Alicja Kostarska „Ala”
Nazywam się Alicja Kostarska, panieńskie nazwisko Madziar, bo występowałam jako Madzia, pseudonim „Ala”, urodzona w 1918 roku 11 czerwca.
- Jaką funkcję miała pani w Powstaniu?
Byłam sanitariuszką, łączniczką i wszystkim co było możliwe, dlatego, że nas było niedużo i były trudne chwile. Spełnialiśmy wszystkie role pomocnicze jakie trzeba było. Raczej byłam sanitariuszką.
Batalion „Kilińskiego”, IV Kompania porucznika, początkowo „Watry”, a potem „Osy”. Kapitan „Osa” był w wytwórni z nami i w Śródmieściu, a na Woli był porucznik „Watra”, który był ranny i niestety nie przeżył.
- Czy może pani opowiedzieć o czasach młodości jeszcze zanim wybuchło Powstanie, zanim wybuchła wojna? Jak odbywało się pani wychowanie, że doszło do tego, że znalazła się pani w AK?
W 1939 roku skończyłam uczelnię, Instytut Studiów Handlowych i Orientalistycznych przy Szkole Nauk Politycznych. Byłam szczęśliwa, że ukończyłam, że świat [stoi] przede mną otworem. Niestety jeden miesiąc i zaczęła się wojna. Czasy okupacji były bardzo trudne, światła, wody, wszystkiego, jedzenia. Przed wojną chodziłam do gimnazjum. W ogóle w szkołach był bardzo duży nacisk położony na patriotyzm. Byłyśmy naprawdę patriotkami, to było bardzo ważne, tego się dzisiaj nie widzi. Z wielką atencją podejmowałyśmy weterankę z 1863 roku, powstania styczniowego. Byłyśmy młode, przejęte. To staruszeczka była, starowineczka, ona nam opowiadała jak brała udział w powstaniu. To na nas zrobiło duże wrażenie. W domu byłyśmy wychowywane w duchu patriotycznym. Mój dziadek był wielkim patriotą, rodzice tak samo.
- Czy w pani rodzinie też były tradycje powstańcze?
Nie, nie było nikogo. Mój ojciec był w wojsku rosyjskim w pułku gwardyjskim, w carskim wojsku. Nie urodziłam się w Polsce, urodziłam się w Petersburgu. Moja mama robiła starania - aczkolwiek też się urodziła w Petersburgu - żeby przyjechać do Polski. Dziadek był wielkim patriotą, kochał ojczyznę. Los go rzucił do Rosji, ale stale marzył o powrocie. Marzenia mojego dziadka spełniły się, moi rodzice wrócili, to był rok 1925. Były bardzo duże trudności, żeby w ogóle móc wyjechać, bo o paszporty mama trzy lata starała się, żeby dostać tylko na odwiedzenie mojego dziadka ze strony ojca w Polsce. Przyjechaliśmy na trzy miesiące, a zostaliśmy. Z całą świadomością mama to robiła, żeby dostać paszport. W ten sposób znaleźliśmy się w Polsce. Mama, jak zobaczyła reżim komunistyczny - bo to był 1925 rok, już była komuna, już inne było wychowanie – powiedziała: „Nie, moje dzieci tak nie będą chowane.” Zaczęła robić starania i dzięki temu wyjechaliśmy.
- Proszę powiedzieć o czasach okupacji?
Okupacja była bardzo trudna. Nie można było biegać po mieście, bo stale były łapanki. Mieszkałam na Kole. W 1939 roku Niemcy w ogóle nie pozwolili przez tor kolejowy przechodzić, uważali, że Koło to nie jest Warszawa. Potem zezwolili i można było wychodzić. Cóż, mało udzielałam się jeśli chodzi o działalność, bo moi rodzice, moja mama zwłaszcza, tak się bali o nas, że jak wychodziłam, to musiałam powiedzieć gdzie, jak, o której wrócę i tak dalej. Żeby być na zebraniach, w ogóle się nie przyznawałam, że należę do organizacji. Kolega mnie wciągnął.
To było w 1942 roku w kwietniu. Żeby szkolenie przejść, kursy, to wyjeżdżałam do znajomych do Anina na sobotę, w niedziele wracałam. Miałam tu zebranie, szkolenie i potem wracałam do domu. Rodzice myśleli, że jestem u znajomych. Nic nie wiedzieli. Tuż przed Powstaniem kilkakrotnie były alarmy, że już się zaczyna, więc wychodziliśmy. Mama któregoś dni przychodzi z miasta i mówi: „Słuchajcie coś dziwnego się dzieje, bo wszyscy znajomi nie nocują w domu, co to jest? Mówię: „Mamo my też nie będziemy nocować.” „Co znaczy nie będziemy?” „Dlatego, że my należymy do organizacji.” Mama: „Dzieci co wy wyprawiacie! Przecież wy nie macie ani uzbrojenia, ani przygotowania.” Mówię: „Mamo już powiedzieliśmy, nie ma odwrotu.”
- Pani ze swoim rodzeństwem należała?
Ze swoją młodszą siostrą, która była zresztą bardzo pechowa. Załapali ją Niemcy, żandarmeria, na Chłodnej. Podpisała, że ochotniczo zgłasza się na wyjazd do Niemiec. Zmusili ją albo podpisujesz, albo nie na Cyryla i Metodego, ale rodzice wykupili ją. Powstanie się nie skończyło, a ją złapali i wywieźli do Ravensbrück. Była wyjątkowo pechowa. Biegałam po mieście, bo były sprawy które trzeba było załatwić, coś kupić, coś dostać. To mi się zawsze udawało, ona zawsze gdzieś wpadała. Też była sprawa szczęścia.
- Jak państwo byli przygotowywani na wybuch Powstania?
My sanitariuszki, przeszkolenie sanitarne, miałyśmy w szpitalach. Kilka było przygotowań obchodzenia się z bronią. To zawsze wymagało dużych przygotowań. Ktoś przychodził z bronią, ktoś musiał [go] obstawiać, bo jednak bali się, że może być wpadka. Wpadka jedna była, kiedy koledzy wracali z zebrania na Starym Mieście. W budynku Starego Miasta było miejsce, gdzie były spotkania. Trzej koledzy wracali, żandarmeria ich zaczepiła. Dowody, oni mieli fałszywe, ale sprawdzili. Oni uszli dwadzieścia kroków, Niemcy ich zawrócili i pod kolumnę Zygmunta ustawili wszystkich, których złapali. Podjechały autokary niemieckie odkryte i wrzucili [ich] na podłogę, nogami przydepnęli i na Szucha. W trzy dni później dostali się na listę czerwoną, to znaczy do rozstrzelania. Jeden z kolegów, ewangelik, został rozstrzelany, zginął. Znaleźli u niego gazetki, miał za skarpetką, nie mógł ich wyciągnąć. Kolega, który ocalał miał spis bardzo ważnych dokumentów na bibule spisanych, ale w trakcie przewozu udało mu się wyciągnąć i zjeść bibułę. Ocalał tylko dzięki temu, że siostra jego robiła starania, żeby przekupić Niemców. Dostała kontakt i za trzydzieści tysięcy udało się go wykupić w sensie, że w momencie kiedy był już przygotowany do wywiezienia na rozstrzelanie, zajechał samochód jego wywołali, wycofali. To było w czasie kiedy został zabity kapral „Szary”, jak on się nazywał?
Niemiec jak się dowiedział, że to ta sprawa, jednak wziął pieniądze. Jego wywołali i osadzili go w więzieniu dla folksdojczów w celi. Tam od Bożego Narodzenia do Wielkanocy był, potem go zwolnili. Wrócił opuchnięty, zżółkły, ale przeżył. Jednego wykupiła narzeczona, zginął zresztą na Żoliborzu, a trzeci został rozstrzelany, dlatego, że znaleźli u niego niestety dowody przynależności do organizacji.
- Gdzie pani się znajdowała w momencie wybuchu Powstania?
Kilka razy były alarmy, że już. Jednego dnia, 1 sierpnia, łącznik przybiegł, przyjechał, że już o piątej mamy się stawić. Wystartowałyśmy z Górczewskiej 15, to był dom Wawelberga, do dziś stoją te domy. Stamtąd startowałyśmy z tym, że na piątą mamy się stawić przy cmentarzu Ewangelickim, bo nasz jeden pluton składał się z ewangelików. Proboszcz parafii kościółka Halpertów to był ewangelik, on był w organizacji i jego dwaj bracia. Dużo było ewangelików w związku z tym w naszym plutonie. Biegiem na Żytnią do miejsca [zbiórki] i co zastaję? Już była strzelanina, punkt piąta trzeba było się stawić, wpadam do sali, a tam jedna sanitariuszka leży przykryta gazetami nie żyje, druga ma konwulsje przedśmiertne, a trzecia jest opatrywana. Pode mną nogi zadrżały. Myślę sobie: „Jak to się stało, jeszcze nie było Powstania, już trzy są prawie nieżywe.” To były dziewczyny z „Parasola”, oni też stali razem z nami, z miejsca była jatka. Potem już nie wiedziałam co się dzieje, bo dostarczali rannych. Opatrunki, temu kość sterczy, nie byłyśmy przygotowane na taką jatkę, bo było bardzo trudno. Opatrunki się robiło, a potem człowiek już tak był zmęczony, że nie wiedział co się dzieje, gdzie śpi, jak śpi. Tak to było kilka dni, dwa, trzy, potem wycofywaliśmy się. W między czasie był nocny wypad na Wolską przy Młynarskiej, gdzie chcieliśmy zrobić barykadę, żeby czołgi niemieckie z Wolskiej nie szły na Śródmieście. Próbowaliśmy przewrócić tramwaj, nie udało się niestety, a już Wola płonęła wtedy cała. „Franaszek” to była olbrzymia fabryka tapet, klisz fotograficznych i tak dalej, ona płonęła. Mieliśmy wieści, że tam się dzieje strasznie. Nas zaczęli wycofywać. Kilka dni trzymaliśmy barykady na Ogrodowej, na Żytniej. Stale łączników posyłał dowódca przyślijcie pomoc, przyślijcie broń, bo niezupełnie byliśmy zaopatrzeni. Byli koledzy, którzy potrafili zdobyć na Niemcach broń z zupełnego przypadku, bo to nie było takie łatwe podejść i odebrać. Przypadkowo zresztą kolega szedł na zwiad, patrzy jedzie samochód niemiecki. Myśli sobie: „To już koniec. Oni siedzą w samochodzie, stoję tu.” Mówi, miał mały pistolet, w rozpaczy krzyknąłem
Haende Hoch! Oni wyskoczyli i poddali się. Oni byli też przerażeni. On, był z drugim kolegą, przywieźli dwóch związanych Niemców, samochód przyprowadzili, broń przywieźli. To były kwestie stale przypadkowe niejednokrotnie. Z początku sobie człowiek zdawał sprawę, nie zdawał, jakoś to będzie. Liczyliśmy na pomoc. Liczyliśmy, że kilka dni my przetrwamy, ale już 7 wiedzieliśmy, że jest źle, że nie utrzymamy Woli. Wycofaliśmy się na Starówkę. Tam zostaliśmy przydzieleni do Wytwórni Papierów Wartościowych. Tam byliśmy do 28 sierpnia. Ostrzeliwali nas Niemcy, był okres kiedy co pół godziny, regularnie, był nalot „sztukasów” na wytwórnię, a jak kończyły się naloty, to się zaczynał ostrzał z pociągu pancernego na moście, a jak nie, to jeszcze w Włoch katiusze waliły. Był okres taki, że nie słychać było ludzi, był jazgot jak w czasie bitwy. Tylko brzęk, jazgot i furkot. Gdzie kto mógł, tak się chronił. Byłam 13 sierpnia ranna. Miałem służbę przy Zakroczymskiej przy barykadzie. Oczywiście nie siedziałam na barykadzie, tylko u wylotu barykady. W pewnym momencie poczułam, że coś uderzyło we mnie i oberwało mi głowę, takie odczucie straszliwe - nie mam głowy. Myślę sobie trzeba coś powiedzieć, już nie żyję. Zdałam sobie sprawę, jeżeli myślę, to znaczy, że głowę mam. W tym momencie prawdopodobnie zemdlałam. W końcu mnie zanieśli do wytwórni. Tam była doktor Petrynowska. Natychmiast zrobili operację, bo miałam odłamek w tętnicy i przetrwałam. W ogóle odłamki miałam po całej głowie. To było zupełnie przypadkowe, nie było żadnej akcji, po prostu na służbie zaplątany odłamek czy odłamki uderzyły [mnie]. Było nas kilkoro, a ja jedna dostałam.
- Czy po wypadku wróciła pani do służby?
Tak, po pięciu dniach już byłam na chodzie, zabandażowana, ale człowiek był tak zdyscyplinowany, że mowy nie było o tym, żeby leżeć i wypoczywać, bo nie było ani miejsca, ani czasu po temu. Bóle głowy były straszne. Potem byliśmy w kościele Panny Maryi, najstarszy kościół na Starym Mieście, tam była obrona naszych chłopców. Tam jeden ze strzelców został ranny, dowódca krzyknął: „Sanitariuszki!” Dwie młode dziewczyny wyskoczyły, bez ostrzału, bez osłony ratować i dostały obie po nogach. Jedna się podniosła, dostała w głowę, została tam, druga miała postrzelone nogi. Transportowałam ją do szpitala na Długą 7. To była gehenna, bo transportowało dwóch cywilów przy nogach, byłam przy głowie. Ze Starego Miasta na Długą 7 to był szmat drogi. [Szliśmy] pod ostrzałem tak, że jak tylko był większy wybuch, to mi ci cywile rzucali ją w gruzy i uciekali, ja z nią zostawałam. W końcu [ją] dotransportowaliśmy. Doszłam do placówki naszej, do miejsca postoju, tam miałam kolegów i oni [ją] na Długą 7 donieśli. Tam ją zoperowali. Błagałam lekarza, pielęgniarkę, żeby jej ratowali nogi i uratowali podobno, bo nie mogliśmy jej zabrać do Śródmieścia. Ona miała poharatane obie nogi. Po operacji wyszła instrumentariuszka, pielęgniarka, powiedziała: „Rzeczywiście dziewczyna bardzo dzielna, ona całą operację, wszystko, zniosła ze stoickim spokojem.” Potem jak wychodziliśmy próbowaliśmy przedostać się do Śródmieścia przez Długą, przez kino miejskie i tak dalej. Ile razy podchodziliśmy w nocy, to oświetlały nas rakiety - niestety trzeba było się wycofać, nie było mowy o [przedostaniu się]. Transportowaliśmy rannych naszych, ale jak trzeba było wejść kanałami, to już nie było mowy [żeby ich zabrać]. Tam przede wszystkim zakażenie w błocie, wodzie, bajorze. Nie było możliwości spuszczenia [rannych] do kanału, bo to [były] osoby leżące. Musieliśmy ją zostawić. Zdjęłam z niej wszystkie emblematy, że tak powiem powstańcze, panterkę, legitymację tak, żeby była jako cywil. Zaopatrzyłyśmy w wyżywienie, tak ją zostawiłyśmy. Potem dowiedziałam się, po Powstaniu, że ona przeżyła to. Zaczepiła mnie na ulicy jej przyjaciółka. Mówi: „Poznaję panią.” Mówię: „Skąd?” „Pamięta pani, Nimka.” Mówię: „Tak” Mówi: „Nimka przeżyła, mieszka w Bydgoszczy.” Nie miałam z nią kontaktu później. To były przeżycia bardzo przykre, smutne. Do kanału były takie tłumy ludzi, że nie mieliśmy niemalże szans dostania się. Jeden z naszych dowódców pracował w miejskiej kanalizacji i on znał cały rozkład kanalizacji. Powiedział: „Uważajcie, otworzę kanał, wy wskoczycie do bocznego. W ten sposób dostaniemy się.” Otworzył kanał. To był kanał, który miał ze dwieście metrów - był bliżej biblioteki na placu Krasińskich - miał siedemdziesiąt centymetrów wysokości. Jak ktoś miał klaustrofobię, to nie do wytrzymania było dwieście metrów przeczołgać się na kolanach w bagnie, w błocie, to był jeden koszmar. Jeden z kolegów się zaklinował, nie mógł w ogóle przecisnąć się, miał niemiecki płaszcz, gumowy. Przepychali go na siłę, wreszcie się przepchnął, weszliśmy do kanału, który miał metr sześćdziesiąt wysokość. Trzeba było tak iść [pokazuje].
- Gdzie państwo chcieli się dostać kanałem?
Do Śródmieścia. To było tuż przed 1 września, nie wiem czy to był 30 czy 31. Wyciągnęli nas na Wareckiej, bo byliśmy bardzo zmęczeni. Dostawali ludzie, kobiety zwłaszcza, ataków histerii, krzyki, a to trzeba było cicho. Cisza była potworna, tylko człapanie po cichutku, szczury, oślizgłe ściany, coś koszmarnego. Potem mieliśmy trzy dni w Ambasadzie Bułgarskiej czy Francuskiej odpoczynku. Potem na wypoczynek na Czerniaków na Okrąg. Tam byliśmy też trzy dni, potem [objęliśmy] placówkę na Książęcej między BGK, a Muzeum. Tam do końca byliśmy. Znaczy ja nie byłam, bo wycofałam się dlatego, że żal mi było rannych kolegów, którzy byli. Jeden od razu z miejsca pierwszego dnia, jak tylko objęliśmy placówkę na Książęcej, dostał. Niemcy byli tak wstrzelani, że jak się tylko ktoś pokazał, to od razu strzelali, on dostał w szczękę. Dowódca posłał mnie po drugi pluton, bo pierwszy pluton wszedł już do akcji, a drugi pluton jeszcze był na Czerniakowie, na Okrąg. Posłał mnie po drugi pluton. Zanim przyszłam z drugim plutonem to ten już był ranny. Pytam się: „Gdzie on jest?” Niewiadomo, gdzieś go odesłali. Potem jak mieliśmy dużo innych rannych, to powiedziałam, że trzeba odszukać naszego kolegę. Znaleźli go. On kilkanaście dni leżał bez żadnego opatrunku z przestrzeloną szczęką. To był koszmarny widok i on był biedny. Skierowaliśmy go na opatrunek. Jak mu oczyściliśmy, on ożył i bardzo szybko wrócił do zdrowia. Zanim się skończyły działania, to on już był na chodzie. Mieliśmy sporo rannych, miałam siedmiu rannych. Ulokowani byli na Mokotowskiej pod 55. Taka byłam zadowolona, że już wszystkich mam w jednym miejscu, że przyprowadziłam kolegów, żeby zobaczyli jak oni mają niezłe warunki. Jak przyszliśmy to okazało się, że akurat budynek zbombardowali i drugie piętro, na którym oni leżeli nie było zbombardowane, ale ich ewakuowali, szukałam ich. Wszyscy przeżyli, ale każdy był gdzie indziej, trudno ich było rozpoznać. Oni byli jak posągi, nie było koloru, byli w kolorze cegły. Jak jest bombardowanie i sypie się budynek, obiekt, to jest tyle pyłu, kurzu, że człowiek jest cały bez koloru, tylko oczy widać. Wszystko jest w jednym kolorze. To jest niesamowite wrażenie. Szukałam moich kolegów, poznawałam po oczach, tak trudno było rozróżnić. Umieściłam ich - część była już zrujnowana na Mokotowskiej 51, 53 - obok [w] sąsiednim budynku. Tam zajęłam prawem kaduka mieszkanie pani Stokowskiej. Zajęłam pokój, bo był pusty na parterze i pomyślałam, że i tak tam nikt w pokoju nie był. Zajęłam i ulokowałam swoich rannych. Tam były opatrunki i dochodzili jakoś. Jeden ranny miał trzynaście lat, jeden miał przestrzelone płuco, były ciężkie [przypadki], ten z szczęką, potem jeden w ramię, ale wszyscy przeżyli, ci którzy byli w tym szpitalu. Oni wszyscy dostali się do szpitala, bo niektórzy byli odesłani inaczej. Niektórzy nie przeżyli, niestety.
- Zajmowała się pani szpitalem do końca Powstania?
Do końca Powstania. Zaopatrzyłam kolegów w środki opatrunkowe, wyciągnęłam ich ubrania bo były złożone w depozycie. Zrobiłam im paczki, jeden z kolegów - znaleźliśmy mąkę - placki upiekł. Podzieliłam placki na nich, którzy zostali. Powiedziałam: „Niestety, z wami do szpitala nie pójdę, dlatego, że szpital to jest szpital, tam są pielęgniarki wykwalifikowane, nie chciałabym zejść do roli salowej, nie mając dyplomu.” Poza tym byłam potwornie zmęczona. Miałam bronchit czy koklusz, kasłałam dzień i noc. W ogóle prawie nie jadłam, dlatego, że szpital dostawał kaszę nie z osiorami. Reszta powstańców dostawała kaszę z osiorami, z owsa, osiory były nie do zjedzenia. To się nazywała kasza plujka, bo można było wyssać i wypluć. Oni dostawali normalną kaszę z kotła. To przynosiłam, ale w kaszy były muchy. Nie było wtedy DDT, muchy były tak potworne, że nie było porcji, żeby nie było dwóch, trzech much. Dostawałam torsji na widok tłustych, żółtych much i musiałam ich karmić. Muchy odsuwałam, karmiłam, bo oni musieli jeść, musieli to dostać, już tego nie jadałam.
Kisiel dawali, trochę wody, kisielu. W ogóle kaszy nie tknęłam. Dawali porcje chleba, kromeczki, to im zostawiałam. Poza tym bardzo źle się czułam. Koledzy, którzy potem ze mną jechali pociągiem, mówili: „Myśleliśmy, że ty nie dojedziesz.” Tak się podle czułam. Raz, że wycieńczenie, drugie, że zmęczona, byłam dwadzieścia cztery godziny na dobę na nogach, w zasadzie do dyspozycji. Nie dlatego, żebym chodziła przy nich, ale w nocy któryś chciał pić, trzeba było dać pić. Lekarz powiedział, jeżeli się nie przeziębi jeden, drugi trzeci, to przeżyje, a jeżeli się przeziębi to trudno, zapalnie płuc i koniec. W nocy wstawałam. Tam była kuchenka, podła. Podpalałam troszkę patyczków, zagrzewałam w blaszance trochę wody i dawałam do picia grzaną wodę. Kilka razy w nocy wstawałam, podawałam, a w dzień to biegałam po lekarzy na opatrunki. Potem miałam wygodnie, bo poznałam lekarza, który był jeńcem niemieckim. To był Azerbejdżanin czy inny, lekarz. Jedno słowo umiałam [w jego języku], powiedziałam mu. On się bardzo zdziwił skąd znam taki język. Mówię: „Ale nie znam.” On mi wypisywał na receptach co tylko sobie zażyczyłam. Wypisywałam i rywanol i środki opatrunkowe. Tam była apteka i mogłam korzystać. Dla nich wszystkich, dla kolegów zrobiłam apteczki, żeby mieli na drogę. Byłam bardzo szczęśliwa, że mi się to udało. Normalnie trzeba było bandaże albo prać, albo opatrywać papierowymi bandażami, bo już się kończyły. Miałam szczególny przywilej, że dostawałam piękne, czyste bandaże. Dzięki temu może szybciej wyzdrowieli, nie wiem. Potem wycofałam się do naszego oddziału. Odmarsz z miejsca gdzie byliśmy, jaki to był plac, nie pamiętam. Odmarsz w Aleje Niepodległości. Składaliśmy broń. Oczywiście składali taką, która była zepsuta, a resztę koledzy zakopywali gdzie kto mógł. Potem odmarsz do Ożarowa.
Tak już wtedy uznali nas w ogóle za kombatantów dlatego, że normalnie byliśmy bandytami przecież w pojęciu Niemców. Na przykład AL-owcy bardzo starali się o legitymacje AK. Nieraz chodziłam od placówki do szpitala to było z Mokotowskiej na Książęcą, to za każdym razem nie mogłam trafić w to miejsce, bo zawsze było zbombardowane. Można sobie wyobrazić krótki odcinek, wiecznie bombardowany. Tam było kino „Napoleon”, była cukiernia włoska, jak ulica Wiejska. To wszystko za każdym razem było przemieszane i trudno było trafić przez właściwe przejście.
- Proszę opowiedzieć o momencie jak upadło Powstanie i co było dalej?
Pogonili nas do Ożarowa na piechotę oczywiście, słota. Buty miałam męskie, bo moje buty niestety w wytwórni rozlazły się zupełnie. Prosiłam kolegów, żeby się wystarali, może znajdą buty. To mi przynosili na obcasikach buciki. „Przecież po gruzach w tym nie mogę chodzić.” „Jak ty masz takie nogi, że żadne buty ci nie pasują.” Oczywiście złośliwie i przynieśli mi buty męskie. Wolałam już takie, niż żadne. Zrobiłam sobie kapcie, włożyłam kapcie i potem na to buty. Dobrnęłam do Ożarowa. Koleżanka, która odziedziczyła po mnie niepasujące na mnie pantofle, to nie mogła w nich dojść do Ożarowa. Wyrzuciła i szła w skarpetkach do Ożarowa, boso, słota, deszcz. Wieczorem do Ożarowa doszliśmy, od rana. Jak dobrnęliśmy do sal - tam była fabryka kabli - to już wszystkie były miejsca zajęte, nie było gdzie stanąć, nie mówię, o tym, żeby kucnąć, czy usiąść. Gdzieś przycupnęłyśmy z koleżanką, która teraz jest w Ameryce. Przetrwałyśmy jedną noc. Potem rano wyszukałyśmy miejsce uboczne, żeby można było [się położyć?]. Byłyśmy nieprzygotowane do wyjścia. Nie miałyśmy nic, ani miski, łyżki, ani ręcznika, tak jak stałyśmy [poszłyśmy]. Tam RGO, panie dobrej, woli zupy gotowały i przynosiły zupy. Nie mieliśmy w czym wziąć zupy. Jeden z kolegów wpadł na wspaniały pomysł, wziął butelkę, obtłukł, [była] ze szpikulcami ze szkła i ustawiliśmy się co dziesiąta osoba, że ten wypił zupę, dawał następnemu co dziesiątemu. Chciałam się zaopatrzyć. Zresztą [część rzeczy] pogubiłam, pokradli. Nie miałam zmiany bielizny, nie miałam ręcznika. Wtedy, kiedy wychodziliśmy [do obozu], zobaczyłam, że wisiał szlafrok na drzwiach, mieszkania. Myślę sobie: „Jak wszyscy wyjdą, to sobie szlafrok wezmę, to będę chociaż miała czym się przykryć.” Zanim wszyscy wyszli to i szlafrok wyszedł. Ale pani Stokowska wróciła się, coś tam jeszcze załatwiała. Strasznie nie lubiłam o nic prosić, ale poprosiłam czy ona by mi nie mogła dać ręcznik i chodzi mi bieliznę. Mówi: „Teraz mi pani mówi, wszystko zostało wywiezione.” Ale znalazła w szufladzie bieliznę służącej, bo bardzo pocerowaną, nocną koszulę koronkową z wycięciem na plecach do pasa. Wzięłam do obozu, nie miałam ręcznika, tylko serwetkę obiadową dostałam. To było moje zaopatrzenie, a o tym, żeby miskę czy łyżkę wziąć, to mi do głowy nie przyszło. Nam było już wszystko jedno wtedy. Jak nas w końcu wsadzili do wagonów bydlęcych, to jedna rzecz, jak zatrzasnęły się drzwi, huk straszny, wtedy wszystkie - jak nas było pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt sztuk - to ryczałyśmy jak bobry. Nie wiem dlaczego. To była reakcja na to widocznie, płakałyśmy straszliwie. Kilkanaście dni nas wozili. Zawieźli nas do kąpieli, Niemcy byli bardzo porządni. To [było] bardzo blisko naszej granicy, nie mogę sobie nazwy przypomnieć. Tam kazali się rozebrać, pod prysznic, pięć minut i następna partia. W ten sposób nas potraktowali, oczywiście nie miałyśmy mydła, nie mieliśmy czym się wytrzeć, jak się wytrzeć. Raczej na wietrze się suszyłyśmy.
- Nie wiedziała pani jakie jest docelowe miasto, do którego państwo jadą?
Nie. Nas wozili. W końcu to była stacja Bremervörde, stamtąd do Santbostel. To był międzynarodowy obóz stalag, niedaleko Hamburga, tam nas wywieźli. Miejscowość, gdzie była mykwa Kistryn, Kotrzyń teraz się nazywa. Tam jak nas przez wieś nas pędzili to Niemki stały w ten sposób [pokazuje]. Patrzyłyśmy z żałością, tam były tak piękne domki, typowo niemieckie i kwiatuszki i firaneczki i sztachetki, a Warszawa zniszczona, zrujnowana. Niemki stały i pluły na nas, że bandytki idą. Byłyśmy bardzo biedne. Wyszłam w panterze niemieckiej i spódnicy, którą miałam przez dwa miesiące na sobie, więc jaka ona była. Zapędzili nas do obozu, byłyśmy w baraku otoczonym drutami, ponieważ to był międzynarodowy obóz. To był widocznie barak odosobnienia, byłyśmy zamknięte w obozie. Wieczorem rzucili nam na korytarzu mokre wióry do pakowania rozmaitych przedmiotów i kawałki paskudnych koców. Byłam tak zmęczona, że nie wzięłam nic, zostałam bez niczego. Potem koleżanki zrzuciły się, dały mi trochę wiórów. Na wiórach się położyłam, kocykiem się przykryła, kawałkiem koca, bo to nie był koc, Naszych, Polaków, było osiemnastu podchorążych, to był stalag, to nie był oficerski, tylko był podoficerski stalag. Na drugi dzień Jugosłowianie zrzekli się na naszą [korzyść] puszek konserw, fasola po bretońsku w puszeczkach. Dostałyśmy to od nich jako prezent. To było tak wzruszające, bo nas tam Niemcy nie paśli. Przyjechałyśmy głodne, a dostawałyśmy dwa kartofle, niejednokrotnie zgniłe i trochę wody po brukwi albo po jarmużu. To było całodzienne utrzymanie i kawałek chleba. Bochenek był na siedem na dwanaście osób, to zależy od tego jaka była dostawa. To było strasznie mało. Dzięki temu byłyśmy zdrowe.
- Jakie inne narodowości były jeszcze w obozie?
Byli Belgowie, Francuzi, było osiemnastu Polaków. Zresztą Polacy cały obóz trzymali w ręku, komendant obozu był podległy naszemu mężowi zaufania. My Polacy byliśmy bardzo operatywni, bo Niemcy byli przekupni. Oni za kawę oddaliby, nie mówię o teściowej, matkę by sprzedali. Polacy tam rządzili, osiemnastu ich było, ale oni decydowali. Sympatyczni byli bardzo Belgowie, bo obok był barak. Oni rzucali kartki i na przykład do francusku pisali: „Nie wolno wam leżeć, wychodźcie na spacery, bo to jest życie. Żeby przeżyć to trzeba chodzić”. Jak mogłam chodzić, jak nie miałam w czym. Zdarzało się tak, że nieraz przysyłali coś do jedzenia, menażkę, żeby któraś dostała, zjadła. Jak zorganizowano u nas pomoc, opiekę, - tam były lekarki w obozie - to przechodziły po salach i wybrały dwie do prześwietlenia: mnie i jeszcze jedną dziewczynę, która obok mnie leżała, bardzo źle wyglądała. Miałam czyste płuca ona miała kawernę. Można sobie wyobrazić jeśli spośród dwustu dziewczyn wybrali mnie, to musiałam źle wyglądać. Prześwietlili, stwierdzili, że nie ma. Podchorążowie dowiedzieli się, że my tak źle wyglądamy, to dyżurny przynosił szklankę mleka z proszku, już zrobioną, żebym to wypijała. Mleka w ogóle nie znoszę, dostaję torsji od mleka. Byłam tak nieszczęśliwa, było mi tak wstyd, że oni to przemycali, im nie wolno było, wielkim nakładem wysiłku przynosili mleko, a ja nie mogę. Więc moja jedna koleżanka, bardzo rozmowna, zabawiała chłopców rozmową, druga wypijała, a ja udawałam, że piję, żeby im nie sprawiać przykrości. To było nie do przyjęcia, żeby człowiek wygłodzony, żeby nie mógł wypić mleka. Po prostu niewiarygodne, niestety od dziecka nie mogłam. W ogóle źle wyglądałam, żyć mi się nie chciało, bardzo źle się czułam, ale stopniowo doszłam [do siebie]
- Jak długo znajdowała się pani w obozie?
Tuż przed Bożym Narodzeniem wywieźli nas do Oberlangen, tuż pod granicę holenderską. Tam był drugi barak tak zwany
Aufname tam też były nasze dziewczyny z Powstania. Zgromadzili nas do
Aufname i na drugi dzień wywieźli pociągiem do Oberlangen. Jechało się z miasta L[…]n, to jak okiem sięgnąć to były rozlewiska, bagna, wrzosowiska, wody, mosty, kanały, depresyjny teren. Tam były podobno trzy obozy, dwa znałyśmy Oberlangen i Niederlange, a podobno był jeszcze jeden, trzeci. To były karne obozy. Oni nas do karnego obozu wysłali, nie wiem dlaczego. Był taki okres, że szły już wojska nasze z zachodu, to słyszałyśmy strzał, że idzie już odsiecz dla nas, ale po pewnym czasie ustały strzały. My przerażone, ominęli nas i poszli dalej. Obozy zostały, byłyśmy przerażone. Jednego dnia koleżanka mówi: „Chodź pójdziemy posłuchać, może znów zbliżają się strzały. Pójdziemy w róg obozu, może usłyszymy strzały, może są bliżej.” Mówię: „Wiesz Ewa nie mam siły, już nie zejdę.” Na drugim piętrze leżałam. W tym momencie słyszę strzały pistoletowe, nie wiem jak się znalazłam [na dole] już byłam na placu, już stały szeregi dziewczyn ustawione i nasza polska flaga. Okazało się, takie relacje słyszałyśmy pierwsze: pierwszy rzut polskiej dywizji Maczka poszedł do przodu, a drugi rzut stał w odwodzie. Chłopaki rozglądali się po okolicach. Jeden zobaczył, że ktoś tam się rusza, obóz. Poszedł do dowódcy pułkownika Koszuckiego mówi: „Panie pułkowniku, tam jest obóz.” „To jedźcie chłopaki zobaczcie.” Chłopaki wsiedli w „shermana” i pojechali, prosto przez obóz przejechali, rozwalili wszystkie siatki i wjechali. Oczywiście mieli broń, a tamci cóż, nas nie trzeba było bronić, bo tam nie było wyjścia z kłębowiska wód. Kapitan Abwehry bardzo wyniosły oficer, to jego aresztowali.
Ober[…]meister, podoficer, to był kat dla dziewczyn, bo tylko darł się, że on nas wszystkie powystrzela. On próbował uciec w wrzosowiska, jego zastrzelili. Kilka dni przed tym wszystkie wachmanki były ewakuowane. Nie wiadomo skąd i jak zostałyśmy uwolnione.Wojna jeszcze trwała, siedziałyśmy w dalszym ciągu w obozie. Oczywiście chłopaki z dywizji przywieźli świnie, gotowali, tyle tłuszczu było na zupach, [że] biegunka była w całym obozie, bo przecież po głodzie takie zupy! Dostaliśmy paczki, suchy prowiant, serek. Siedziałam i jadłam całą noc. Polowanie na pluskwy. Były tak straszne pluskwy, że nie do wytrzymania. Za dwa dni przyjechała ekipa angielska, wzięli nas, oddział kanadyjski, nad kanały. Ustawili namioty i w namiotach były ciepłe prysznice, kąpiel a zanim wróciliśmy wszystko było zsypane DDT, wydezynfekowane. Niemcy niby czyści, ale nie mieliśmy środków do czyszczenia. Nie wszystkie dziewczyny przestrzegały porządku, zresztą niektóre źle się czuły, niektórym było obojętne. Z moją koleżanką, która jest w Anglii, spałam na jednej pryczy, stale polowałyśmy na pluskwy, ale nie dało rady. To się rozłaziło, zresztą one spadały z sufitu. Na drugim piętrze spałam, to z dachu pluskwy kapały, coś strasznego, to był koszmar. Ale i to się przetrwało. Oczywiście wojna się jeszcze nie skończyła, bo skończyła się 9 maja, a byłyśmy uwolnione 12 kwietnia. Miałyśmy zakaz opuszczania obozu. Jedna dziewczyna poznała swojego wujka, który był w dywizji, zaopiekowali się [nią], trochę się porozjeżdżało. Ale w zasadzie byłyśmy w obozie. Potem jak już ogłosili, że wojna zakończona, to mogłyśmy szukać miejsca, co dalej robić. Wypuściłam się z jedną koleżanką Tereską i Ewą w teren zobaczyć co się dzieje. Teresa szukała ojca, który był aresztowany myślała, że może gdzieś jest obóz, że tam znajdzie. Sama nie wiedziałam co z sobą zrobić. Spotkałyśmy jednego porucznika z byłych jeńców wojennych, który był w obozie, przedstawił się, mówi: „My organizujemy ośrodek byłych jeńców wojennych.” Zdecydowałam się. Ewa zakochała się w jednym kapitanie i wyszła potem za niego za mąż, ona się odłączyła. Zgłosiłam się do ośrodka, to było Fresen, koło Lingen, Leppen w tamtych dzielnicach. Tam pracowałam przez jakiś czas w ośrodku byłych jeńców wojennych. Pracowałam w ambulatorium przy lekarzu. Tam byłam do czasu, aż dostałam wiadomości z domu, bo nie wiedziałam co się dzieje. Poszukiwali mnie rodzice. Nie mogłam poszukiwać rodziców, bo wiedziałam, że do Warszawy nie ma dostępu. W końcu dowiedziałam się, że żyją. Miałam propozycje różne, miałam propozycję pracy w Brukseli.Aha! Jeden Belg bardzo się opiekował naszym barakiem, Ewą szczególnie, a potem mną. On pisał, że trzeba wychodzić na spacery, że on ma rodzinę, że chciałby nam pomóc, przysłał koszulę, Ewa dostała buty. On zostawił adres. Ponieważ był ranny wysłali go na operację do Szwajcarii, a ze Szwajcarii do Belgii, ale zostawił adres. Do nich napisałam do Belgów, że jestem uwolniona. Oni mnie zaprosili do siebie, pojechałam, dostałam przepustkę. Pojechał do Belgii byłam w Charleroi. Tam mnie namawiali, żebym została z nimi. To były Belgijki mama z trzem córkami i zięciem. „Koniecznie zostań z nami, będę miała czwartą córkę, zostań koniecznie.” Nie chciałam, miałam rodziców, miałam siostrę w Polsce, a poza tym pomyślałam sobie w Polsce to jestem w Polsce, za granicą jestem drugiego rzędu. Dopóki jestem potrzebna to w porządku, ale w każdej chwili mogą mi powiedzieć, że tu jesteś zbędna i dlatego nie zdecydowałam się zostać w Belgii. Postanowiłam wracać do Polski.W 1946 roku wyjechałam do Warszawy. Transport był straszliwy, ale dojechałam, statkiem „Bremen”, transportowiec olbrzymi, okropny. Wylądowałam w Szczecinie. Tu nami się zajęli w straszliwy sposób. Jedna z dziewczyn, też z naszego ośrodka wracała, miała gorączkę czterdzieści stopni. Z portu do miasta był kawał drogi, więc woziły autobusy, przetransportowałam ją do szpitala, miała szkarlatynę podobno. Odtransportowałam ją, a nam powiedzieli: „Róbcie co chcecie.” Jest grudzień, mróz, śniegu nie było, a może i był, zimno, straszliwe. Zaczęliśmy szukać gdzie mamy się podziać. Jechało z ośrodka małżeństwo: kapitan z żoną, jeszcze małżeństwo jedno jechało. „Co będziemy robić?” Znaleźliśmy opuszczone mieszkanie, pokój bez drzwi, bez okna. Tam ulokowaliśmy się. Na drugi dzień poszliśmy do PUR-u, tam nas zarejestrowali. PUR to był Polski Urząd Repatriacyjny. Chcieliśmy dostać się do Warszawy. Nikt się nami nie zajmował, absolutnie. Jeszcze wracałam z moim przełożonym lekarzem, który też był chory, przeziębił się miał gorączkę, jeszcze nim się musiałam zajmować. W końcu mówię: „Słuchaj musimy starać się dostać do Warszawy.” Pociągi - jeden mówi, że odjeżdża jeden mówi, że nie odjeżdża, jakiż chaos, jakaż była dezorganizacja, to trudno sobie wyobrazić. Idę na pocztę, bo urząd pocztowy był czynny i moje przerażenie - przed wojną urząd pocztowy to była pani, siedziała skrzętnie przy okienku, informowała - a tu wchodzę na biurku siedzi dziewczyna, rozkokudłana, je bułkę mówi: „Te!” W ten sposób do chłopaków. Mówię: „Boże kochany, gdzie ja jestem? Dzicz!” Nadałam depeszę, że przyjeżdżam wtorek wieczór do Warszawy, już wiedziałam, gdzie są rodzice.
- Pani rodzice znajdowali się w wtedy Warszawie?
Tak rodzice już wrócili do Warszawy, bo byli wyrzuceni, byli na Włochach a potem wrócili do Warszawy i mieszkali u kuzynów. Jedziemy, w Szczecinie wsiedliśmy do pociągu. Pociąg to trudno powiedzieć, bo to towarowy. Do Poznania nas zawieźli. Boże co się w Poznaniu działo! Tam jechali szabrownicy tak zwani. O tym, żeby się dostać do wagonu to mowy nie było, bo szabrownicy rzucali dywanami, czort wie czym, meblami, radiami, wrzucali to do wagonów i pchali się, brzydko się wyrażę, jak bydło. W końcu kolejarz podszedł do nas i mówi: „Słuchajcie my spróbujemy podstawić jeszcze jeden wagon. Spróbujcie się dostać.” Staliśmy jak dwie ofiary nieprzystosowane do życia.” Podstawili wagon, wsiedliśmy, oczywiście towarowy pociąg. Zmarzliśmy strasznie, bo to nie ogrzewany. Doktor z gorączką, mówię: „Weź Heniu nogi wyżej postaw, bo tak zimno.” „Wiesz mam tutaj dosyć miękko.” Okazało się, że w mąkę wstawił nogi. Tam worek był z mąką. Straszne to było. Wreszcie dojechaliśmy. Przyjeżdżamy na dworzec towarowy, odstawili nas na bocznicę. Oczywiście proponują - za parę koców nas zawiozą, za aparat fotograficzny, myśleli, że wracają bogacze. Myślę sobie: „Napisałam, że przyjeżdżam, to tu czeka moja rodzina.” Nikogo nie ma, robi się ciemno. W końcu złapaliśmy furmankę. Jedziemy furmanką na Koło. W końcu wskakuje facet z tyłu na furmankę. Myślę sobie: „Jezus Maria to bandyta!” Człowiek przerażony, bo ulice były nieoświetlone, ciemno, furmanka co cegłę woziła. Ten mówi: „Państwo to tak się nie boją jechać? Tak ciemno?” Myślę sobie: „Ładne rzeczy” Mówię: „Skąd, my się nie musimy bać. Jak się ma broń przy sobie, to czego mam się bać.” Dojeżdżamy, on wyskakuje, patrzę, a to jest milicjant. Ale nie robił żadnych historii, że mam broń. Przyjeżdżam do domu, radość, płacz. Mówię: „Dlaczego nie byliście nas spotkać?” „Ojciec wyszedł dopiero teraz ciebie spotykać, bo napisałaś, że nie przyjeżdżasz, tylko wyjeżdżasz we wtorek, to ojciec pojechał. We wtorek jak wyjeżdża to wieczorem [będzie]. Takie były perypetie. Przyjęli nas bardzo źle w PRL-u a poza tym przez całe życie nas traktowali jak zaplutych karłów reakcji. Miałam wykształcenie, byłam niezłym pracownikiem, byłam zdyscyplinowana. Nigdy mnie nie zwolnili, nigdy nie dostałam wypowiedzenia, ale nigdy nie dostałam żadnego kierowniczego stanowiska. Miałem pensję kierownika, ale nie miałam stanowiska, bo nie wolno było dać kierowniczego stanowiska, jak się nie należało do partii.
- A pani nie ukrywała tego faktu?
Mnie nawet wezwał personalny: „Pani pisze, że pani była w AK.” Mówię: „Bo nie mam nic do ukrywania. Jak bym ukrywała to byście się i tak dowiedzieli.” Byłam zarejestrowana w PUR, wróciłam w mundurze, to co miałam ukrywać. Mówię: „A poza tym czy sobie wyobrażacie, że mordowałam komunistów? Byłam sanitariuszką, zbierałam rannych, którzy leżeli i oczekiwali pomocy. Nie mam nic do ukrywania.” Oni odczepili się ode mnie, ale w każdym razie nie byłam faworyzowana.
- Żadnych innych problemów pani nie miała?
Nie, oni się widocznie bali, bo zbyt śmiało mówiłam o tym. Ludzie na ogół się bali, przyznawać, mówić, ktoś dochodził, penetrował, coś ona ukrywa. Nie mam nic do ukrywania. „Kto za nią stoi?” - Też było. Miałam dosyć dużo tupetu pod tym względem, że się nie bałam. Nie mam nic do ukrycia, nic nie możecie mi zarzucić. W ten sposób przetrwałam. Początkowo pracowałam w Izbie Przemysłowo-Handlowej. To była instytucja bardzo ekskluzywna, po trzech latach ją zlikwidowali. Potem zaczęłam pracować w Pracowniach Sztuk Plastycznych jako ekonomista, potem po piętnastu latach miałam tak dosyć tych stosunków, że sama zrezygnowałam i przeszłam do „Desy”, Biuro Handlu Zagranicznego w Alei 3 Maja. Tam pracowałam do końca, do emerytury, nie zarabiałam dużo. Pracowałam w dziedzinie bardzo ciekawej, artystycznej. Tak, że cała przyjemność, że miałam do czynienia ze sztuką, a nie z serdelkami czy innym mięchem. Jak to nieraz bywa, że los rzuci, że się niezbyt ciekawą ma pracę, a moja praca była niezbyt ciekawa jako ekonomisty, ale w każdym razie miałam kontakt ze sztuką, dla mnie to było bardzo ważne.
Warszawa, 26 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk