Adam Stanisław Pruszkowski „Adaś”
Nazywam się Adam Pruszkowski, Adam Stanisław Pruszkowski, bo mam jeszcze drugie imię, a z bierzmowania nie trzeba. Brałem czynny udział w Powstaniu Warszawskim w dzielnicy Śródmieście, konkretnie na ulicy Jasnej. Tam była nasza długotrwała baza, bo myśmy się często przenosili. Mieliśmy bazy takie, że trzeba było się przenosić z miejsca na miejsce. Nie zawsze można było w tej bazie być od początku do końca, z różnych przyczyn. Ale o tych przyczynach raczej nie będziemy mówić, bo to są nieistotne sprawy. Służyłem w oddziale KB (Korpusie Bezpieczeństwa), który był przy Armii Krajowej. Bo to była Armia Krajowa i my byliśmy Korpusem Bezpieczeństwa w Armii Krajowej.
- W momencie wybuchu wojny pan miał siedem lat. Pan pamięta wybuch wojny 1 września?
Tak. I to doskonale pamiętam. Nawet nie siedem, a sześć. Bo była taka uroczystość rodzinna, to był 1938 rok, w kościele Wszystkich Świętych się odbywała i tam byłem ze swoimi rodzicami na tej uroczystości. Ale nie umiem dokładnie powiedzieć, czy to było ze ślubem moich rodziców, czy z chrztem, bo tam była chrzczona moja mama, moi rodzice byli tam chrzczeni, ja byłem tam chrzczony i była jakaś uroczystość rodzinna, ale nie umiem określić bliżej, jaka to była uroczystość. W każdym razie w tamtym czasie, to było w 1938 roku, to miałem sześć lat.
- Ale pytam o wybuch II wojny światowej, 1939 rok.
No to mówię o wybuchu, bo to 1938 i zaraz był 1939, więc przechodzę później do 1939 roku. Więc w 1938 roku, bo to też jest ważne, zapamiętałem to. Wychodząc ze świątyni, ni stąd ni zowąd zrobiła się wielka draka. Bili, Polak Polaka, laskami, różnymi narzędziami jeden drugiemu zadawał ciosy. Była bitwa. Nie rozumiałem, o co chodzi w tej całej zawierusze. Było spokojnie, jak wchodziliśmy do świątyni, wychodzimy ze świątyni, a tam się zaczęło. A to było albo 3 maja, albo 1 maja. Jak wchodziliśmy do świątyni, nie było tego zgromadzenia, a wychodząc ze świątyni było zgromadzenie i ci ludzie się bili. Policja też na koniach przyjechała, wstąpiła między tych ludzi, po prostu tratowała końmi tych ludzi. Pytałem się później swoich rodziców, a szczególnie ojca, to powiedział mi, że to są ludzie, którzy są bezrobotni, nie mają z czego żyć, nie mają za co wykarmić swoich dzieci, stąd tego rodzaju manifestacje. Oni domagali się i słyszałem te głosy, że: „My chcemy pracy! My chcemy chleba!”. Ale to do mnie nie docierało, bo nie mogłem tego zrozumieć. Ale to co słyszałem, teraz jak z panią rozmawiam, to mogę już szczerze powiedzieć, jak to wyglądało. Rzeczywiście był to też taki okres, że było też wielkie bezrobocie w tamtym czasie.
No ale zaraz po tym 1938 roku przyszedł wybuch wojny w 1939 roku. Krzyczeli ludzie, coraz bardziej się nasilały tego rodzaju manifestacje na ulicach Warszawy, zresztą w różnych dzielnicach Warszawy i różnie to bywało. Pochodzę z tamtych stron, z placu Grzybowskiego, a mieszkaliśmy na Żelaznej i ten kościół był naszym kościołem parafialnym, więc tam przede wszystkim się te wszystkie uroczystości odbywały.
Jak byliśmy na takiej drugiej uroczystości w 1939 roku, powtórzyła się sytuacja, ale już nasilona niesamowitym krzykiem, rozrabianiem. Między innymi włączyli się też Żydzi, bo dużo u nas przed wojną w Warszawie mieszkało. Tak że już i Żydzi demonstrowali. Była niesamowita wrzawa, bijatyka niesamowita. Okazało się, że chodziło między innymi już o wojnę. Krzyczeli: „Nie oddamy guzika od munduru!” – to pamiętam. Później: „My chcemy wojny! My chcemy chleba!”. No i tą wojnę wykrzyczeli, bo zaraz miałem pójść do szkoły, już nie poszedłem do szkoły, bo wybuchła wojna w 1939 roku, w tym dniu, w którym miałem pójść do szkoły. No i stało się, bo krzyczeli wszyscy na ulicach, że będziemy zaraz w Berlinie, że Hitlerowi damy tam manifest niesamowity. Jak to uliczne rozruchy, każdy z nich był coraz to bliżej Berlina jak Warszawy. W związku z tym byłem ciekaw, myślę sobie: „Ja też bym chciał zobaczyć tego Hitlera, to wojsko – tak myślę sobie – ja też pójdę z nimi razem, żeby go zobaczyć”. No ale on przyszedł do nas i go zobaczyłem, ale w Warszawie.
Bardzo szybko go widziałem, bo trzy tygodnie i po wojnie było w Warszawie. Trzy tygodnie, Niemcy przyszli do Warszawy. A widziałem go, oczywiście, z uchylonej firaneczki, jak defilowały hitlerowskie wojska. A mówili, że nie wolno, bo będą strzelali po oknach. Ale tak dużo okien w Warszawie, że musieliby nie wiem jakie sokole oczy mieć, żeby do każdego okna strzelać, bo tam dużo było ciekawych ludzi. Co prawda Polaków nie było, tylko przed swoimi wojskami odbierał defiladę. Cywilów nie było na ulicach Warszawy w dniu defilady, kiedy oni robili tę defiladę i widziałem, widziałem tego Hitlera. Chciało mi się go widzieć.
- Ale czy pan był przestraszony? Jakie uczucia panu towarzyszyły wtedy w tych pierwszych dniach wojny?
Byłem dumny, że jestem, bo mój tata poszedł… Mnóstwo ludzi, bo było im źle. Nie mieli co dać swoim dzieciom jeść, byli bezrobotni…
- Pan mieszkał wtedy na Żelaznej?
Mieszkaliśmy na Żelaznej 43, a moja babcia, dziadek mieszkali na Żelaznej 33. Ale mój ojciec był rzemieślnikiem, kiedy wojna się zaczęła, kiedy tam już było nam bardzo niewygodnie. Nie wiem, z jakiego powodu niewygodnie. Przenieśliśmy się tam, gdzie były stajnie. A dlaczego stajnie? Mój dziadek miał przedsiębiorstwo przewozowe, a mój tata miał przedsiębiorstwo, to znaczy nie przedsiębiorstwo, tylko piekarnię. W tej piekarni też trzeba było mieć [konie], bo innego środka lokomocji nie było, nie mieliśmy samochodów, za biedni widocznie byli moi rodzice, nie tylko rodzice, ale i dziadek, tylko końmi się to wszystko załatwiało. Więc były konie. Dziadek miał platformy i to była taka firma przewozowa, która wszystko przewoziła. Nie wiem, czy wszystko, ale przewoziła tymi platformami, bo cztery platformy miał. Mój tata miał takie furgonetki do przewożenia pieczywa, furgony zakrywane, żeby to pieczywo nie mokło czy nie stygło szybko, i rozwozili to pieczywo pieczone w piekarni do poszczególnych sklepów, właśnie tymi furgonami. Ale wracając [do wcześniejszego okresu] – zanim ta wojna jeszcze nie rozpoczęła się, to przede wszystkim zmobilizowali ludzi, mojego tatę też, miał kartę poborową do wojska. No i jak poszedł, to już żeśmy opłakali, bo go dłuższy czas nie było, ale udało mu się, dzięki temu, że znał Warszawę, zakątki Warszawy. Bo ci ludzie, którzy nie znali Warszawy, to pomaszerowali do obozów jenieckich. Mój tata znał Warszawę i zakątki, tam gdzie mógł się urwać, gdzie uciec mógł, że go kule nie dosięgną albo wpadł w takie miejsce, gdzie mógł się przebrać, bo się przebrał w cywilne ubranie i przyszedł do domu po jakimś czasie, nie od razu, ale po jakimś czasie. O, i wtedy właśnie jak przyszedł, musieliśmy się przeprowadzić, żeby tam mojego taty nie widzieli, tam gdzie mieszkaliśmy. Przeprowadziliśmy się na Wawrzyszew, to jest pod Warszawą, tam były stajnie.
Tak, musiał, bo ludzie są tylko ludźmi. Na ale że się ukrywał… Może nie tak długo się ukrywał, bo później, jak już pracował i jeździł po Warszawie, to na pewno niejednokrotnie spotykał tych ludzi. Chociaż była duża migracja ludzi w tamtym czasie, bo przyjeżdżali z różnych miast, to odjeżdżali z Warszawy, to wreszcie Żydów przywozili do getta, zamykali. Zrobili getto Niemcy. Na terenie Warszawy odgrodzili mnóstwo murem i tam ludzi [nie wpuszczali]… W związku z tym było już bezpieczniejsze poruszanie się. Nawet jak ktoś znał, to nie był takim może człowiekiem albo nie wiedział, dlaczego ten człowiek się znalazł, tak że był już bezpieczniejszy. To są właśnie skutki tej wojny, tego Hitlera, którego chciałem zobaczyć i go zobaczyłem.
- Jak pan pamięta dzień, kiedy była ta defilada, bo to był ten dzień, kiedy pan go widział?
Ten dzień.
- Co pan widział przez okno?
Widziałem dobrze ubranych, wyposażonych żołnierzy niemieckich, których po prostu bałem się, już wtedy bałem się. Bo nasi żołnierze, których widziałem… Ci byli wysportowani, jacyś wielcy, hełmy mieli, byli pięknie ubrani. A nasi żołnierze mieli owijacze na nogi, francuskie, bo mówili, że są najlepsze. Różnica między naszym wojskiem a niemieckim wojskiem… Jako dziecko widziałem olbrzymią różnicę. Byli też wyposażeni w jakąś inną broń jak nasi, bo nasi takie długie karabiny nosili. Siedem lat miałem wtedy.
- I widział pan te różnice i to pana napawało lękiem?
To napawało mnie strasznym lękiem, a tym bardziej że nie my do Berlina, tylko ten Hitler przyszedł do Warszawy i byli tak brutalni, darli się niesamowicie. Jak się szło chodnikiem nawet, w czasie późniejszym mówię o tym, to on miał pierwszeństwo, a nie ja jako dzieciak. Kiedyś to ja miałem pierwszeństwo, każdy mi dawał drogę, a wtedy on był butny, on mnie na bok, na krawężnik spychał, na jezdnię, a chodnik był dla nich. Już to odczułem i dlatego lęk czułem przed tymi ludźmi, brutalnymi ludźmi. Czy to był cywil, czy to był [wojskowy]… Jak szedł prosto na mnie, to już schodziłem z drogi, bo się go bałem.
- Czy na Wawrzyszewie było spokojniej?
To były przedmieścia Warszawy, to była jeszcze wieś. Wawrzyszew w tamtym czasie była to osada wiejska. Między innymi poszedłem tam potem też do szkoły. Pani hrabina Chomicz… Chomiczówka stąd powstała i do dnia dzisiejszego istnieje Chomiczówka od tej hrabiny, która miała tam swoją posiadłość i była nauczycielką. Jej mąż też był nauczycielem i do tej szkoły chodziłem, właśnie już na Wawrzyszewie, kiedy już się ustabilizowała sytuacja w 1939 roku. Ale nie pamiętam, w którym miesiącu, czy to było w październiku, czy w listopadzie, ale było to już właśnie w takich późnych [miesiącach], kiedy do tej szkoły zacząłem chodzić, do pani Chomicz. […] Myślę, że ci państwo Chomiczowie z tego pałacu [nie uciekli], bo byli cały czas w pałacu… Nawet Niemcy u nich nie mieszkali, zarekwirowali szkołę, drugą szkołę i w tej szkole byli.
- Ta szkoła, do której pan chodził, to była w pałacu, czy to był oddzielny budynek?
To było obok, oddzielny budynek, to nie było w pałacu, ale przed pałacem. W takim razie ci ludzie, jak miało Powstanie Warszawskie wybuchnąć, wyjechali razem z Niemcami. Czyli teraz, z punktu czasów, jak to się działo, to dochodzę do wniosku, że oni byli na usługach niemieckich, mimo że to było hrabiostwo polskie. Ale byli albo zastraszeni, albo… Trudno mi powiedzieć. W każdym razie wyjechali przed wybuchem Powstania. Mnóstwo Niemców wyjeżdżało, uciekało. Mieli taki rozkaz widocznie od swoich zwierzchników. Jak miało Powstanie Warszawskie wybuchnąć w Warszawie, wyjeżdżali z Warszawy i ze wszystkich miejscowości wokół, w których Niemcy się znajdowali.
- Pan widział tych uciekających Niemców?
Mnóstwo ich widziałem, nie tylko ja, ale wszyscy mieszkańcy, którzy byli, mieszkali.
- Co wtedy pan sobie myślał albo co mówili ludzie dookoła pana?
Mówili, że zbliża się front wschodni, zbliża się koniec wojny. Ale nikt nie mówił… Było napisane
Oktober, że Niemcy, że będzie jakiś rozruch. A
Oktober (październik), ale nic do tego października, bo było wcześniej, przyjechali wcześniej, w 1944 roku wojska… Madziary nazywali ich, a ci Madziarzy to Węgrzy.
- Ale w niemieckiej służbie?
Nie, w swoich mundurach, ale z niemiecką armią. Oni byli po prostu w wojsku, pomagali Niemcom w wygraniu wojny. Przyjechali wcześniej i byli właśnie na ulicy Warszawskiej na Wawrzyszewie, ze swoim taborem, kilkanaście dni. Koło nich chodziłem, ale że miałem już dwanaście lat, byłem rosły chłopak, wysoki po prostu i tak zaglądałem, bo oni mieli przepiękną broń. Do tej broni aż mi oczy się śmiały i miałem takie myśli, żeby ukraść im, żeby coś im podwędzić. Ale oni byli czujni. Pokazał mi jeden z nich, ten „madziar”, żebym nie [brał] bo: „Tyk, tyk, tyk! Bam, bam!”. No i zrezygnowałem z tego, bo jak mi pokazał, to zrozumiałem, że: „Spróbuj, a nie będziesz żył”. Ale wcześniej, mojego ojca nie było już trzy tygodnie w domu i był niepokój, bo były w tamtym czasie tygodniówki. Płaciło się pracownikom, którzy pracowali w piekarni, tygodniówki. Co tydzień się wypłacało uposażenie, czyli za pracę trzeba było płacić. Ale moja mama jeden tydzień miała pieniądze, zapłaciła; drugi tydzień już niecałą należność tym ludziom wypłaciła; trzeciego mówi: „Wiesz, gdzie ten twój ojciec się podziewa? Chodziłeś nieraz z tym ojcem, bo cię zabierał na różne wałęsanie się z nim po tych różnych miejscowościach, kupowania paszy, nie paszy dla koni. Idź, poszukaj go, niech on do domu przyjdzie albo niech ci da pieniądze, żebym mogła zapłacić ludziom”. No i poszedłem szukać ojca i już nie wróciłem, bo wybuchło Powstanie Warszawskie.
- Czyli państwo się utrzymywaliście cały czas z tej piekarni?
Tak.
- Chleb to była taka istotna sprawa w czasie całej okupacji, bo nie było chleba. Jak pan to pamięta?
Nie, to wyglądało w ten sposób, że trzeba było jeszcze mieć zezwolenie na pieczenie pieczywa. Trzeba było dostać też surowiec na to. Więc mój ojciec dostał takie zezwolenie od Niemców i mógł wypiekać tylko razowe pieczywo, które było na kartki ludziom dostarczane, a białego pieczywa nie wolno mu było piec. Ktoś swego czasu mojego ojca oskarżył, że białe pieczywo wypieka i mojego ojca aresztowali. Zabrali na Pawiak i dokądś mieli go wywieźć. Moja mama płakała, że już gdzieś w obozie, będzie do Niemiec wywieziony.
- Kiedy to było, czy pan pamięta?
Pamiętam, to był schyłek 1943 roku, bo moja mama w ciąży chodziła z moim bratem. Nie, to nie był schyłek, to był chyba lipiec albo sierpień…
- Rzeczywiście ojciec wypiekał to białe pieczywo?
No tak.
- To się wtedy poza kartkami gdzieś sprzedawało?
Mało poza kartkami, dla siebie, dla swoich potrzeb, dla rodziny. Nieraz umieli ci ludzie w jakiś sposób sobie radzić, żeby można było mieć trochę tego białego pieczywa.
Nie, nie puścili, aresztowali go i nie było go, ale krótko. Mama wszystkie swoje oszczędności, jakieś biżuterie, nie biżuterie sprzedała i jeszcze przyszli obcy ludzie, których nie znałem, raz tylko widziałem, dostarczyli też jakieś pieniądze i mojego ojca wykupili z tego więzienia, z Pawiaka. Był na Pawiaku. Zdążyli, bo jak by go wywieźli gdzieś dalej do Niemiec, to by już go nie było. Okazało się później, że to właśnie byli ludzie z podziemia. Koledzy z Powstania Warszawskiego. Bo mój ojciec jak poszedł, nie było go trzy tygodnie, to oni już byli zgrupowani, czekali na wybuch Powstania Warszawskiego.
- Czyli pana ojciec był w konspiracji?
Był w konspiracji i stąd tam jest mój ojciec na tym, „Pipka Rybka” Stanisław Pruszkowski i to był właśnie mój ojciec.
- Czy pan wiedział, że ojciec jest w konspiracji przed wybuchem Powstania?
Nie, nie wiedziałem.
- Słyszałam inne opowieści, jak ludzie właśnie kupowali chleb w piekarniach i wozili. Czy pan widział takich ludzi, którzy handlowali chlebem? Zgłaszali się tam po ten chleb?
Zgłaszali się po chleb, owszem. Bo wszyscy ludzie mieli mało tego chleba. Ale można było dać jednemu, drugiemu, a nie można było im dać za dużo, bo trzeba było mieć więcej tego towaru, więcej mąki, żeby można było zrobić więcej chleba. Ale nie wtajemniczałem się tak w te sprawy, ani ojciec albo nie pozwalał, albo po prostu nie chciał. Tak robił, żebym się nie dowiedział. W każdym razie nie wróciłem do domu, szukając ojca, i mój ojciec nie wrócił, bo w trzeci dzień Powstania Warszawskiego był dowódcą jakiejś barykady na Woli. Ale jakiej, to nie wiem, bo nie doszedłem tam. Moja babcia, która mieszkała na Żelaznej 33, dostała wiadomość od Powstańca, który przyszedł do niej w trzeci dzień czy w czwarty dzień Powstania Warszawskiego i powiedział, że jej syn zginął w Powstaniu Warszawskim… Nie, że jest ranny w Powstaniu Warszawskim. Jak babcia dostała taką wiadomość, to rzuciła klucze od mieszkania nam na środku (bo byłem też u mojej babci), pobiegła do swojego syna. Jak pobiegła do swojego syna, to nie było jej dwa dni, ale nie powiedzieli mi, babcia mi nie powiedziała, zataiła, później się to wydało. Na drugi dzień się zaraz wydało, że to mój ojciec. Jak już dobiegła, gdzie był mój ojciec na Woli w szpitalu, to już w kostnicy leżał, cały korpus miał obandażowany, bo był tak z karabinu maszynowego postrzelany. Dowiedziałem się o tym od chłopaków z podwórka, bo młodzież między sobą, dzieci, przede wszystkim dwunastoletni, nie mogli tego dłużej trzymać w zanadrzu. No i powiedzieli mi. Jak mi powiedzieli, a oni szli do Powstania, piętnastoletni, szesnastoletni, to mówię: „Ja idę z wami”. Bo babcia mnie okłamała i poszedłem z nimi. Ale nie chcieli nas przyjąć w jednym, w drugim zgrupowaniu. Wreszcie trafiliśmy na zgrupowanie Armii Krajowej KB. Korpus Bezpieczeństwa nas przyjął. Tylko pytali, czy mam zezwolenie od rodziców. „Nie mam, bo mój ojciec nie żyje”. – „A nosisz po ojcu żałobę?” – „Nie noszę”. – „Bo nie będziesz mógł nosić, bo byś miał barwy niemieckie”. Żartowali sobie troszeczkę ze mnie, ale oni byli starsi ode mnie, bo byli piętnastoletni – Mietek Pielak, Jurek Ducki z tego samego podwórka i ja. Chociaż nie mieszkałem tam, ale wszyscy mnie znali, bo byłem tam częstym gościem. Znali mnie, tacy byli koledzy. Mimo że byłem młodszy, ale lubiłem utrzymywać towarzystwo ze starszymi chłopakami. Byłem urwisowaty i jak na Wawrzyszewie mieszkałem, to konno jeździłem, żeby konie paść. Kamieniami rzucałem daleko, więc w związku z tym pochwaliłem się swoimi rzutami, żeby mnie przyjęli, no i przyjęli. Oni byli od razu przyjęci do plutonu szturmowego, a ja mówię: „No a ja? A ja?”. Dowódca, który przyjmował od nas przysięgę (dwóch ich zresztą było), mówi: „A ty to nie, ty jesteś sprytny, ale ty jeszcze za młody jesteś, żeby do szturmowego”.
- Bo pan się przyznał, ile pan ma lat?
Przyznałem się, ale przyjął mnie. Tym bardziej że zobaczył, że jestem tutaj sam, ojciec zginął, prawdę mówiliśmy, bo chłopcy też poświadczyli, a mama jest na Wawrzyszewie z młodszym rodzeństwem, właśnie z moim bratem, który się urodził, i z moją siostrą. To są takie wynurzenia rodzinne. Zabrnąłem za daleko w takie sprawy rodzinne, a tu…
- Nie, to nas właśnie interesuje. Jak pan z Wawrzyszewa ruszył szukać ojca, to był koniec lipca?
To był koniec lipca.
- Dokąd pan dotarł? Gdzie go pan szukał?
Szukałem go po tych różnych… Pojechałem przede wszystkim na ulicę Tarczyńską, bo na Tarczyńskiej mój dziadek prócz tego, że miał tą firmę przewozową, to jeszcze prowadził… Ale już go nie było, był zastępca. Już go nie było, już umarł mój dziadek, ale firma została. Sprzedawali tam paszę dla koni. Pojechałem zobaczyć, czy tam swojego ojca gdzieś nie zastanę albo zapytam, czy był. Szukałem go jeszcze po różnych innych firmach, podobnych takich, które prowadziły piekarnie na terenie Warszawy. Byłem też gdzieś niedaleko Okęcia… W każdym razie też taka piekarnia była, też tam byłem. Też mówili, że mojego ojca nie widzieli, i wreszcie przyjechałem z powrotem do babci, powiedziałem, że: „No, kurczaki, nie znalazłem ojca i nie wiem, gdzie [go szukać]”. A babcia mówi: „Ja też go nie widziałam tutaj już dwa dni”. Mówię: „Tylko dwa dni?”. – „Tak, bo tu u nas był”. – „No i co, nic nie mówił?” – „No nic nie mówił. To on tak? Aż trzy tygodnie go w domu nie ma?” Ta wymiana zdań i mówię: „Babciu, to ja już jadę do domu. Powiem mamie, że nie mogłem ojca znaleźć”. Wyszedłem, miałem iść, a tu: Ta! Ta! Ta! Ta! Powstanie się zaczęło i…
Pierwszego sierpnia, dzień krwawy, powstał naród Warszawy. Wtedy Adam gębę otworzył i właśnie zaczęło się. Już zostałem. Barykady budowali, całą noc nie spaliśmy, my też chłopcy, bo te chodniki żeśmy rwali. Entuzjazm niesamowity, a rano już byli „gołębiarze”. Już byli tacy ludzie, którzy siedzieli gdzieś, trudno zgadnąć gdzie i jak ktoś przebiegał przez ulicę, to albo trupem padł, albo był ciężko ranny. Była też taka młoda dziewczyna z naszej kamienicy, potrzebowała na przykład z Żelaznej przebiec na ulicę Twardą. Chciała na Twardą, bo to taki był ruch. No i ją trafił, i już. Uciekała, jeszcze rękami się podpierała i uciekała, bo ją trafił w miednicę ten strzelec wyborowy. Ale poradził sobie, bo ona się już czołgała, bo chciała uciec. Dobił ją, jak ona się tam [czołgała]… Jeszcze drugi strzał i już została. Ten strzał żeśmy słyszeli wszyscy, mimo że była kanonada dosyć duża w mieście już wtedy, ale te strzały takie bliskie się słyszało. Takie klaśnięcie, jakby ktoś klasnął. Siedział za jakimś kominem, widział to, Niemcy byli już przygotowani. Oni wcześniej wiedzieli, że Powstanie wybuchnie. Co prawda w błąd byli wprowadzani, że w październiku, a to wybuchło nie w październiku, tylko 1 sierpnia.
- Po tym jak pan tam mieszkał, to już tak znało się, wiedziało się, gdzie ci strzelcy są?
Już nie mieszkałem długo, bo właśnie żeśmy zdecydowali, trzech nas z tego podwórka, że idziemy do Powstania. Żeśmy właśnie trafili, żeśmy się zapisali i byliśmy już skoszarowani. I też babci nie powiedziałem, byłem tak zły na tą swoją babcię, że mi nie powiedziała, też tej swojej babci nie powiedziałem, że idę do Powstania. Babcia była zrozpaczona, ale zrozumiała, bo później tego Jurka Duckiego nie było w domu, rozpaczała matka, no a Mietek Pielak nie miał rodziców, bo pojechali rodzice za tak zwanym szmuglem, żeby ze wsi przywozić różnego rodzaju produkty. Tym ludzie handlowali i żyli w ten sposób, zarabiali. Rodzice jego nie wrócili, on został sam w domu. No i co miał robić? No to do tego Powstania żeśmy poszli i tak się stało, że Jurek Ducki w Filharmonii Warszawskiej… Polecieliśmy… A, przeskoczyłem tak od razu…
- Czy pan pamięta, jak was do tego oddziału w końcu przyjęli? Przysięgę trzeba było złożyć?
Tak, żeśmy obaj… Nie obaj, trzej. Bo w tym dniu, kiedyśmy się zgłosili, w trzeci dzień, w czwarty czy w piąty dzień Powstania, żeśmy się zgłosili i nas przyjęli, to przed dwoma dowódcami żeśmy przysięgę składali. Nie tylko, że żeśmy przysięgali tak przed nimi, że przysięgam, tylko jeszcze podpisywaliśmy taką deklarację jak teraz z panią, przysięgę żeśmy podpisywali. Wtedy dostaliśmy legitymacje służbowe, opaski, nawet sanitariuszka mi opaskę przypięła na lewym ramieniu, ale później ją poprawiono, że podobno nosi się na prawym ramieniu i na prawym ręku mi później tą opaskę przeniesiono. Dostaliśmy prócz tego kartki żywnościowe, bo żeśmy się stołowali, mieliśmy stołówkę na Przeskok albo na Boduena… Nie pamiętam dokładnie, ale w każdym razie w restauracji byliśmy stołowani. Ale nasi koledzy, jak później chodziłem jako łącznik na barykady, to dostawałem na przykład dla kogoś… Dowódca lub kucharz dał mi, żebym komuś na barykadzie dał po prostu śniadanie lub jakieś zawiniątko, nie wiedziałem co. Myślałem, że to może amunicja do jakiejś broni, a to był po prostu prowiant. Była to kanapka. Ten ktoś jadł kanapkę, a ten drugi nie z naszego oddziału, bo na barykadzie różne oddziały były przecież, ślinę łykał. Bo akurat jemu nikt nie przyniósł. A też wszystkim nie przynosiłem, bo przynosiłem temu, któremu miałem dostarczyć. Myślałem, że dostarczam nie kanapkę, tylko jakiś potrzebny przedmiot do [walki]…
- Proszę powiedzieć jeszcze, jak szukaliście panowie tego oddziału, który chciałby was przyjąć. Bo na Boduena od Żelaznej to dosyć spory kawałek. Nie udało się bliżej?
Chodziliśmy bliżej, bo na Twardej było jakieś zgrupowanie. Nie pamiętam, ale tych różnych zgrupowań dosyć dużo było i takich odłamów, bo niektórzy nie zdążyli na swoje zgrupowania, to szli, gdzie ich potrzebowali lub przyjęli, bo to różnie bywało. Ale nie chcieli nas przyjąć, bo nie mieliśmy zezwolenia od rodziców. […] Ze mną to w ogóle nie chcieli rozmawiać, bo jak usłyszeli, że mam dwanaście lat, to nie ma mowy. No ale później, dlatego że jeden miał szesnaście, drugi miał piętnaście, no a ja między nimi, no i z łaski mnie przyjęli, tego dwunastolatka. No i jeszcze wyżebrałem, bo oni jako strzelcy zostali przyjęci do plutonu szturmowego, a ja nie. No i też mi napisał, że strzelec, ale do drugiego plutonu. Nie do tego, co oni, tylko do drugiego plutonu. Mówię: „To gorszy ten drugi”. No i dobra, ale oni byli w pierwszym plutonie, a ja byłem w drugim plutonie, ale już byliśmy rozdzieleni. Oni inne mieli warty, inaczej chodzili na te wszystkie swoje zajęcia, a ja byłem tu więcej, dłużej jako łącznik, który nosił takie różnego rodzaju polecenia – właśnie te kanapki, które myślałem, że to nie kanapka, tylko jakaś amunicja, bo też takie żeśmy nosili, amunicję i granaty. Później z innym kolegą…
I przyszedł taki dzień, że padły pociski właśnie na ulicy Jasnej. Przyszliśmy na odpoczynek, żeby wyspać się, bo takie warty, takie wachty na barykadach to było coś męczącego, bo było napięcie niesamowite, czy ktoś się nie zbliża, czy nas tutaj nie zaskoczą Niemcy czy „ukraińcy”. A najgorzej się baliśmy „ukraińców”, bo oni byli o wiele gorsi od Niemców, byli bezwzględni, w mundurach SS, ale „ukraińcy”. Byliśmy w napięciu, więc jak przychodziło się z takiej barykady, zluzowali nas ludzie, którzy przychodzili nas zastąpić, to jak przychodziliśmy, to żeśmy padali do snu. Ale była prelegentka, była pani, myśmy ją panią nazywali, bo rzeczywiście byliśmy dziećmi, a to była kobieta, która była w granicach trzydziestu, trzydziestu kilku lat. Nie była sanitariuszką, to była prelegentka. Teraz tak to rozumiem, w tej chwili, to był propagandowy, biuro polityczne inaczej. Były takie pogadanki, ona czytała albo mówiła, jaka to Polska będzie, o którą walczymy, że to będzie Polska obywatelska, że którzy będą chcieli pójść, to pójdziemy do szkół oficerskich. Jeszcze inni pójdą tam, gdzie będą chcieli, bo nasza Polska obywatelska będzie płaciła za wykształcenie nasze, za wszystkie dzieci polskie, które będą, które przeżyją tą gehennę. To będzie Polska obywatelska, będzie sprawiedliwość. Będą sądy, nie tylko sądy, ale będzie tak wszystko, że wszyscy będziemy równi. Było to piękne.
- Jak pan reagował właśnie na te pogadanki?
Byłem szczęśliwy, wierzyłem w to wszystko. W pewnym momencie już usypialiśmy, nie tylko ja, ale wielu z nas, że przez sen żeśmy słyszeli jej piękny głos, tej prelegentki i te piękne rzeczy, które nas upajały. Bo między innymi ja też marzyłem o tym, żeby być oficerem, że pójdę do szkoły oficerskiej po tej wojnie.
- Czy pan pamięta jakiś jej pseudonim?
Nie, bo ona była dwukrotnie lub trzykrotnie tylko i już więcej jej nie widziałem. Tak że ani jej pseudonimu, a nawet imienia nie pamiętam. Były inne zawieruchy, były różnego rodzaju polecenia, zajęcia, krzyki i tak dalej, przeniesienia się do innego miejsca. No i wreszcie przyszedł taki dzień, że przyszliśmy zmęczeni i padły pociski na Filharmonię Narodową. Na ulicy Jasnej Filharmonia Narodowa była, w 1939 roku były pierwsze pociski, które spadły na tą… Był prowizoryczny dach. Byliśmy tam obudzeni, bo byliśmy najbliżej i też inne zgrupowania, bo były tam… Aha, naprzeciwko,
vis-à-vis nas było zgrupowanie PAL. Ci PAL-owcy, do nich poszedłem też, mieli przepiękną broń, mieli tak dużo broni, że mnie się… I on znów zobaczył, ten polski żołnierz dobrze ubrany, dobrze wysportowany mężczyzna, który miał dwadzieścia kilka lat, trzydzieści kilka lat. Było to zgrupowanie, było ich tam dwudziestu kilku. Przychodzili w dzień, a w nocy wychodzili, bo późnym wieczorem wychodzili. Ale byli naprawdę uzbrojeni, mieli tak dużo broni i amunicji, to byli PAL-owcy.
Chodziłem do nich oglądać i wreszcie jeden mówi tak: „Nie włócz się. Widzę, że jesteś śpiący. Połóż się tu koło mnie i śpij, bo ode mnie to nic nie ukradniesz”.
- Czyli pan broni nie miał, jednym słowem.
Nie miałem broni przez cały okres czasu.
- A to było pana marzenie, żeby ją mieć?
Żeby ją zdobyć, na kimkolwiek żeby zdobyć.
- Proszę powiedzieć właśnie o tych pociskach na filharmonii.
No właśnie, padły pociski, bomby i zawalił się dach. Bo to dach prowizoryczny, więc wewnątrz nie było nic. A w piwnicach odbywały się szkolenia, tego dnia, o tej godzinie odbywały się szkolenia, jak należy produkować „filipinki” czy te granaty obronne powstańcze.
- Pan też na takie szkolenia chodził?
Nie, tam były inne oddziały, które były szkolone, my żeśmy nie chodzili. Były tam sanitariuszki szkolone, jak należy opatrunki robić i tak dalej. Też były w podziemiach filharmonii, bo to były olbrzymie piwnice. Okazało się, że tego dnia, kiedy myśmy tam grzebali, dogrzebywaliśmy się, nikt nam nie mówił które, gdzie, jak. Każdy brał to, co chciał i odrzucał, aby się dostać, wejść do tej piwnicy, do tych podziemi, gdzie ci ludzie zostali zasypani. Ten dach się rwał, krzyczałem do swoich kolegów, widziałem, jak on leci. Uciekłem pod filary, bo były takie filary, które podtrzymywały, okrągłe filary. Stanąłem pod filarem, a mojemu koledze, któremu ten dach leciał, urwało rękę prawą. Widziałem, że on się robi blady, ale już ten dach padł, on jeszcze parę kroków zrobił i koło mnie, koło moich nóg upadł. Do tych filarów leciał, tam gdzie byłem, a drugi kolega, Jurek Ducki, przysypany był tym dachem. Zabrali go, nie ja, tylko ktoś go zabrał do naszego szpitala. Robili mu operację, trepanacja czaszki się nie udała i zmarł na stole operacyjnym. Tak mnie powiedziano. Jeszcze mi dowódca powiedział: „To idź, Adamie, powiadom jego matkę”.
Ale wrócę jeszcze do tego, jak Mietka Pilaka wyciągnąłem do góry, zobaczyłem, że jemu ta ręka wisi. Mnie się samemu też niedobrze zrobiło, ale byłem cały, mnie się nic nie stało. Oddałem go komuś, jego też zawieźli i on przeżył, bo byłem u niego w szpitalu. Później amputowali mu tą rękę. Jakieś drobiazgi zaniosłem mu później do szpitala, jakąś harmonijkę czyli organki i coś jeszcze do jedzenia mu zaniosłem. Był przeszczęśliwy, był zadowolony, że go odwiedziłem. Na Śliskiej ten nasz szpital był, więc poszedłem na Śliską, ale to już na następny dzień, to nie tego dnia. Może za dwa dni, może za trzy dni, tego już w tej chwili nie pamiętam… Ale pamiętam, jakie to były wrażenia. Aha, no i przede wszystkim, kiedy się uspokoiło, kiedy zabrali mojego jednego i drugiego kolegę i tam zostałem, bo dalej trzeba było ratować tych ludzi, udało nam się odgrzebać wejście boczne i z tego wejścia bocznego wychodził najpierw jeden człowiek, później drugi za nim. Ten drugi za nim to właśnie był Komorowski „Bór”. Mówiłem o tym, że tam był Komorowski „Bór”, że go widziałem, a inni teraz po wojnie zaprzeczali mi, że to nieprawda, tam nie było Komorowskiego „Bora”. Do dzisiaj go tam widzę.
- Ale pan go znał wcześniej?
Nie, wcześniej go nie widziałem, ale widziałem go później na takim zgrupowaniu i widziałem go, jak on wychodził z tego, zasypany tynkiem, blady, oczka latające, kurczaki. Stracha miał niesamowitego. Każdy z nas miał stracha, ale on miał strasznego cykora. Bo ja to przynajmniej patrzyłem mu prosto w oczy, a on mi prosto w oczy nie mógł patrzeć, bo tak tymi oczami błądził. Dlatego że jak go drugi raz widziałem na Jasnej w banku „Pod Orłami”, bo byłem w banku „Pod Orłami”, tam było mnóstwo pieniędzy, nieporozcinanych „górali”. Nazywaliśmy te pieniądze „góralami”, to były pięćsetki. Nie wiem, dowództwo decydowało, co z tymi pieniędzmi robić. Ale byłem tam tylko dlatego, że byłem wysłany przez swego dowódcę z jakąś wiadomością dla kogoś, ale do kogo, to nie pamiętam w tej chwili, bo to było nieistotne, to było drugorzędne. Patrzyłem tylko… Aha, był tam też jeszcze biskup z taką lachą biskupią, w czepku czerwonym, bo też mieli pochować tam ludzi, którzy zginęli. Tam właśnie po raz drugi zobaczyłem pana Komorowskiego „Bora” i się utwierdziłem…
- Wtedy już pan wiedział, że to jest „Bór”.
Tak, bo się zwracali do niego, że to jest Komorowski „Bór”. Teraz, po wojnie, jak już byłem w tym swoim zgrupowaniu, jak żeśmy na te tematy rozmawiali, to po prostu zaprzeczali. Mówili, że on był w tym czasie gdzie indziej, nie mógł być tutaj, że był na Starówce, na Starym Mieście.
- Kiedy to było, jaki to był czas? Czy pan pamięta datę mniej więcej?
Proszę mi wierzyć, że nie pamiętam tego zdarzenia, tylko pamiętam, że go widziałem. Pamiętam nawet, kiedy tam się zawaliło to wszystko, ta filharmonia. Można odtworzyć, którego dnia to było, ale po tak długim czasie, wywieziony do Niemiec i przyjeżdżając z Niemiec, trudno mi było pamiętać, bo tyle przeżyć po drodze jeszcze było, że nie mogłem tego wszystkiego pamiętać. Może i mogłem, może inni by pamiętali, a ja nie zarejestrowałem tego.
- To miejsce, gdzie przychodziliście odpoczywać, jaki to miało adres? Czy pan pamięta?
Pamiętam, to było Przeskok 3, tak. Tam żeśmy odpoczywali. To było mieszkanie, duże mieszkanie, bardzo duże mieszkanie naszego drugiego dowódcy.
- Pamięta pan pseudonim, nazwisko?
„Jur”… Suchocki.
To mój dowódca.
- Dowódca tego plutonu, w którym pan był?
Nie, to był dowódca batalionu.
- A plutonu, w którym pan był?
A plutonu właśnie…
- To było mieszkanie na piętrze czy na parterze?
Na parterze to było, wysoki parter. Ale to olbrzymie mieszkanie było, bo po jednej stronie, po drugiej stronie była jakaś scena, podwyższone, jak by była to scena, coś takiego, w tym rodzaju. Oni na tym podwyższeniu stali, my nisko, jak żeśmy przysięgę składali.
- Tam też spaliście i tam odpoczywaliście?
Tam spaliśmy, tam odpoczywaliśmy. Po tej drugiej stronie, tak jak powiedziałem, było zgrupowanie PAL. To było to samo pomieszczenie, tylko podzielone. Prawa strona, lewa strona, od holu, jak się wchodziło w hol, to była prawa i lewa strona. My byliśmy po lewej, oni byli po prawej stronie. Było to przygotowane miejsce wcześniej, bo były łóżka piętrowe, były to łóżka żelazne piętrowe. Koszarowe to były łóżka, to były takie, które były wcześniej przygotowane. Tam żeśmy odpoczywali, kto już nie mógł na łóżku, to pokotem, bo tam było przynajmniej czysto, pozamiatane, nie było tynku. Było cicho, przede wszystkim było cicho. Nawet jak tam była kanonada, to można było w jakimś skromnym takim jeszcze [zakresie], ale w ciszy zasnąć, żeby odpocząć od tego hałasu, od tej kanonady.
- Bo pan pamięta Powstanie jako hałas, tak się panu kojarzy?
Jako kanonada i to niesamowita. Jako hałas niesamowity. Bo tu domy się waliły, jak nie domy, to wybuchy, jak nie granatników, to latały sztukasy i puszczały bomby zapalające i inne burzące. Tak że to był niesamowity hałas. Idę na przykład do tego swojego kolegi (o tym bym zapomniał), do tego szpitala ulicą Śliską, ktoś jeszcze idzie za mną, jakaś kobiecina, ale tak dosyć daleko. Idę, przyspieszam kroku, bo chciałem jak najszybciej do niego dojść z tymi organkami i z innymi. No i w pewnym momencie zawala się budynek. Leci, bo w środku był wypalony. Podmuch wiatru. Dlaczego w środku był wypalony? Bo były belki drewniane i te belki drewniane, stropowe wypaliły się i tylko taki mur stał. Najmniejszy podmuch, najmniejszy wybuch, to wszystko leciało w dół. Gdybym spóźnił się, gdybym troszeczkę później [szedł], to by ten mur mnie zawalił. Oglądam się, kurz opadł, tej osoby nie ma. Nie wracałem, bo nie było po co. Bym ją nie odgrzebał, bym ją nie znalazł, bo taka duża ilość tego muru, czteropiętrowego budynku poleciała w dół, na tą jezdnię, na ten chodnik. A nawet tak dużo ludzi ginęło, widziałem tak dużo trupów, że to się zrobiła normalność, normalka. Jeden człowiek nie mógł opanować, komuś dać pomoc czy coś, czy jakąkolwiek, musiał iść do przodu, bo inaczej sam by zginął.
- Tak instynktownie pan to robił?
Instynktownie to robiłem, doszedłem do tego, gdzie miałem dojść. Wróciłem, ale już nie tą drogą, tylko inną drogą, bo wiedziałem, że tu już jest zasypane, że będę musiał po tych… To inną drogą wracałem z powrotem do swojej jednostki.
- Czy pan z ludnością cywilną się stykał na tym terenie, gdzie pan był?
Tak, z początku były też… Przeważnie się chodziło piwnicami, bo były poprzebijane. Bo to budynek przy budynku stał. Kiedyś można było piwnicami przejść na przykład przez całą ulicę Żelazną, aż do Chłodnej, bo były poprzebijane [przejścia] i ludzie siedzieli w tych piwnicach, cywilni ludzie. No i: „Panie, panie poruczniku, panie wojskowy”, jak to różni ludzie, bo byliśmy z tymi opaskami, w furażerkach, niektórzy nie w furażerkach, różnie to było. Ale ja miałem furażerkę, dostałem furażerkę i mam furażerkę. […]
- O co oni pytali? Co mówili?
Co mówili? „Kiedy to się skończy?” „Gdzie można wody dostać?” „Gdzie można chleba kupić?” „Gdzie można dostać?” Byli to ludzie coraz bardziej głodni, bo się przeciągała ta sytuacja. Wreszcie niektórzy byli wrogo nastawieni do nas. Niektórzy ludzie już mieli dosyć tego wszystkiego i wrogo [byli nastawieni] do nas. Po co żeśmy to Powstanie zaczynali, jak nie mamy jeść, nie mamy im dać co jeść. Nie mają wody, nie mają jak się umyć. Ale tam umyć, napić się wody nie było. Ludzie samoistnie kopali studnie i tą podskórną wodę pili. Tam gdzie większe bomby padały i leje się robiły, to tam była woda, tam ludzie chodzili po wodę, czerpać tą wodę. Bo to i różne wodociągi były porwane, to byli zaraz snajperzy i strzelali do tych ludzi, którzy tą wodę brali. Między innymi na Złotej właśnie był taki lej po olbrzymiej bombie, że szyny tramwajowe tak wysoko poszły i w tym dole była woda i tam ludzie po tą wodę chodzili. Byli niektórzy bardzo wrogo nastawieni, inni byli pozytywnie. Jak mieli swoje dzieci lub bliskich w Powstaniu Warszawskim, to byli pozytywnie [nastawieni], a ci co nie mieli, to byli wrogo nastawieni.
- Pan się zetknął i z taką, i z taką ludnością?
I z taką, i z taką. Tak, oczywiście.
- Do pana, do dziecka, bo pan miał dwanaście lat, też mieli takie pretensje?
Ludzie wyrzucali to z siebie. Może nie tak do mnie bezpośrednio, tylko głośno myśleli, głośno mówili. To nie to, żeby mnie ubliżyć, tylko swoje niezadowolenie ci ludzie w ten sposób [okazywali].
- Po śmierci kolegi Jurka pan poszedł zawiadomić jego rodziców?
Ojca nie było, matka była tylko. Jego ojca nie było, nie wiem gdzie był, nawet nie interesowałem się tą sprawą. Nie pytałem po prostu. Może nie przystało mi na ten temat mówić, bo jak ktoś nie mówił, to nie pytałem. Tacy byliśmy nauczeni, w czasie działań wojennych nie należało pytać, bo to była tajemnica widocznie. Więc w związku z tym nie pytałem, gdzie jego tata był, ale mama była. Ta mama była zakochana w tym, bo on był ładnym chłopakiem, młodym chłopakiem. Miał te szesnaście lat i matka w nim wszystko widziała. Wtedy dostało mi się od niej niesamowicie i kazała się prowadzić, gdzie ten dowódca jest. Przyszła ze mną, przyprowadziłem. No i była straszna sprawa, bo ubliżała naszemu dowódcy niesamowicie. Rzuciła się na niego z rękami i by mu oczy wydrapała.
Nasz dowódca był ułomny i się wstydziłem tego swojego dowódcy, bo był garbaty. Mój dowódca batalionu. Jego rozkazów przeważnie słuchałem, on mnie wysyłał na różnego rodzaju [wyprawy]. Z jego polecenia nosiłem amunicję, nosiłem granaty, nosiłem żywność niektórym. A z tą żywnością było coraz bardziej krucho. Nie było już nawet co jeść, bo kiedyś jak byliśmy na tej stołówce, to była taka […] soja, to były kotlety ze soi. Zupełnie jakby mięso człowiek jadł. Poważnie mówię. To było odżywcze, to było coś wspaniałego. Byliśmy zachwyceni, że kucharza takiego dobrego mamy, a to była soja. Później konie padały, to przynosili nasi zaopatrzeniowcy. Przytargali nieraz konia zdechłego, nie tak zdechłego, jak zabitego lub zastrzelonego. Bo tych koni trochę w Warszawie było i w ten sposób żeśmy się żywili, jakoś się żeśmy tam żywili. Ale było coraz gorzej, coraz gorzej było z wyżywieniem. A więc w związku z tym i z wodą źle, i z jedzeniem źle. Bo już nie było ludzi, którzy by nas zluzowali na barykadach. Więc później wybierano takich ludzi, którzy coś sobą reprezentowali, rzucał na przykład butelką dobrze. Jak kamieniem rzucał dobrze, to i butelką z benzyną będzie rzucał dobrze na czołgi, bo już czołgi podchodziły. No i taka przyjemność mnie spotkała, rzucałem butelką z benzyną i jest pamiątka po tym. Lewa ręka, która została kontuzjowana i dzięki tej lewej ręce nie dostałem się do obozu koncentracyjnego. Bo jak nas wyprowadzano z tej barykady ¬– dobrze, że Niemcy, a nie „własowcy”, a nie „ukraińcy” – była nas mała liczba ludzi. Mogli nas rozstrzelać, bo tak robili przeważnie, jak mieli małe grupki. Nas też była mała grupka, ale niemniej jednak to byli Niemcy, widocznie mieli też dzieci albo mieli swoje jakieś przemyślenia. Trudno mi zgadnąć. To był taki szrapnel. Poleciał tu, poleciał tu i krwawiłem. Krwawiłem tak, że jak RGO mnie zobaczyło w Pruszkowie, to mnie odciągnęli na bok, żeby mi opatrunek zrobić, i już mnie nie puścili do mojej grupy. Chciałem do mojej grupy, a ona mówi: „Cicho bądź, cicho chłopcze. My cię ratujemy, a ty, coś ty”. No i uratowali mnie. Nie poszedłem z tą grupą do obozu, tylko poszedłem do pracy. Więc byłem znów wysoki, już opatrunek dostałem. Ale mało. Jak poszedłem do tamtej grupy, to po dwóch dniach przyszedł lekarz, niemiecki lekarz i mnie opatrzył i dopiero pojechałem. […]
- Jeszcze raz wróćmy do pana obowiązków. Na początku pan był łącznikiem. Czy pan pamięta, gdzie pan chodził?
Owszem, pamiętam. Tam gdzie mnie dowództwo wysyłało, to tam zawsze dotarłem, udało mi się dotrzeć. Wcześniej czy później, ale dotarłem i wróciłem z powrotem i meldowałem dowódcy, że byłem, lub mówiłem, z kim rozmawiałem. To w jakiś sposób dowódca miał pogląd, że to prawda, że rozmawiałem z tym czy z tamtym, bo zawsze pytałem, byłem po prostu obowiązkowy. Bałem się, żeby czasami ten dowódca mnie nie wykopał, nie wyrzucił z tego zgrupowania, bo mówi tak: „Gówniarz został, dwóch kolegów już nie ma” – no to mógłby mnie wyrzucić. Tego się bałem, żeby mnie nie wyrzucił. Nie miałbym dokąd pójść. Wiedziałem już, że mój tata nie żyje, bo się dowiedziałem, dlatego poszedłem do Powstania. Do mamy się nie dostanę, bo ona na Wawrzyszewie jest z moim młodszym rodzeństwem. Tylko ta organizacja mi została, więc trzymałem się, bałem się, żeby dowódca mi po prostu nie powiedział: „Idź sobie w cholerę” – dlatego że nie wywiązuję się ze swoich obowiązków.
- Gdzie pan chodził? Czy pamięta pan te adresy?
Chodziłem przede wszystkim po barykadach, tych, na które mi mój dowódca kazał pójść.
Kazał mi pójść na ulicę Żelazną, byłem na ulicy Żelaznej.
Żelazna róg Srebrnej. Później dostałem też polecenie, żeby pójść na pocztę towarową, bo tam był nasz dowódca plutonu, dowódca zgrupowania, którzy zdobyli tą pocztę towarową i bronili ją, żeby tam z powrotem Niemcy nie weszli. Poszedłem tam i natknąłem się na trupa niemieckiego w piwnicy. Deptałem po nim, a nie wiedziałem, że to jest Niemiec, myślałem, że to nasz. Chciałem zobaczyć i zobaczyłem, że on jest w niemieckim umundurowaniu. W związku z tym poszedłem i znalazłem tego człowieka, do którego miałem dotrzeć. Oni też nie siedzieli na górze, tylko w piwnicach, bo tam łatwiej było obstrzał robić na tego, co szedł, a nie górą, bo górą byli cały czas ostrzeliwani przez Niemców granatnikami. Więc nasi też siedzieli po piwnicach i mieli dobry punkt widzenia obstrzału. Byłem też na polecenie swojego dowódcy w tak zwanym drapaczu chmur (kiedyś się nazywał drapacz chmur) na placu Napoleona. Ten duży budynek, wysoki, to był kiedyś u nas najwyższy budynek, w Warszawie nie było wyższego. Tam też poszedłem z rozkazu swojego dowódcy, z jakimś poleceniem, z jakąś karteczką, której nie czytałem – bo nie wolno mi było czytać zresztą – i którą przekazać miałem komuś i przekazałem. Ale żeby nazwiska czy pseudonimy, nie pamiętam, bo pseudonimy niektóre się tak powtarzały. Niepowtarzalny tylko pseudonim, to chyba jest mojego taty: albo „Pipka”, albo „Rybka”. Taki miał pseudonim, jest nawet wpisany na tablicy w Muzeum Powstania Warszawskiego.
- To taki dosyć duży teren pan musiał obsłużyć. Z Jasnej na Żelazną daleko przecież.
Ale znałem przejścia, wiedziałem, którędy można chodzić. Wiedziałem, że można chodzić piwnicami, właśnie tymi, co mówiłem, że są przebicia. Wiedziałem, gdzie są barykady dobrze strzeżone przez nasze służby i wysokie lub czołgać się trzeba, żeby przejść, żeby nie zostać postrzelonym. Zmieniały się też sytuacje, że ci strzelcy wyborowi niemieccy też się przemieszczali w różne miejsca, że mieli lepszy obstrzał i też nasi ginęli. Ale ja miałem szczęście, że nie dostałem. I tak miałem mały teren, a ci ludzie, którzy byli w „Szarych Szeregach”, ci listonosze, to oni dopiero mieli olbrzymi teren do obsłużenia.
- Widział pan tych listonoszy?
No pewnie. Niejednokrotnie z nimi rozmawiałem. Oni byli ciągle uśmiechnięci, ciągle nie mieli czasu i mówili: „Szkoda gadać” – i nie gadali. „Szkoda gadać”. Byli moimi rówieśnikami, chociaż żeśmy się nie znali. Niektórzy byli starsi, ale byli sprytniejsi ode mnie, dlatego że byli starsi i byli zgrupowani w harcerstwie, a ja nie byłem harcerzem, nie miałem kiedy. Nie było u nas harcerstwa. Miałem siedem lat, kiedy się zaczęła wojna, a dwanaście lat, kiedy było Powstanie Warszawskie. W międzyczasie u nas, na naszym terenie nie było harcerstwa.
- Ale z tego, co pan opowiada, to była taka atmosfera braterstwa i przyjaźni? Czy ja dobrze to rozumiem? Między tymi różnymi żołnierzami z różnych ugrupowań.
Tak było. Nie było żadnej sprawy, która by nas różniła. Wszyscy do siebie odnosili się [poprawnie]… Tylko każdy pilnował swoich dóbr, to znaczy broni, amunicji, żywności. Nie dzielono się tym. Każde zgrupowanie pilnowało swojego majątku. Tak to można określić. Tak to naprawdę wyglądało. Nawet na barykadach, jak byliśmy na barykadach, to były nawet trzy i nawet cztery zgrupowania różnych formacji, które miały za zadanie utrzymać tą barykadę i bronić tej barykady. A dlaczego? Dlatego, że ci dowódcy mieli ze sobą kontakt i mówili, ilu mogą wystawić ludzi i co mają, żeby obronić tę barykadę, żeby Niemców nie dopuścić, żeby przeszli. Bo jedno z tych ugrupowań ma na przykład granatniki przeciwczołgowe, inni mieli miotacze ognia, które dostali w zrzutach. Akurat był zrzut angielskich miotaczy ognia przeciwczołgowych. Takie coś też było, ale to dowódcy wiedzieli, a myśmy nie wiedzieli. Myśmy dostawali tylko polecenie, [żeby] dotrzeć z taką czy inną przesyłką, czy z takim czy innym rozkazem. To co dał mi dowódca, to z tym szedłem i dostarczałem, a nieraz nie dostarczyłem. A dlaczego nie dostarczyłem? Bo już go nie było, nie żył, ale był zastępca i zastępcy oddawałem, bo meldował mi, że on jest zastępcą. Mówiłem, od kogo dostałem polecenie, żeby dostarczyć to, a on mi mówił, kim on jest lub pisał mi kartkę, bo mówiłem: „Ja zapomnę twoje nazwisko. Napisz mi kartkę”. Z tą kartką wracałem do dowódcy, dawałem mu tą kartkę i dowódca wiedział, że dotarłem do właściwego człowieka. Ale tamten właściwy już nie żył, tylko do jego zastępcy.
- Później, kiedy pan mówił, że już coraz mniej ludzi było, kiedy to mniej więcej było? Koniec sierpnia czy już wrzesień, czy pan pamięta?
Coraz mniej ludzi było, to było we wrześniu.
- I wtedy pan na barykadzie był?
Tak i to byłem na Grzybowskiej.
- Na Grzybowskiej, a gdzie tak dokładniej?
Na Grzybowskiej przy Towarowej. Tego żeśmy się bali, bo tam byli właśnie „własowcy”, czyli „ukraińcy”. Oni ten teren obsługiwali, ale w tym czasie kiedy nas zgarnęli, to… Tak to określamy, bo zgarnęli nas Niemcy i to może nas uratowało.
- Jakie były pana zadania na tej barykadzie?
Takie były, że dostałem polecenie dostarczenia amunicji i granatów. Tak żeśmy dostarczyli te granaty i tą amunicję, ja i jeszcze jeden żołnierz z tego batalionu, który znał, jak można do tej barykady dojść. Bo tej barykady nie znałem, nie wiedziałem, jak tamtędy się idzie. Dlatego jak się nie wiedziało, to trzeba mieć przewodnika albo określenie dokładne, którędy można chodzić. Bo tak to by ten cały „towar”, jak go nazywaliśmy, zostałby niczyj albo wpadłby w niepowołane ręce.
Były takie opakowania, które można było we dwóch nieść albo podzielić na siebie, on trochę, ja trochę. Mieliśmy takie specjalne pasy, którymi żeśmy się opasywali. To były strażackie pasy, żeby strażak nie spadł, kurczaki. Takim sznurem był opasywany. Normalny pas, ale do tego pasa były jeszcze sprzączki, żeby na sznurze się utrzymał, jak na kominie gdzieś wisiał. Strażackie pasy i do tych strażackich pasów… On był za wielki na mnie, bo nie byłem taki gruby, byłem cienki chłopak. Ale były przystosowane do naszych potrzeb. My za te pasy jak żeśmy się ścisnęli, mogliśmy te wszystkie pakunki i pakuneczki sobie powciskać i dopiero żeśmy dostarczali. Ręce mieliśmy wolne zawsze, cały czas. W ręku to się najwyżej jednym niosło lub we dwóch za uszy ten ładunek jakiś większy. Tak wyglądał ten nasz transport.
- Czy pan pamięta mniej więcej, kiedy pan na tą barykadę doszedł?
Była to druga połowa września, ale konkretny dzień, tydzień, czy to był wtorek czy środa, czy piątek, to nie [pamiętam].
- Druga połowa września. Tam się pan dostał i pan już nie mógł wrócić?
Najpierw to był wielki obstrzał, wielka kanonada. Tam zostałem ranny. Jak zostałem ranny, sanitariuszka opatrzyła mnie, tak jak mogła. Poleciała po drugiego, żeby drugiemu dać pomoc i już nie wróciła, bo została zastrzelona lub odłamkiem trafiona. Nie wiem, bo tam była kanonada, tam granaty wybuchały. Przerażony, przestraszony, jak zobaczyłem swoją krew, to kurczaki, chyba… Nie, nie zemdlałem. W każdym razie byłem zrozpaczony, bo pamiętałem wszystkie moje sprawy, bo bałem się, żebym [nie umarł]… Bo mówili: „Ty uważaj. Ściśnij, żeby ci krew nie uszła”. No to ja to robiłem, żeby ta krew nie uszła. Ona [sanitariuszka] już nie wróciła, ale przyszli Niemcy za niedługo, esesmani. No i już żeśmy nie wrócili nigdzie. Ani do dowódcy, ani do nikogo, bo żeśmy byli pogonieni dalej, dalej. Coraz więcej Niemców, coraz więcej Niemców i coraz więcej ludzi, Polaków z różnych zgrupowań. To nas uratowało, że było nas coraz więcej. Nie rozstrzelali nas. Jako jeńcy wojenni byliśmy prowadzeni najpierw do Ożarowa… Dobrze mówię?
Tak, na piechotę.
- Czy pan zaobserwował, jak Warszawa wyglądała, jak wychodziliście?
Oglądałem się za siebie, to był dym, po prostu tak jakby ktoś podpalił jakiś kocioł. Olbrzymi dym za mną, jak już byłem poza terenem Warszawy. A po bokach, po jednej i po drugiej stronie, tak dużo było wojska niemieckiego i „ukraińskiego”, że oni stali na tych ulicach, mieli karabiny naszykowane do strzału, że nie było możliwości skręcić w prawo albo w lewo, żeby uciec. Tak byliśmy doprowadzeni do jakiejś miejscowości… Nie pamiętam teraz dokładnie, jak ona się nazywała, bo byłem zrozpaczony i przestraszony. Chciałem koniecznie, taką myśl miałem, bo szedłem w takim kierunku, że uważałem, że gdybym tam uciekł, to bym się dostał na Wawrzyszew do swojej mamy i mama by mnie na pewno dobrze opatrzyła. Ale nie, intuicja mi podpowiadała, że nie ma co, kurczaki, bo mnie zastrzelą i wcale nie dojdę.
- Jeszcze wrócimy do Powstania. Czy pan podczas Powstania brał udział w jakichś religijnych uroczystościach?
Była taka religijna uroczystość. Zbiorowy pochówek ludzi, którzy zginęli podczas działań wojennych, podczas działań powstańczych. Większość to byli ludzie, żołnierze Armii Krajowej, pseudożołnierze, bo byli to ludzie młodzi, którzy nie mieli żadnej broni, tacy jak ja, tak jak inni też, a byli żołnierzami. Ale byli też i cywile między nami, to wszystkich razem się chowało. Jak się dół kopało, jak był dół wykopany, to do tego dołu się wrzucało wszystkich: i cywilów, i żołnierzy.
- Trumny jakieś wtedy były?
Nie było żadnych trumien. Ten, który zginął, który już nie żył, który nie dawał żadnych oznak życia, wrzucany był do tego dołu, twarzą do dołu, górą, jak poleciał, tak leżał. Nikt na dół dalej nie wchodził i go nie przekręcał. Tak jak padł, tak tam leżał. To była zbiorowa mogiła. To było przed bankiem „Pod Orłami” na ulicy Jasnej. Ten bank jest do tej pory, stoi. Tam był skwerek i na tym skwerku właśnie była możliwość wykopania, bo nie było bruku tak jak teraz. Był skwerek i można było wykopać dużą jamę w ziemi. Tam właśnie rzucono wszystkich i przyszedł biskup, ten, którego widziałem w pomieszczeniach banku z tą lachą biskupią. No i były modły, on głośno się modlił i ci ludzie, którzy uczestniczyli przy pochówku tych ludzi, między innymi ja tam byłem, głośno odpowiadali. Dzisiaj nawet bym nie umiał odpowiedzieć, bo też jak byłem małym chłopcem, to moja mama mnie [nauczyła]. Służyłem do mszy jako ministrant, a teraz to już bym nie mógł służyć. Nadleciały sztukasy, niemieckie sztukasy, które w innych miejscach jak nadlatywały i jak widzieli większe zgrupowanie, to z karabinów maszynowych strzelali. Tu, w tym przypadku my żeśmy uciekli pod mury, a biskup nie ruszył się. Stał z tą lachą i modlił się dalej nad tym grobem, nad tym rowem z tymi nieżyjącymi ludźmi. Dwukrotnie tak przeleciały te sztukasy nad [nami]… Czyli wiedzieli, że jest już jakieś zgrupowanie, czyli ktoś dał znać, jakiś strzelec wyborowy, który widział to zgrupowanie, dużo ludzi, dał znać i przyleciały sztukasy. Albo robili zdjęcia, albo zobaczyli, że to jest pochówek, bo biskupa zobaczyli z góry, tak że nie strzelali. Ten pochówek się odbył i rozeszliśmy się tam, gdzie mieliśmy. Każdy miał swoje zajęcie. Jeśli chodzi o tą religijną… To była jedna, jedyna przy której uczestniczyłem.
- Piętnastego sierpnia na święcie żołnierza nie był pan nigdzie na uroczystości?
Nie byłem, nikt mi nie mówił o takich uroczystościach, nikt mi nie powiedział, że mam być, bo tam się robiło wszystko na rozkaz. Nie można było samemu pójść dokądś na jakąś uroczystość czy do jakiegoś kościoła. Jeśli się odchodziło, jeśli się szło na przykład do kolegi do szpitala, to trzeba było powiedzieć, że: „Idę do kolegi do szpitala” – i do którego szpitala, bo tych szpitali to były dwa czy trzy chyba.
- Do swojej babci pan na jakieś przepustki chodził? Miał pan wolny czas?
Do swojej babci… Jak byłem, jak się rozstałem z babcią i drugi raz poszedłem, bo kawał mięsa końskiego babci zaniosłem, tak więcej się z nią już nie widziałem, bo babcia roztrzęsiona na mnie nakrzyczała, że nie dałem znać, że poszedłem i jej nie powiedziałem o tym. Już więcej nie poszedłem, bo i nie miałem okazji. Było tak dużo zajęć, że nie można było do tej babci chodzić. A babcia była rozeźlona na mnie i w związku z tym już do babci nie chodziłem.
- Czy w pana plutonie była przyjazna atmosfera? Czy pan się z kimś zaprzyjaźnił? Stracił pan kolegów czy pan zyskał nowych?
Nie, nie było czasu, bo ci nowi, którzy byli, to byli z różnych stron. W naszym oddziale byli ludzie nawet z daleka, nie z okolic Warszawy, ale z daleka. Przypadkowo znalazło się w naszym oddziale aż trzech ludzi, którzy byli spod granicy rosyjskiej, ale byli w naszym oddziale. Bo oni mieli iść do innego zgrupowania, nie dotarli do swojego zgrupowania i zostali w naszym zgrupowaniu.
- Pan mówił o tych pogadankach politycznych. Bo teraz wiemy, że Korpus Bezpieczeństwa był jakoś politycznie określony. Czy wtedy rozmawialiście o polityce oprócz tych pogadanek, czy raczej nie?
Może teraz bym tego nie określił jako pogadanka, tylko jako informacja, bo żeśmy nie dyskutowali na ten temat, my żeśmy słuchali. Nie było takiego czegoś, że my żeśmy się wymądrzali czy poprawiali nawzajem, tylko wysłuchaliśmy tej prelekcji (bo można tak to nazwać) na temat naszej przyszłości, naszej wspaniałej Ojczyzny, która będzie obywatelska, która będzie…
- Dyskusji między wami na ten temat już nie było?
Nie było, bo ludzie usypiali nawet przy tej prelekcji, bo byli zmęczeni. Jeszcze inni nie mieli nic do powiedzenia, tak samo jak i ja nie miałem nic do powiedzenia. Tylko słuchałem. Byłem tylko przeszczęśliwy, to co wysłuchałem, że będę mógł pójść do szkoły oficerskiej.
- Rosjanie, którzy stali za Wisłą… Czy na ten temat ktoś coś mówił przy panu czy pan słyszał?
Tak, to żeśmy mówili na ten temat, że Rosjanie są za Wisłą i do nas nie mogą przyjść. A no nie mogą, bo przecież jest tak olbrzymi obstrzał. Niemcy mają zgrupowane tak duże siły na Wybrzeżu Kościuszkowskim, bo już i Elektrownia Warszawska na Powiślu padła, i mają tak olbrzymie siły zgromadzone, że Rosjanie zza Wisły… Dotarło do nas nawet, że tam Polacy stoją, że „kościuszkowcy”. To dotarło do naszych struktur obronnych, organizacyjnych, że tam są Polacy. Bo już byli na Powiślu pierwsi żołnierze, „kościuszkowcy”. Ale tak daleko to myśmy nie sięgali, tam nie można było pójść. Nie dostałem nigdy rozkazu od swoich przełożonych, żebym tam poszedł. Operowałem tylko w tych okolicach, o których mówiłem.
- Czy pan wiedział, co się dzieje w innych dzielnicach, o Starówce, o Woli?
O Starówce tak, dlatego że ze Starówki przychodzili ludzie kanałami do nas i z kanałów wychodzili. Proszę mi wierzyć, sam tułów wydobywali z tych kanałów, bo tułów człowieka wydobywali, a nie miał ani rąk, ani nóg. Dosłownie takiego widziałem człowieka, którego wydobywano z kanałów, ze Starówki. Nie miał w ogóle kończyn, w ogóle. Żył, chciał żyć. Mało, mówił: „My zwyciężymy”. Cieszył się, że my zwyciężymy. Tak było, to widziałem. Widziałem tych ludzi śmierdzących, wychodzących… W tym kale brudnych, wychodzących z włazów u nas na Śródmieściu. Żegnali się, klękali, całowali bruk. Zachowywali się jak nienormalni, tak to bym określił. Płakać się chciało, jak patrzyłem na tych ludzi. A śmierdziało niesamowicie od nich, bo oni w tym kale… Jak wyszli, to mieli dosyć. To widziałem tych ze Starówki. Na Starówce, jeśli już mówimy, to tam była też moja dalsza rodzina, tylko ze strony mojej mamy, która na Starówce mieszkała. Tylko jedna osoba przeżyła, bo wszyscy zginęli. Chociaż nie byli żołnierzami, byli cywilami, ale nikt nie przeżył. Na Świętojerskiej 10 mieszkali. Tam była żydowska fabryka firanek i wszystkich wymordowali, jak Niemcy weszli, dlatego że to było żydowskie.
W czasie Powstania Warszawskiego.
- Czy pan się zetknął z jakimiś gazetkami, czy pan radia słuchał w czasie Powstania?
Radio było z początku, była radiostacja nasza powstańcza, która nadawała audycje, a szczególnie o tym, że zwracamy się do rządu londyńskiego o pomoc, różnego rodzaju apele, które nasze dowództwo Powstania Warszawskiego słało do Londynu. Że my chcemy broni, my chcemy amunicji, my chcemy żywności, bo inaczej Powstanie Warszawskie upadnie. Ale to było już pod koniec Powstania Warszawskiego (w pierwszej połowie września), to już rzadko kiedy były nadawane jakieś komunikaty radiowe. Już nie słyszałem tych komunikatów radiowych ani zachłystywania się, że zwyciężymy. Od tego momentu, kiedy wcześniej byłem na jakiejś barykadzie i siedziałem z majorem, z autentycznym majorem, nie takim majorem, który dostał na przykład awans w czasie działań powstańczych, tylko z 1939 roku, siedział z nami na barykadzie, bo był dowódcą tej barykady. […] On poczęstował mnie papierosem. Byłem tak zaszczycony, że mnie pan major poczęstował papierosem. Wziąłem tego papierosa, zachłysnąłem się, ale paliłem, kurczaki. A co? No co, jak oni wszyscy palą, to ja nie będę palił? Proszę mi wierzyć, zaczęło się to palenie już od tego papierosa. Jak byłem do Niemiec wywieziony, to papierosy paliłem i sobie radziłem, bo kradłem papierosy, jak byłem w Niemczech. Jak byłem w Niemczech i kradłem papierosy i dlaczego, to opowiem może trochę później.
- Dobrze, a ten major, co takiego powiedział?
Powiedział, że kończy się nasze wojowanie, nasza wojaczka się kończy. Przykro mu, ale znów pójdziemy do niewoli. Tak powiedział. Takie były jego słowa. Był zrozpaczony. Był to człowiek, który chyba miał swoje dzieci. Ręce mu się trzęsły, był tak podekscytowany, że jak palił tego papierosa, to mu broda latała, tak jakby mu się coś złego działo. Ale jeszcze w tym czasie się nic nie działo, tylko widocznie jakieś myśli mu przyszły do głowy. Teraz tak myślę, że tak się zachowywał, a nie inaczej. Że tak się zachowywał, że nie patrzył, kogo częstuje papierosem, że dzieciaka częstuje papierosem. Tak to myślę, ale od tego momentu, kiedy mnie poczęstował papierosem, zacząłem papierosy palić i paliłem ho, ho, ho. Dopiero nie palę dwadzieścia pięć lat…
- Czy pan słyszał, że na Złotej, w kinie „Palladium” wyświetlano filmy?
Nie słyszałem, że wyświetlano w czasie Powstania Warszawskiego, a moje nogi tam nie dotarły. A mało nie dotarły – nie dostaliśmy takiego zezwolenia, żeby tam w ogóle pójść, bo to było niemożliwe.
- Wróćmy teraz do tego momentu, kiedy pan idzie do Ożarowa. Potem pan się znalazł w tym Ożarowie i co dalej? Skąd wiedzieliście, że jesteście oficjalnie przez Niemców uznani za jeńców?
Bo byliśmy przeważnie wszyscy z opaskami albo pozdzierali nam opaski niektórzy Niemcy, oni sami i deptali. Moją opaskę zerwał mi Niemiec, ten który wyciągnął mnie z barykady… Zerwał mi tą opaskę z rękawa, może miał dwadzieścia cztery, może dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Esesman, bo miał SS, ale Niemiec, nie „własowiec”, bo oni mieli całkiem inne mundury. Od razu widać go było… A jak się odezwał, to było słychać, że on nie jest Niemcem, bo słowiańska gwara. Tak żeśmy doszli do Pruszkowa. W Pruszkowie organizacja RGO…
- To w Ożarowie czy w Pruszkowie?
W Pruszkowie. Doszliśmy do Ożarowa, tam było tak dużo ludzi, że nie mieli gdzie nas przyjąć, i Niemcy poprowadzili nas do Pruszkowa, bo w Ożarowie było tak dużo ludzi. Nie było miejsca dla nas. W Pruszkowie panie z RGO z czerwonym krzyżem. Wyciągnęła mnie [taka] pani i właśnie ona mnie opatrzyła znów, bo widziała, że jest tutaj coś nie w porządku. Zrobiła po swojemu i ulżyło mi, bo zaczęło tam coś dolegać, szczypało. Źle było, źle się czułem. Poprawiła mi to wszystko. Jak mnie wyciągnęła, to już mnie nie puściła do tej mojej grupy, a ja chciałem do tej grupy, bo tam się już zaprzyjaźniłem z ludźmi. Bo przecież jak się siedziało na tej barykadzie, to się już człowiek zaprzyjaźnił przez tych kilka chwil, no i wzajemnie żeśmy sobie pomagali. Dlatego tam chciałem, a ona: „Co mi tutaj! Siedź tutaj! Jak ci mówię, że tu masz siedzieć, to masz siedzieć!”. Myślę sobie: „Tych dowódców co niemiara się rodzi po drodze”. Ale myślę sobie: „Starsza, trzeba słuchać”. No i posłuchałem jej. Dobrze na tym wyszedłem, bo do innej grupy [trafiłem]… Nie mogła mnie wycofać w ogóle, do innej grupy mnie dołączyła, też dzięki temu, że tej opaski nie miałem. Z tą inną grupą znalazłem się na terenie Niemiec w Breslau, we Wrocławiu.
Byłem w tym Breslau chyba trzy dni. Było zgrupowanie, dużo ludzi było. Już nikt nie miał żadnej opaski, bo już wszystkie opaski były pościągane. Niemcy, Hitlerjugend pluło.
Polnische, schweine. Pluli na nas, jak żeśmy szli szpalerami za te druty. Nie zmieściłem się do baraku, spałem na zewnątrz. To był październik, chyba 3 października… Nie wiem, Trzeciego, czwartego października to było. Jak już we Wrocławiu byłem… Kto pierwszy, ten lepszy. To tak mogłem sobie obrócić i trzy razy mogłem jeść. Ale później ktoś ze starszych powiedział: „Ty słuchaj, oni wiedzą, ile tutaj ludzi mają. Ty zjesz za dwóch, a ten ktoś na końcu nie będzie miał co zjeść”. No i przyhamowałem. No tak, bo on miał rację. Zrozumiałem, co do mnie mówi. No i już nie biegałem, a dwa razy obróciłem. Mogłem jeszcze trzeci obrócić. Między tymi ogrodzeniami były druty z jednej i z drugiej strony i mogłem tak sobie trzy razy polecieć i zjeść te porcje, te racje, które oni wydawali. No ale ktoś mi na to zwrócił uwagę i zrozumiałem, o co chodzi. Już więcej nie poszedłem. Ale znów może szczęście w nieszczęściu. Nie mieli miejsca dla nas. W wagony nas załadowali i zawieźli nas do Berlina. Chciałem widzieć Berlin i widziałem Berlin. Tak, do Berlina. Ale to się nie nazywał Berlin tylko Spandau West, koszary SS, które były puste. Nie było tam esesmanów, ale koszary zostały po esesmanach i tam nas wszystkich władowali. Siedzieli tak różni ludzie, i kobiety, i dzieci… No różni ludzie.
- Czyli nie był pan najmłodszy?
Nie byłem najmłodszy. Różni ludzie. Przyjechali Niemcy bryczkami, nie bryczkami, samochodami, ale i bryczkami. Siedzieliśmy tam, nie wiem, tydzień może. Karmiono nas, nawet nieźle, tak w Powstaniu Warszawskim nie było, tam było o wiele lepiej. No i po tych kilku dniach, kilkunastu dniach ci Niemcy przyjechali i nas kupowali. Ktoś kupił mnie, [to znaczy] nie mnie, tylko grupę, bo nie ja jeden tam byłem, tylko nas grupę kupił do fabryki czołgów. Trafiłem do fabryki czołgów i miałem produkować czołgi na siebie, na Polaków. Trafiłem do Falkensee. W Falkensee była fabryka czołgów: „Tygrysów” i „Lampartów”. Jedna taśma „Tygrysy”, druga taśma „Lamparty”. Ale dalej… Zakwaterowano nas na łóżkach piętrowych. Sami Polacy. Kazano mi na ostatnim piętrze, chyba na trzecim albo na czwartym… Na trzecim piętrze, tam miałem [spanie]… Bo byłem najlżejszy, najsprytniejszy i na tym trzecim piętrze… Ale byłem wysoki. Wtedy znów byłem najmłodszy, w tym społeczeństwie, w tej fabryce czołgów. Byłem tam kilka dni i nie mieli dla mnie zajęcia, bo byłem za młody. Widzieli po mnie, że nie mieli dla mnie… Lub chcieli się mnie pozbyć stamtąd. Albo jedno, albo drugie. Przyjechał po mnie jakiś człowiek, który powiedział do mnie: „No dawaj tutaj, chodź tutaj!”. Po polsku, kurczaki, ale taki zgrubiały ten polski, że nie wiem jak. Nie słyszałem takiego polskiego języka. No i zabrał mnie do samochodu osobowego (ten samochód nazywał się dekawka) i zawiózł mnie do fabryki pocisków. Tam już nie było takich hal fabrycznych, tylko były baraki. Bo tu, gdzie były łóżka piętrowe, to była hala fabryczna i w tej hali fabrycznej było ogrzewanie i tak dalej, a tu były baraki. Tych baraków mnóstwo, od cholery, bo to była już fabryka pocisków, dwadzieścia pięć kilometrów w kwadracie. Proszę sobie wyobrazić, jaki to obszar olbrzymi, ile tam ludzi było, różnej narodowości. Od pocisku takiej „berty”, olbrzymiego pocisku, do pistoletowego, do pistoletu.
- Pan te pociski dobrze znał?
Nie, nie znałem. Nie znałem takich wielkich. Słyszałem tylko, jak takie pociski padały u nas w Warszawie, takie z kolejowej „berty”, a taki mały jak świstał. Ale nie znałem dobrze, bo go nie widziałem. Tam właśnie, w Falkensee zacząłem pracę. Wywoziłem wióry spod maszyn, bo tam pracowały panie, wcześniej przywiezione do tej fabryki w Falkensee, nasze panie, Polki, które handlowały w Warszawie pod Żelazną Bramą pończochami, śledziami, nie wiem czym jeszcze. W każdym razie handlarki. Młode kobiety i starsze kobiety. Pracowały przy tych maszynach, produkowały pociski. A ja spod tych maszyn wywoziłem wióry, urobek, to co tam spadało z tej maszyny, co obrabiała. Brałem haczykiem te wióry, ładowałem na taczkę i wywoziłem na zewnątrz, na hałdę, bo to było znów do wykorzystania, do przetopu to szło, te wióry, ten urobek.
- Co pan czuł, jak pan wiedział, że pomaga produkować pociski?
Już wtedy nic nie czułem. To, co kazano mi robić, to robiłem. Mało tego, byłem już szczęśliwy, że jestem, że mam swoje łóżko, że jestem w baraku, że mam pracę, że mam co jeść. Więc nie było jakichś takich przemyśleń, że produkuję [broń na Polaków]. Nie ja sam jeden, mnóstwo. Ale mało tego. Było tam towarzystwo międzynarodowe. Byli Jugosłowianie, Serbów najwięcej było, ale byli i Anglicy, i Francuzi polskiego pochodzenia. Kurczaki, jak rany, z dziećmi byli ludzie polskiego pochodzenia z Francji, rzekomo francuscy komuniści polskiego pochodzenia. Tak że był tam taki duży
lager, tak dużo baraków. Oczywiście były te baraki w jakiś sposób posortowane, gdzie byli Polacy, gdzie byli Francuzi i tak dalej, gdzie byli Rosjanie. A Rosjan i Ukraińców co niemiara. Oni mieli własną stołówkę i z przeterminowanych już produktów robiono pożywienie. Z robakami, z glizdami jedli i tak dalej. Tak było naprawdę. A my mieliśmy o tyle lepiej, lepszą stołówkę, bo jedliśmy razem z Niemcami, tylko mieliśmy mniejsze racje żywnościowe, jeśli chodzi o Polaków, Belgów i tak dalej. Tam różna narodowość była.
- Można było się komunikować między tymi grupami jakoś?
Można było się komunikować, tylko że na terenie pracy. Na terenie spoczynku nie, bo te baraki były podzielone i tam przejścia nie było. Był inny
Lagerührer i pilnował, żeby takiej komunikacji między tymi narodowościami nie było.
- Czy pan pamięta Boże Narodzenie tam?
Pamiętam, Niemki mi urządziły Boże Narodzenie.
Und Adam, und Heba, und Hela Hande hoch. Heili, Heilo. Prezent dostałem, bo u nich się obchodziło Boże Narodzenie takie jak u nas z prezentem. Dostałem lody, jedno jabłko, dwa jabłka nawet.
Tak, Niemki zrobiły. Ale powiem dlaczego. Wcześniej, jak było Boże Narodzenie, to była tam stołówka. Wszędzie tych stołówek było mnóstwo zresztą. Akurat tu, bo ta podziemna fabryka, taka duża, to miała kilkanaście kuchni i kilkanaście stołówek. Gdzieś daleko to nie byłem, byłem tu, gdzie kazano mi być. Umarł ten człowiek, który rządził tymi produktami w kuchni, no i że szybko się uczyłem niemieckiego, widocznie ten Niemiec, któremu podlegałem (znów wywoziłem te wióry spod maszyn, bo taka sama praca), widocznie powiedział, że jestem taki dobry chłopiec czy coś takiego, i mnie zareklamował. Poszedłem do tej pracy, szybko się uczyłem niemieckiego, a to był Ślązak albo poznaniak, bo po polsku umiał, rozumiał i tak dalej. Przyszedł ten
Herr Hejma, taki wielki Niemiec, kurczaki. Dwa pistolety nosił, z przodu i z tyłu, strzelał do ludzi jak do kaczek na terenie fabryki.
- Widział pan, jak on strzelał?
O tak, oczywiście. Każdy się go bał. Na baczność stanąłem przed nim i zaczął mnie pytać, co tu robię. Powiedziałem do niego, że:
Nicht verstehen. Bo nie rozumiałem, co on do mnie szybko mówił. Skrzywił się, zawołał takiego chłopaka, który jechał na wózku akumulatorowym. Do niego przyszedł, przybiegł, bo zatrzymał…
- Ten Niemiec zawołał jakiegoś tłumacza?
Tak, zawołał tłumacza, chłopca, który tam już trzy lata był, był z miasta Łodzi i jechał wózkiem akumulatorowym, rozwoził tym wózkiem akumulatorowym różnego rodzaju części po tych fabrykach, po tych halach fabrycznych. On zostawił ten wózek akumulatorowy, biegiem do niego przyszedł, stanął na baczność i zameldował mu się, że go słucha:
Mein Herr Führer. Zapytał się mnie ten chłopak, co tutaj robię. Mówię: „Przywieźli mnie”. – „A skąd?” – „Z Warszawy”. – „Uuu!” To on się skrzywił, że:
Die polnisch Bandit. Mówi, że jestem polski bandyta. Ten Niemiec, ten wielki, który strzelał do ludzi. Zapytał się, gdzie jest moja rodzina, bo tam byli całymi rodzinami. A ja powiedziałem, że mój ojciec to jest już trzy lata, skłamałem, że mój ojciec trzy lata tu pracuje w Niemczech. Taka błyskawiczna myśl mi przyszła do głowy.
Ist gut – to jest dobrze, bo trzy lata mój ojciec pracuje w Rzeszy. Powiedział:
Kleine – czyli mały –
morgen früh, Arbeit [in der] Küche – pójdziesz jutro rano pracować do kuchni. Powiedziałem mu:
Danke schön, mein Herr. Dziękuję, mój panie. To się podobało. Tacy byli wszyscy usłużni, tak wszyscy się do niego zwracali i on był wtedy zadowolony. Nie robił wtedy nikomu krzywdy. Strzelał tylko do tych, którzy się obijali, gdzieś się chowali, wychodzili z fabryki, chodzili i papierosy palili i to mu się nie podobało. Skąd te papierosy mieli? Strzelał do celu i zabijał. Tak było, widziałem. Ale mało. To nie wszystko. Było tak, że te panie spod Żelaznej Bramy były tak zmęczone, bo to była taśmowa praca. Nie zdążyła zrobić, a tu się taśma przesunęła, bo to cały czas taśma była automatycznie przesuwana i ona nie nadążyła… Tam było tak obliczone, że powinna nadążyć, tylko jak ona robiła to ślamazarnie, specjalnie, to było tak jak było. No a były też takie panie, że otwierały głowice takiej maszyny tokarskiej Hortona i wrzucały nóż skrawający. Wtedy to się wszystko rozwalało, te tryby i cała taśma stawała. To był sabotaż. Wtedy wyciągali… Była przygotowana taka, bo to już nie raz się zdarzało… Wyciągali szubienicę na kółkach i tą, która to zrobiła… Wszystkich zwoływano, bo i tak stanęło wszystko, trzeba było wymienić tryby i wieszano ją, a wszyscy musieli na to patrzeć. Takie rzeczy też widziałem na terenie tej fabryki.
Przyszedłem na drugi dzień z powrotem do pracy, którą robiłem, a on przecież kazał, żebym poszedł do kuchni. Jak mnie ten Niemiec zobaczył, ten który był na tej fabryce, to tak zbladł, za rękę mnie złapał i szybko zaprowadził do tej kuchni. No i w tej kuchni te Niemki były przeszczęśliwe, oglądały mnie, bo tak to nie widziały wcześniej widocznie takiego młodego dzieciaka z Warszawy, przecież bandytę warszawskiego. No i
waschen – żeby mnie umyć. Poszła ze mną i [mówi], żeby się rozebrać, a ja się wstydzę. A co tam, kurczaki, będę swoje genitalia pokazywał. Nie ma mowy. Nie dałem się rozebrać, ale nalegały, wreszcie rozebrałem się, ale musiały wyjść z tego pomieszczenia. Wszedłem tam i zacząłem się myć. Przyszła starsza Niemka i dopiero zaczęła mnie myć. Ogoliła mi głowę maszynką do gołej skóry. Wszystkie te rzeczy, które miałem, zabrała, wyrzuciła, spaliła. Jednego nie dałem, swetra, który mama mi robiła, w którym pojechałem ojca szukać. Taki robiony na drutach, nie taki ładny jak ten. I żałuję, że go nie dałem, bo w tym swetrze zalęgły się wszy, cholerne, wielkie. Ale to nic. W tych barakach piły nas niesamowicie pluskwy. Pluskiew było co niemiara. Kapały w nocy na człowieka, ale trudno, trzeba było przeżyć i to. Pluskiew ze sobą chyba żeśmy nie przywieźli. Wszy tak, ale pluskwy były już na miejscu, jak żeśmy przyjechali. Wtedy jak ten Holzinger umarł, ten magazynier, to po nim na kuchni dostałem tą posadę. Intendentki krzyczały:
Adam! Bitte ein Zucker! – Adam, dawaj worek cukru. I takie inne produkty, jajka, nie jajka i tak dalej. Nauczyłem się szybko tych produktów, jak one się nazywają, gdzie one stoją i spotkałem na samej górze papierosy „Mewy”, polskie „Mewy” w pudełkach blaszanych, aromatyzowane, pachnące, sto sztuk. Tak po trzy sztuki, po dwie sztuki, a tego mnóstwo było, wyciągałem i podpalałem. Niemka zobaczyła, że… […] Jej, skąd mam takie dobre papierosy? Rany koguta, wpadłem. Była to Niemka, ale czeskiego pochodzenia. Z Czech przyjechała, uciekała, tak jak od nas uciekali Niemcy przed Powstaniem Warszawskim, tak samo tam Niemcy uciekali z Czech do Reichu swojego. Po czesku ją słyszałem, to już mogłem się z nią dogadać szybciej. Szybko też się niemieckiego uczyłem, bo ona mi mówiła, jak to się nazywa po czesku, mówiła jak po niemiecku. Już wiedziałem, o co chodzi, no i szybciej się uczyłem języka niemieckiego dzięki niej. Z nią się tak zżyłem, z tą Betty Haisman. Pamiętam jej nazwisko, bo to [spory] okres czasu z jedną osobą się współpracowało. Nie tylko te rzeczy [robiłem]. Jak nie miałem co robić, to zawijałem, bo robili porcje na kolację dla ludzi, deputat tak zwany. W papierki zawijałem różne wędliny. Pięć deko czy dziesięć deko, nieważne. W każdym razie to był prowiant, bo kolację w domu się, na baraku…
- Ci robotnicy też dostawali wędliny?
Dostawali ci robotnicy. Właśnie zjadł obiad, wychodził ze stołówki, dostawał tę porcję, która mu się należała, ileś chleba i ten prowiant suchy na kolację. Wszyscy dostawali, nie tylko Polacy, ale ci, którzy się stołowali. Natomiast Niemcy nie, bo oni mieli już inne porcje żywnościowe w domu. Bo śniadanie jedli też u nas na stołówkach, to samo co i my. Tak wyglądała sprawa, jeśli chodzi o pracę.
A później żeśmy się dziwili, bo nie było nalotów. Tak mówili, że takie naloty są. A te Falkensee było tylko trzydzieści kilometrów od Berlina, tylko. Więc, że takie są naloty na Berlin, że… A tu żadnych nalotów nie było. Wreszcie na Boże Narodzenie właśnie przyleciała eskadra, oświetlili, kurczaki, ten Berlin, nie tylko Berlin, ale u nas te nasze baraki i zaczął się
Fliegeralarm, później alarm. Przygotowanie do alarmu, później alarm i niesamowita kanonada. Te baraki zupełnie tańczyły. Trzęsły się, kurczaki, w posadach, dlatego że to były tak zwane „luftminy”. Pęd powietrza jak zastał kogoś na otwartym powietrzu, na otwartej przestrzeni, to tak był duży, że wnętrzności człowiekowi wewnątrz obrywało. To proszę sobie wyobrazić, jak to wszystkowyglądało. Ta fabryka miała kilkanaście kominów i od tych kominów była rozciągnięta siatka maskująca, że pod spodem pociągi jeździły, nie było z lotu ptaka widać, że to jest las, zalesione, a to była fabryka. Ale wywiad wiedział. Ale nie rzucali na fabrykę pocisków, tylko w pole rzucali te bomby, „luftminy” i tak dalej. A dlaczego? Dlatego że w tych polach, nad tym jeziorem, bo tam jeszcze sztuczne jezioro było, była prochownia, był proch, którym później te pociski były uzbrajane. Dlatego my żeśmy się dziwili, dlaczego oni walą bomby w te pola. A to dlatego. No, dopiero właśnie były te naloty coraz częstsze. Najpierw były amerykańskie rano, po południu, jak już Amerykanie skończyli, to były angielskie, a wieczorem były rosyjskie. Na noc przylatywali Rosjanie. Gwiazdę z tych kukuruźników układali, dosłownie czerwona gwiazda leciała na niebie, oświetlona. Niemcy walili do tej gwiazdy jak cholera, ale jakoś ta gwiazda się nie rozlatywała. Nie wiem, jak oni to robili, nie mam pojęcia. W każdym razie takie były zjawiska.
- Do kiedy pan był w tym obozie?
Pod koniec kwietnia.
Lagerführer już nie przyszedł do pracy, zostawili nas na pastwę losu. Wszyscy uciekli pod Amerykanów, bo bali się Rosjan. A mało, wcześniej jeszcze kazali nam sprzątać maszyny, sprzątać obejścia, bo dla
Rusland zostawiają wszystko. Czyścić kazali nam maszyny, oliwić maszyny. Taka jest prawda, przeżyłem to, wiem, co mówię. Nic nie blefuję, tak naprawdę było. Bo oni to wszystko zostawiają dla
Rusland, a sami później uciekli, nie było ani jednego. Wszystkie Niemki, które pracowały na stołówce, wszyscy
Lagerführerowie, wszyscy Niemcy wcześniej uciekli. Kiedy żeśmy się zorientowali na drugi dzień, na trzeci dzień, że nie ma nikogo, to i my żeśmy zaczęli jechać tymi wózkami akumulatorowymi.
Na zachód. Zaczęliśmy na zachód jechać i żeśmy dojechali tak do miasta Nauen. W Nauen już nas zastała, kurczaki, polska armia. Bo oni okrążyli i z tamtej strony już szli, od Łaby już szli na Berlin.
- Polska armia, ta, która z radziecką szła?
Tak, ta która z radziecką szła. Polscy żołnierze.
- Jakie to było spotkanie z tymi żołnierzami, jak to wyglądało?
Zmęczeni ludzie, mówiący po polsku, ale nieraz nie można go było zrozumieć. Mówiliśmy, że jesteśmy Polakami, że jesteśmy z Warszawy. A Rosjanie niektórzy mówili, że oni byli w Warszawie, przepraszam za wyrażenie:
Rozpizdzili bieri germańskie. Ujezżaj do Warszawy. To taka była rozmowa z nimi. On widział, ja też widziałem, że nie ma Warszawy, tylko on tego nie rozumiał. Trudno byłoby jemu to tłumaczyć. Tak skończyła się „bajka” II wojny światowej. Ale euforia, kiedy był już koniec naprawdę, kiedy było zawieszenie broni, to wcześniej już Rosjanie… Niewolników rosyjskich, bo tam było dużo tych… Osobno ogrodzili, nas puścili wolno, że możemy iść wolno, a tych swoich nie puścili. Obozy zrobili tym Rosjanom i Rosjankom. Dokąd ich zabrali? Co z nimi zrobili? Nie umiem powiedzieć. W każdym razie nie byli puszczeni.
Tak, mogłem, ja i inne narodowości…
- W jaki sposób się pan wydostał stamtąd i dotarł do Warszawy? Dokąd pan wrócił?
Dokąd? A dokąd pszczoła wraca? Do swojego ula. Tak samo i my wszyscy wracaliśmy, skąd żeśmy przyszli. Najpierw to żeśmy się skrzyknęli znów, z tych baraków, gdzie żeśmy się poznali, żeśmy się w jakiś sposób dobrali. Młodzież przeważnie i starsi byli między nami. Jedna była tylko kobieta, która była starsza, matka. Nie pamiętam już, jak oni się nazywali. W każdym razie mieszkaliśmy jakiś okres czasu w willi poniemieckiej, bo już nie było Niemców. Niemcy z tego całego terenu wokół uciekli na zachód. Było wyludnione. Tam, gdzie przyszły wojska rosyjskie i polskie, bo polskie najpierw było, dopiero później Polaków zluzowali Rosjanie… Bo to polskie wojsko weszło najpierw, wyzwolili nas Polacy, kościuszkowcy i młodzi ludzie, znów szesnastoletni, siedemnastoletni, byli w wojsku polskim… Mówi tak do mnie: „Ty, fryc”. Ja mówię: „Ty jesteś fryc, a nie ja fryc”. – „A co ty, w Germanii jesteś?” Pyta się mnie ten żołnierz, Polak, że [skoro] jestem w Germanii, to jestem fryc. Mówię: „Nie jestem fryc, bo jestem Polakiem z Warszawy. A ty nawet źle po polsku mówisz”. To się zdenerwował. Miał w jednym ręku masło, a w drugim kawał chleba, to mówi do mnie:
Na. A ja mówię: „Ja nie chcę”. Bo on mi daje jedzenie. Mówię: „Ja nie chcę, ja nie jestem głodny”. Ale miałem rower, a on mówi:
No to na, a dawaj wielasipied. Mówię: „To jest rower, a nie
wielasipied”. On po rosyjsku, rower chciał ode mnie za to, że daje mi jedzenie. Takie były też spostrzeżenia moje, takie przeżycia były, które opowiadam, ale były. No i wtedy przyszedł taki dzień, że było to zawieszenie… Nie zawieszenie, koniec wojny. No i wtedy była euforia, była strzelanina, niesamowita kanonada. Ci Rosjanie wszyscy strzelali, którzy mieli broń. Ale mieli broń tylko ci frontowi ludzie i między innymi ten, którzy mnie częstował tym masłem. Takie pistolecisko miał w opakowaniu drewnianym, wielki nagan, taki jak on wielki, a on miał szesnaście lat. Tacy ludzie byli po jednej i po drugiej stronie. Ale Polakami się wysługiwano, tymi kościuszkowcami, którzy szli i dzięki temu przeżyli. Bo na tej Syberii… Byłem z moją żoną już jako wycieczka, widziałem, jak to wygląda. […]
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Chyba w sierpniu lub we wrześniu 1945 roku.
- Czemu tak długo to trwało?
Bo żeśmy chcieli się nacieszyć tym, że na tamtych terenach jesteśmy. Nikt nam… Sami żeśmy się starali o swoje wyżywienie. Chodziliśmy i otwieraliśmy różnego rodzaju wille, które były pozamykane lub były otworem. Żeśmy szukali Bóg wie czego, nie wiem, czego żeśmy szukali, ale żeśmy szukali. Doradzali nam niektórzy, a szczególnie jeden z Żydów mi doradzał: „Ty Adam, ty nie bierz…”. Dosłownie Żyd, przedstawił się, że on jest pochodzenia żydowskiego.
- Skąd on się wziął? To był żołnierz?
Tak, to był żołnierz. Że: „Nie bierz nic dobrego ze sobą stąd, bo i tak ci zabiorą po drodze, zanim dojedziesz do Warszawy. No i w związku z tym weź na przykład igły”. Mówię: „A po co igły?”. – „A jak pójdziesz na bazar w Warszawie – człowiek, który umiał myśleć, wiedział, że bazary są wszędzie – to sprzedaż po złotówce. Ile będziesz miał tysięcy złotych? No jak złotówkę za igłę weźmiesz, a weźmiesz kilka tysięcy igieł?” Bo tu była fabryka igieł. Nie posłuchałem go, szukałem złota, szukałem różnych rzeczy, których nie znalazłem. Szukałem marek, bo marki cały czas były nadal aktualne. Ale nic z tych rzeczy. W każdym razie dlaczego byliśmy tak długo? Nie było możliwości, nie było podwody. A mało, wreszcie znaleźliśmy u jakiegoś człowieka, Niemca, konia i żeśmy mu zabrali. Drugiego konia żeśmy znaleźli na pastwisku, który był ranny. A tych rannych koni było co niemiara na takiej polanie, które już wyżarły… Niektóre nie mogły chodzić, to wyżarły wokół siebie. Nie mogły powstać, bo były [ranne]… Ale nikt ich nie dobijał, one się tak męczyły. A myśmy jednego konia spod siodła, no to ja go sobie… Nie wiedziałem, że on jest spod siodła, myślałem, że on jest do pociągu i żeśmy do bryczki go zaprzęgli, naładowaliśmy to, co nam się podobało stamtąd zabrać, i mieliśmy jechać do Warszawy. Jak pociągnął, to otworzyła mu się rana, bo tak to zabliźniła mu się i mnóstwo tej nieczystości wypadło, ropa taka z tego zadka końskiego, łącznie z takim żelastwem, z jakimś odłamkiem czy pociskiem. No i później służył nam. Dojechaliśmy z tym koniem i z tą bryczką aż do Odry i na Odrze Rosjanie nam zabrali konia, bo to rosyjski koń. Rzeczywiście był rosyjski koń, miał gwiazdę wytopioną na kopycie jednym, drugim. Była to
ruska łoszadź i musieliśmy oddać. Poprzecinali nam sznury, na tej bryczce wszystko zostało.
- Czyli zabrali wszystko, co mieliście.
Zabrali, tak. Tylko coś wziąłem, taki plecak ze sobą, najpotrzebniejsze rzeczy, ręcznik, mydło, coś jeszcze, coś takiego… […] W pociąg nas załadowali, dojechaliśmy do Sierpca i z Sierpca znów czekaliśmy cztery czy pięć dni na bocznicy, kiedy znów podczepił się parowóz i przywiózł nas do Warszawy.
- Czy pan przez ten cały czas miał jakieś wiadomości od rodziny?
Nie miałem żadnych. No bo jak? Nie, nie było możliwości, żeby była jakakolwiek wiadomość. Dopiero jak dojechałem do Warszawy, to zacząłem szukać swojej rodziny. Pojechałem na Żelazną 33 – nie ma nikogo.
Zburzony, ale stał. Tylko że poszedłem do piwnicy, bo wiedziałem, że w piwnicy żeśmy zakopywali coś, to wszystko było rozbabrane, a więc nie było ludzi. Dom stał, tylko w tym domu nie ma nikogo, bo wszystko wypalone. Tak że Niemcy jak odchodzili, to palili wszystko. Pojechałem na Bielany, na Wawrzyszew, mamy nie ma. Ale w tym mieszkaniu, w którym byliśmy, w tym domu, w którym byliśmy, powiedziała ta pani, która tam mieszkała, teraz jak przyjechałem, że moja mama jest na Okęciu. No to łubudu na Okęcie. Na piechotę się wszędzie chodziło. Trafiłem, nie zapomniałem drogi, no i znalazłem swoją mamę z młodszym rodzeństwem. Żeśmy się wszyscy pobeczeli niesamowicie. Była radość ze łzami, bo żeśmy się spotkali. Moja mama nie liczyła na to, że będę żył, bo już wiedziała wcześniej, bo spotkała się z babcią, że mój ojciec nie żyje, więc nie liczyła na to, że ja mogę żyć. Bo babcia nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Nie zameldowałem się jej, że już mnie nie ma w Warszawie. Niemcy nie pozwolili. Tak wyglądała sprawa, jeśli chodzi o powrót do Warszawy. A później, po wojnie, to losy się układały tak, że można było zdobyć wykształcenie, jak ktoś chciał i miał takie możliwości, naprawdę można było. Bo ta władza ludowa w tamtym czasie zadbała o to. Były żłobki, przedszkola, a w tamtym czasie Polak Polaka bił laską. A teraz jedenastego, tego roku, też Polak Polaka bił. Nic się nie zmieniło przez siedemdziesiąt lat.
- Ale czy te pogadanki, które pan słyszał, czy to tak wyglądało, jak ta kobieta wtedy opowiadała?
O, właśnie. Właśnie tak nie wyglądało. Zrobiło się, co się zrobiło. Tak jakby była bajka i prysła bajka, nie ma bajki.
- Pan musiał bardzo szybko dorosnąć, pan został sam, pan walczył o swoje życie też. Jak później taki dorosły dwunastolatek wraca do szkoły? Czy łatwo było usiąść w szkolnej ławce?
Nie było łatwo. Do szkoły wieczorowej chodziłem. Pracowałem i do szkoły wieczorowej chodziłem. Musiałem zarobić i musiałem się uczyć, więc nie było łatwo. A mało tego, muszę powiedzieć, że poznałem taką piękną dziewczynę (jak tam stoi w przedpokoju) i mając siedemnaście lat, ożeniłem się z nią. Ona też jest siedemnastolatka. Tak zawiązaliśmy rodzinę, szczęśliwą rodzinę, mamy dzieci. Mama pojechała teraz z córką, jak rwała zęby, żeby być przy niej, bo tak żeśmy się nawzajem wychowali.
- Jeszcze jedno pytanie o to, czy pan kiedykolwiek miał nieprzyjemności z tego powodu, że pan walczył w Powstaniu?
Nie miałem, nie dałem nikomu powodu. Nawet jak widziałem, że za dużo powiedziałem, bo tak było na wojskowej komisji lekarskiej, bo do wojska przecież musiałem pójść. Byłem w wojsku. Za dużo powiedziałem, to później się szybko ulotniłem, żeby ten ktoś mnie nie znalazł. Ulotniłem się i okazało się, że gdybym może trafił, bo to był człowiek nasz, który też walczył w Powstaniu Warszawskim. Ale jednocześnie skończył szkołę oficerską i był oficerem, który pomagał ludziom, którzy przyjechali. Ale uciekłem, bo nie wierzyłem już jemu. Ale nie wiedziałem, że to jest on. Wiedziałem, że on coś wie, wyczułem. Bo jak się już ktoś pyta o zgrupowanie i o tym zgrupowaniu powiedziałem, to musiałem szybko uciekać, bo on mówił, że zna ludzi z tego zgrupowania. Nie wierzyłem, bo myślę sobie: „Już trafię, kurczaki, tam gdzie nie powinienem trafić, do batalionów roboczych, do kopalni albo do innych”.
- Słyszał pan, że takie rzeczy się dzieją?
Oczywiście, słyszałem. Nie miałem styczności z tymi ludźmi, ale słyszałem. Mało, tak to było nagminne, tak dużo tych ludzi było, pracowało, a szczególnie ci ludzie byli też prześladowani, ci Ślązacy, ci poznaniacy, niedowierzano im, a oni byli Bogu ducha winni, bo oni byli tak samo prześladowani, a jeszcze bardziej, bo byli i przez nas, i przez Niemców.
- Jak teraz po latach pan ocenia tą decyzję o wywołaniu Powstania?
Negatywnie, naprawdę negatywnie. Teraz jestem dorosłym człowiekiem. Jeśli nie zgromadzono należytych możliwości, żeby [zabezpieczyć] tą ludność cywilną, która została, jeśli swojego żołnierza nawet nie [chronili]… To nie jest tłumaczenie, że to miało być trzy dni, ani nawet tydzień. No to co? To trzeba było na ten tydzień zabezpieczyć tą ludność cywilną. A mało, naprawdę z pistoletem, ale żeby każdy miał pistolet, to by może jeszcze sam sobie życie odbierał, ale nie miał każdy. Z czym na te czołgi? Z czym, jeśli nie było zaplecza technicznego? Z czym, jeśli miało się wroga, który też zdradził? Mam na myśli armię wschodnią. Ja bym takiej decyzji w życiu nie podjął.
Warszawa, 12 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek