Aleksandra Sękowska „Oleńka”

Archiwum Historii Mówionej

Aleksandra Sękowska, w Powstaniu Diermajer, pseudonim „Oleńka”, urodzona w 1929 roku w Warszawie […] W czasie Powstania byłam w Śródmieściu Północ, w Wojskowej Służbie Społecznej – to troszkę skrótowo.

  • Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Mieszkałam najpierw na ulicy Okrąg 2, narożny [dom] z Wilanowską i Czerniakowską. W 1936 roku zmarł mój ojciec. Mieszkanie było służbowe (Banku Polskiego) i trzeba było się dość szybko stamtąd wyprowadzić. Wtedy mama ze mną i moją siostrą przeprowadziła się na ulicę Wilanowską 4. Adres jest znany z dziejów oddziałów harcerskich.

  • Co robiła pani mama? Z czego panie się utrzymywały, jak zmarł tata?

Nasz standard życia szalenie się pogorszył, tak że nawet czasem mówię, że dla mnie II wojna światowa wybuchła już w 1936 roku, bo było takie pogorszenie warunków. Mój ojciec był dość wysokim urzędnikiem w Banku Polskim. Otrzymywałyśmy emeryturę do pełnoletności, a potem matka moja zaczęła pracować w zakładach Philipsa.

  • Czy w okresie okupacji też otrzymywały panie emeryturę od banku? Jakieś wsparcie było?

Tego nie pamiętam. Myślę, że tak.

  • Kiedy i gdzie zaczęła pani chodzić do szkoły?

Zaczęłam chodzić do szkoły Kowalczykówny, na Wiejskiej była taka prywatna szkoła. Tam chodziłam dwa lata. Potem mama nas przeniosła do ewangelickiej szkoły Królewny Anny Wazówny na Kredytowej.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

Żeby było taniej urządzać wakacje, mama po śmierci ojca zorganizowała domek letniskowy w Aninie. Jak wiadomo, rozpoczęcie roku szkolnego zostało urzędowo przesunięte na dalsze dni września, tak że 1 września byłyśmy z babcią w Aninie. Dość charakterystyczne było, że doszły nas odgłosy wojny (w tym momencie całkiem przecież jeszcze nowe) i moja siostra żartowała: „No, pewno się wojna zaczęła”. Babcia mówi: „Ależ nie, moje dziecko!”. Tak to wyglądało. Myśmy były przygotowane w jakimś stopniu, żeby w tym domku letniskowym spędzić trochę tego najgorszego czasu. Potem się okazało, że koło nas ma być linia artylerii przeciwlotniczej i trzeba było się szybko zwijać z minimalną ilością rzeczy.

  • Ile pani w czasie wybuchu wojny miała lat?

Dziesięć.

  • Siostra pani była starsza czy młodsza?

[Miała] dwanaście [lat].

  • Kiedy panie przeniosłyście się z Anina?

W pierwszych dniach.

  • We wrześniu?

Tak. Ktoś z rodziny dał osobowy samochód.

  • Na jaką ulicę wróciłyście?

Na Wilanowską. Taki szczególik: pamiętam, że w tym samochodzie osobowym jechałam przygnieciona materacami i sobie w myśli śpiewałam patriotyczne piosenki.

  • Czy pani już w tym czasie należała do harcerstwa?

Nie. Przed wojną odrobinę do zuchów, ale właściwie jeszcze się z tym ruchem nie zetknęłam.

  • Skąd u pani chęć śpiewania patriotycznych piosenek?

To jest wychowanie szkolne. Matka zresztą śpiewała też trochę w domu, zupełnie amatorsko, ale bardzo lubiła. Wróciłyśmy na Wilanowską. Wtedy już się głośno mówiło o tym, że jesteśmy koło mostu Poniatowskiego i że to bardzo niebezpieczne miejsce. W związku z tym przeniosłyśmy się do domu, w którym mieszkałyśmy przed śmiercią ojca, to jest Okrąg 2. Większość września w tym domu spędziłyśmy, gdzie było dużo znajomych, i warunki były zupełnie niezłe.

  • Jak pani, oczami dziecka, widziała pierwsze tygodnie wojny? Co pani zapamiętała z tego okresu?

Piwniczne życie.

  • Czy pani była przerażona, czy zaciekawiona tym, co dzieje się wokoło?

Raczej przerażona.

  • Kiedy pani wróciła do szkoły?

Dokładnie nie pamiętam, w każdym razie w pierwszym okresie chodziłam na komplety, tak dyrektorka zdecydowała. Potem się okazało, że to nie jest dla takich małych dziewczynek i miałyśmy zajęcia w szkole Górskiego. Nasz budynek szkolny został zajęty na niemiecki szpital.

  • Jak długo pani uczęszczała do tej szkoły?

Rok szkolny 1939/1940 i 1940/1941.

  • A potem?

Potem chodziłam do szkoły Gepnerówny. Na polecenie dyrektorki z mojej klasy do Gepnerówny poszło nas pięć. U Gepnerówny byłam dwa lata. Ostatni rok przed Powstaniem chodziłam do Wazówny, czyli do szkoły pani Bursche, ale była to już szkoła galanteryjno-konfekcyjna. To oczywiście był taki szyld, a zajęcia były normalne, gimnazjalne. Z tym że dyrektorka mówiła: „Wam się troszkę kapelusznictwo, galanteria, szycie w życiu przyda, tak że proszę też tą częścią swojego wykształcenia się kierować”.

  • Jaki wpływ na panią miała szkoła? Jaki był klimat w tej szkole?

Klimat był zupełnie współczesny. Siostra chodziła do [szkoły] Królowej Jadwigi w tym czasie, tylko na komplety, cały czas się na kompletach uczyła. [Wtedy była] to szkoła ewangelicka i szalony nacisk był kładziony na wychowanie patriotyczne (strasznie etyczne, rzetelne). Wtedy wstąpiłam do harcerstwa. Muszę jeszcze powiedzieć, że siostra (trochę starsza) zachowywała się w domu bardzo arbitralnie, podporządkowała mnie dość silnie i czułam się troszkę przydeptana. Natomiast jak już byłam w harcerstwie …

  • Kiedy pani wstąpiła do harcerstwa?

Wczesną jesienią 1943 roku. Myślałam o tym już wcześniej, ale jakoś tego nie zrealizowałam. Ponieważ dość wysokie stanowisko w harcerstwie miała córka mojego ojczyma, chciałam ją prosić o pomoc, ale w końcu u Wazówny dopiero to się stało. Harcerstwo jest bardzo ważnym odcinkiem mojego życia, ponieważ wydobyłam się spod władzy mojej siostry i zrozumiałam, że mogę być osobną jednostką i nie podlegać w rodzinie takim naciskom. Tak że się zanurzyłam w harcerstwo i duszą, i ciałem. I tak jak jest takie hasło Baden-Powella, że jak raz [zostało się] harcerzem, to na zawsze. To mi zostało do dzisiaj, różne moje poczynania są dyktowane właśnie tym prawem harcerskim.

  • Jakie zajęcia miała pani w harcerstwie?

Ogólne wykształcenie harcerskie, oczywiście stopnie były, biegi na kolejne stopnie, sprawności, ale to bardzo typowa sprawa. Mocno pamiętam na przykład ćwiczenia ze spostrzegawczości. Trzeba było na przykład liczyć przez cały tydzień panie w zielonych kapeluszach albo w oficerkach. Ta wyrobiona spostrzegawczość do dzisiaj mi pomaga, potrafię różne szczegóły zapamiętywać i to się przydaje.

  • Zdawała pani sobie sprawę z tego, dlaczego was uczono właśnie między innymi spostrzegawczości?

To były programowe zajęcia, odnosiłam się do tego ze zrozumieniem i odpowiadało mi to, owszem.

  • Kiedy pani znalazła się w konspiracji harcerskiej? Od pierwszego momentu, w 1943 roku?

Musimy to ustalić. Harcerstwo było nielegalne, to jest oczywiste. Samo w sobie było już konspiracją.
  • Miała pani świadomość, że jest to rzecz, z którą się nie należy zdradzać?

Oczywiście, że tak. Natomiast poważniejszą już działalnością była łączność. Natychmiast trzeba było w harcerstwie powiedzieć, czy chce się być szkolonym w łączności, czy w sanitariacie. Zdecydowanie wybrałam łączność. Myślę, że to jest ciekawe, taki szczególik sobie przypominam, że nasza instruktorka od łączności wpajała nam różne potrzebne informacje, jak na przykład to, żeby robiąc wywiady (zaraz o tym powiem), nie być jaskrawo ubranym, bo to dekonspiruje, szczególnie, jak po cudzych podwórkach człowiek się porusza. Tak samo powiedziała nam, czego nam nie wolno nosić w torebce: żadnych notatek, żadnych fotografii, jeszcze jakieś były zastrzeżenia. Na następnym szkoleniu mówi: „Wyłóżcie teraz zawartość swoich torebek na stół. Sprawdzę, czy nie ma czegoś nieodpowiedniego”. Powiedziałyśmy, że nie, że w zeszłym tygodniu powiedziała i że nam raz wystarczy, proszę nas nie sprawdzać.

  • Czym to się skończyło? Sprawdziła czy zaufała?

Zaufała.

  • Pamięta pani, jak instruktorka się nazywała, ewentualnie jaki miała pseudonim?

Nie. O naszej szkole są dwie broszurki i tam jest [także] o harcerstwie.

  • Czy pani w tamtym okresie wiedziała, jaki pseudonim miała instruktorka?

Wiedziałam, oczywiście. Nie pamiętam, uciekają różne rzeczy. We wcześniej spisanych pamiętnikach może bym to odnalazła. W każdym razie to była 39. drużyna. Zrobiła się za duża i została rozbita na „Błękitną” (nasza była „Błękitna”) i drugą, bo już tyle dziewcząt tam było.

  • Jakie jeszcze zadania miały panie w harcerstwie? Była pani uczona w grupie łączności?

Tak.

  • Jakie ćwiczenia były przeprowadzane? Wspomniała pani o wywiadach. Na czym to polegało?

Wywiady to przy łączności. Jeżeli chodzi o samo harcerstwo, to trzeba było codziennie zrobić dobry uczynek. Nad tym się trzeba było trochę pogłowić, ale był to bardzo poważny obowiązek.

  • Pamięta pani któryś ze swoich dobrych uczynków?

Coś pomóc: czy koleżance, czy staremu człowiekowi. Był bardzo pozytywny stosunek do bliźnich. Troszkę donoszenie jedzenia (bardzo skromniusieńkich rzeczy) do szpitala, do kogoś ze staruszków. Czasem gdzieś na ulicy… W każdym razie obce nam było działanie, o którym kiedyś słyszałam (chyba sprzed wojny), że jak się zbliżał wieczór, to się brało (może i z własnych pieniędzy) pięć groszy i wychodziło się na dwór, szukało się żea. Daje mu się pięć groszy i już – zrobiłam dobry uczynek. Nie, w ten sposób na pewno nie.

  • Proszę opowiedzieć o tych szkoleniach z łączności. Na czym to polegało? Czego was uczono?

Była to w moim przypadku łączność terenowa, nic z radiem, nic z jakimś telefonem. Terenem naszym było Powiśle, czyli granicą był Nowy Świat, ulica Smolna, most Poniatowskiego, Wisła, łącznie ze Starym Miastem. Taki był ten obszar. W tygodniu miałyśmy zadawany jakiś odcinek ulicy, [na przykład] Smolną, która była krótka. Tam już spostrzegawczość była jakże potrzebna. Musiałyśmy zapamiętywać. Począwszy od bruku, jaki jest, poprzez numerację, poprzez ilość podwórek, ilość pięter (specjalnie dalsze podwórka, czy są przejścia na inną ulicę) i rysowanie tego z pamięci. Tak że muszę powiedzieć, że poznałam kawałek miasta nad wyraz szczegółowo.

  • Czy chodziła pani sama na te wywiady, czy w grupie?

Sama. Mniej widoczne było.

  • Jak pani zapamiętała okres okupacji? Szkoła, zajęcia, które pani miała w harcerstwie, to jest jedna rzecz, ale chodziła pani po ulicach. Czego pani była świadkiem i jak się pani na ulicach czuła jako dziecko?

Może takie wspomnienie. Okna naszego mieszkania wychodziły na Solec. To było czwarte piętro. Byłyśmy z siostrą świadkami egzekucji ulicznej na Solcu, z tym że było widać tylko niemieckich żołnierzy, natomiast skazańców nie. Wszystkie salwy było dokładnie słychać. To miejsce potem było bardzo zakrwawione. Chodziłyśmy tamtędy do tramwaju. Powstał zwyczaj, że tę część chodnika, gdzie się odbywała egzekucja, należało obchodzić. Trzeba było wejść na jezdnię i po ominięciu tego odcinka chodnika z powrotem wejść. Była to dzielnica proletariatu, gdzie rządziły takie prawa, którym trzeba było się podporządkowywać. Tak że jakby ktoś z chodnika nie zszedł we właściwym momencie, to by mógł dostać w mordę. Taki patriotyzm przedmieściowy.

  • Czy Niemcy jakoś reagowali na ten gest, czy udawali, że nie widzą?

Nic o tym nie wiem.

  • Czy była pani świadkiem jakiejś łapanki, egzekucji, oprócz tego o czym pani przed chwileczką powiedziała?

Nie. To jest moja refleksja, która mi całe życie towarzyszy. Byłam bardzo młoda i nie bardzo sprawna fizycznie, jeszcze z wczesnego dzieciństwa jakieś kłopoty mi pozostawały. Tak że nie byłam dobrym materiałem na konspiratora. Jednocześnie (można to nazwać opatrznością, można inaczej) w tych trudnych latach (czy to powiedzieć: los, czy to powiedzieć: opatrzność boża) byłam oszczędzana. To dotyczy niewoli i dotyczy Powstania. Nie miałam bezpośrednich zetknięć z największym okrucieństwem. To jest chyba coś charakterystycznego dla mojego życiorysu.

  • Jak pani reagowała na Niemców na ulicy? Czy starała się im pani zejść z drogi, czy szła pani tam, gdzie miała wyznaczony cel?

Szłam tam, gdzie miałam wyznaczony cel. Kiedyś, pamiętam, na Trębackiej naprzeciwko mnie szedł patrol, który bardzo wcześnie zauważyłam, to weszłam do sklepu. Nie czułam się silna, po prostu mogłabym jakoś niepotrzebnie zareagować. Oczywiście żadnych rzeczy nieodpowiednich w torebce czy w teczce nie miałam. W tej szkole z robotami galanteryjnymi pewne rzeczy z nauki gimnazjalnej na pojedynczych kartkach się nosiło, za okładką, bo wtedy się zeszyty okładało. Nie wiem, o to się bałam, chociaż to przecież był w sumie drobiazg. Szkoła galanteryjno-konfekcyjna mieściła się na króla Alberta, przy Ogrodzie Saskim, w dużym prywatnym mieszkaniu. Nad tablicami były jakieś obrazki święte, chociaż to była szkoła ewangelicka. Przy tych obrazkach były malutkie żaróweczki. Była instalacja w całym mieszkaniu zrobiona, że w przypadku wtargnięcia Niemców był przyciskany jeden guziczek i zapalały się te lampki we wszystkich klasach. Wtedy się wyciągało jakieś naprawy czy kapelusz. Dygresja, ale chyba ciekawa: uczyłyśmy się pracy z filcem, jak filc się prasuje, jak filc się rozciąga. Potem, w okresie KOR-u, współpracowaliśmy z mężem w drugim kręgu. Mieliśmy powielacz w naszym domku letniskowym i coś tam drukowaliśmy. Któregoś dnia w czasie drukowania zniszczył się nam wałek obciągnięty filcem, na który się kapało denaturat i w ten sposób się powielało z matryc odpowiednią treść. Moi panowie powiedzieli: „No to koniec w takim razie”. Mówię: „Słuchajcie, ja wam na jutro taki pasek filcu przygotuję. Poza tym szyć trochę umiem, więc obszyję ten metalowy wałek filcem i będzie pracować dalej”. Zaskoczenie było bardzo duże, ale poradziłam sobie z tym. Dyrektorka właśnie mówiła: „To się wam jeszcze w życiu przyda”.

  • Sprawdziło się?

Tak.

  • Zbliżamy się do Powstania. Czy przed Powstania nasiliły się zajęcia w harcerstwie?

Z moją przyjaciółką, to była Inez Kuske, wyjechałyśmy na początku lipca gdzieś na tyły Radości. U jakiejś pani mieszkałyśmy, chyba na strychu. Ona dawała obiady. Byłyśmy z ukochanym psem Inez. Miałyśmy w tym czasie nadrobić nasze zaległości z sanitariatu. Nie obdarzałyśmy szacunkiem sanitariatu, ale w końcu okazało się, że pewną wiedzę musimy mieć.

  • Pani miała wtedy piętnaście lat?

Przed Powstaniem skończyłam piętnaście lat, moja Inez nie skończyła jeszcze piętnastu lat. Proszę sobie wyobrazić: mamy tak nas puściły na letnisko. Myśmy były bardzo dorosłe życiowo, głupoty nam po głowie nie chodziły. Harcerstwo wypełniało nasze życie, czyniło je ciekawym, tak że byłyśmy na swój sposób już dojrzałe. Ale przyjechała któregoś dnia moja siostra: ojciec Inez popełnił samobójstwo, skacząc chyba z drugiego piętra, ponieważ gestapo go szantażowało i nie miał innego mądrego wyjścia. Moja siostra przyjechała o tym zawiadomić i o tym, że przyszło do nas konspiracyjne wezwanie do powrotu do Warszawy. Wtedy przeszłyśmy bardzo intensywny kurs ogólnowojskowy.

  • To był lipiec?

Lipiec. Na kilka dni przed Powstaniem prosiłam mamę, żeby mi kupiła półbuciki, że chciałabym mieć jakąś ciepłą, wygodną spódnicę. Mama mówi: „O czym ty mówisz? Będzie pora na jesieni na to, a nie teraz. Przecież teraz masz w czym chodzić”, więc zamilkłam. Trzy, cztery dni przed Powstaniem byłyśmy obie z siostrą u mamy. Mama w październiku 1943 roku wyszła drugi raz za mąż i mieszkała ze swoim drugim mężem, a myśmy z siostrą tułały się po mieście.

  • Same mieszkałyście?

Trochę mieszkałam u dziadków, u jakiejś cioci. Natomiast siostra była już bardziej samodzielna i też mieszkała u cioci. To nie było najwygodniejsze i najsympatyczniejsze. W każdym razie byłyśmy u mamy. To było na ulicy Potockiej. Siostra mówi: „Przyszłam się pożegnać, dlatego że już mam wezwanie i muszę na swój punkt zborny iść”. Mama mówi: „No tak! Tak się zaangażowałaś!”. Nie orientowała się, może nawet nie chciała się orientować w naszych sprawach. Dużo pracowała. Odpowiedziała na to: „No ale Ola chociaż zostanie”. Moja siostra bardzo brutalnie powiedziała: „To ci się tylko zdaje”. W każdym razie na Smolną następnego dnia się przeniosłam, do mojej Inez. Mama łzę uroniła, ale wszystkie trudności przyjmowała bardzo spokojnie w swoim życiu. Jakoś i tutaj się podporządkowała. Pamiętam, że 1 sierpnia rano przyszła na Smolną. Rodziny się znały. Przyniosła mi kilka wykrochmalonych, białych kołnierzyków: „Pamiętaj, moje dziecko, zmieniaj codziennie, żeby schludnie wyglądać. Trzy, cztery kołnierzyki ci powinny wystarczyć”.

  • Mama tak panią przygotowała do Powstania?

Tak. Potem: „Żebyś mówiła, to byśmy tę spódnicę… Ale się nic nie zdradziłaś”.

  • Jak wyglądał 1 sierpnia 1944 roku?

Zaczęłam służbę dość wcześnie. Byłam łączniczką doktor Morawskiej. To nazwisko poznałam dużo później. Była lekarką i jakieś wiadomości przynosiłam do niej. Koło dwunastej 1 sierpnia powiedziała mi, że mam zgłosić się gdzieś 2 sierpnia. Jak wybuchło Powstanie, chyba osiem dziewcząt u Inez kwaterowało w związku z pogotowiem. Usłyszałyśmy koło piątej strzały, wyszłyśmy na balkon i zobaczyłyśmy pierwsze chorągwie.

  • Pierwszego sierpnia?

Pierwszego sierpnia. Byłyśmy głodne. Okazało się, że w piwnicy są jakieś porośnięte, stare kartofle. Ugotowałyśmy sobie te kartofle. Gospodyni starała nam się pomóc, ale to była chmara dziewcząt. Więc nie na barykadę… Myśmy sobie gotowały stare kartofle, tak że żadnego bohaterstwa, tylko tak zwyczajnie. Następnego dnia postanowiłyśmy pójść na Pańską, to był internat dla dziewcząt i gniazdo konspiracji harcerskiej. Tu coś nam nie wypaliło, to trzeba pójść tam.

  • Czyli o Pańskiej pani wiedziała?

Tak, to była tajemnica harcerska. Drugiego sierpnia w miarę wcześnie wyszykowałyśmy się, moja Inez również. Na to w drzwiach staje matka Inez i mówi: „Nigdzie cię nie puszczę. − Ona tłumaczy, że obowiązek, że wszystko. − Nic mnie nie obchodzi. Straciłam męża. − Straciła też syna, o czym nie wiedziała. − Jak się uprzesz, że idziesz, to ja na dole będę pierwsza”.

  • Proszę przypomnieć jej nazwisko.

Kuske. Prawdopodobnie to było nazwisko Kuska i zostało zniemczone. To była rodzina pochodzenia niemieckiego, ale nad wyraz patriotyczna. Inez powiedziała do mnie: „No, rozumiesz. Zostaję”. Na to pani Kuske powiedziała do mnie: „W imieniu twojej matki proszę cię, nie wychodź”. − „Proszę pani, mama mi przyniosła kołnierzyki, mama o wszystkim wie i się zgodziła. Niestety pani prośba mnie nie obliguje. Wychodzę”. Inez z matką do końca żyła jak pies z kotem, nie mogła jej tego darować. Potem były wywiezione na roboty. Ona została we wschodniej części Niemiec, ja wylądowałam pod holenderską granicą, ale przyjaźniłyśmy się aż do jej wyjazdu z Polski.

  • Ruszyła pani na Pańską?

Tak.

  • Z grupą koleżanek, które były u Inez w mieszkaniu, czy sama?

Podzieliłyśmy się na dwójki. Mam wspomnienie, które opisywałam, ale jest bardzo charakterystyczne.
  • Proszę opowiedzieć.

Muszę wrócić do lat wojny. Nasz dom był w dzielnicy niemieckiej. Dozorcą był folksdojcz, bardzo nieciekawa postać. To pewno było w 1943 roku, bo wtedy, w październiku trzeba było opuścić mieszkanie. Odbierałam marmoladę na kartki. Nie wiem dlaczego (plastikowych naczyń jeszcze nie było) poszłam po tę marmoladę z głębokim talerzem. Jak wracałam do domu (lubiłam się zamyślać), ta marmolada wylądowała na schodach. Trochę brukwiana, trochę z buraków to było. Zsunęła się z talerza. Myślę: „Niech mnie teraz nakryje na tym dozorca, to nie będzie dobrze”. Więc szybciusieńko do domu po ścierki, wszystko starannie zebrałam. Bardzo mi przykro było, że się zmarnowało jedzenie. Drugiego sierpnia wyszłyśmy [ze Smolnej]. Nie było jeszcze wyraźnego ostrzału z BGK, ale w każdym razie [szłyśmy] z bramy do bramy. W którejś z tych bram zobaczyłam na chodniku (czymś to było wybrukowane) coś skrzepniętego. Wyglądało na marmoladę. Pomyślałam sobie, że ktoś w tych trudnych momentach musiał też marmoladę zgubić i ona zaschła. Byłam tak naiwna, że nie zrozumiałam, że to jest zaschnięta krew, więc to takie dziecięce skojarzenia. Doszłyśmy na Pańską. Tam było sporo dziewcząt i różne starsze harcerki, które tam były wychowawczyniami. Powiedziały nam, że harcerstwo się aż za dobrze przygotowało na Powstanie i nie ma tyle pracy, ile jest wyszkolonych dziewcząt. Dowiedziałyśmy się, że niestety przydziału nie dostaniemy. No cóż, jesteśmy harcerkami, jesteśmy zaradne, jesteśmy przygotowane do różnych trudności i musimy sobie same szukać pracy. Znów dwójkami, ale bez umówienia się na następne spotkanie, poszłyśmy w Warszawę. Chodziłyśmy gdzie się da, gdzie chorągiew wisiała, gdzie żołnierze się kręcili. Mówię: „Jesteśmy harcerkami, jesteśmy wyszkolonymi łączniczkami, ale możemy wszystko zrobić, łącznie ze zmywaniem, gotowaniem”. W domu przechodnim na Sienkiewicza róg placu Napoleona (czyli Powstańców) starsza (dla nas starsza) pani wyszła i mówi: „Dobrze, przyjdźcie, będziecie zmywać”. To z takich zachowań czasem dość niezrozumiałych, pospiesznych: właściwie pierwsza rzecz, to dostałyśmy legitymacje akowskie i opaski, nim sobie na cokolwiek zasłużyłyśmy.

  • Gdzie dostałyście te opaski?

Tam, na miejscu, na Sienkiewicza, tak. Tam stał duży oddział, to były Wojskowe Zakład [Wydawnicze]. To jest do znalezienia, w każdym razie tam stała chyba kompania zakładów wydawniczych. Muszę powiedzieć, że przykrym momentem był wieczorny apel oddziału. Nasza nowa szefowa z tylniego wyjścia z owej restauracji (ona się nazywała „Yacht Klub”, miała również tylne drzwi wyjściowe na bramę) mówi: „Dziewczynki, chodźcie, pójdziemy na apel”. Zbite w grupkę stałyśmy, jak apel się odbywał na dużym podwórzu. Myślałam sobie, że jesteśmy lepiej wyszkolone z musztry niż ci żołnierze, którzy tutaj stawali. Nie potrafili równać w prawo sprawnie. To był taki gorzki smak, ale trudno, tak nam wypadło i już tak musi być. Dygresja à propos musztry, z ostatnich tygodni szkolenia ogólnowojskowego przed Powstaniem, chyba trzeci tydzień lipca: potrzebne nam było miejsce, gdzie by można przećwiczyć musztrę. Żadna nie zgłaszała lokalu, w którym by to można zrobić. Wtedy wszystkie orzekły, że w takim razie u mojego dziadka, który był superintendentem, to znaczy biskupem kościoła ewangelicko-reformowanego. Mieszkał na plebanii, to było Leszno 20. (Leszno 16 – nasz kościół parafialny z neogotycką wieżą.) W tym mieszkaniu był duży salon, rzeczywiście to się nadawało. Mówię: „Dobrze, ale mój dziadek w zasadzie zwalcza konspirację”. To sięgało jeszcze okresu, kiedy okna z parafii wychodziły na getto. Na to getto patrzyłam, chociaż babcia mnie odciągała i mówiła: „To niebezpieczne”. − „Babciu, to zasunę firanki, będę sobie przez szparkę patrzyć”. Babcia zrezygnowała i swoje w getcie widziałam. Ale teraz mamy drugą połowę lipca. Tak nacisnęły na mnie dziewczyny, że zgodziłam się, żeby ta grupa przyszła. Stałyśmy właśnie w dwuszeregu, kiedy nagle, ku mojemu zdziwieniu znalazł się dziadek. Ponieważ stałyśmy na baczność, to myślę sobie: „Nie mogę tego szyku złamać”. Jestem zupełnie przerażona, a dziadek mówi: „Nie przeszkadzajcie sobie panienki, już stąd wychodzę”.

  • Jaką funkcję pani dziadek pełnił w kościele ewangelickim?

Był biskupem kościoła. Był moim ciotecznym dziadkiem, ale ponieważ nie znałam ani jednego dziadka, to go zaakceptowałam właśnie w tej formie.

  • Wspomniała pani o tym, że wyglądając przez okno, widziała pani różne sceny w getcie. Czy mogłaby pani nam o tym opowiedzieć?

Tych najbardziej makabrycznych nie widziałam, bo przez okno można było też zobaczyć, jak Niemcy ze szpitala położniczego wynosili noworodki i rozbijali je o ścianę.

  • Pani to widziała?

Tego nie widziałam, to widziała moja kuzynka. Natomiast najsilniejsze moje wrażenie (w końcu przecież dziecka) to była ulica. Leszno było bardzo wąskie. Tamtędy chodził tramwaj z gwiazdą, ludzie poruszali się głównie chodnikami i było widać szalone rozwarstwienie: zarówno bogaci, eleganccy Żydzi z brodami, w czarnych kapeluszach, jak i leżący pod ścianą, umierający z głodu najczęściej. Mój wzrok zatrzymywał się na ich wzroku, który demonstrował łączności z tymi, którzy umierają. Jak ten leżący przeszkadzał, to dosłownie laską go odsuwali, żeby się nie dotknąć.

  • Czyli solidarności?

Stanowczo. I kastowość. Moje ewangelickie i harcerskie wychowanie buntowało się zupełnie. Mało znana rzecz: i kościół, i budynek parafialny znalazły się w getcie. Parter był zamurowany. Typowe żeliwne, dziewiętnastowieczne ogrodzenie kościoła też było odgrodzone i to wysokim murem, przeszło dwumetrowym. Wtedy na tereny ewangelickie wchodziło się od ulicy Przejazd. Tej ulicy dzisiaj nie ma. To jest mniej więcej jak kino Muranów. Tam były dwa domy wypalone z 1939 roku i przy małej przeróbce zostało zrobione dojście, oczywiście w porozumieniu z niemieckimi władzami miasta. Wtedy konspiracyjnym burmistrzem był Julian Kulski, który był bardzo blisko związany z kościołem. Przypuszczam, że on ułatwił to wyłączenie z getta. Takich wyłączeń było kilka, inne może bardziej znane. Wchodziło się na teren kościoła od podwórka. Na teren plebani również od wewnętrznego przejścia, którym się też szło do szpitala ewangelickiego, który był na rogu Karmelickiej i Mylnej, której też nie ma. Według obecnego nazewnictwa: róg Karmelickiej i Nowolipia.

  • Wróćmy do apelu, gdzie pojawił się dziadek. Co się działo dalej?

Byłam mocno przestraszona, ale nie miałam na to czasu. Zajęcia się odbyły i żadnych konsekwencji już nie było.

  • Zostałyście w dalszym ciągu w restauracji?

Tak.

  • Czy zostały przydzielone jakieś inne zadania?

Z mocnych wrażeń tego okresu: ja (ze swoim wykształceniem łącznościowym) mówię, że przecież plac Napoleona jest w polskich rękach i nie ma ostrzału. Wszyscy przechodzą przez kuchnię na każdy posiłek, można paradne drzwi otworzyć od placu. Tam był chyba neon „Yacht Klubu”. Ktoś tak powiedział: „Tu jest klucz, to otwórz te drzwi, rzeczywiście to usprawni nam trochę działania tej kantyny, jadłodajni”. Oczywiście otworzyłam drzwi. Drzwi się otwierały do wewnątrz i wpadł mi w ramiona niemiecki trup. Został w czasie walk na placu zastrzelony, może myślał, że tu wejdzie, a było zamknięte. Po tych pięciu, sześciu dniach (jak wiadomo, było gorąco) już śmierdział okropnie i już się nad nim unosiły roje much, tak że to było moje pierwsze zetknięcie z trupem. Na Sienkiewicza był chodniczek i wąski trawnik, na którym chowano tych, którzy zginęli, zabitych. Była w tym oddziale między innymi grupa harcerzy, którzy nie doszli na miejsce swojego zgrupowania. Byli między innymi dwaj bracia i w czasie którejś z akcji jeden z nich zginął.

  • Pamięta pani ich pseudonimy albo nazwiska?

Nie. W każdym razie, co zapadło mi w pamięć, to że oni go pochowali na tym trawniczku. W naszej restauracji był fortepian. Któryś usiadł przy fortepianie i zaczął grać harcerskie piosenki. Śpiewali długo w noc i bardzo różnie było to odbierane. [Jedni uważali,] że jest to dla nich moment chyba nieodpowiedni do śpiewu, a inni byli zdania, że nie było mądrzejszego sposobu spędzenia czasu niż taki właśnie harcerski, taki patriotyczny sposób przeżywania tego. O tym trawniku mówię dlatego, że chowali koledzy, którzy dopiero po trochu nabywali wprawy. W każdym razie dzisiaj przypuszczam, że te groby były za mało przydeptane, ziemia tam nie układała się w sposób szczelny. Mam wyjątkowo wyrobiony węch, bardzo czuły i mnie od tego momentu dręczy (w zasadzie do dzisiaj) smród rozkładanych ciał. Jest to zapach mdlący, nieomal wzbudzający wymioty u mnie i połączony też jakoś z zapachem piwnic, w których (zaraz opowiem, dlaczego) sporo przebywałam. Idąc z placu Bankowego do [naszego mieszkania], odcinek przy budynkach miejskich, czuję (nie wiem, chyba z piwnic) zapach kanałów, zapach brudu, wilgoci. To wszystko się we mnie miesza i każdego dnia przechodząc (teraz!), ten smród czuję. Jest to jedno z moich wrażeń wojennych, powstaniowych.

  • Jesteśmy na ulicy Sienkiewicza. Który to dzień Powstania?

Około dziesiątego.

  • Co pani w tym czasie robiła, jakie zadania pani miała?

Pomoc w kuchni. Trzeciego dnia rozbito sklep mięsny dla Niemców. Pamiętam bardzo dobrze, że dorosłe panie, wprawione w tych rzeczach, kazały nam to mięso kroić. Chłopcy gdzieś zdobyli też worek soli. To było zajęcie lepsze od zmywania czy sprzątania, ale zacięłam się w palec. Pamiętam, jakiś żołnierz dał mi szarmancko swój osobisty opatrunek i wyglądałam trochę jak [zraniona] na wojnie. Niestety, poszła mi pręga czerwona [w stronę łokcia], już wiedziałam, że to jest zakażenie. Ponieważ wiedziałam, że nie tak daleko mam znajomego lekarza, poprosiłam wieczorem o hasło i poszłam do tego lekarza. On mi dał jakieś sulfonamidy, bo jeszcze penicyliny nie było. To była właściwie sprawa na penicylinę, ale jakoś młody organizm sobie z tym dał radę.
Tłumy ludzi przechodziły przez tę kuchnię. W którymś momencie spotkałam którąś ze swoich koleżanek harcerek. Mówi: „Natychmiast dajemy znać do naszej [komendantki] i musisz przyjść do nas na Zgoda 15 − to bardzo dobrze pamiętam – bo tam jest formacja Wojskowej Służby Społecznej i tam kwaterujemy w poniemieckiej restauracji, która się nazywa »Esplanada«”. Dobrych kilka dni Powstania tam się Niemcy bronili. Właśnie ten oddział, w którym byłam pomywaczką, spacyfikował ten lokal. Pożegnałam się ze swoimi paniami z kuchni i poszłam na ulicę Zgoda. Restauracja mieściła się w podziemiach i w dużym stopniu była urządzona klubowymi meblami. Też rzecz, która mnie bardzo długo męczyła w czasie Powstania: to, że nie miałam gdzie spać, będąc pomywaczką, że tak powiem. Do tego etatu nie było przywiązane miejsce do spania.

  • Jak sobie pani radziła?

Różnie. Gabineciki były przy tej restauracji. Pamiętam, że kiedyś zostałam brutalnie wyrzucona, dlatego że jacyś spóźnieni żołnierze tam przyszli. Powiedzieli: „Hola, to jest nasze pomieszczenie”. Jak sobie radziłam? Na Zgoda 15 były meble klubowe i wyściełane krzesła.

  • Którego sierpnia przeszła pani na Zgoda 15?

Nie pamiętam. Do zrobienia sobie posłania był potrzebny sznurek. Mianowicie za nogi związywało się sześć krzeseł i na tym się spało, a przykrywało się belą materiału, jakiegoś sukna, nie sukna. Składałyśmy to z dziesięć tak razy na długość dwóch metrów. Było świetne spanie, jedno z moich najlepszych w czasie Powstania. Może troszkę skoczę do przodu, bo w końcowym okresie Powstania byłam w oddziale mojej siostry, jak WSS było w jakimś sensie rozwiązane z uwagi na trudne warunki. Na końcowe dni września byłam w oddziale mojej siostry i znów oczywiście nie miałam gdzie spać. Wtedy, w taki dzień, kiedy żołnierze byli na placówce, w ich kwaterze położyłam się na tapczanie, czymś się przykryłam. Natomiast byli dwaj czy trzej żołnierze, rekonwalescenci, którzy nie poszli na służbę. Stałam się świadkiem ich rozmowy. Przypuszczali, że bardzo prędko zasnęłam, więc rozmawiali sobie zupełnie swobodnie: „Takie dziecko poszło do Powstania. Ty popatrz na jej ręce. − Rzeczywiście mam w nadgarstkach słabe ręce. − Wiesz, pod tym kocykiem jest jej na pewno zimno, połóż coś na nią, żeby chociaż nie zmarzła”. Po jakimś czasie okazało się, że postanowili mnie czymś jeszcze przykryć, a potem rozmawiali o tym, że trzeba o mnie bardzo dbać. Ta drużyna sobie załatwiała sama jakieś dodatkowe zaopatrzenie, bo było rzeczywiście trudno. Stwierdzili, że muszą mnie dokarmiać. Muszę powiedzieć, że to było wzruszające. Chłopcy byli głównie z Woli, ale było w nich dużo ciepełka: co oni by jeszcze dla mnie mogli? Byłam brana za dziewczynkę z dobrego domu. To sobie zapamiętałam.

  • Jaką funkcję pełniła pani siostra w tym oddziale?

Moja siostra była u „Krybara” […] sanitariuszką. Zaraz do niej dojdziemy. Ale ten okres, wydaje mi się, jest ciekawy i godny utrwalenia.
  • Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną w tym czasie?

Tak. To jest Wojskowa Służba Społeczna, czyli pełniłyśmy służbę głównie dla ludności cywilnej, nieomal wyłącznie. Ta służba to było chodzenie do piwnic na bliską Wolę, począwszy od Marszałkowskiej do właściwej Woli. Tam zanosiłyśmy gazetki i ubranka dziecięce. Pamiętam dobrze (chociaż miałam piętnaście lat, jeszcze niedawno bawiłam się lalkami), jak chłopcy rozbili sklep z odzieżą dziecięcą. To była firma pod nazwiskiem Matuszewski, ten sklep był na Marszałkowskiej, gdzie Zgoda się zbliża do Marszałkowskiej, gdzie „Dom pod Sedesami” potem był, bo tamten został spalony. Stosy [ubranek] przynosili. Każda z nas miała jakieś swoje ukochane dziecko gdzieś w piwnicy i szukałyśmy jakichś kaftaników, koszulek. Grzebałyśmy się w tym, jako młode dziewczyny bardzo się dobrze w tym czułyśmy. Następnego dnia się do piwnic te rzeczy odnosiło. Był również transport mleka dla niemowląt do piwnic.

  • Skąd to mleko?

Było to mleko w proszku, którego były szalone ilości. Skąd harcerki, starsze nasze koleżanki to dostawały, nie wiem. W każdym razie pewnego dnia byłam dyżurną przy gotowaniu tego mleka. Nie wiem, chyba chłopcy nam do tego przynosili wodę. Na Chmielnej, między Bracką a Marszałkowską, po parzystej stronie na pewno (na przykład zawsze bardzo dobrze się orientuję, która strona jest parzysta, która nieparzysta, takie różne umiejętności z łączności bardzo w życiu pomagają) dokładając do pieca (to oczywiście była kuchnia z fajerkami), stałam i wielką chochlą mieszałam, żeby to się zagotowało. Przez okno widziałam, jak jakiś pocisk uderzył na podwórku i zranił mężczyznę. Konkretnie: urwał mu dłoń. Ta dłoń wisiała na skórze. Oczywiście będzie krwotok tętniczy, ten facet ma przed sobą bardzo niewiele życia. Okazało się, że jak urwało mu tę dłoń, to tętnice się jakoś samoistnie zasklepiły. W każdym razie albo on mi tu umrze zaraz, albo mnie się przypali mleko, którego jest, bo ja wiem, piętnaście litrów może. Na szczęście zdarzyło się, że tamtędy przechodziła jakaś koleżanka i odprowadziła tego człowieka. Szpital był dwa domy dalej w stronę Marszałkowskiej, po tej parzystej stronie. Wróciła, mówi: „Oddałam go w dobre ręce, ale wiesz co? Chciałam go jakoś rozgadać, coś się dowiedzieć, a on nic, w ogóle mi nie odpowiada”. Następnego dnia poszłam do tego szpitala (akurat nie każdy był ranny w rękę) i pytam się: „Co z nim?”. − „Ach, dobrze żeś przyszła! Nie mamy już w co go zawinąć, może jakieś prześcieradło, koc, bo już i papier nam się kończy”. − „A dlaczego?”. − „On umarł zaraz”. − „Krwotok?”. − „Nie, on dostał również duży odłamek w piersi, właśnie dlatego nie mówił”. Tak się ta przygoda skończyła. Z mlekiem wszystko było w porządku, mleko przelewało się w butelki dla dzieci ze smoczkiem.

  • Skąd to miałyście?

To było jednak już dwa tygodnie Powstania, harcerski bardzo zaradne. Kto, jak to załatwił, nie powiem, może starsze dziewczynki.

  • Czyli dostarczałyście jedzenie?

Jeszcze powiem o mleku. Mleko było przeciągane przez Marszałkowską za barykadą, czyli po stronie Ogrodu Saskiego. Butelki były wkładane w pojemniki metalowe, do takiego pojemnika był dość gruby drut przywiązywany i się przechodziło przez Marszałkowską, przeczołgiwało się przy barykadzie. Ten drut w ręku. Potem się ten drut ciągnęło i przejeżdżała na drugą stronę ta puszka, nie puszka, z mlekiem. Jedna z koleżanek była przy tym ranna, tak że i przy transporcie mleka można było być rannym.
Teraz służba w piwnicach: odzież, mleko, gazetki. Byłyśmy również obowiązane zdawać sprawozdanie z nastrojów w piwnicach, a z tym pod koniec sierpnia nie było dobrze, zupełnie nie. Myśmy były witane o tyle lepiej, że zawsze coś się przynosiło, ale złorzeczenie też było, do czego się cywili doprowadziło. Bardzo bym chciała, żeby ta akcja była znana.
Nasza kwatera była również naszym obozem harcerskim. Były apele ranne, były apele wieczorne, które się odbywały dokładnie według tradycji harcerskiej. Ale raz, pamiętam, poszłyśmy do mieszkania którejś z dziewcząt, która stosunkowo blisko mieszkała, i przyniosłyśmy stamtąd różne papiery, nie papiery. Zrobiłyśmy harcerskie dekoracje w naszym pomieszczeniu. Stołówka któregoś z oddziałów pozwoliła nam przychodzić na obiady, ale pod koniec sierpnia wymówiła nam garnuszek, co bardzo zachwiało naszym harmonogramem. Następnie zapalił się strych cztero-, pięciopiętrowego domu nad naszą piwnicą. Zostałyśmy wezwane do wyrzucenia mebli przez okno. Do dzisiaj nie mogę tego pojąć. Oczywiście już wody do gaszenia pożarów na pewno nie ma, czyli jak się zapaliło, to się spali, to jest oczywiste. Po co wyrzucać meble? Jeżeli one się znalazły na ulicy… To była […] Sienkiewicza róg Marszałkowskiej, Zgoda skosem dochodzi przy domach towarowych. Nie ma śladu tamtego zabudowania. Takie było zajęcie. Wtedy przeniosłyśmy się do domu róg Marszałkowskiej. Gdzieś zdobyłam chustkę z płócienka, nie płócienka. Wyraźnie produkcja okupacyjna, z bardzo marnego to było materiału i jeszcze marniejszy był na tym deseń. Mówię o tej chustce, dlatego że pamiętam, że potem w czasie Powstania, we wrześniu moja siostra ją nosiła. W każdym razie ją wzięłam do niewoli. Przy pierwszej zbiórce pamiątek w Muzeum [Powstania Warszawskiego] oddałam tę chustkę. Siostra mówi: „Źle podałaś, że to moja chustka, to naprawdę była twoja chustka”. Jeśli chodzi o pamiątki powstaniowe, to jestem w bardzo bliskim kontakcie z muzeum na Rynku, z panem Maliszewskim, jeszcze nim powstał i został zrealizowany projekt [Muzeum] Powstania. Tak że trochę moich pamiątek jest na wystawie stałej z Powstania. Mam od niego rewers z obowiązkiem, że jest to wypożyczenie na dłuższy termin, ale pod moim warunkiem, że [tylko] do czasu, dopóki to będzie eksponowane.

  • Potem wraca do pani?

Tak.

  • Przejdźmy ponownie do Powstania. Jak długo pani była na rogu Marszałkowskiej?

Stosunkowo niedługo, nasz WSS zastał przeniesiony na Ordynacką róg Nowego Światu, z tym że lokal myśmy dostały, ale jedzenia nikt nam nie zapewniał. Chyba to były pierwsze dni, kiedy zorientowałam się, co to naprawdę jest głód.

  • To był jeszcze sierpień czy już wrzesień?

To był przełom. Powiedziałam, że jak tak sytuacja wygląda, to na Powiślu mam siostrę, z którą rozmawiałam i lekarz sanitarnego patrolu zgodził się, żebym przyszła do tego patrolu. Rozmawiałam na ten temat albo z „Czarną Wandą”, albo z „Rudą Hanką”, to były nasze komendantki, kobiety dorosłe. Mówiłam, że odchodzę, chciałam się pożegnać, w tym momencie któraś z dziewcząt mówi: „Nie przeszkadzaj, dlatego że właśnie przyszła Kossak-Szczucka”. Ona była zawsze z harcerstwem mocno związana, wyszła z Oświęcimia chyba niedługo przed Powstaniem. To mi się nie bardzo zgadza, bo wtedy z Oświęcimia się nie wychodziło. Zobaczyłam ją z daleka i byłam bardzo dumna, bo byłam wychowywana na jej książkach. Mało kto wie, że ona pisała książki dla dzieci. Tak się przeniosłam na Tamkę 40, gdzie stał patrol. To był doktor „Czwartek”, to był jego pseudonim. Wszyscy mówili do niego: doktorze, ale to był student ze szkoły Zaorskiego, na którymś z ostatnich lat.

  • Czy brała tam pani udział w jakichś akcjach?

Tak, owszem. Oczywiście mówiłam, że jestem łączniczką, że jestem szkolona na tym terenie. Bardzo szybko mało się nie władowałam pod obstrzał, bo z której strony strzelają, tego nas w konspiracji nie nauczyli. Któryś podleciał i powiedział, że przy barykadzie, przy murze. Musiałam pójść na teren sióstr na Tamce, bo właśnie szykowało się wyjście na akcję, ale na tę akcję nie poszłam, bo byłam niewykwalifikowana, a jednak było dosyć dziewcząt. Przeszłam szybciusieńkie szkolenie sanitarne u jednej z dziewcząt, która była zawodową pielęgniarką. Uczyłam się w ten sposób: dostałam dużą torbę sanitarną po dziewczynie, która zginęła, i uczyłam się, że w tym miejscu mam to, w tym miejscu mam tamto, te krople są na serce, tu jest z kolei strzykawka. Przeszłam szkolenie w składaniu strzykawki, rozkładaniu. Dezynfekowało się przez wstrzyknięcie spiritusem. To też jest o tyle ciekawe, że w momencie mocno dramatycznego wycofywania się z Powiśla szłam za tą moją Zosią pielęgniarką i w którymś momencie na skrzyżowaniu (Foksal to była wtedy Pierackiego) była posesja [wcześniej] zagrodzona drewnianym płotem, na którym była reklama „Cafe Lucyna”. Pamiętam takie drobiazgi, które zaobserwowałam. Właściwie na czworakach się posuwałyśmy, dlatego że tam było dużo rannych. Zaraz powiem, dlaczego. W którymś momencie [Zosia] się odwróciła i pokazała mi: „Zrób temu zastrzyk”. Był to człowiek bez kontaktu. Zgodnie z instrukcją, nożyczkami (oczywiście były sanitarne nożyczki w torbie) przecina się na pośladku dwa cięcia, żeby otrzymać przestrzeń pośladka do zrobienia zastrzyku. Nabrać – drobiazg, ale przychodzi moment, kiedy trzeba się wkłuć. Już nie wiem, chyba z zamkniętymi oczami, ale zrobiłam ten zastrzyk. Patrzę: między ciałem a igłą płyn mi wypływa, więc wołam: „Zośka, coś nie tak!”. Ona się odwraca, a była to kobieta bardzo energiczna, szorstka, o bardzo wielkim sercu zresztą. Mówi: „Będziesz ty mi zastrzyki na trupie marnować!”. Jak ona pokazała, to ten gest trochę inaczej odczytałam, leżało tam kilku żołnierzy. Okazało się, że nauczyłam się robić zastrzyki na trupie, tak że potem już nie było trudności.
Jest to moment, kiedy już Niemcy są na Kopernika i wycofujemy się po trochu. Jako ta mniej przydatna jestem nie w ostatniej grupie. Ostrzał z BGK jest już bardzo silny. Jest barykada oczywiście między Foksal a Chmielną, ale ostrzał jest tak gwałtowny, częstotliwy, że w zasadzie w części środkowej barykada jest zniszczona, czyli tam, gdzie najbardziej potrzeba, jest wgłębiona. Rzecz, której nie wolno robić, ale też się zdarzało: dowódcy każą w to miejsce posłać jeńców wojennych, żeby tę dziurę łatali. Konwencja genewska tego zabrania oczywiście. Jeżeli oni tam działają, to na nich idzie obstrzał, czyli w tym miejscu, gdzie jest wyrwa, jest górka z trupów.

  • Pani to widziała?

Tak. Najczęściej po jakimś ostrzale (te z BGK były seryjne) czy rzuceniu granatu z naszej strony właśnie, w tym dymie trzeba było się przeczołgać na drugą stronę. Ale ci, co przeszli, wołają: „Słuchajcie, tam jest bardzo dużo szkła, pokaleczycie się na pewno!”. Ponieważ akurat bandaży było dużo, to sobie zabandażowałam łokcie i kolana. Jak szczęśliwie się przeczołgałam, to z tamtej strony łapią mnie w objęcia i mówią: „Jesteś ranna”. − „Nic nie czuję”. − „Dobrze, ale masz krew nas sobie”. Okazało się, że to była krew któregoś z tych Niemców.

  • Dokąd się wycofywaliście?

Wyszliśmy na Śródmieście Północ, ale w tym momencie była reorganizacja i sporą część przerzucili na Śródmieście Południe, czyli przejście przez Aleje, które jest dosyć znane. Był nawet moment, że się mówiło, że się będzie wychodzić do lasów, bo jest za dużo żołnierzy. Wtedy znalazłam się z grupą rannych na Wilczej. W mieszkaniu było nas dziesięć osób, tam spaliśmy. Tam naprawdę zaczął się głód. Jeszcze tak przecież strasznie nie było, już się jęczmień nosiło od Haberbuscha, ale z powodów organizacyjnych zostaliśmy poza wszelkim zaopatrzeniem. Wtedy już był głód trzydniowy, nawet się w jakimś stopniu zaczynał człowiek przyzwyczajać. Pamiętam, zestawiliśmy trzy tapczany i pokotem spaliśmy, tylko zawsze problem, czy koc w poprzek, czy koc wzdłuż. To też wspomnienia powstaniowe.

  • Na co tam czekaliście?

Na wezwanie. W końcu było wiadomo, że wracamy na północ. W tym czasie (było bliziusieńko, miałyśmy dużo czasu) raz poszłam odwiedzić ciotkę, która mieszkała na Hożej pod pierwszym, gdzie do Powstania mieszkała moja siostra. Jakieś zajęcia społeczne zawsze się znalazły: odprowadzić rannego czy coś pomóc w piwnicach. W momencie kiedy dochodziłam do domu mojej ciotki, zobaczyłam, że ciotka ze swoją przyjaciółką (a matką mojej koleżanki pozaszkolnej) chodzą w futrach (to jasne, żeby futra ocalić) po placu Trzech Krzyży (kościół był już zburzony) jakieś nie bardzo przytomne. To było niebezpieczne, z Alej był ostrzał. Wchodzę do domu i widzę, że tam się coś okropnego zdarzyło. Okazuje się, że bomba uderzyła w Hożą 1. Do dzisiaj tego nie rozumiem, staram się to rozwikłać: bomba uderzyła ukosem. Oczywiście, że bomba, nawet niezbyt duża, zrzucona z samolotu, który frunie stosunkowo nisko, nie pada pionowo, tylko skośnie. Tak to rozumiem, tak było w tym przypadku. Państwo z tego pięcio- czy sześciopiętrowego domu spędzali czas w piwnicy, ale coś jeszcze było do jedzenia na górze i te dwie panie, co potem były w futrach, poszły na górę. Dzieci zostawiły w piwnicy. Z trojga dzieci dwoje w piwnicy zginęło, a panie na górze ocalały. Skończyło się tym, że one pod ostrzałem po placu Trzech Krzyży chodziły.
Wracając, już dobrze podenerwowana (co prawda moja koleżanka akurat nie zginęła), wracam ulicą Hożą, nieparzystą. Słyszę nadlatujące samoloty, akurat jest pora na ten kwartał. Zgodnie z zaleceniami, zdrowym rozsądkiem, nie zostaję na ulicy, tylko wchodzę do bramy. Ale odwracam się w którymś momencie: uderza bomba w dom po stronie parzystej. Widzę jak na filmie, jak ten dom zostaje trafiony. Pierwszy obraz, który widzę, to przez powybijane szyby wyfruwają firanki. Druga scena, to wypadają futryny. Trzecia scena: wali się dom mniej więcej tak, jak Niemcy po Powstaniu wyburzają – ściana przednia spada. Powietrze jest zupełnie czyste, klarowne. Mam jeszcze tyle zdrowego rozsądku i pewnego wyćwiczenia, że wyciągam z torby mokrą szmatę i tę szmatę kładę sobie na twarz. Następna scena jest, kiedy od dołu w górę wstaje obłok kurzu, gruzu, kawałków cegieł. Nie widzę już nic. Jeszcze sobie przypominam, że się gdzieś kładę, że tracę przytomność. Pierwsze, co słyszę: „Tej nie ratować, to już trup”. Zbuntowałam się jednak, gdzieś sobie przysiadłam, odczekałam (nie mam pojęcia, jaki czas).
Wracam na moją kwaterę na Wilczą, która jest chyba na drugim piętrze. Myślę sobie: „O nie, ja nie głupia, idę prosto do piwnicy”. Ktoś mnie zobaczył, schodzi do piwnicy i mówi: „A co ty tu będziesz robić? Przecież powinnaś być na kwaterze. Odmeldowałaś się, że wychodzisz, ale dlaczego nie wracasz?”. − „Bo mnie zasypało i nie mam zamiaru stąd wyjść. Wiem, jak jest niebezpiecznie”. To była ta moja Zosia pielęgniarka, może nie taka dużo młodsza, to jednak już swoje wiedziała. Mówi do mnie: „Wiesz co? Tu strasznie duszno i ciemno. Najlepiej usiądź na schodach, też będziesz bezpieczna, ale będzie ci tam lepiej”. Kilka razy do mnie przychodziła i po schodku, po schodku wyciągnęła mnie stamtąd. Doktor był ranny, mówi: „Dajcie jej dojść do siebie”. O doktorku można powiedzieć, że na początku wycofywania się z Powiśla został ranny. To był chirurg czy też lekarz właśnie stający się chirurgiem. Dostał odłamkiem, tak że palec mu zwisł. Rozpacz tego człowieka była wielka, ale coś jeszcze mógł pracować. Okazało się, że niedługo, bo u sióstr na Tamce, znów dostaliśmy się pod szkło. Piękny, nowoczesny budynek zakonnic był na wysokich suterenach. Jak poszło na nas szkło z tych suteren, to jedna rzeźnia była. Doktor w tym momencie został tym szkłem ranny, tak że powstał problem: „Dziewczyny, która idzie wysiusiać lekarza?”.

  • Mówi pani o doktorze „Czwartku”?

Tak, to doktor „Czwartek”. Potem natychmiast jest [w pobliżu] ranny ze złamaniem i chodzi o to, żeby to złamanie usztywnić, ale nie bardzo wiadomo, jak. Nasz doktor „Czwartek” do mojej Zosi mówi: „Jak tu naciśniesz, tu pociągniesz, to będziesz wiedziała, gdzie jest złamanie”. − „Ja tego nie umiem!”. Trzeba było gdzieś szukać kogoś innego, kto sobie z tym rannym dał radę. Potem przez ogrody na tyłach Pierackiego wyszliśmy aż do barykady, na drugą stronę Nowego Światu.

  • Jesteśmy już we wrześniu?

Tak.

  • Wycofaliście się państwo ponownie na Tamkę?

O nie, Tamka już była w niemieckich rękach.

  • Gdzie dalej ruszyliście?

Placówki były na Chmielnej 10, a myśmy mieli kwatery na Szpitalnej, po stronie nieparzystej, naprzeciwko Wedla. Tam upadła w którymś momencie bomba i było dużo zabitych, zresztą również z rodziny Wedlów tam kilka osób zginęło. [Tak się mówiło. Teraz wiem, że zginęła rodzina pastora Krenza]. Tam też śmierdziało, bo trupy rozkładały się pod ruinami. Był taki układ, że nie można było odrzucić. Nie wiem, z uwagi na wielkość tych kawałów muru czy czegoś. W każdym razie ci ludzie tam zginęli.

  • Jak długo pani była na Szpitalnej?

Ze Szpitalnej wyszłyśmy do niewoli.

  • Kiedy to było?

W październiku. To było wtedy, kiedy było generalne wychodzenie Śródmieścia Północ.
  • Jak wyglądało pani wyjście?

Przedwojenny oficer z kompanii saperów, zastępca dowódcy kompanii, w którymś momencie powiedział mi: „Takie dzieci powinny wrócić do domu”. Mówię: „Panie poruczniku, ja chętnie, ale nie wiem, gdzie to jest. Nie mam domu”. Przypuszczałam, że matka została w pracy, u Philipsa na Woli, ale okazało się, że nie, że przeżyła Powstanie w mieszkaniu ojczyma na Potockiej.
Oczywiście na Szpitalnej wykonywałam różne prace. Kiedyś na przykład miałam dyżur przy kuchni i noszeniu jedzenia na placówkę. Żołnierz niósł wiadro z czarną kawą, a ja niosłam tacę z kanapkami, to znaczy był mocno ciemny chleb posmarowany marmoladą, a na obiad oczywiście była kasza „pluj”. Na Chmielnej 10 koledzy nam mówią: „Wiecie co, wyszabrowaliśmy koszule męskie − trzeba było przechodzić przez kwaterę żandarmerii wojskowej, której nikt oczywiście nie lubił − więc nas będą prawdopodobnie rewidować, a was z tym kubełkiem to nie”. Okazało się, że tych koszul jest cała walizka. Niosłam kubełek, a kolega wziął walizkę. Niestety żandarmeria nas zrewidowała. Wtedy zobaczyłam, że to są koszule z prawdziwego jedwabiu, delikatne, miękkie, ładne. Powiedzieli, że nas aresztują. Po chwili powiedzieli mi, że żołnierz zostaje, a ja mam złożyć w swoim dowództwie kompanii meldunek, że szabrowane nieśliśmy i że żołnierz został zatrzymany. Wtedy sobie furażerkę pożyczyłam i poszłam do pokoju poruczników, gdzie był porucznik „Zaremba”- [i dalej] dowódca kompanii i ten, co to mnie wyganiał do domu. Zameldowałam, że jest, jak jest. Dowódca powiedział: „Dziękuję. Teraz jest apel”. Tego dnia byłam bardzo sturlana, bo chodzenie po gruzach, cokolwiek nierównych, było bardzo męczące. Pod wieczór nogi już się miało dobrze wymęczone. Na Szpitalnej (co bardzo mnie cieszyło) dziewczyny (było chyba z dziesięć) stawały do apelu na końcu dwuszeregu mężczyzn. Cieszyłam się strasznie, że na apelu mogłam teraz być. Starsze dziewczyny mówiły: „Stawaj w pierwszym szeregu − duży salon był oświetlony karbidówką, akurat w tym momencie był karbid, bo ze świecami też przecież było bardzo źle − stawaj w pierwszym szeregu, bo jesteś w butach”. One w kapciach stały w drugim szeregu. Tego dnia mówię: „Nie staję w pierwszym szeregu, dzisiaj będę w drugim i będę w kapciach, bo ledwo stoję”. Ledwo się apel skończył, porucznik „Zaremba” mówi: „Idziemy”. Nie było możliwości zmiany i w miękkich kapciach po domach na tyłach ulicy Szpitalnej doszliśmy do żandarmów. Chyba mi powiedział: „Ty stąd wyjdź, bo będzie męska rozmowa”. W końcu zwolnili tego żołnierza, a walizkę z koszulami zarekwirowali. Potem, na kwaterze plutonu [porucznik] zaczął mówić do żołnierzy: „Ofermy jedne, trzeba było po trzy koszule wkładać na siebie. Czy wiecie, co wyście stracili? To są jedwabne koszule”. Też nie wiedziałam: w jedwabiu się nie trzymają wszy, a to był okres, kiedy już byliśmy poważnie zawszeni. Potem powiedział: „Wyjdź” i im nawtykał po męsku.

  • Wracamy do momentu, jak już wychodziła pani z Powstania. To ze Szpitalnej?

Tak.

  • Jak wyglądało to wyjście?

Myśmy mieli dobre dwa dni dla siebie, z tym że komendantka drużyny kobiecej kazała mi usiąść do maszyny i szyć chlebaki i worki na cukier, który skądciś się znalazł, bo było niedużo plecaków. Wyszłam do niewoli bardzo nieambitnie, mianowicie z walizeczką. Chyba jakiś chlebaczek miałam.

  • Co w tym chlebaczku było?

Tak jest ważne. Miałam delikatniutką spódnicę, cienką dość. Przynosili mi pewne rzeczy (szabrowane oczywiście) koledzy z [naszego] i z sąsiedniego oddziału, gdzie moja siostra miała znajomego. Była to dziewczyna nad wyraz atrakcyjna i nad wyraz kochliwa. W czasie Powstania miała chyba ze trzech narzeczonych.

  • Mówi pani o swojej siostrze?

Tak, Irenie. Odrzuceni przez nią chłopcy przychodzili się do mnie użalać i temu użalaniu bardzo często towarzyszyły jakieś praktyczne ubraniowe, wyszabrowane ciuchy. Kiedyś któryś przyniósł mi bardzo gruby, wełniany materiał na spódnicę. Z właścicielką mieszkania ten kupon zamieniłam na gotową spódnicę. Ale warunek był taki, że ona sobie uszyje tę spódnicę, tylko żeby jej dać kawałek karbidu, żeby ona mogła to robić również po zmierzchu. Taki był handel. Drugi chłopak przyniósł mi jesionkę obrzydliwą, straszną, ale nic, oczywiście się cieszyłam. Inny chłopak przyniósł mi dwie prawe rękawiczki, ale męskie, więc mogłam używać. Wszyscy, którzy przeszli przez Związek Radziecki, wiedzą, czym są rękawiczki. Wiedzą lepiej niż ja, bo w niewoli nie było takich dużych mrozów. Między innymi tak się to objawiało.

  • Czyli w ubrania była pani zaopatrzona przy wyjściu?

To jest zbyt dużo powiedziane. Ale Żoliborz wychodził z placówek, dziewczyny wychodziły w cienkich sukienkach. Miałam z domu pulower, nie wiem dlaczego. W każdym razie używałam ten pulower w niewoli jako ciepłe majtki. Sprawy z siusianiem to jest wielka rzecz w niewoli, bo przez to, że w barakach potrafiła woda zamarzać, to była bardzo ważna sztuka ubrania. Były dwa dni w zasadzie na spakowanie się, ale jednocześnie byłam zmuszona przez te dwa dni szyć. Porucznik „Zaremba”, który był oficerem przedwojennym, już się na tych rzeczach znał i mówił, że łyżka i menażka, to są dwie rzeczy bardzo potrzebne w niewoli i w to zaopatrywać się po pierwsze. Moja łyżka z Powstania jest jednym z moich eksponatów, bo jest uratowana. Dostaliśmy trochę takich wskazówek. Chłopcy się dosyć dobrze zaopatrzyli. Byłam po harcersku zaprawiona do różnych niewygód z jednej strony, a do zaradności z drugiej strony. Można było (szczególnie dziewczęta) nie pójść do niewoli, jak wiadomo. Z moją buzią, bez warkocza, bo wszy, już obcięte włosy… Zdecydowałyśmy się z siostrą na pójście do niewoli, dlatego że nie miałyśmy się o co oprzeć. Dość szybko doszłyśmy do wniosku (i w oddziale nastrój był taki), żeby iść do niewoli. Z tym że moja siostra miała bardzo nierówny charakter, nawet w drodze do Pruszkowa raz mi coś pomogła, drugi raz szła w innej czwórce. Potem, w niewoli też różnie bywało. Była bardzo dużo paląca i jak zaczęła dzienną porcję margaryny (to było chyba dwa deko) zamieniać na papierosy (a ja byłam niepaląca), to jej czasem papierosy podtykałam, chociaż można było sobie za nie coś innego, bardzo potrzebnego dokupić. Wszystko jakoś tak przyjmowałam, że tak musi być. Nie buntowałam się, bo wydawało mi się, że to nie ma najmniejszego sensu. Nie formułowałam wtedy tak tego oczywiście, ale przecież myśmy byli ochotnikami w tej wojnie, ale jednak żołnierzami, czyli trzeba było przyjmować wyjście do niewoli jako prostą konsekwencję tego, co się zdarzyło.

  • Z jaką grupą pani wyszła i gdzie panią skierowano?

Wyszłam z 36. pułkiem ze Śródmieścia Północ. Chciałabym jeszcze zrobić uwagę, że wyjście do niewoli było rzeczą indywidualnej decyzji i w tym właśnie momencie poczułam, jak bardzo jestem młoda i jak trudno jest podjąć taką decyzję. Tak jak wspominałam, byłam w ostatnim okresie Powstania razem z moją siostrą, ale nasze stosunki były trochę chłodne. Jednocześnie rodzinę miałam na Żoliborzu, gdzie nie wiedziałam, czy się w ogóle można dostać, i dlatego poszłam za nastrojem, który panował w kompanii. Mianowicie zdecydowałam się na pójście do niewoli.

  • Gdzie pani ze swoją grupą została skierowana?

Tak jak cały pułk byliśmy wzięci do niewoli w domu akademickim na placu Narutowicza. Jak wchodziliśmy do domu akademickiego, to już w szpalerze Niemców. Nie pamiętam, kiedy padał deszcz, bo deszczu było bardzo mało, ale w każdym razie trzeba było przez bramę przejść i mnie wypadła głęboka kałuża. Ale jak widziałam Niemców, to stwierdziłam, że nie pomylę kroku i przejdę przez tę kałużę na wprost. Jak wiadomo, w domu akademickim było zdawanie broni, która na ogół była już zniszczona. Moja koleżanka rzuciła na stos mały pistolet. Tam swoją ostatnią defiladę odbierał „Bór” Komorowski i zwrócił jej uwagę, że trzeba z szacunkiem się odnosić do swojej broni. To takie wspomnienie.
Droga była dla mnie fizycznie trudna. Szliśmy piechotą do Ożarowa. Wcześniej zdaje się pomyliłam, podałam Pruszków, bo z tym miałam ostatnio do czynienia. W zakładach produkcji kabli byliśmy przez kilka dni. Moja grupa nie trafiła do tej hali, w której były na podłodze trociny wymieszane z jakimiś barwnikiem. Niektórzy wspominają, jak rano wstali z tych trocin: mieli twarze i ręce ubrudzone czerwono-wiśniową farbą. Skąd się ten barwnik wziął, nie wiem, nikt nie wiedział, ale w każdym razie ci, którzy się tam zafarbowali, to dość długo potem nie mogli się domyć. Pamiętam, że którejś nocy staliśmy w bardzo długiej kolejce, ponieważ była wydawana zupa. Zupy nie dostaliśmy, ale te kilka godzin nocnych prześpiewaliśmy. To jest właśnie coś z nastroju i Powstania, i chyba też niewoli, to wieczne śpiewanie wojskowych piosenek. Kilka kilometrów od fabryki kabla miałam siostrę mojej mamy. Przez kogoś dałyśmy z siostrą karteczkę, ta karteczka do cioci doszła. Ciocia paczkę naszykowała, ale do nas nie doszła, ponieważ już wyjechaliśmy.

  • Pamięta pani, jak długo była pani w Ożarowie?

Bo ja wiem? Dwa albo trzy dni. Potem podstawili bydlęce wagony i po czterdzieści osiem ładowali do wagonów. Kobietom było o tyle łatwiej, jako że są przeciętnie niższe, i rezultat był taki, że pod dwoma dłuższymi ścianami wagonów można było się położyć nogami do środka. W ten sposób się mieściłyśmy. Natomiast mężczyźni w praktyce wszyscy naraz położyć się nie mogli. Znanym sposobem został nożykami wydłubany otwór w środku wagonu, do wylewania puszki czy czegoś z siusiami. Jedno okratowane, malutkie okienko. Coś dostaliśmy na drogę, ale to wszystko były śmieszne ilości. Były nastroje troszkę niepokojące, czy gdzieś nas nie wiozą: wprost na rozstrzelanie czy do jakichś kacetów. Jak wiadomo, nic takiego się nie zdarzyło. Po drodze, głównie w jakichś miastach, wyrzucałyśmy kartki z wiadomościami do rodzin. Spotykałyśmy się z owacją (szczególnie na polskich ziemiach) ludności, która stała na dworcach.

  • Czy coś z tej korespondencji, którą wyrzucałyście panie prze okno, dotarło do rodziny?

Nie pamiętam nawet, czy myśmy z siostrą coś wyrzucały, bo już kontakt był złapany, ale bardzo dużo się słyszy o tym, bo przecież ludzie wywożeni na roboty te same procedury przechodzili. Mnie się wydaje, że aż wzruszająco dużo tych karteczek jednak spełniło swoje zadanie.

  • Gdzie pani dojechała?

To była stacja kolejowa w Fallingbostel. Trzeba było kawałek przemaszerować, a Niemcy się gapili. Nie pamiętam, żeby były krzyki czy coś antypolskiego. Jak i w Warszawie, idąc do niewoli, starałyśmy się wyglądać chociaż odrobinę na żołnierzy, chociaż to było dalekie od [ideału], ze wszystkimi tobołkami, z naszym wyczerpaniem.

  • Ile miała pani wtedy lat?

Piętnaście. Oczywiście była rewizja przed przyjęciem do obozu, zabierali nożyczki, zabierali noże, których potem bardzo owało. Mnie specjalnie to nie dotknęło. Przypominam sobie epizod z łyżką. Mianowicie nasz dowódca, porucznik „Zaremba”, jak tylko została ogłoszona kapitulacja, to na apelu powiedział wszystko, co najważniejsze, co żołnierz musi wziąć do niewoli: to przede wszystkim jest łyżka i miska. Wzięłam sobie oczywiście jakąś przygodną łyżkę. W drugim czy trzecim dniu niewoli jedna z koleżanek powiedziała: „Pożycz na chwilę łyżkę”. Pożyczyłam, potem mówię: „Proszę łyżkę oddać”, a ona na to mówi: „Wiesz co? Nie wiem, gdzie ona jest”. − „To mnie zupełnie nie obchodzi, mam dostać łyżkę”. I dostałam łyżkę, którą mam do dzisiaj, z monogramem, z kompletu. Ona ją wzięła, idąc do niewoli, z domu przy ulicy Przeskok. Tak że to sobie zapamiętałam. Potem, jak nas wpuścili do baraku, to woda leciała z kranu.

  • Jak się nazywał obóz?

To był obóz w Fallingbostel, nie pamiętam w tej chwili jego numeru. To był stalag, czyli obóz dla żołnierzy z 1939 roku. Troszkę dalej umieszczono żołnierzy z naszego 36. pułku, a na skraju był jeden barak dla kobiet. Miałyśmy osobny barak, ale już latryny nie. Tak że było tam z nami dużo kłopotu. Nasi żołnierze z Powstania byli w sąsiednim baraku. Były z nimi kontakty, bo było kilka małżeństw. Pamiętam, że kapitan „Rakieta”, miała się zajmować najmłodszymi. [Iza] była młodsza ode mnie, miała czternaście lat. Powiedziała, że musimy sobie zmienić daty urodzenia. W związku z tym, że była moja siostra, miałam być z 1925 roku, co trudno sobie było wyobrazić. Byłam wysoka, ale buzię miałam strasznie dziecinną.

  • Dlaczego chciała, żebyście zmieniły daty urodzenia?

Dlatego że trudno, żeby dziecko było żołnierzem. Groziło nam zabranie z obozu i skierowanie na roboty.

  • Stąd było to sztuczne postarzenie?

Tak. Co za tym poszło? Mianowicie musiałam zniszczyć papiery, przede wszystkim kenkartę, na której miałam prawdziwą datę. Kenkartę z dużym przejęciem spaliłam. To jest dopiero początek obozu, jeszcze są zapałki. Za drutami jest wczesnojesienny las. Dołożyłam do mojej kenkarty kilka liści i tak to spaliłam. Kapitan „Rakieta” jeszcze powiedziała, żeby przede wszystkim stawać w dalszych szeregach, żeby raczej spuszczać głowę i unikać kontaktów z Niemcami, żeby to się nie rzucało w oczy. Teraz charakterystyczne. Nie wiem, jak było w innych obozach. Trzeba wspomnieć, że przed wyjściem do niewoli (w każdym razie w grupach kobiet) zostało ustalone, że pójdzie z nami do niewoli kilkanaście oficerek, które zdejmą swoje dystynkcje i założą dystynkcje starszych sierżantów (jeszcze nie oficerów) po to, żeby dbać ze strony polskiej o właściwą organizację obozów. Nasze panie oficerki bardzo się tym przejęły i w Fallingbostel został zorganizowany obóz: z jednej strony zachowanie form wojskowych, a z drugiej szkolnych. Był rozkład dnia. Poza apelami, jedzeniem, były zajęcia: gimnastyka i śpiewanie, i odczyty popularne. Moja siostra się zdenerwowała, powiedziała, że tu nie szkółka i ona nie ma zamiaru na to chodzić. Powiedziałam: „Mnie to odpowiada”. Trochę to było dziwne, ale tak było.

  • Jak długo pani była w obozie?

Dokładnych dat nie mam, natomiast ogólnie rzecz biorąc… Powstanie to sierpień, wrzesień, październik w Fallingbostel, listopad oflag Bergen-Belsen, a grudzień komenderówka w górach Harzu. Dwudziestego czwartego grudnia dojechałyśmy do Oberlangen. Ale w tej chwili jesteśmy w Bergen-Belsen. Tę złowrogą nazwę znamy przede wszystkim z tego, że był tam obóz koncentracyjny. Kiedyś do jakiegoś magazynu nas Niemiec prowadził, coś tam przenosiłyśmy, transportowałyśmy i któraś powiedziała, że za drutami (to była kwestia kilkudziesięciu metrów) było widać druty i potem baraki. Żadnych ludzi nie widziałyśmy. Natomiast potem okazało się, że bardzo bliskiej mojej koleżanki była tam matka i tam zginęła. Oprócz tego był […] polski oflag, tak że za podwójnymi drutami koło nas byli oficerowie z Powstania. Myśmy miały dwa baraki i był szpitalny, bo różnych powikłań i chorób było dużo, niegojących się ran. Nie wiadomo, czy to już szpital, czy jeszcze nie. Tam miałyśmy dość dobre warunki, bo były izby. Po kilkanaście było nas w izbie i miałyśmy jednopiętrowe prycze.

  • Czy jakieś zajęcia były w ciągu dnia?

Były prace na rzecz obozu, ale tego było niedużo.
  • Jak byłyście traktowane w tym obozie?

Chyba najkrócej można powiedzieć, że tak jak jeńcy. Wiadomo z konwencji genewskiej, że żołnierze (szczególnie nie podoficerowie) będący w niewoli, mają obowiązek pracy. W związku z tym Niemcy zaczęli wysyłać nas na komenderówki. Pierwsza komenderówka wyjechała do Hannoveru, czterdzieści dziewczyn tam było. Okazało się, że między innymi do odgruzowywania torów, tak że była to nad wyraz niebezpieczna i ciężka praca. A tego z kolei konwencja genewska zabraniała.

  • A pani gdzie była?

Wyjechałam w drugiej grupie. Było powiedziane, że jedziemy do gospodarstwa rolniczego. Takie rzeczy się nie zawsze zgadzały, ale w tym przypadku rzeczywiście tak było. Też nas było czterdzieści i wolno nam się było samym wyznaczyć, zebrać grupę. Ta grupa znajomych z Powstania została dość dobrze skomponowana. Jechałyśmy pociągami osobowymi. Natomiast w którymś mieście, już nie wiem, którym…

  • Mówi pani teraz o tym, jak jechałyście do tego gospodarstwa?

Tak. W którymś momencie wysiadamy na jakiejś stacji, a tu nie ma naszego wachmana. Taką grupę żołnierzy powinien poprowadzić Niemiec i to z karabinem. Nagle patrzymy: naszego opiekuna nie ma, a jakiś pan w tyrolskim kapelusiku koło nas się kręci. Pytamy się: „Gdzie jest tamten pan?”. − „On już jest niepotrzebny, teraz ja będę was pilnował i o wojsku przestaniemy mówić”. Bardzo się oburzałyśmy. W tej konfiguracji dojechałyśmy do miejscowości Goslar, to jest w górach Harzu, stosunkowo niedaleko Magdeburga. Stamtąd szłyśmy troszkę pod górkę, do miejscowości Schladen. To była już miejscowość, w której było nasze gospodarstwo. To było gospodarstwo nasienne. Jakieś włości niemieckie, pewno prywatne, były przerobione na stację nasienną, naukowo prowadzoną.

  • Jaką pracę pani tam wykonywała?

Większość pracowała w spichrzach przy workowaniu różnych płodów. Z tym że na ogół nie trzeba było nasypywać tego do worka łopatą, tylko z górnych pięter to leciało rurą, więc się tylko tę rurę obsługiwało, wiązało sznurkiem, etykietka. Z naszą grupą pojechały dwie siostry, które miały stopnie poruczników i one nami dowodziły.

  • Czy była to dla pani, jako piętnastolatki, fizycznie ciężka praca?

Nie bardzo, tym bardziej że na przykład chodziłam odgarniać wrony z doświadczalnych poletek. Można by uciec bardzo łatwo, dyskusje były na ten temat. Nie miało to sensu. Potem pamiętam, że pracowałam kilka dni w samej stacji doświadczalnej. W jakichś woreczkach się brało kilka ziarenek, ziarenka trzeba było zmierzyć, zważyć i coś opisać. Już niemieckiego troszeczkę wtedy miałam. Siedziało tam z dziesięć kobiet, które były bardzo przyjemnie do mnie nastawione.

  • To były Niemki?

Niemki. Któraś mi wazonik szklany kupiła, bo tylko to było w sklepie, któraś mi przyniosła soli, która potem w Oberlangen się bardzo przydała, bo tam nie solono w kuchni, nie było czym. Nie przypominam sobie, żeby tam było bardzo ciężko.

  • Jak długo pani była w tym gospodarstwie nasiennym?

To były trzy tygodnie mniej więcej, ale łączyły się również z przeżyciami dramatycznymi. Mianowicie otrzymałyśmy do naszego użytku dwa duże pomieszczenia w spichrzach. W jednym pomieszczeniu spałyśmy na piętrowych pryczach, były sienniki, a w drugim pomieszczeniu jadałyśmy. Tam był wmurowany kocioł, w którym jedna dyżurna, która zostawała, gotowała zupę. Zupy były wspaniałe oczywiście, bo przecież trudno było nie ukraść fasoli czy czegoś tam. Tak że z jedzeniem tam było lepiej niż w obozie. Ale wracam do tego w tyrolskim kapeluszu. Drugiego, trzeciego dnia przyszli dwaj Niemcy i zarządzili apel. Myśmy stanęły w dwuszeregu, ale musiał się on zaginać, ponieważ pomieszczenie było za małe. Oświadczyli nam, że zgodnie z rozporządzeniem głównej kwatery przestały właśnie istnieć wszystkie obozy jenieckie i wszyscy w tym momencie jesteśmy w Niemczech na statusie robotników. Nasza komendantka powiedziała na to: „Bardzo szanujemy przepisy niemieckie, ale musimy to dostać na piśmie”. W obozach była funkcja męża zaufania, który był pośrednikiem między Niemcami a więźniami, jeńcami. My mu podlegamy i bardzo prosimy, żeby to on tę wiadomość nam przekazał. Stwierdzili, że to są fanaberie, oczywiście nikt się tym zajmować nie będzie. Jesteśmy cywilami i już, w tym momencie mamy zdjąć wszystkie wojskowe odznaki. Oczywiście dwuszereg nie drgnął w ogóle. Na to Niemcy wyciągnęli z kieszeni scyzoryki i wzięli się do zrywania tych odznak. Sprawa skomplikowana, ponieważ opaski były przyszyte. To jeszcze pół biedy, ale proporczyki, orzełki były wyhaftowane i oni to na nas pruli. To trwało godzinami. Skutek był taki, że ze względu na nasze krnąbrne zachowanie oni zabierają dziesięć [dziewczyn]. Czy od razu była mowa, że do kacetu, czy nie, już tego nie pamiętam. Z tych czterdziestu według swojego gustu wyprowadzili nasze obie panie komendantki, po to, żeby nas zostawić bez kogoś zdolnego do poważniejszych decyzji. Pamiętam, że koło mnie była wzięta Nela, „Nela Biała”, której w Bergen zrobiłam z kawałeczka deski z pryczy malutki karabinek. Nie wiem, skąd była brązowa kredka i tą brązowa kredką pomalowałam ten karabinek. Z czarnej nitki zrobiłam coś do zawieszenia. W sposób bardzo nieformalny nosiła przypięty gdzieś ten karabinek. Jak oni koło nas chodzili, to któryś to zauważył, przyjrzał się i poszedł dalej. A w momencie, jak wybierali je do kacetu, to on sobie przypomniał ten karabinek. Zerwał jej ten karabinek i między innymi ona też poszła. Ich losy były bardzo trudne, chyba były jakieś dwa tygodnie w kacecie Hannover einundzwanzig. Wróciły całe, w miarę zdrowe. Wtedy nasi cywilni opiekunowie powiedzieli, że jest nowe rozporządzenie, mamy wracać z powrotem do Bergen.

  • Jak długo była pani w Bergen?

Nie wiem, jedną, maksimum dwie noce i dopiero z naszego macierzystego obozu przewieziono nas do Oberlangen. Wysiadałyśmy na stacji Lathen. Potem kawał trzeba było ze swoim dobytkiem iść.

  • Mówiła pani, że do Oberlangen dotarła pani 24 grudnia 1944 roku.

Właśnie, w Wigilię. Były to godziny południowe, może troszkę popołudniowe. Okazało się, że maksymalna ilość naszych wachmanów ma wolne, w ogóle nie ma ich w obozie. W związku z tym nie miał nas kto zrewidować. Według ich przepisów, nie mogli nas wpuścić do obozu. Byłśmy na dworze w tak zwanym przedobozie, czyli Aufnahme. W końcu któryś z oficerów zdecydował, że nie ma innego sposobu w tej sytuacji, jak wsadzić nas do aresztu, zamknąć i odczekać. Muszę powiedzieć, że mam drobny żal do (zresztą przeuroczych) naszych dwóch pań komendantek, sióstr Jeżewskich, że w tak złym nastroju spędziłyśmy Wigilię w owym areszcie. Można nas było trochę zająć, można nas było bardziej zintegrować, jakimś kawałeczkiem chleba się podzielić. Nie. Bardzo smętnie tam się odbywało nocowanie. Natomiast dzień pierwszego święta przywitał nas słońcem, śniegiem. Baraki, które przez okienka z aresztu było widać, nie były straszne. Tym bardziej że na drutach pomiędzy obozem a aresztem wisiały dziesiątki, jak nie setki, dziewcząt i do nas krzyczały, wołały, witały nas, bo widziały już, co się zdarzyło. Potem, jak się już odpowiedni Niemcy znaleźli, to nas zrewidowano. Teraz była kwestia, kto do jakiego baraku pójdzie. Było nas czterdzieści. W obozie w baraku [numer] jeden, o ile pamiętam, był szpital, w baraku dwa, trzy było Śródmieście Południe, trzy [i cztery] – Śródmieście Północ, a [pięć], to był Żoliborz. Nasza czterdziestka nie zmieściła się w całości do Śródmieścia Północ i druga dwudziestka trafiła do baraku żoliborskiego.

  • Gdzie pani trafiła?

Do żoliborskiego i to był przypadek dla mnie bardzo korzystny, ponieważ w tym baraku dziewczęta były relatywnie młodsze. Bardzo poważny procent to były harcerki, z którymi miałam tyle wspólnego. Ten barak w jakimś sensie był zorganizowany na wzór harcerski, takie nastroje, przyjaźnie, ten sam sposób postępowania. W pewnym sensie obowiązywało prawo harcerskie, tak że to dla mnie bardzo dobre rozwiązanie. Tam zaprzyjaźniłam się z dwoma żoliborzankami, z którymi w zasadzie do dzisiaj mam luźny kontakt.

  • Jak długo pani była w Oberlangen?

Od 24 grudnia. A 12 kwietnia obóz był odbity przez 2. pułk pancerny. Potem – bo ja wiem? – dwa, trzy tygodnie i przeniesiono nas do obozu Niederlangen. Ten obóz, który był kacetem wcześniej, został dla nas troszeczkę podszykowany, warunki były lepsze, pojedyncze łóżka. Zmiana nastroju, zmiana otoczenia, to było nam na pewno bardzo potrzebne.

  • Jaki nastrój był w obozie po wyzwoleniu? Jak dzień upływał i jakie plany żeście snuły?

Plany miałyśmy ambitne, żeby nas zaraz wszystkie przyjęli do angielskiego wojska, bo przecież z Japonią wojna chyba będzie. Jeszcze się Japonia nie poddała w tym momencie. W każdym razie spieszno nam było w kamaszki i był wojowniczy nastrój. Obóz się zaczął rozładowywać. Była tam wnuczka Raczkiewicza, miała czternaście lat. Raczkiewicz miał w rządzie emigracyjnym wysokie stanowisko, a w którymś momencie był prezydentem. Po dwóch dniach już jej nie było. Zgłosiła się. Zgłaszały się te, które miały…

  • Została przyjęta do wojska?

Nie. Dla osób tak wysoko postawionych były transporty.

  • Jak długo była pani w tym obozie?

W Niederlangen byłam do końca maja. W Niederlangen powstała szkoła, dlatego że w obozie było dużo nauczycielek. Do Niederlangen przyjechał ksiądz Mazierski, to był pastor kościoła ewangelicko-reformowanego, do którego należę. Był jeńcem wojennym. W tym samym obozie (to był Dössel, oflag męski) było dwóch moich wujów i oni znali mój adres. Ksiądz Mazierski był chyba pierwszym duchownym, który objeżdżał wszystkie obozy, przede wszystkim cywilne, gdzie byli Polacy. Był pierwszym duchownym, który tam po wojnie dojechał. Marszrutę sobie tak ułożył, że dotarł do mojej mamy, która po Powstaniu z Żoliborza była wywieziona na roboty.

  • Gdzie?

Gdzieś koło Hamburga.

  • Od księdza Mazierskiego dowiedziała się pani o losie mamy?

Już z mamą był kontakt poprzez ciotkę w Ożarowie. Bardzo długo to trwało, aż do początku 1945 roku. Potem korespondowałyśmy z mamą co kilka dni. Już Polska została zajęta przez Armię Ludową i już do kraju nie można było pisać. Natomiast jeniec dostawał na miesiąc jedną kartkę, jeden list. Wszystkie dziewczyny nam oddawały i mogłyśmy do mamy pisać codziennie nawet. Ksiądz Mazierski odprawił w Niederlangen nabożeństwo dla ewangeliczek. Jak pracowicie policzyłam, ewangeliczek było troszkę ponad jeden procent z dziewcząt z Powstania.

  • Kto pani pomógł podjąć decyzję, co robić dalej po wyjściu z obozu w Niederlangen?

Pomógł mi ksiądz Mazierski. Będąc na terenie Niemiec, zgłosił się do 1 Dywizji Pancernej, konkretnie do księdza pułkownika Franciszka Tomczaka, który był szefem duszpasterstwa dywizji. Ksiądz Tomczak był prawdziwym ekumenistą, nie w sensie ogłaszania tygodnia modlitwy o jedność chrześcijan, ale po prostu każdemu człowiekowi pomagał, ile mógł. Był to w najgłębszym znaczeniu chrześcijanin. Ksiądz pułkownik powiedział księdzu Mazierskiemu, że kogokolwiek on przyśle ze swoją rekomendacją, to on się nim zajmie. Ksiądz Mazierski powtórzył to przede wszystkim mojej mamie i moja mama (to jest koniec maja, bo moje urodziny były po drodze) tak zwanym autostopem (to się wtedy nazywało: na palec) przyjechała do Oberlangen. Troszkę to trwało, ponieważ w swoich roboczych ciuszkach nie miała nakrycia na głowę, a kobieta nie może ruszyć w drogę bez nakrycia na głowę, więc sobie jakiś berecik uszyła. Któregoś pięknego dnia dojechała do Niederlangen. Tam trzeba się było na komendzie zgłosić. Któraś znalazła mnie i mówi: „Słuchaj, na Vorlagrze jest twoja mama”. − „To jest za poważna wiadomość, żebyś sobie z niej takie żarty robiła”. − „Ale naprawdę!” Pobiegłam tam, siostra się znalazła. Rzeczywiście, była mama. Została tam, (taka możliwość była) dwa czy trzy dni i pojechała do szwadronu sztabowego 1 Dywizji Pancernej, który stał w mieście Meppen. Tam zgłosiła się do księdza pułkownika Tomczaka. Krótko mówiąc, ksiądz Tomczak zapotrzebował mamę i mnie (bo moja siostra się urządziła w 8 Batalionie Strzelców Flandryjskich) do siebie do pracy, że potrzebuje do siebie do kancelarii tych dwóch pań. Ksiądz pułkownik miał wysoki stopień i bardzo duże poszanowanie dywizji, tak że jak powiedział, że potrzebuje te dwie panie, to już było załatwione. Przez różne znajomości wiele kobiet dostawało się do różnych oddziałów w charakterze świetliczanek przede wszystkim. Pracowały w szpitalu, w owym Meppen (o czym za moment), do obsługi telefonów. Każdy oddział chciał mieć dziewczyny, bo przy 1 Dywizji generała Maczka przez całą kampanię nie było kobiet, w odróżnieniu od 2 Korpusu, gdzie było bardzo dużo kobiet, nawet były „drajwerkami”, czyli kierowcami, co nie wyszło im potem na zdrowie. Tak zaczął powstawać II Batalion Pomocniczej Wojskowej Służby Kobiet.
Ksiądz Tomczak był człowiekiem bardzo uczuciowym, potrzebującym pewnego ciepła. To był oficer z I wojny, już starszy pan. Swoje niewyżyte rodzinne uczucia skierował ku mnie i opiekował się mną szalenie. Jedna sprawa to moje zdrowie. Jak szłam ulicą w owym Meppen, to pokazywano mnie palcem i mówiono: „O, ofiara niemieckich obozów”. Wyglądałam rzeczywiście smętnie. Zabrał się więc do mojego zdrowia, a była już najwyższa pora, dlatego że stałam się ofiarą (jak chyba setki kobiet z Oberlangen) chorób kobiecych. Jeżeli w kranie zamarzała woda i potem się tym myło, jeżeli nie było dość ubrania wierzchniego ani czym się w nocy przykryć, to bardzo dużo było różnych powikłań. Wystarczy powiedzieć, że wiele kobiet już dzieci potem nie miało. Ale w owym Meppen, w szpitalu został otwarty oddział położniczy specjalnie dla nas. Swoje też przeszłam, z tym że leżałam w domu, lekarz przychodził do mnie do domu, to znaczy na kwaterę. Ksiądz dziekan sprowadzał mi frykasy z Brukseli. Ciągle się jeździło do Brukseli, to: „Zbysiu, byś pojechał do Brukseli i przywiózł winogron, masła…”.
  • Czyli warunki były fantastyczne. Jak długo była pani w Meppen?

W Meppen byłam do początku września. Może jeszcze powiem, że długo dość leżałam, ale przychodził do mnie internista. Wszystkie środki wzmacniające miałam z Brukseli sprowadzane. Ksiądz dziekan poza tym dbał i przychodziły duże paczki z Londynu z książkami po polsku (potem do tych książek wrócę).
W zasadzie moim obowiązkiem było porządkowanie ksiąg zgonów, które były robione w czasie kampanii dość [pośpiesznie], jak wiadomo. Najprzyjemniejszym momentem, który pamiętam, jest dodzwonienie się telefonem (polowym oczywiście) do jakiegoś dalekiego oddziału, bo był niejasny zapis do śmierci żołnierza z tamtego oddziału. Słychać było fatalnie. Mówię, że dzwonię, bo chodzi mi o losy takiego i takiego żołnierza. Z tamtej strony słyszę, że to niemożliwe, że on jest na przepustce w Brukseli. Okazało się, że żyje, że ten zapis był fałszywy. Tak jednego uratowałam. Drugą rzeczą, którą się zajmowałam, była poczta, a poczta była i polowa, i cywilna, i tajna, więc byłam łącznikiem. Jeszcze jedna moja praca to było rozdzielanie rzeczy, które ksiądz dziekan skądś sprowadzał byłym więźniom kacetu, głównie w Dachau. W Dachau byli duchowni i oni przychodzili bardzo oberwani. Wydawałam każdego dnia inaczej. Na przykład pamiętam olbrzymie, szare swetry, które dostawali, bodajże dwie pary skarpetek. Dostawali również komunikanty, wino, czasem zdarzały się polowe ołtarze. To walizeczki były i tam było wszystko, co potrzeba. Jestem ewangeliczką, ale też jestem osobą wybitnie ekumeniczną. To mi sprawiało radość, dawało spore zadowolenie.
Ale do księdza mówiłam: „Moim pierwszym zadaniem jest szkoła. Czy mogłabym wyjechać do Anglii?”. − „Nie, kochanie, tego ci nie mogę załatwić, ale szukajmy”. Wtedy okazało się, że od 1 września 1945 rusza szkoła w Maczkowie. Tutaj trzeba powiedzieć o samym Maczkowie. Było to miasteczko pięciotysięczne, położone nad rzeką Ems, czyli rzeką, która płynie równolegle do granicy niemiecko-holenderskiej. Kwestia pięciu kilometrów, na pewno nie więcej. Tuż obok jest też Oberlangen. To była chyba decyzja jeszcze kanadyjska, bo dywizja częściowo podlegała pod dowództwo kanadyjskie, częściowo pod angielskie. Na Zachodzie, przed wejściem na tereny niemieckie, miano dość dokładne rozeznanie, ilu Polaków jest w obozach jenieckich i na robotach, i do tego częściowo się przygotowano. W związku z tym wysiedlono pewne tereny z Niemców, żeby tam mogli zamieszkać Polacy. Inne wysiedlone miejscowości były nieduże i słabo zorganizowane. Natomiast nasz Maczków został wysiedlony pod opieką władz dywizyjnych, w obecności niemieckiego burmistrza, a robiły to dziewczęta z Oberlangen. Około dwudziestu ich tam pojechało i dom po domu, mieszkanie po mieszkaniu w godzinę czy dwie mieli opuścić. Moja koleżanka, którą wyrzucono w piętnaście minut z Poznania, powiedziała: „I tak jestem dobra, bo daję godzinę”. Burmistrz miał znajdować w okolicy Maczkowa (który był wtedy jeszcze Haren) jakieś możliwości do zamieszkania. Ludzie mieli bardzo trudne warunki, a ponieważ przez ten teren koniec wojny przetoczył się bardzo łagodnie, w gruncie rzeczy to było najcięższe, co przeżyli w czasie wojny.

  • Czyli Maczków nie był zniszczony?

Zupełnie nie.

  • Kiedy pani pojechała do Maczkowa?

Do Maczkowa pojechałam w pierwszych dniach września. Do czwartej gimnazjalnej chciałam się zapisać (już miałam wszystkie papiery dywizyjne w porządku), ale pan dyrektor powiedział mi, że nie ma miejsca w czwartej klasie. Przyjechaliśmy samochodem razem z księdzem pułkownikiem, który tam wizytował, bo byli już obsadzeni w Maczkowie duchowni z kacetów. Było tam co najmniej trzech księży. On wyszedł z plebani (a kuratorium dwa domki dalej) i mówi: „Załatwiłaś?”. − „Nie, nie załatwiłam”. − „Dobrze, idziemy”. W pięć minut mnie przyjęli.

  • Czy w Maczkowie znalazła się pani z mamą?

Tak. Po odwołaniu księdza pułkownika do Anglii (to były międzyoficerskie rozgrywki) mama poprosiła o przeniesienie do Maczkowa. Prowadziła kancelarię szkoły i całego kuratorium polskich szkół w północno-zachodniej części Niemiec.

  • W Maczkowie była przede wszystkim szkoła dla młodzieży. Jakie jeszcze były możliwości dla byłych jeńców polskich i dla żołnierzy?

Nie tylko. W Maczkowie w szkole byli również ludzie bardzo dorośli, co nie mogli w Polsce zrobić matury. To byli odkomenderowani żołnierze I Dywizji Pancernej. W związku z tym poznałam mojego męża. Inni jeńcy wojenni, zarówno kobiety jak i mężczyźni, którzy się do dywizji nie dostali (bo trzeba po prostu było mieć protekcję), którzy byli na robotach w Niemczech, potem tutaj ściągnęli. Byli ludzie z kacetów i byli ludzie, którzy przeszli przez zieloną granicę. Tych w Maczkowie było bardzo dużo, w klasie było dwóch takich. Tak że w Maczkowie były różne kasty. Myśmy sobie dopiero później zdali sprawę, jaka była społeczna nierówność, jakie to było niesłuszne. Myśmy pod względem jedzenia, umundurowania mieli wszystko, a ci, którzy wyszli z obozów cywilnych, to w gruncie rzeczy dalej spali na pryczach piętrowych i nie mieli się w co ubrać. Jeszcze przypomnę, że w lecie 1945 roku przeszłam w dywizji komisję poborową. Znów musiałam mieć nieprawdziwa datę urodzenia. Zostałyśmy pięknie umundurowane. O tym warto byłoby powiedzieć. W prawej dolnej kieszeni frencza, czyli munduru długiego, żakietu – ściereczka do wycierania butów. Musiały się świecić. W czasie dnia trzeba było gdzieś wejść i buty przetrzeć, żeby się cały czas świeciły. W Maczkowie najwięcej wiem oczywiście o szkole, bo bardzo żyłam jej życiem, w związku z tym mam swoje małe, prywatne muzeum maczkowskie, które chyba przekażę synowi. Nie udało mi się zorganizować wystawy o Maczkowie. Nawet rozmowy były już posunięte, ale bez ostatecznego [wyniku]…

  • Jak długo pani była w Maczkowie?

Do maja 1947, [prawie] dwa lata.

  • Przez te dwa lata chodziła pani do szkoły?

Tak. [Zrobiłam] czwartą gimnazjalną, pierwszą licealną i drugą licealną. Wstrzeliłam się tak, że wyjechałam z maturą. Jeszcze tylko o Maczkowie powiem, że była cywilna władza. Miasto miało swojego burmistrza i wszystkie możliwe wydziały. Była policja, były i żłobki, i przedszkola, był oczywiście polski szpital, duszpasterstwo. Było to miasteczko trochę zmilitaryzowane, trochę nie.

  • Czysto polskie?

Dokładnie polskie.

  • Wspominała pani, że w Maczkowie w szkole było bardzo dobrze zorganizowane harcerstwo.

Tak.

  • Pani się zaangażowała w harcerstwo?

Tak, jak najbardziej. Było mi trochę przykro, ponieważ nie byłam w harcerstwie w Oberlangen. W żoliborskim baraku była tajna drużyna, ale niestety uznali mnie widocznie za nieodpowiednią. Chociaż obóz w Oberlangen został mi zaliczony w Maczkowie do tak zwanego biegu, egzaminu na kolejny stopień harcerski. Przed wojną przepisy mówiły, że trzeba było zaliczyć obóz harcerski. Tutaj nie było warunków, ale zgodnie z opinią sióstr Jeżewskich, które potem były w batalionie, zaliczono mi obóz jeniecki jako nieco cięższy, będący szkołą życia. Harcerstwo mężczyzn było bardzo widoczne, głośne, liczne. Natomiast harcerstwo dziewcząt – nie tak dalece. Mogę powiedzieć, że naszą komendantką chorągwi była druhna Mydlarzowa, harcmistrzyni. Nie wiem, jak dostała się do Maczkowa, w każdym razie straciła rodzinę w kacecie i krótko mówiąc, była dewotką. Byłyśmy skłonne jej wszystko wybaczyć za to jej sieroctwo na skutek wojny. Okropnie nasz goniła do kościoła. Natomiast hufcową była druhna Bogumiła Szulc, chyba była z Oberlangen i była ewangeliczką. Drużynową była Janka Grzelak, moja koleżanka z klasy przed wojną, od Wazówny, ewangeliczka. Zastępową byłam ja, też ewangeliczka. To naszą druhnę Mydlarzową troszkę denerwowało, tak że bardzo nas w pewnych rzeczach sprawdzała. Jest gdzieś moja fotografia z dziewczynkami, które składały przyrzeczenia. Bardzo nieduże dziewczynki były wywiezione na roboty. W tamtym okresie były w szkole powszechnej. Potem troszkę byłam w kręgu starszoharcerskim, ale już niedużo. Muszę powiedzieć, że w zasadzie przestałam być czynna w harcerstwie, jak poznałam mojego męża.

  • Męża pani poznała w Maczkowie?

Tak. Poznałam go 31 grudnia 1946 roku. Z tym że zgodnie z dewizą Baden-Powella − kto raz [został] harcerzem, to na zawsze. Do dzisiaj (ale pejoratywnie) mówi się o mnie: harcerka. Jestem nią rzeczywiście do dzisiaj. Między innymi nie palę, nigdy nie paliłam, do towarzystwa kieliszek jeden czy drugi wódki wypiję.

  • Czyli zachowała pani całą etykę harcerstwa?

Oczywiście.

  • Z Maczkowa wyjechała pani w 1947 roku, w maju?

Tak, ale jeszcze powrócę do harcerstwa, dlatego że gdzieś w 1946 roku przez zieloną granicę z Polski przyjechały dwie bardzo ważne harcerki. Mianowicie „Ruda Hanka” (z którą miałam dużo do czynienia w czasie Powstania w Wojskowej Służbie Harcerskiej) i „Czarna Wanda”, nasza była komendantką w WSS. Z „Czarną Wandą” miałam jeszcze potem kontakt, ona w Kalifornii dokończyła życia, pełniąc najwyższe, jakie można było, funkcje.

  • Jakie zadania miała Wojskowa Służba Harcerska?

Było to, ogólnie mówiąc, ułatwianie życia ludności cywilnej zgodnie z warunkami, jakie istniały, głównie w piwnicach. Akcją, z którą miałam do czynienia, było gotowanie i roznoszenie butelek z mlekiem gotowanym z mleka w proszku. Tak samo zostało mi w pamięci roznoszenie dziecięcej bielizny ze sklepu rozbitego przez żołnierzy (przecież myśmy tego nie robiły) i roznoszenie prasy. Również informowanie o stanach nastrojów w piwnicach, punkt lekarski.

  • Teraz pani wróciła do Powstania?

Do Powstania.

  • W tej chwili pytam o Maczków. Wspomniała pani o Wojskowej Służbie Harcerskiej, że była „Ruda Hanka” i „Czarna Wanda”.

Znalazły się w Maczkowie. Również w Maczkowie był sławny druh Jan Rossman i Stanisław Broniewski. Organizacja harcerstwa powstała na terenie Niemiec i potem oni wszyscy zostali na Zachodzie. Z wielkich postaci, które miałam możność poznać w czasie okupacji, jest druhna harcmistrzyni Jadwiga Falkowska. Była komendantką chorągwi w czasie okupacji. W szkole konspiracyjnej, u Wazówny, uczyła fizyki. Widywałam ją na korytarzach. Typowa konspiratorka, ubrana na szaro, nie bardzo uczesana, nie zadbana, tak że nie do zauważenia w ogóle, bokiem się przemykająca. Na jej ręce, co bardzo mocno pamiętam, składałam przyrzeczenie.

  • W Warszawie, w czasie okupacji?

Tak. Moją drużynową była początkowo Lilka Radomska, a później, jak drużyna się rozdzieliła na dwie, bo było nas za dużo, to była Alicja Patoczko. Moją zastępową była Krysia Krysicka.

  • Wróćmy do Maczkowa.

Uczyliśmy się prawie wszyscy, dlatego że mieliśmy taką potrzebę, nikt nas nie zaganiał. Nauczycielami byli przedwojenni profesorowie szkół średnich i chcieli nas w takie ramy wsadzić, co nie bardzo się udawało. Przykład: szkoła pozwalała nam chodzić do kina. Życie kulturalne kwitło w Maczkowie, kino przyjeżdżało raz na tydzień. Wolno było pójść nam do kina wtedy, kiedy ktoś z nauczycieli na to zezwolił. Śmialiśmy się z tego strasznie, ponieważ żołnierzowi w dywizji przysługiwał samochód do kina raz na tydzień.

  • Czy w Maczkowie powstał jakiś teatr?

Tak. To był teatr Schillera, przyjeżdżał z Francji, były amatorskie z obozów, przede wszystkim z Murnau. Moim i mojego męża kolegą z ławki był Józek Szajna, który siedział najdłużej jak można w różnych kacetach i potem z dwoma kolegami z jednego z kacetów przyjechał do Maczkowa. Ten człowiek przeżył nie tylko dzięki bardzo dobremu ułożeniu się w środku, dawaniu sobie rady z różnymi trudności, ale przede wszystkim dzięki swojemu talentowi malarskiemu. Malował Niemców i za to miał lepsze warunki, czasem coś do jedzenia dostał. Szajna zmarł dwa lata temu. Był bardzo sławnym scenografem, autorem tekstów, które wystawił, chociażby na podstawie Dantego. To była postać bardzo znana w świecie kulturalnym, choć jego sztuka była trudna do przyjęcia.

  • Wyjechała pani z Maczkowa z mężem?

Naszym strasznie bolesnym czasem w trakcie znajomości maczkowskiej była sprawa, że zdecydowałam się na wyjazd do Anglii. Mój mąż miał bardzo trudną sytuację życiową, polityczną, swoją rodzinę w Polsce i twierdził, że musi wyjechać tam, żeby im pomagać. Skończyło się na tym, że mój mąż kilka dni po mnie wyjechał do Polski, kiedy byłam w zasadzie zdecydowana zostać.

  • Czyli pani wyjechała do Polski?

Wyjechałam ciut wcześniej.

  • Gdzie pani wyjechała z Maczkowa?

Z Maczkowa wyjechałam do Anglii.

  • To był 1947 rok, maj?

1947 rok, koniec maja.
  • Gdzie pani się znalazła w Anglii?

Zaraz powiem. Nim wyjechałam (młodym zielono w głowie), zaręczyliśmy się, nie widząc możliwości, kiedy się spotkamy. Miłość była szalona. Oczywiście zamieniliśmy się pierścionkami, on mi dał bardzo cenny pierścionek rodzinny, a ja mu dałam pierścionek z okupacji, metalowy z orzełkiem. [I rozjechaliśmy się w przeciwne strony. My z mamą popłynęłyśmy mieszanym transportem] męsko-damski, statkiem Eastern Prince do Szkocji. Ze Szkocji pociągiem pod Londyn, do hrabstwa Sussex. Tam był obóz o nazwie Ontario. To było związane z [demobilizacją, z] podpisaniem [jeszcze w Maczkowie] zobowiązania, że trafi się do obozu przysposobienia do życia cywilnego. W tym obozie baraki były dobre, ale baraki. Trzeba było pracować na rzecz obozu, trzeba było chodzić na jakieś kursy, na przykład chodziłam na krawiecki (to mnie się potem przydało), uczyć się angielskiego. Uczyła Angielka, która nie miała pojęcia o innych językach, ani o samej sztuce uczenia, ale uczyła. Co jakiś czas otrzymywało się oferty do pracy, były to głównie oferty pracy dla pomocy domowych. To polegało na tym, że ten obóz miał trwać bodajże rok i musiał się rozładować, każdy już musiał sprawy brać we własne ręce.

  • Jak długo pani była w obozie Ontario?

Do października. Moje stosunki z księdzem pułkownikiem troszkę wtedy się rozluźniły. On był w Szkocji służbowo. Chciał, żebym wyszła za mąż za jego siostrzeńca dwa razy ode mnie starszego. Był to dla mnie zupełnie niemożliwy pomysł. […]

  • Mogła pani liczyć tylko na siebie?

Tak. [Z jednej strony chciałam się dalej uczyć. Myślałam o polskiej historii i samej polonistyce. W Szkocji były takie możliwości. Ale kto by na to płacił i jaką miałabym przyszłość? A w Polsce był narzeczony…] Mama postanowiła wrócić do swojego męża. Było to wojenne małżeństwo. Wyjeżdżałyśmy wtedy z tego obozu we trzy, była jeszcze jakaś inna dziewczynka. Moja siostra została w Anglii.

  • Z obozu Ontario wyjechała pani bezpośrednio do Polski?

Nie. Przeszłam przez dwa obozy. Jeden był pod Oxfordem, a drugi był w Szkocji. W Szkocji mieszkałyśmy już nie w barakach, a w wojennych „beczkach śmiechu”. „Beczki śmiechu” były to blaszane baraki, jak gdyby ktoś olbrzymią beczkę metalową przeciął wzdłuż na pół i te dwie strony postawił na ziemi. Tak mieszkali nasi żołnierze w czasie wojny w Anglii. Było tam bardzo zimno, deszcz bębnił i nie było żadnej izolacji kompletnie. Stamtąd tym samym statkiem, co bez przerwy woził Polaków (Eastern Prince) wyjechałam do Polski. W swoim bagażu między innymi miałam zbiór książek od księdza Tomczaka, a potem już sama w Niemczech sobie zorganizowałam kupno książek. Niewyobrażalna jest na ogół dla ludzi ilość książek, która po polsku ukazywała się na Zachodzie.

  • W którym roku i w którym miesiącu wsiadła pani na statek do Polski?

W listopadzie.

  • W listopadzie 1947 roku?

Tak. Jechałam między innymi ze skrzynią książek, z których nie wszystkie wymieniłam, rejestrując ten fakt w konsulacie polskim. Statek przybił w Gdańsku przy obozie, który się nazywał Narwik. Był to zupełnie skandaliczny obóz, tam nas dobrze rewidowali i wystawiali nam wstępne dokumenty. Do mojej mamy przyjechał mąż, w związku z tym zostałam z bagażem jeszcze nieodprawionym, niezrewidowanym, a mama już zamieszkała u swojej siostry w Sopocie. Natomiast mój Stefan tam dojechać nie mógł. U ciotki mieszkałam miesiąc czy dwa w Sopocie i potem przyjechałam do Warszawy jakąś przedziwną okazją. Było wzruszające spotkanie z narzeczonym.

  • Kiedy pani mąż wrócił do Polski?

Wcześniej jak w maju wyjechał.

  • W 1947 roku?

Tak. Na Boże Ciało dojechał do Warszawy.

  • Czy przez pierwszy okres po przyjeździe do Polski byliście państwo represjonowani w związku z tym, że wróciliście z Zachodu?

Mogę powiedzieć, że nie byłam represjonowana. Mój mąż był podoficerem i nie bardzo mógł wyjeżdżać początkowo na Zachód, potem mógł. Potem, w związku z naszymi działaniami dla Komitetu Obrony Robotników, byliśmy bardzo represjonowani.

  • To jest już okres późniejszy.

Późniejszy. Oczywiście akowcy byli represjonowani, ale głównie oficerowie, którzy coś działali na Zachodzie, w polskich władzach na emigracji.

  • W każdym razie w pierwszym okresie nie mieliście państwo problemów w związku z pobytem na Zachodzie?

Myślę, że mąż też nie miał. Uznano nam nasze matury wydane w Maczkowie.

  • Czy kontynuowaliście państwo naukę?

Tak. Mąż natychmiast wstąpił na chemię. Musiał pójść na uniwersytet, dlatego że tam były popołudniowe godziny ćwiczeń (trudno, żeby chemia była bez ćwiczeń), natomiast na politechnice, która go bardziej ciągnęła, na wydziale chemii były obowiązkowe zajęcia przed południem, a trzeba było się utrzymać.

  • Gdzie państwo zamieszkaliście po powrocie do Warszawy?

Początkowo każde osobno, a potem zamieszkaliśmy w Komorowie, w zawiązku z zagęszczaniem. Nasi dalecy znajomi wynajęli nam dwa pokoiki, pięterko willi. W jednym pokoju mieszkała mama z ojczymem, a w drugim pokoiku mieszkałam ja z mężem i potem, pod dwóch latach, z dzieckiem. Studiowałam psychologię, zaliczyłam dwa lata, potem uprawiałam psychologię już praktycznie w domu.

  • Kiedy mieliście państwo możliwość wrócić do Warszawy z Komorowa?

W 1954 mąż dostał służbowe mieszkanie w Głównym Urzędzie Miar. Warunki w Komorowie były bardzo ciężkie, trzeba było codziennie dojeżdżać, stojąc na jednej nodze, jeszcze się czegoś uczyć po drodze. Pracowałam w Stowarzyszeniu Architektów jako maszynistka, pisałam na maszynie od dziecka. To załatwił mi pewien oficer, którego poznała moja mama w Maczkowie.

  • Chciała pani wspomnieć o osobach, które były w Oberlangen i do dnia dzisiejszego macie państwo kontakt.

Przeżycia, oczywiście również i powstaniowe, są bardzo silne i bardzo łączą z osobami, z którymi się wtedy stykało. To samo dotyczy wspomnień z obozów, jak i z Maczkowa. Bardzo duża grupa dziewcząt z Maczkowa utrzymuje do dzisiaj kontakty. Chociaż chyba mniej więcej połowa została na Zachodzie, a połowa wróciła do kraju, ale kontakt jest bez przerwy. W Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej mamy swoje środowisko Oberlangen i jesteśmy bardzo dobrze zorganizowane. Odbywają się cykliczne spotkania, połączone z wyborami. Byłam przez trzy lata (2002-2005) wiceprzewodniczącą koła, ale muszę powiedzieć, że tych lat nie wspominam najlepiej. Większość dziewcząt pracująca w środowisku nie miała większych zainteresowań i koncentruje się tylko na życiu kombatanckim.

  • Czyli wspomnienia?

Tak. Mnie też to bardzo interesuje, bardzo się włączam, ale oprócz tego mam inne zainteresowania, nie mówiąc już o rodzinie i tak dalece, jak inne dziewczęta, się nie angażuję. Wszystkie spotkania, co mogę pomóc, to bardzo chętnie.

  • Spotykacie się panie w Warszawie?

Spotykamy się w rocznicę naszego wyzwolenia, to jest nasze oberlandzkie święto. Zresztą z Maczkiem też, dopóki żył, były kontakty. Jeżeli chodzi o Maczków, to dużo bardzo mamy korespondencji (teraz już bardziej e-mailowa), wymienianie życzeń, przede wszystkim z tymi, którzy zostali na zewnątrz i tęsknią (chociaż się nie bardzo czasem przyznają), którzy już teraz częściej nie przyjeżdżają do Polski, bo jak jeszcze ocalili życie, to już są duże kłopoty ze zdrowiem. To był pomysł Józka Szajny, żeby zorganizować spotkania. Oczywiście Józek miał pomysł, natomiast my z koleżanką Ewą Zielińską (obecnie z męża Lella, to kaszubskie nazwisko) zorganizowałyśmy od A do Z dwa spotkania byłych maczkowiaków na skalę światową. Nawet koleżanka, z którą mamy kontakt stały, z Nowej Zelandii przyjechała. Była tam dyrektorem szpitala psychiatrycznego. Trzeba o maczkowiakach, naszych kolegach szkolnych, powiedzieć, że znam tylko jeden przypadek, gdzie człowiek nie doszedł do czegoś większego. Ciekawe zawody, zainteresowania.

  • Czyli Maczków dał bazę do rozpoczęcia nowego życia?

Tak jest. Trzeba też pamiętać, że jeśli chodzi o Powstańców, to przeważała inteligencja. To samo było w Oberlangen, tytuły profesorskie to jeden za drugim przypominają.

  • Chciała pani coś jeszcze powiedzieć na temat Wojskowej Służby Społecznej?

Tak. Właściwa nazwa to jest: Wojskowa Służba Społeczna. Dostałam na tydzień przed Powstaniem przydział do lekarki działającej w strukturach harcerskich i byłam jej łączniczką bardzo intensywnie kilka dni przed Powstaniem, już po ukończeniu ogólnowojskowego kursu, który był w połowie lipca 1944. Kazała mi przyjść na jakieś miejsce 2 sierpnia rano, a 1 sierpnia służbę skończyłam koło południa. Byłyśmy skoszarowane. Drugiego sierpnia w południe poszłyśmy na ulicę Pańską, gdzie był internat dla dziewcząt, które miały ojców na Zachodzie. To było gniazdo harcerskie. Wszystko tam się odbywało zgodnie ze zwyczajami, zasadami harcerskimi. Tam pod znany sobie adres poszłyśmy i dowiedziałyśmy się (nie my jedne, nasza grupka, która tam poszła, liczyła osiem dziewcząt), że za dużo jest dziewcząt, że za dużo jest służby pomocniczej.

  • Czuje pani niedosyt, że za mało mówi się o Wojskowej Służbie Społecznej, która miała szczytny cel pomagania przede wszystkim ludności cywilnej?

Jednak była jak najbardziej w ramach wojskowych. Powiedzmy o mojej rozmowie z Kunertem. W którymś momencie, jak zaczęły wychodzić kolejne tomy encyklopedii Powstania, rozmawiałam z Kunertem i pytałam, czy będzie hasło Wojskowa Służba Społeczna obok hasła Wojskowa Służba Sądownicza. Kunert, który wchodził w zespół redagujący kolejny tom encyklopedii, powiedział: „Oczywiście będzie”. Potem Kunert przestał współpracować, układy personalne były takie, że się wycofał i w związku z tym hasła takiego nie ma w całej encyklopedii.

  • Proszę podać w takim razie monografię, tytuł i autora, gdzie można znaleźć więcej informacji na temat Wojskowej Służby Społecznej?

Nie ma takiej monografii. W ciągu tych dziesiątków lat pomagam wielu osobom, które piszą o latach wojennych i albo tam jest kawałek moich wspomnień umieszczony, albo są wykorzystane informacje, które podałam zarówno na temat Oberlangen, jak i Maczkowa. Natomiast cały czas boleję nad tym, że nie ma wyczerpujących wiadomości, jakiejś małej monografii na temat Wojskowej Służby Społecznej i nikt się do tej roboty nie chce wziąć. W związku z tym po moich wspomnieniach chcę jeszcze podać, że rzetelna, naukowa informacja o powstaniu Wojskowej Służby Społecznej, jej celach, zadaniach i funkcjonowaniu jest w opracowaniu Grzegorza Mazura pod tytułem „Biuro Informacji i Propagandy 1939-1945”. Książka została wydana z przedmową profesora Geysztora. Jeszcze zwracam uwagę, że owo Biuro Informacji i Propagandy było czapką dla Wojskowej Służby Społecznej. To bardzo urzędowo powstało i miało klarowną strukturę. Poza tym jedna z koleżanek z WSS wydała króciutkie wspomnienia. Książka ta nie ma ISBN-u, czyli nie jest rejestrowana. Koleżanka nazywa się Adela Winter.

  • Ten fragment ukazał się w książce?

Nie. To jest zupełnie oddzielna rzecz. O harcerstwie w szkole Wazówny jest mowa w dwóch niedużych opracowaniach o tej szkole. Oba te informatory również są nierejestrowane, natomiast ukazały się nakładem parafii ewangelicko-augsburskiej w Warszawie, przy ulicy Kredytowa 4.

  • Jakie tytuły mają te broszurki?

Jedna broszurka nazywa się „Gimnazjum imienia Królewny Anny Wazówny w Warszawie”. Trzeba by podać do tego rok, to mogą być lata siedemdziesiąte.

  • A druga pozycja?

Druga to jest informator parafii ewangelicko-augsburskiej na Kredytowej.

  • Z roku?

Rok 2007.

  • Czy chciałaby pani zrobić króciutkie podsumowanie całej wypowiedzi? Mam na myśli głównie to, co dotyczy Powstania Warszawskiego. Czy jakieś refleksje chciałaby pani przekazać na ten temat?

Niedawno mówiłam o tym dwóm grupom Szwajcarów, którzy byli w Polsce. Tam były pewne refleksje. Jedna mówi o tym, że czułam, że pan Bóg nade mną czuwał mimo tych strasznych czasów. Widziałam wiele okropności i miałam bardzo trudne przeżycia, ale było to Śródmieście, a nie Wola czy Stare Miasto. Mam tego pełną świadomość. Druga refleksja jest taka, że w początku lat pięćdziesiątych bardzo męczyła mnie myśl, dlaczego zostałam tak oszczędzona, że to musi wynikać z tego, że byłam za mało dzielna, za mało aktywna, skoro ocalałam. Pierwszego sierpnia idzie się na Powązki, między innymi na grób druhny Falkowskiej, która została zamordowana na początku Powstania przez „ukraińców”, na znajome i nieznajome groby, a ja sobie chodzę jak gdyby nigdy nic. Muszę powiedzieć, że tutejszy proboszcz i ksiądz ze Szwajcarii jednoznacznie mówią: „Pan Bóg wyznaczył dla ciebie inne zadanie”. Jest to zresztą bardzo zgodne z […] istniejącą u ewangelików reformowanych wiarą w przeznaczenie. Nie, żeby być bezwolnym. Jakoś Pan Bóg nad tym wszystkim czuwa. Udało mi się sporo w życiu zrobić i uznałam w całości tę celowość w działaniach sił wyższych.



Warszawa, 13 grudnia 2011 roku i 10 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Aleksandra Sękowska Pseudonim: „Oleńka” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Wojskowa Służba Społeczna, Grupa „Krybar” Dzielnica: Śródmieście Północne, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter