzał się na mnie, patrzę, a mu zniknęła z oka źrenica, jest tylko biała gałka. Zaczyna mi się osuwać. Zaczęłam strasznie płakać. Mówię: „Boże kochany! Tylko tego trzeba, żebyś ty upadł. Polecisz na mnie, stracę przytomność, ty już tracisz – drzwi są zamknięte – kto nas uratuje?”. Sąsiadów nie ma, bo wyjechali do znajomych (a było tylko dwóch lokatorów na klatce). […]. Wpadłam na taki pomysł, że najpierw trzymałam go wpół, a później tylko lewą ręką, a prawą trzymałam przygotowaną. Jak mi się osunie, to chociaż go przytrzymam. I mówię, żeby chociaż głową nie upadł na terakotę w toalecie. Osunął się, przytrzymywałam go, żeby nie poleciał raptownie – albo na mnie, albo na podłogę – i jak już widzę, że jest nisko, to klapnął. Podłożyłam dwie ręce i położył swoją głowę na moje ręce. Tak upadł, tak że krzywdy sobie nie zrobił, nie rozbił głowy. Zalana łzami, on leży i tylko ciężko oddycha. Prędko do telefonu i dzwonię po pogotowie. Ta, co odbierała w szpitalu, mówi: „Czego pani tak płacze?”. – „Proszę pani! Prędko! Prędko jak tylko można! Ratujcie mi męża! Nie wiem, co jest, ale proszę, bo stracił przytomność i leży na podłodze!”. Rzeczywiście zaraz przyjechali (
vis à vis szpital). Weszło ich czterech. Lekarz mówi do mnie głośno: „Proszę pani. Niech pani na nic nie liczy, bo z mężem jest bardzo źle, jest w ciężkim stanie. Nie wiem, nie gwarantuję pani. Jeszcze takiego udaru nie widzieliśmy. W okropnym stanie jest pani mąż. Ale w głowę się nie uderzył? Nie upadł?”. Mówię: „Nie, na własne dłonie”. – „O, to całe szczęście. Dobra, kochana żona”. Zrobili mu zastrzyk i zabrali go (był nieprzytomny). Zabrali go do szpitala, zrobili mu wszystkie badania – z półtorej godziny go trzymali – i głowę badali, wszystko. „Przewozimy go do drugiego szpitala, bo tutaj jest mały oddział neurologiczny, mało jest łóżek, tak że specjalnie do szpitala neurologicznego”. Zabrali go. Jak tam pojechał, to odzyskał przytomność – oczywiście była reanimacja, doprowadzili go do normalnego stanu. Na drugi dzień rano pojechałam do szpitala. Zadzwoniłam, powiedzieli: „W dalszym ciągu jest stan ciężki”. Przyjeżdżam z kuzynką z jego strony, patrzę – normalnie przywitał się ze mną, normalnie rozmawia. Ja cała w skowronkach, Boże! Tu nieprzytomny, tu normalnie rozmawia. A podobno przed śmiercią robi się dobrze, lepiej na dwa, trzy dni. Tak dowiedziałam się w szpitalu (ale dowiedziałam się już po wszystkim). Szczęśliwa, jeszcze troszkę zjadł (była zupa pomidorowa z kluseczkami), ale tylko parę łyżeczek zjadł. „O, moja Alunia przyjechała”. Rozmawia, co słychać. Mówi: „A gdzie ja jestem? Powiedz mi, gdzie ja jestem?”. – „W szpitalu, na neurologii”. – „No, to dobrze, jest opieka”. Posiedziałam ze dwie godziny, usnął, pojechałam do domu. Byłam półżywa, w ogóle nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Na drugi dzień (to był 1 sierpnia) pojechałam do niego z drugą kuzynką. Spał. Poczekałam, aż się obudzi. Mówi: „O, moja Alunia przyjechała”. I zaczął mi opowiadać o sobie – jak ciężkie miał życie, jak ciężko pracował w Rosji. „Pracowite miałem życie”.
- To wcześniej pani o tym nie mówił?
Mówił, ale to było tak jak spowiedź z jego życia. Z tego wynika. To były jego ostatnie słowa do mnie, już więcej jego głosu nie usłyszałam. Mówi: „Słuchaj, nie chciałem ci dużo mówić, żebyś więcej nie osiwiała”. Tylko słuchałam, nic się nie odzywałam. Tylko później powiedziałam: „Ja wiem, jakie miałeś życie”. Pracy w Warszawie ani w Łodzi nie miał ciężkiej, tylko tam, w Rosji. Mówi: „Przeżyłem dużo, ale już ci więcej nie będę opowiadał, bo już jestem zmęczony, muszę odpocząć”. Wycałował mnie, moją całą twarz. Kuzynka tylko patrzyła i płakała, jakby przeczuwała, że to już koniec naszej rozmowy. Mówi: „Już jestem zmęczony” – i koniec. Patrzę, a on śpi. Z kuzynką odjechałam ze szpitala. Mówię: „Może po południu jeszcze z kimś przyjadę, bo już nie mam siły sama jechać”, ale pojechała rodzina i go widzieli. Jak weszli do niego, to bardzo prosił, żeby mu zaśpiewali marsza. „Bo dzisiaj jest 1 sierpnia – mówi – i zaśpiewajcie mi”. – „Wujku, my nie umiemy śpiewać, ale możemy wujkowi na przykład zaśpiewać »Tango Milonga«”. On zaczął i zaczęli z nim śpiewać, śpiewał na cały szpital. Też się zmęczył i usnął. Jak usnął, to już się więcej nie obudził. Reanimacja była dwa razy, ratowali go. Za trzecim razem już nie uratowali. Później mi lekarz powiedział, ordynator ze mną rozmawiał, mówi: „Wie pani, takiego udaru jeszcze nie widziałem. Pani mąż miał silny udar”. A jak było strasznie gorąco, jak był w domu, nie chciał wychodzić. Mówi: „Gorąco jest, słońce operuje, ja nigdzie nie wyjdę”. Nawet do parku chodziliśmy dzień w dzień. „W parku też jest duszno. Chociaż drzewa osłaniają promienie, ale duszno, gorąco”. Miał wiatrak pokojowy, [który] włączał.
W Warszawie.
Nie wiem, jakie zgrupowanie. Jego brat był dowódcą, Stefan Mrozowski. Walczył Na Woli, ale jaki dokładnie obszar ulic – tego nie wiem.
- Chodzi mi o nazwę zgrupowania.
[…] Mam w papierach, jest wszystko napisane. Pseudonim „Jureczek” i…
- A nie żałowała pani, że pani wtedy na niego nie czekała?
Pewnie. Jak przyjechał z Rosji, to ważył tylko trzydzieści pięć kilo. Rodzina mi opowiadała. Mówią, że go nie poznali. Mam jego ślubne zdjęcie z pierwszą żoną.
- A czy ze Stefanem była pani szczęśliwa?
Tak. Troje dzieci urodziłam. Prezentami – złoto, pierścionki, wszystko – mnie obsypywał.
- A trzy lata małżeństwa z Jurkiem były szczęśliwe?
Tak. Chodził za mną i mówił: „Mój skarbie kochany”.
Warszawa, 12 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama