Mieszkałem na ulicy Chmielnej, między Miedzianą a Żelazną 83, w miejscu, w którym od strony wykopów linii średnicowej pobudowano dworzec pocztowy. Zacząłem chodzić do szkoły w roku 1938, na ulicę Miedzianą, szkoła [numer] 26, która ocalała zawieruchę wojskową, w tej chwili jest rozbudowana i wejście ma od Twardej. Istnieje w dalszym ciągu. Wtedy się wchodziło od podwórka, od Miedzianej 8. Rodzeństwo mam – w tej chwili pięcioro młodszego rodzeństwa, jeden brat już nie żyje. Byłem najstarszy z rodzeństwa. Ojciec mój był garbarzem futerkowym, pracował w firmie „Howańczak”, na warunki przedwojenne bardzo dobrze zarabiał, więc niezamożnie, ale nieźle nam się powodziło, mimo że był robotnikiem. Miał złote ręce do pracy, był bardzo ceniony. Później żeśmy się przeprowadzili na Pańską 114, to był drugi dom od rogu Towarowej, i tu przeżyłem oblężenie 1939 roku. Ojciec zaraz poszedł z mobilizacji na wojnę, więc zostałem tylko ja, rodzeństwo i mama. Myśmy 31 sierpnia po południu wrócili z wakacji, a rano, zamiast iść do szkoły… Wybuchła wojna. Zaczęło się paskudnie. Ojciec za dwa dni dostał wezwanie do mobilizacji i wrócił dopiero po przeszło dwóch miesiącach.
Pamiętam dobrze, bo otwarcie roku szkolnego miało być koło południa, tak że rano z mamą szedłem na plac Kazimierza. Obecnie tam stoi Dom Słowa [Polskiego]. To był handlowy plac, stała hala à la Hala Mirowska. Od ulicy Wroniej (bo Wronia przechodziła do Srebrnej i był zieleniak) szedłem na targ z mamą. Nagle syreny zawyły – alarm. Była służba porządkowa, OPLot się nazywała. Zapędzili nas do brany i mama zdenerwowana mówi: „Nie mają kiedy tych sztucznych ćwiczeń robić, tylko teraz, kiedy dzieci do szkoły idą!?”. – „To pani nie wie, że wojna?” Radio nastawione było w bramie u dozorcy, tłum ludzi. Pierwszy komunikat – Gdynia bombardowana. To pamiętam, a nie miałem pojęcia jeszcze, jak wygląda bombardowanie. Było trochę tragicznie, bo w domu było półtora kilo mąki, żadnych zapasów. Nikt nie przewidział, nie ma mowy. Jak moja mama przeżywała wojnę 1920 roku, to miała dziesięć lat, pamiętała całkiem inaczej. Pamiętam, że na drugi dzień z mamą kleiłem wszystkie okna w paski, [żeby ochronić] przed bombami, żeby szyby nie wyleciały. To było powszechnie w całej Warszawie robione, ale ludzie nie mieli pojęcia, bo jak bomby spadały na wprost (nie na nasz dom, tylko niedaleko), to futryna wyleciała, nie tylko szyby, więc to absurd. Ale przeżywałem… Musiałem chodzić z wiadrem na Raszyńską do Filtrów po wodę, bo nie było wody. Najmłodszy braciszek (nas było czworo) wtedy miał półtora roczku, mama uziemiona była, wiadomo. [Byłem] ja, po mnie dwa lata młodsza siostra, po siostrze dwa lata młodszy brat, który już nie żyje, i potem najmłodszy braciszek. Mało tego, wstawałem o trzeciej rano. Piekarnia była, firma „Kwanta” na Grójeckiej, w miejscu gdzie stoi hotel „Sobieski” i tam trzeba było iść w kolejkę, żeby dostać chleb. Na ulicy Towarowej przy Srebrnej stałą potężna barykada z płyt chodnikowych i stał wartownik. Na placu Zawiszy stały dwie rogatki, okrąglaki wielkie. Na starych zdjęciach to można znaleźć, były jak fortece. Między tymi rogatkami chodziły tramwaje Grójecką i Alejami [Jerozolimskimi]. Wartownik stał przy barykadzie przy Srebrnej i puszczał ludzi dopiero o piątej rano, bo tak to była godzina policyjna. Zbierał się tłum ludzi, nie wiem, tysiąc, może dwa tysiące, w każdym bądź razie jak puścił… Byłem spryciarzem, musiałem być, żeby żyć. Wszyscy naokoło rogatek, a ja między rogatkami. Jak już byłem na środku, nagle jakiś żołnierz za mną skoczył, złapał mnie za kołnierz: „Ty szczeniaku!”. Podniósł mnie dosłownie do góry. Co się okazało? Tam były pola minowe. Była placówka, bo na placu Zawiszy już była druga linia obrony, były armaty wkopane, jedna była skierowana w Raszyńską, jedna w Tarczyńską, jedna w Grójecką. Później front był na Opaczewskiej, do Opaczewskiej obrona Warszawy doszła, nawet pomnik dzisiaj stoi. W każdym razie straciłem na tym, bo jak się wycofałem i dookoła poleciałem, stałem w kolejce, to byłem tysięczny, a ludzi było z pięć tysięcy. Dawali po takim kole, dwukilowe, okrągłe chleby. Ja w płacz, mówię: „Ojciec na wojnie, mam rodzeństwo” – i dostałem dwa. [Wziąłem] pod pachę. Trzeba było jakoś [kręcić]. Jak wodę nosiłem z Filtrów, to w taki krzyżak się kładło w wiadro. Miałem dopiero dziewiąty rok, z Raszyńskiej na Pańską był z kilometr. Ale trzeba było przeżyć. Dom ocalał, nie był zbombardowany, nie był zniszczony.
Ojciec po przeszło dwóch miesiącach wrócił, miał ciekawe przeżycia, bo dostał się do niewoli rosyjskiej aż za Kowlem. To jest za Lwowem. Sarny, Kowel, te miejscowości już dzisiaj do Polski nie należą. Rosjanie wybrali starszyznę, mimo że pułk został rozwiązany. Pozrywali pagony, popalili papiery, ale pełno szpiclów było, powydawali i ruskie wszystkich żołnierzy oddali Niemcom, bo Niemcy już za Lwów doszli. Siedzieli na polanie, lekko ogrodzeni drutem kolczastym. Już było zimno, bo październik prawie się robił. [Ojciec] z kolegą po tygodniu uciekł. Przez dwa tygodnie szli na piechotę do domu, z tym że szli tylko nocami, a w dzień spali w lesie. Jak przyszedł do domu, to miał saperki wojskowe, bo był saperem. A ja z mamą zostawiałem rodzeństwo zamknięte na klucz, bo Niemcy wydawali chleb (na Towarowej przy placu Zawiszy był punkt) z samochodów i ludzie szli, żeby dostać chleb. Jeden kawałek ja dostałem, mama drugi i jakoś starczało dla nas, ale to było straszne.
Ojciec w czasie okupacji w swoim zakładzie nie miał pracy, bo nikt w futra się nie ubierał, (garbował futra, lisy, karakuły i inne). Przez jakiś czas, dwa czy trzy miesiące nie pracował. Później Niemcy aresztowali ojca. Właściwie dostał wezwanie do naszego komisariatu na Miedzianą, to była polska policja. Nie wiem za co, ale został aresztowany. Był wywieziony pod Lublin na Majdanek. Wzięli go na śledztwo do zamku, był wywieziony na trzy dni, ale po trzech dniach wrócił. Obóz przeżył, dlatego że w fabryce, w której pracował później, był kierownikiem Niemiec (jeszcze przed wojną, u Howańczaka), jak to się mówi: dobry Niemiec. Mama do niego poszła z płaczem, że jest taka sytuacja. Nazbierała stempelków z gapami, latała na plac Teatralny, jeszcze gdzieś i poszła. Wykupiła [ojca]. Sprzedała złoty zegarek, bransoletkę, trochę tego w domu miała. Po trzech i pół miesiąca ojciec wrócił do domu. Musiała jeszcze kaucję na policji wpłacić za ojca. Potem [ojciec] zaczął pracować w Ogrodzie Saskim. Nie w samym ogrodzie, to była tylko nazwa, oni pilnowali całej zieleni w Warszawie, stare drzewa wycinali. Musiał mieć dokument, tak zwany ausweis, żeby na roboty do Niemiec nie wyjechać. Było nam wtedy bardzo trudno. Mama zaczęła się trochę trudnić szmuglem, ale było różnie, przyjeżdżała nieraz z płaczem, bo zabrali coś. Było tak, że parę razy wszystko ogołocili, żandarmeria rewidowała na linii dęblińskiej. W domu było bardzo krucho, owało bonowego chleba. A z bonowego chleba to można było kleić figurki. Był z kasztanów, marmolada z buraków. Myśmy dosłownie głodowali. Pajdki były wydzielone, dla starszego półtorej, [młodszym] po jednej, polane olejem. Cukru nie było, tylko sacharyna. Bardzo ciężko było. Przyszła pierwsza zima, to nie było kilograma węgla w domu, bo nie zdążyliśmy kupić, nikt się nie spodziewał. Potem ojca nie było, mama została z drobiazgiem. Myśmy w paltach w domu siedzieli i odmrażali palce, dokładnie. Domy nie miały centralnego ogrzewania jak teraz, że się siedzi i jest cieplutko. Gazu nie było, tylko kuchnia węglowa. Były inne warunki. Ciepłej wody, łazienki nie było, takie były mieszkania w starej Warszawie. Dopiero w 1943 roku chyba tatuś spotkał swoich kolegów. Niemcy wówczas już walczyli na froncie wschodnim i przejęli fabrykę futrzarską. Zaczął tam pracować i zaczął trochę robić na lewo. Trzeba było żyć, trzeba było dzieci wykarmić. Myśmy troszkę, jak to się mówi, zaczęli oddychać, ale to było krótko. Było coraz trudniej. Przed Powstaniem już było bardzo krucho.
[Do szkoły] siostra chodziła, ja chodziłem. Do Powstania skończyłem sześć klas podstawówki. Ostatni rok chodziłem na komplety, byłem przygotowany już do gimnazjum Batorego, tylko tyle wiem, ale nigdy się tam nie spotkaliśmy, bo w połowie wakacji wybuchło Powstanie.
Do normalnej szkoły podstawowej. Z klasy wybranych nas było tylko dwanaście, czternaście osób, było kilka dziewczynek, reszta przeważnie chłopcy. Taką paczką myśmy się znali, z tym że nam się nie wolno było w klasie pochwalić. Pisałem życiorys i do dzisiaj nazwiska pamiętam: pani Maria Szymańska, która uczyła historii, i pan Stanisław Kowalczyk, który uczył geografii. On mieszkał na Pańskiej, biorąc od Towarowej – na końcu, a to był początek, pod szóstym. Numery szły od ulicy Wielkiej, Pańska zaczynała się od Wielkiej. Ulicy Wielkiej dzisiaj nie ma, nie istnieje, bo istnieje plac Defilad, Pałac Kultury inaczej mówiąc. Lekcje wyglądały bardzo ciekawie. Jak kupiłem podręcznik do historii, to go w tydzień czasu prawie na pamięć poznałem. O rycerzach, o tym, o tamtym nie miałem pojęcia, w moim domu rodzinnym właściwie książek prócz szkolnych nie było. Dzisiaj mam w domu ładną bibliotekę, ale kiedyś takie były czasy. Ojciec był robotnikiem niewykształconym, ale był fachowcem, mama nie pracowała nigdy zawodowo. W okupację musiała wykarmić nas, ale to było co innego.
Pamiętam, jak to się stało. W roku 1943 wczesną wiosną przyszedł facet w jesionce. Ojciec zamknął się w pokoju, wiem, że wziął krzyżyk. Nie byłem frajer, wiedziałem po co, mama się uśmiechnęła. Młodsze rodzeństwo nie miało pojęcia. Wiem, że składał przysięgę. Nie wiem, komu [składał] przysięgę, czy dowódcy, czy komuś, bo tylko widziałem, jak wychodził, ale choćby mnie zastrzelili, to nie poznałbym. Skąd wiedziałem? [Ojciec] przynosił do domu (ale to już było w roku 1944) pisma. To nie były drukowane ulotki, tylko małe, jak dzienniczki czy coś większego. To były instrukcje saperskie. Parę razy dostałem zadanie zanieść pod wskazany adres. Wziąłem teczkę, włożyłem między książki, bo Niemcy rewidowali, różnie bywało. Jakby Niemiec wysypał, to by znalazł na pewno. Ale jakoś żyję. Raz tylko miałem wpadkę. Była ostatnia zima przed Powstaniem. Szedłem ulicą Sienną i niosłem teczkę pod pachą, bo mi się urwała rączka. Tak się zdarza, nie miałem nowej. Wziąłem ją pod pachę i doszedłem do ulicy Twardej. Sienna od Miedzianej w tej chwili idzie. Zrobiłem błąd. Na ulicy Siennej, od Twardej po lewej stronie, stał dom parterowy, ale frontem do Śliskiej, dwa okna wystawały czy trzy, ale nie było żadnego wejścia. Dalej jest szpital dziecięcy, który do dzisiaj jest jako zakaźny, leżałem w nim przed wojną nawet na migdałki. Też nie ma żadnej bramy, tylko wejście od Śliskiej. Żeby sobie skrócić drogę, to na skos przeszedłem z jednego rogu na drugi, właśnie na tę ślepa ścianę. Ulica pusta była i nagle słyszę: z Sosnowej wykręcił patrol, motocykl niemiecki z koszem, na koszu erkaem. Jeden prowadził, drugi z tyłu siedział, karabin na kolanach miał. Nie było miejsca, żeby gdzieś w bramę wskoczyć czy wejść. Skuliłem się w sobie i powolutku zacząłem iść. Jak szedłem, to widzę kątem oka, jak motocykl mnie mija i łeb Niemcowi, co siedzi z tyłu, odkręca się z hełmem w moją stronę powoli. A ja skulony. Ani nie przyspieszyłem, ani nic, tylko szedłem dalej. Gdybym się obejrzał, byłoby: Komm! Wtedy nie byłoby żadnej historii, koniec by był. Ocalałem, ale drugi raz tego błędu nie zrobiłem, zawsze wybierałem trasę, gdzie są bramy po drodze. Tak trzeba było. Byłem sprytny, ale okazuje się, że nie za bardzo. I tak przeżyłem.
Pamiętam jednego pana, nazywał się Stelmach, mieszkał Sienna 21. To był kuśnierz i do niego nieraz nosiłem jakieś skórki, to co ojciec zrobił. Handel był, coś za coś.
W Powstanie musieliśmy uciekać, bo przyszli Powstańcy: „Ludzie, uciekajcie, bo od dziesiątej wieczorem oddajemy tę pozycję”. Front cofał, nie mogli utrzymać. Tu gdzie Muzeum [Powstania] stoi, do ulicy Grzybowskiej Towarowa miała jedną jezdnię (tak przy MON-ie jest w tej chwili). Chodziły tramwaje, była kocimi łbami brukowana, były tory kolejowe, bocznice od Dworca Zachodniego aż do Grzybowskiej. Od Dworca Zachodniego Niemcy wprowadzali pociąg pancerny i naszych pozycji chłopcy nie mogli utrzymać, bo co na armatę mieli? Nic. Oddali do Wroniej. Na Wronią już Niemcy bali się wejść, bo z okien butelki leciały, to czołgi nie dawały rady. To była straszna broń.
To tyle, co do Powstania, to wiedziałem. Więcej się nie zdradzało, a ja się nie pytałem. Wiem tylko z literatury, że przed Powstaniem (dwa tygodnie wcześniej) był zarządzony gorący alarm na wybuch Powstania i potem został odwołany. Po czym myśmy się orientowali? Nie [można było] kupić na targowisku pół ziemniaka nawet przez te dwa tygodnie. Ci, co wiedzieli, to [porobili zapasy], na pniu wszystko było wyprzedane. Zaopatrzenie było robione na punkty sanitarne czy inne. Nie wiem, ja się na tym nie znałem, bo blisko taty w konspiracji nie byłem, w ogóle nie byłem w konspiracji jako takiej. Jeśli komplety można uznać za konspirację, to tak.
Byłem wytypowany albo wywiad akowski wiedział, że ojciec należy, na tej zasadzie prawdopodobnie. Mogę się tylko domyślać, bo wiedziano, nauczyciele prawie wszyscy byli w konspiracji. Wezwano mamę moją i zaproponowano. Została wybrana garstka uczniów. Klasa liczyła ponad trzydzieścioro dzieciaków, a zostało nas dwanaście czy czternaście, więc to była elita. Poza tym myśmy byli nie tylko z tego dumni, ale i zadowoleni. Jak nauczyciele wybierali? Prawdopodobnie orientowali się w szkole, kogo w klasie mają. Wiadomo, że jeden utrzyma język za zębami, drugi głupio się pochwali. Ciekawie wyglądały lekcje geografii, bo prowadzone były w prywatnym mieszkaniu mojego wychowawcy, pana Stanisława Kowalczyka. Po Powstaniu go spotkałem, byłem wtedy w siódmej czy ósmej klasie. Był wizytatorem, ale potem, jak się dowiedzieli, że pracował w organizacji, to go zdjęli. Potem już go nie spotkałem więcej. [Na lekcjach] pół godziny był wykład o sytuacji na froncie, myśmy rozkładali atlasy, palcami się rysowało, gdzie przebiega, które miasto zostało zajęte, które zdobyte. Pamiętam, że o Monte Cassino myśmy wiedzieli na drugi dzień już, że zginęło tysiąc Polaków. To było ciekawe. [Wychowawca] miał trzypokojowe mieszkanie, mieszkał samotnie, nikogo nie było: ani rodziny, ani nic. Facet miał czterdzieści parę lat, uczył chemii, fizyki.
Sam wybuch zastał mnie, jak szedłem na Kercelak. Doszedłem do Krochmalnej, zakłady „Haberbuscha” były w tym miejscu. Szedłem, bo na Kercelaku, który już jako bazar nie istniał… Był skasowany, ale budy stały. Raz był spalony, a drugi raz – handlowano bronią, gestapo się dowiedziało, okrążyli. Straszna historia była, [ludzie] wybiegli, to ich połapali, [powywozili] do obozów. Ale była tak zwana szczekaczka i o godzinie piątej nadawali komunikat, w związku z tym, że radia nie było, bo za radio była kara, ścianka. Doszedłem do Krochmalnej i usłyszałem wybuchy granatów, strzelaninę. Dzisiaj z literatury wiem, że na Młynarskiej „Radosław” rozpoczął podobno wcześniej pół godziny. Pędem w stronę domu, doleciałem do Łuckiej, odpocząłem chwilę. Patrzę: tu strzelają, tam strzelają, nie wiadomo do kogo i skąd. Strzelaniny w okupację były na wszystkich ulicach. Ludzie wskoczyli do bram. Przyleciałem do domu. Był u ojca kolega i jak strzelanina trwała już dobre pół godziny, kolega do ojca mówi: „O rany, Olek, myśmy przecież dzisiaj mieli zebranie”. Powiedział tak delikatnie. A oni troszkę popili obaj i przegapili. Nie wiem, zapomnieli? Ale chyba dzięki temu ocaleli, bo duża część z ich oddziałów w pierwsze godziny zginęła. Oni się zerwali, że idą. Mama mówi: „Gdzie? Chcesz mnie samą z dziećmi zostawić!?”. W płacz. Ojciec w Powstanie miał czterdzieści lat (jak ja miałem czternasty rok, to prawidłowo), a tamten był od ojca młodszy dziesięć lat, był jeszcze kawaler. Razem z ojcem pracował. Przespali się i rano uciekł. Mama nie miała siły go zatrzymać. Pierwszą noc nie spałem. Młodego chłopaka to trzeba byłoby łańcuchem przykuć. Obleciałem całą dzielnicę w koło, widziałem, jak budowali barykady. W nocy były budowane pierwsze barykady. Na Srebrnej róg Towarowej dzisiaj stoi hotel, tam rozstrzeliwali. Rozstrzelali tam syna dozorcy z naszego domu, chłopaka siedemnaście lat. Przed samym Powstaniem głupio wpadli. W każdym razie tam się paliło i było widno. Już tam nie poszedłem, bo [myślę], że jak się pali, to już są Niemcy, bo nasi nie podpalają domów. Ale obleciałem cały plac Kazimierza, do Miedzianej, do Żelaznej i przyszedłem. No to co? Jeść, bom głodny. Było w domu cztery kilo młodziutkich ziemniaków, rarytas. Mama takie dostała, ale przeznaczyła to na rodzinkę.
Ojciec trzeciego lub czwartego dnia poszedł. Składał przysięgę, musiał iść. Wiem, że miał pistolecik. Skąd go miał, to nie mam pojęcia, ale miał. To była żadna broń. Wtedy się zaczęło trudno, bo żeśmy zostali sami w domu. Przy tych swoich gonitwach musiałem zawsze gdzieś zdobyć kawałek chleba. W domu była mąka, kasza, fasola. Mama handlowała to trochę… Wszyscy czuli, że coś się zbliża, że jakieś wypadki będą. Ale trudno było ugotować, z piwnicy wyjść. Była duża piwnica, polówka była rozstawiona i żeśmy jak śledziaki spali. Mama najmłodszą [siostrę], jeszcze w becie, karmiła i tamta chyba dzięki temu przeżyła.
Przed szkołą musiałem wstawać i iść, bo na ulicy Twardej były krowy. Nie wiem, czy ten dom rozebrali, czy nie. Stał między Żelazną a Miedzianą, ale bliżej Żelaznej, drugi czy trzeci dom od Żelaznej po lewej stronie. Tam gospodarze w podwórku trzymali krowy. To taka dzielnica: i stajnie były, i składy węglowe. To nie dzisiejsza dzielnica, to była Wola biedna, niektóre domy zabudowane, podwórka-studnie. Taka była Warszawa. Zamożniejsza arystokracja mieszkała za ulicą Żelazną, Twardą, bliżej Marszałkowskiej. Tam były apartamenty, sześciopokojowe mieszkania. Tutaj – bardzo gęsto zabudowana dzielnica. Na Wroniej był skup butelek, szmat, składy węglowe. Nasi chłopcy nawet (tam był co trzeci, co piąty dom) nie mieli się gdzie bronić. Było tutaj trudno. Mało tego, dalej, za Żelazną było małe getto, które było rozebrane do fundamentów. Nie tylko spalone, ale rozebrane, był pusty plac do Chłodnej, tylko „Haberbusch” był.
Pamiętam jeszcze ciekawy moment. Już koło szóstej po południu (była ładna pogoda, bo przed południem trochę deszcz pokropił) cyganki szły i zaczęły iść pierwsze nasze oddziały. Trudno to nazwać oddziałami, bo szło pięciu, ośmiu. Gęsiego, już z opaskami, z bronią na wierzchu. Już wtedy było wiadomo, że poważna akcja.
Taki był początek, a później Wola zaraz padła. Nie wiem, cztery, może z pięć dni. Już Towarową jeździły czołgi. Leżałem na podłodze [przy balkonie] i patrzyłem w szybę, jak w lustro, bo odbicie miałem, bo balkon miał dwuskrzydłowe drzwi. Towarowa była wąska i od strony dzisiejszego Muzeum [Powstania] był mur. Ciągnął się od ulicy Grzybowskiej aż do Alej [Jerozolimskich], ceglasty mur. Między murem za czołgami Niemcy. Ale to byli „ukraińcy” i „własowcy”, tam była dzicz. [Była knajpa] na rogu Pańskiej i Towarowej, to widziałem, jak granatem rozwalili drzwi, wpadli, bo wódka. Ale nasi chłopcy ich od tyłu zaszli, czterech załatwili od razu, tak że nie zdążyli się napić. Zaraz na drugi dzień nasi zaczęli kopać rowy. Towarowa była nie do utrzymania, bo dalej za Twoarową, za bocznicą nie było zabudowań, tylko zajezdnia tramwajowa była. Dalej dopiero, aż za linią średnicową – Ochota. Tutaj było pusto. Niemcy mogli wejść, jak chcieli, każdego dnia wjechać, czym chcieli. [Kopano] rowy na Prostej w poprzek i na Pańskiej. Pańska miała na dwóch narożnikach potężne domy czteropiętrowe, mocne domy, to się nadawało świetnie do obrony. Myśmy kopali te rowy i ziemię się wyrzucało przed siebie, były jakieś stanowiska wtedy. W te rowy butelki ustawiali. Butelki miały torebki z gumkami, prawdopodobnie z cukrem, podobno [w połączeniu] z benzyną to wybuchało. Raz, jak szła kolumna (dopiero dzisiaj wiem, po przeczytaniu), poszli na Dworzec Pocztowy i wracali dopiero po trzech czy czterech godzinach. Jeden czołg nie miałby szans. Jak one wracały, to już były wystrzelane, bo tam wszystko się wyładowało. I wtedy dali parę butelek, parę tam rzuciłem. Ale rzucali wszyscy, kto mógł: z okien, nie z okien, nawet podobno jedną trafiłem, krzyk tylko: „Pali się! Pali się!”. Ale jakiś wariat rzucił granat, granat zgasił, podmuch padł i czołgowi się nic nie stało, pojechał dalej.
Przy Grzybowskiej była następna barykada, tam ich znów butelkami przywitali, ale ile ich zostało zniszczonych po drodze, to nie wiem.
Tak, to było nie do uniknięcia. Zorganizowaliśmy bandę chłopaków na podwórku, oni byli przeważnie w moim wieku, rok młodsi, rok starsi. Potem, jak czołgi przeszły, tośmy pobudowali barykadę. Od strony Prostej był skład opałowy. Wielki karp o średnicy ze dwa metry, może więcej… W pięciu żeśmy nie mogli udźwignąć tego karpa, ważył ze sto kilo, ale żeśmy budowali. Wyszli wszyscy mieszkańcy z okolicznych domów, dwieście, trzysta osób może i myśmy budowali to przez parę godzin, a Niemcy potem spędzili ludzi z Woli i zrobili przejście w ciągu dwudziestu minut, żeby czołg przejechał. Nie rozbierali całej barykady. A jak nie, to was rozstrzelamy. No i co? Jeden facet uciekł z tej grupy rozbierającej, udało mu się wbiec, to opowiadał, jakie masakry robią na Woli.
Tak, to było gdzieś w połowie sierpnia. Nie pamiętam dokładnie czy 14, czy 15, czy 16 sierpnia. „Uciekajcie wszyscy, bo Niemcy wszystkich rozwalają!” No to co? Myśmy poszli do naszego znajomego, do Sterny, kuśnierza. On miał pięć czy sześć pokoi, nie pamiętam, ale zajmował całe pierwsze piętro od frontu, to naprawdę był apartament. Były schody kuchenne, schody frontowe. Tam miał pracownie kuśnierskie. Miał pomocnika czy dwóch. Jego żona trochę nas żywiła. Jak żeśmy uciekali, to przede wszystkim palta na siebie, buty jakieś dobre. To, co się wzięło, to było, reszta została w domu. Siostra wtedy miała dwanaście lat, miała przygotowaną konduktorkę skórzaną, okrągłą torebkę, jak to dziewczynka i miała tam wszystkie zdjęcia z albumu wyjęte. W ostatniej chwili zostawiła to na tapczanie, wszystko się spaliło, bo Niemcy to zajęli. Mało tego, na naszym balkonie był cekaem czy erkaem, karabin maszynowy. Za dwa dni oni naszych wykurzyli i to spalili. Były cztery domy między Towarową a Pańską. Jeden dom do dzisiaj stoi obok mojego domu, [numer] 112 stoi, tylko obudowany nowymi blokami.
Później był taki wypadek raz, że… Z początku w naszym rejonie nie było Powstańców. Były placówki w fabryce Bormana, ona była w kwadracie ulic: Srebrna, Miedziana, Towarowa i Sienna. Został tylko jeden fragment budynku RSW Prasa. Nie wiem, jak on się dzisiaj nazywa i co tam jest. To wszystko było z czerwonej cegły klinkierowej, mury forteczne. Przed wojną wyrabiali tam kotły parowe. Mało tego, mamy ojczym, dla mnie dziadek (mamy ojciec zmarł, jak miała cztery latka, to nie pamiętała), pracował tam jako kowal na dwie ręce, bo kotły były nitowane ręcznie, nie znano automatów. Most Kierbedzia też był ręcznie nitowany. Fabryka została zniszczona w 1939 roku w czasie oblężenia Warszawy. Została spalona. Potem, z tego co wyczytałem, bo nie byłem tam nigdy w czasie Powstania, tam była reduta do końca Powstania. To była jedna z placówek „Zdunina”, to był cały jego rejon. Jego też nie spotkałem w Powstanie, bo tam było niebezpiecznie, nie wiadomo, skąd strzelają, czy z Alej [Jerozolimskich], czy z Towarowej. Na Towarowej naprzeciw Srebrnej stały dwa domki ceglane, jak dróżnicy mają, i w nich siedzieli snajperzy niemieccy. Jak budowaliśmy barykadę na Towarowej, to żeśmy się namachali. Wieczór pogodny, godzina szósta po południu, jeszcze widno było. Żeśmy stanęli, odpoczywamy, wszyscy byliśmy w krótkich spodniach oczywiście. Nagle kątem oka patrzę: mała dziurka w tynku i sypie się z niej piasek. A myśmy dyskutowali, strzału nie było słuchać. Za chwilę patrzę: druga dziurka. Jak te kule przeszły między moimi nogami, to do dzisiaj nie wiem. Żeśmy prysnęli, jakby nas trafił jakiś naprawdę… Żeśmy się zorientowali. Nie było słychać strzału, więc Niemiec z tamtej strony. „Gołębiarzy” w pierwszych dniach Powstania nie było, oni dopiero później nastali. Dziesiątego może dnia żeśmy pogłębiali rów. Stał koło mnie chłopak, miał ze szesnaście lat. Żeśmy się podparli na szpadlach, odpoczywamy. Nagle się schyliłem. Cisza była i w tym momencie, jak się schylałem, on dostał w lewy łokieć. Kula przeznaczona była dla mnie, bo go zasłaniałem. Nie wiem, czy jakaś intuicja, że się schyliłem? To był ułamek sekundy. On tylko krzyknął. Spojrzałem na niego, co on się wygłupia, a jemu ręka puchła. Niemcy strzelali z dum-dum, więc amputacja murowana. Miałem takiego fuksa, ocalałem. Do mnie celowano raz, potem drugi raz. Trzeci raz, to biegałem wtedy z gazetkami. Najbezpieczniej było Marszałkowską przejść na Powiśle, między Sienną a Sienkiewicza. Sienna dochodziła do Sienkiewicza. Dzisiaj nie ma śladu tego rejonu Siennej, tylko dochodzi do Jana Pawła kawałek. Stała tam potężna barykada, chyba z pięciu szeregów płyt, ale taka, że nawet przeciwpancernym by nie rozwalił. Dowcip był w tym, że całe skrzyżowanie Marszałkowskiej, Aleje Jerozolimskie Niemcy mieli zajęte, to było w niemieckich rękach aż po Widok. Z początku nie, ale potem Dworzec Główny (to wiem z literatury) był opanowany przez Polaków, ale tylko na parę godzin, bo Niemcy podjechali pociągiem pancernym, wysadzili desant, a nasi się nie spodziewali. Dworzec Główny był pod redutą niemiecką, z której dostawali transporty. Im było szkoda wysadzić tunelu w powietrze, bo sobie zapewniali transport na front wschodni. Tyle że Dworzec Pocztowy został zdobyty trzeciego dnia i przerwał to. Z Dworca Głównego był ostrzał na Marszałkowską i ta barykada chroniła. Ale z drugiej strony Niemcy strzelali z Saskiego Ogrodu. Niemcy byli w Saskim Ogrodzie i tę przestrzeń trzeba było przeskoczyć, przebiec. Marszałkowska była troszkę szersza jak inne uliczki. Najbezpieczniej było przejść o świcie, o świcie Niemcy przerywają ostrzeliwanie, mieli ten komfort, że wojsko spało. Oczywiście placówki wystawiali na pewno, jak w każdej armii.
Raz szedłem do ojca. Rodzina jeszcze była na Siennej. Przede mną przeszły dwie harcerki. Jedna była mniejsza ode mnie, a druga roślejsza, pewnie miała ze szesnaście lat. W szarych mundurkach, z opaskami, bohaterki za dychę. Starsza mówi: „Ja pierwsza polecę”. Młodsza mówi: „Nie, ja pierwsza”. Przeżegnała się i w dyrdy. Cisza. Ja byłem pierwszy, mówię: „Poczekajcie, teraz ja”. Już się przeżegnałem, naszykowałem się, a z tyłu za mną ta starsza wyskoczyła. To ja stanąłem, nie byłem na tyle głupi, żeby dwoje na raz, bo jak pociągnie, to nie ma gada. Przeleciała. Myślę sobie: „Teraz muszę odczekać, bo już jak dwie osoby przeleciały, to już się może teraz naszykować”. Czekam dziesięć minut, ale spieszyło mi się, a z tyłu słyszę głosy, idzie grupa Powstańców, chyba z osiem osób, dwie dziewczyny, kilku chłopaków, dorośli. Od razu mi przeszło przez myśl, że jak oni dojdą, to ja znów będę czekał. Oni szli do przejścia. Puściłem się, ale szwab się obudził widocznie (albo mu osoby mignęły) i jak po mnie pociągnął! Tyle że (całe szczęście, chyba dlatego, że jestem mały) skuliłem się w sobie, a jak to się mówi, gady miałem dobre, wiedziałem, czym to grozi. Chyba ze dwadzieścia metrów czułem, jak się na mnie sypią odpryski ziemi, kamieni. On strzelał idealnie, pociągnął serię, ale chyba dla niego za niski byłem. Na rogu Sienkiewicza była bania, słupy ogłoszeniowe. Transformatory tam były czy coś. Metalowa bania, naklejali plakaty. Doskoczyłem za słup, już byłem zasłonięty i zacząłem się macać, czy nie mam mokro. W spodniach sucho było. Wystraszony byłem dobrze. Potem trasa prowadziła przez ulicę Zgoda, to gdzie „Kurier Polski”, obecnie jest tam drukarnia. Tam jakiś czas myśmy potem drukowali gazety, ale jak Powiśle padło, to już nie wiem, bo dalej nie byłem w Powstaniu.
Na Siennej, ale krótko zostałem. Zginął dziadek, więc poleciałem z informacją do ojca. Poza tym dwa czy trzy razy dostałem tam trochę żywności. Potem ojciec poszedł do dowódcy…
Wiedziałem, bo ojca znalazłem jeszcze przed zdobyciem PAST-y. Mało tego, byłem naocznym świadkiem przy zdobyciu PAST-y. To ciekawy moment. Poleciałem do [ojca] i ojciec załatwił u dowódcy… Tam było [dużo] uciekinierów, bo u sióstr, zakonnic, pod klasztorem była wielka piwnica, kleinowskie sklepienia, masywna jak bunkier. Były sienniki i byli uchodźcy, chyba z pięćdziesiąt osób albo więcej. [Ojciec] załatwił siennik dla dzieciaków i następnego dnia bardzo raniutko, skoro świt, przyprowadziłem całą rodzinę z mamą. Tam już było lżej, bo siostry gotowały, jeszcze miały żywe świnie w oborach. Było wielkie podwórko, pompa, woda była pod ręka. Komfortowe warunki były jak na Powstańców. Mało tego, jak przeprowadziłem [rodzinę], to poszedłem do ojca i spotkałem się z dowódcą. Porucznik był w wieku mojego ojca, tylko trochę szczuplejszy i wyższy (ojciec był niewysoki, krępy). „Może byś się nam przydał?” Mówię: „O rany!”. Dla chłopaka to… Ale to już było późno, po zdobyciu PAST-y, już koniec sierpnia. Wtedy w dalszym ciągu roznosiłem prasę.
Najpierw brałem od kolegi. On z opaską, a ja jeszcze bez. Ale można było wszędzie dostać, na każdej ulicy siedzieli „gołębiarze”. Potem to było drukowane na Wareckiej, nie pamiętam, czy numer 13, czy 15. Tam można było dostać prasę, ale ta prasa już ilościowo mało wychodziła. Nie latałem do żadnej dzielnicy. Ani na Mokotów, ani… Odcięta była Wola, nie było dojścia na Starówkę. Tylko ten ciąg, tutaj znałem wszystkie ulice, Śródmieście znałem bardzo dobrze, a Powiśle mało znałem. Tamkę znałem, ale innych uliczek nie znałem, zresztą tam nie było dojścia nigdzie. Wiem, że w elektrowni jak siedzieli. Ulica Topiel idzie chyba prosto w Browarną, ale przed Browarną była fabryka Fuchsa. Przed upadkiem Powiśla, dzień wcześniej byłem u Fuchsa. Następnego dnia upadło Powiśle. Przyniosłem dla rodziny poszewkę słodyczy, pierniki lukrowane. Ale to było żarcie, rarytas! Dzieciaki: „Ja, ja!”. Mama dawała, ale nie bardzo chętnie to robiła, bo miała dla własnych.
Z początku ten dowódca mówi: „No dobrze, załatwimy to”. Ale padła Starówka za kilka dni, nie pamiętam, 1 czy 2 września. Przed upadkiem Starówki podsłuchałem, jak gadali młodsi Powstańcy, że idą na wypad na uniwerek. Nie wiedziałem, co to znaczy. Były dwa szturmy na uniwerek i się nie udały. Oni się szykowali, wtedy dowódca zorganizował wszystkich, jakich miał żołnierzy. Mówię: „Ja też”. Ojciec się na mnie spojrzał i mówi: „Ty nie, ty pilnujesz mamy i rodzeństwa”. A ja do porucznika mówię: „A ja też chcę!”. Spojrzał się na mnie i powiedział: „Jak ci ojciec pozwoli”. Ojciec twardo: „Nie!”. Na tyle był mądrzejszy, że wiedział, czym to pachnie. Zabawy i pieszczoty się skończyły. Poszli na wypad, chyba ich z pięćdziesięciu poszło, dwa plutony, ale to był wypad po to zrobiony, żeby odwrócić uwagę Niemców od kanałów, bo się Starówka wycofywała. Dzisiaj to wiem, wtedy nie miałem pojęcia. Tylko tyle, że dwóch zginęło, to wiem. Oni tylko siedzieli i krzyczeli: „Hura, hura!”. Niemcy się obstawili. Odwracana uwaga była. Nie mieli żadnych szans zresztą, Niemcy byli [uzbrojeni].
Niemcy siedzieli na wiadukcie mostu Poniatowskiego, a klasztor stał na skarpie. Niżej był szpital Czerwonego Krzyża. Ten rejon był niczyj, ale snajperzy z wieżyczek (na wiadukcie przy Solec są wieżyczki) nam po oknach tłukli, nasi nie pozostawali dłużni.
Mało tego, na skarpie zakonnice miały ogród i tam dojrzewały pomidory. Wieczorem przy kolacji poszedłem z dzbankiem, żeby coś dostać z kuchni dla rodzeństwa i matki. Słyszę, że tam się dwóch wybiera na pomidory. Zaniosłem szybko dzbanek i z powrotem. Jak oni idą, to i ja. „A ty gdzie?” – „Tak samo, na pomidory”. – „A czołgać się umiesz?” – „No pewnie”. Jak się ściemniło, zacząłem się czołgać. Były tam nasze czujki, ale niemieckie też. Problem był taki, że jak rwaliśmy po ciemku, to wybierałem, które duże. Miałem z dziesięć, piętnaście. Tyle, ile udało się urwać. Jakoś nas nie wykapowali, ale trzeba naprawdę było być cichuteńko. Narwałem pomidorów. Efekt był taki, że za trzy pomidory, zielone oczywiście, były twarde, dostałem dwukilogramowy bochen chleba. To był rarytas. Jeszcze wcześniej, jak byłem na Siennej, to konia trafił granat. Na jezdni go, na węglowej wadze, rąbali. Jeszcze nogami wierzgał. Kilogram kosztował pięćset starych złotych, to było bardzo drogo, bo przed Powstaniem kilogram koniny kosztował dwieście złotych. To była cena za koninę. Wtedy też coś dostałem. Mama gotowała pół dnia. To były takie czasy. Wódka, cukier i mąka to był towar do pertraktacji, żeby coś dostać za to coś innego do jedzenia. Konserwy ewentualnie. Za wódkę i za konserwy można było dostać od wojska resztę, bo wojsko zawsze miało co jeść.
Byłem wtedy już na Siennej. Kolega z podwórka (PAST-a się już od godziny dziesiątej, jedenastej w południe paliła, nasi ją oblewali benzyną; z Siennej to było niedaleko, zaraz była Zielna, która była pod ostrzałem z PAST-y) znał wszystkie dziury, przejścia między piwnicami, to myśmy bardzo szybko mogli chodzić. Nie namyślając się, biegnę za nim. Żeśmy wyszli z piwnic jakieś sto metrów od budynku PAST-y, przy Zielnej. Już ucichły strzały i patrzymy: flaga biała na czubku. Mało tego, na jakiejś lasce od szczotki z okna u góry wystają resztki białej flagi. Zadymione było, o rany! Trudno było oddychać, tak śmierdziało ropą. Jak przestali strzelać, to myśmy chcieli zobaczyć i faktycznie, za chwilę naszych Powstańców wyszło, że w życiu nie widziałem tylu, chyba z pół tysiąca. Zaczęli ustawiać szpaler i pierwszych Niemców wyprowadzać. Jeszcze przedtem okazało się, że przyszły dwa czołgi z Saskiego Ogrodu, żeby pomóc swoim, ale nasi byli na tyle sprytni, że dzień czy dwa dni wcześniej zbudowali tam barykadę. Pod ostrzałem, ale zbudowali, ze dwa domy przed PAST-ą. [Niemcy] pomocy nie mogli dać, a nasi ich uwędzili. Jak się zrobiła cisza i zaczęli wyprowadzać pierwszych szwabów, wyszli ludzie. Naprzeciwko domy były porujnowane, o rety! Poobrywane balkony, rynny, dachy, pobombardowane, naokoło ruina była. Ludzi wyszło więcej, jak [było] cegieł: na wszystkich framugach, na porwanych balkonach, na resztkach dachów, bo to był teatr, cyrk. Brawa, oklaski ze wszystkich dziur. Nasi zrobili szpaler, wzięli za łokcie jeden drugiego, Niemców zaczęli parami ustawiać. Łapy trzymali na karku. Jak przez całą okupację widziałem Niemców w eleganckich mundurkach, w lakierkach wyczyszczonych, ogolonych, to tu popatrzyłem: kupa dziada. Brudni, jakby się wytarzali w popiele, zarośnięci. Jakiegoś rannego wytoczyli ze sobą na noszach, nie wiem, czy to jakiś dowódca, chyba jakiś starszy. Dużo ich wygarnęli, chyba ze stu. Żeby nie nasi żołnierze, to ludzie by ich cegłami zatłukli, dosłownie. Wlazłem na gruzy, żeby mi nie zasłaniali, bo musiałem widzieć. Facet przede mną, chłop chyba z metr dziewięćdziesiąt, złapał zlep cegieł, chyba z pięć i: „Ty taki, nie taki, ja mego syna poświęciłem!”. Chciał to rzucić. Jakby rzucił, to by to hasło było i by ich zatłukli. Oni byli straszni, jak ktoś nie wie, to… O czwartej rano, jak robił się świt, szła kobieta z dzieckiem po wodę i do tego dziecka strzelił. To nie byli żołnierze. Psy! Gdzie ich potem wyprowadzili, to nie patrzyłem, ale warto było przeżyć całe Powstanie, te wszystkie bombardowania, żeby te piętnaście minut zobaczyć. Fragment szturmu PAST-y mam u siebie nad łóżkiem. Malowałem go chyba z pięć czy sześć razy.
Kolega należał do harcerstwa i z nim często latałem. Dostawałem od niego pod pachę. Gazetka była rozrywana, jak ktoś dostał gazetkę, to musiał czytać na głos i od razu kupa ludzi była, bo to był rarytas. Nieraz się za to coś dostało, suchary czy coś. To była wielka nagroda.
Do dzisiaj pamiętam Zgrupowanie „Krybar” i numer plutonu. Ojcu na grobie napisałem 1146, ale do dzisiaj nie mam pewności, czy się o jeden numer nie pomyliłem, czy to nie był 1147. Miałem dostać legitymację. Ojciec miał legitymację, która była przeze mnie pieczołowicie skrywana do czasu, kiedy poszedłem do wojska. Wtedy była w domu przeprowadzka do innego mieszkania, bo się rodzice wybudowali za Wesołą i jak kamfora mi zginęła. Co ja się jej naszukałem! Gdzieś się wymknęła. A ja już [legitymacji] nie dostałem. Zrobił się po upadku Starówki, delikatnie mówiąc, bałagan. Wszyscy szykowali się do konkretnej obrony, ale ostatniego dnia, chyba 5 września, było straszne bombardowanie. Całą stronę Tamki od strony mostu Poniatowskiego zrąbali niesamowicie. [Druga] strona chyba też dostała dużo. Wtedy chyba już elektrownia padła.
Jeszcze ciekawy moment. Byłem na Powiślu z panem Sterną, on miał rodzinę czy znajomych aż na Topiel. Zaprowadziłem go tam. Trzeba było wszystkimi przejściami przechodzić. Moja trasa z Siennej prowadziła przez Górskiego do Wareckiej, przez Ordynacką. Przy Ordynackiej obecnie jest Instytut Chopina. Były schody na dół, na Tamkę schodami się schodziło. Tamką było bezpiecznie przejść, bo Tamka nie była z żadnej strony obsadzona przez Niemców, aż do pomnika Syreny byli nasi. Inne uliczki boczne były pod ostrzałem. Bezpiecznie było jeszcze przejść przez Kopernika, przez Nowy Świat. Przy Nowym Świecie, przy Wareckiej i przy Ordynackiej była podwójna barykada. Od strony Świętokrzyskiej były szpule z olbrzymimi kablami. Na zdjęciach można to zobaczyć. Żaden czołg by tego nie ruszył, bo ciężkie były te szpule, w poprzek postawione, tak że nie miałby siły tego przestrzelić. Potem był wąski korytarz, metrowy, tyle że rannego można było przenieść i z drugiej strony, od Chmielnej były karpy, bo tam był jakiś skład opałowy, tak że nieraz sobie spokojnie przez te karpy popatrzyłem na BGK. Byłem ciekawy, chłopak, który ma czternasty rok, jest ciekawy. Znałem Warszawę nieźle. Plany Śródmieścia do dzisiaj mogę narysować z pamięci. Swobodnie sobie przez to przechodziłem.
Potem, jak już byłem na Tamce, brałem gazetkę z Wareckiej, czarny budynek, on chyba do dzisiaj ocalał. To chyba w podwórku było drukowane, nie pamiętam. Nie latałem nigdzie po innych dzielnicach, kanałami nie chodziłem, nie było potrzeby się wygłupiać, jak się mówiło. Takiego bohatera to nie zgrywałem, żeby zejść do kanału, byłem za dzieciak.
Radocha! Będąc na Tamce któregoś dnia rano… Była cisza jeszcze, za Wisłą było słychać cekaemy, a jeszcze była niezdobyta Praga. Powiśle wcześnie padło, przed zdobyciem Pragi, ale już było słychać strzelaninę, cekaemy, daleko, daleko echo niosło. Wtedy byłem świadkiem jak drapacz, czyli Prudential, dostał ciężkie pociski. Mało tego, stałem z drugim chłopakiem w bramie naprzeciwko, od strony uniwerku, na ślepej ulicy. Miała tylko dwa czy trzy domy wybudowane, nie pamiętam nazwy, w każdym bądź razie naprzeciwko klasztoru, z lewej strony, od strony mostu Kierbedzia. W uniwerku siedzieli szwaby. Nagle coś zawarczało. Żeśmy wpadli w bramę, to była nie wjazdowa, tylko wejściowa, schodki były. Nagle ogromna detonacja w Śródmieściu, tylko słyszymy głos: „O, drapacz dostał, drapacz dostał!”. Nie wiem, skąd strzelali, czy z Cytadeli, czy z mostu kolejowego, czy zza Pragi, bo warkot nad naszymi głowami przeleciał. Dosłownie warkot samolotu, tylko samolot się słyszało z daleka, coraz bliżej, coraz głośniej. A tu nagle był warkot. Niesamowite to było. „Berta”, nie „berta”, moździerz, nie kapuję. Widziałem „berty” (działa kolejowe), stały w Pruszkowie. Jak nas do obozu wieźli, to w Pruszkowie stały dwie. Za chwilę myśmy musieli iść w górę. Idziemy, podwórko i takie łebki po siedem, osiem lat chcieli złapać odłamek półmetrowy. Dolecieli, on gorący był, to w jakieś szmaty owinęli. Dosłownie odłamek długości ręki przyleciał chyba z kilometr do Tamki od drapacza. Jaka to była potężna siła, coś niesamowitego!
Nie słyszałem. Wszyscy pomagali. Może gdzieś po piwnicach, starsze osoby czy coś. Mój dziadek zginął, zabiła go „krowa” albo „szafa”, różnie to nazywali. Dom, gdzieśmy byli, dostał pięć sztuk, a jedna była krótsza i uderzyła w bramę. [Dziadek] siedział z fajką na ławce w bramie, było ciche, pogodne popołudnie, palił sobie, siedziało paru młodszych. Jak „krowa” ryczała, to było piętnaście sekund, żeby gdzieś wpaść do domu, w jakiś zakamarek, żeby gdzieś się schować. Oni zdążyli. W bramie była barykada z płyt chodnikowych. Nie wiem, czy czołg dałby radę to przepchać, to masywne bardzo było. Niepotrzebnie, bo w Śródmieściu Niemców nie było. Siedzieli za tą barykadą. Pięć uderzyło w budynek (zawaliło dwa piętra, taka siła była), a jedna była krótsza, uderzyła przed bramę, zrobił się mały dołek, tylko że średnica była dwumetrowa. Była ogromna siła podmuchu i dziadka wyrzuciło. Barykadę wymiotło tak, jakby stróż żwir zamiótł i śladu nie było po niej. Dziadka znaleźli pięćdziesiąt metrów [dalej], na skwerku, długie podwórko było. Krew nosem, uszami, gardłem, ubranie to była kupka błota. Ci młodzi zdążyli. Dawniej było tak, że [była] brama wjazdowa, a z bramy wjazdowej po bokach były wejścia na klatki schodowe. Oni skoczyli na klatki, widziałem ich, później każdy włos, każda rzęsa – jakby od młynarza wyszli.
Nie, bo to byli starsi panowie.
Nie. Jeden miał syna ze sześć lat, drugi z pięć latek. Jeszcze miał tragedię, bo żona ze starszą córką była w Garwolinie, który był zajęty przez Rosjan, a on tutaj został. Z tego, co słyszałem potem, on prawdopodobnie zginął z młodszym dzieciakiem, ale na sto procent tego nie sprawdzałem, bo po wojnie czas inaczej płynął.
Pamiętam bardzo dobrze, dlatego że w czasie bombardowania (i nie tylko bombardowania) wszyscy się modlili. Nie było takiego, co się nie modlił, co się nie bał. A jak przeżyłem ostatnie bombardowanie, które było? W szkole, bo tam była placówka. Jak przyszły samoloty… Niemcy wiedzieli, oni bombardowali te domy, które musieli zdobywać. Mieli wywiad bardzo dobry. Ćwiczyli lotników, samoloty chodziły po kominach. Nikt do nich nie strzelał, bo z czego? Tak że nie było siły, żeby nie trafić. Widziałem na przykład leje. Poszedłem po wodę kiedyś. Z Siennej przechodziło się przez podwórko, murek przebity, ściana, następne podwórko, znów ściana przebita na ulicę Chmielną i aż pod sam Dworzec Główny. Noc, a tam parę tysięcy ludzi było, niesamowita kolejka ciągnęła się chyba do Żelaznej. Wszyscy stali z wiaderkami, z kociołkami, z dzbankami, z czym kto miał. Tylko tyle, że wody było pod dostatkiem, z węża lał. Nie zakręcali, tylko następne naczynie, następne naczynie i chodu, bo jakby Niemcy wykapowali, nastawiliby moździerz, to masakra. W ten sposób. Woda to majątek. Nie to, że do mycia, bo wszy chodziły po każdym, jak się nie mył miesiąc czasu.
Później, ostatniego dnia byłem z ojcem w budynku szkoły i był nalot. Ojciec mnie za rękę: „Chodź, uciekamy do piwnicy”. Tylko żeśmy zlecieli z drugiego piętra na pierwsze piętro, jak dostał budynek, bomba [uderzyła]. Ktoś, kto nie przeżył, to tego nie wie: [człowiek] się dusi, bo nie może tchu złapać. Ciemno, pył, coś niesamowitego, dosłownie jakby się wszystko rozsypało, walił się świat. Myśmy stanęli we wnęce, kiedyś były takie na szafy, grube mury, bo zakony masywnie budowali. Stoimy. Cisza, samoloty przeleciały, pył zaczął pomału opadać, marynarki powywijane [na twarz], żeby się nie udusić. Ojciec mnie złapał za rękę, trzymał mnie mocno. Patrzymy, a pod nami urwisko do parteru. Zawaliło się, dwóch zginęło. Wszyscy zdążyli uciec. Nie pamiętam, co myśmy robili, w każdym razie nie zdążyliśmy zbiec na dół. Myśmy ocaleli tylko dlatego, że żeśmy stanęli z tej strony. I przez podwórko biegiem do matki, do piwnicy. Patrzę na ojca, ojciec na mnie, czy jesteśmy cali, bo ze strachu się o wszystkim zapomina.
Z ojcem nie. Z matką miałem, musiałem, bo moja mama była uziemiona, miała niemowlaka. Sześcioletni brat, który był czwartym dzieckiem z kolei, w sandałkach gdzieś latał i na ruinach, na szkle naciął piętę paskudnie, tak że nie mógł chodzić, chodził na palcach. Mama mu tę piętę bandażowała, bandaż ciągle spadał, aż w końcu zabandażowała mu aż do kolana i kto wie, czy go to nie uratowało. Nie tyle jego, ile ojca. Siedzimy u mamy, my i jeszcze dwóch Powstańców. Jeden z nich był ojca kolegą – ten, z którym zaczynał Powstanie. Tylko tamten przeszedł Starówkę, nawet ranny nie był. Przyszedł na Powiśle, miał kilka dni spokoju, żeby się umyć i podjeść trochę i znów strzelanina naokoło, jak nie wiem. Jedna kobieta wpada, to schodami trzeba było zejść na dół: „Panowie, wy tutaj? Niemcy na ogrodzie!”. Tośmy się wszyscy zerwali, mama w płacz, oczywiście mnie za rękę. Ojciec miał parabellum, a tamci mieli karabiny, hełmy. Ojciec miał tylko furażerkę i bluzę drelichową, jak gazownicy czy elektrycy nosili, miał pas. Ale to nie broń. Wyrwałem się, chodu. Oni polecieli lewą stroną Tamki, a myśmy przeskoczyli Tamkę na drugą stronę, od strony uniwerku, bo ja tam trochę przejścia znałem. Myśmy wpadli w duże podwórko (dzisiaj chyba jest tam knajpa „Złota Kaczka”), długie, wybrukowane kocimi łbami podwórko i były boksy, stajnie albo garaże, nie powiem dokładnie. W każdym razie przez to podwórko trzeba było przeskoczyć. Tam Niemcy mnie i ojca ostrzelali z granatników. To moździerze, w Powstaniu mówili: granatniki. Do dziś jak zamknę oczy, mam wrażenie, że widzę, jak to mi się pod nogami rwało. Ale to nieprawdopodobne, bo jakby mi się pod nogami rwało, to bym nie rozmawiał dzisiaj. W wojsku byłem i wiem, co znaczy granatnik. Żeśmy przelecieli i ojciec poczuł, że ma mokro w bucie prawej nogi. Zawinął nogawkę, patrzę, stróżka krwi idzie po nogawce. Dalej zawinął. Dostał odłamkiem głupio, w wewnętrzną stronę, ale nie czuł, kiedy. Nie można uciekać, jak ma mokro w bucie. Nie mieliśmy żadnych opatrunków, dwie chusteczki żeśmy na supeł zawiązali, bo jedna była za krótka, zrobiłem ucisk. [Ojciec] musiał zdjąć but, zanim to zrobiłem, to kwadrans minął albo więcej. [Ojciec] do mnie mówi: „Poszukaj, gdzie jest przejście dalej”. Poleciałem po boksach, ale nie było żadnego przebicia. Może gdzieś dalej było, może nerwowo latałem, może nie znalazłem. Było okienko w piwnicy. Wyglądamy na drugą stronę, a tam już wyżej stały dwa duże domy. Na Tamce zamek stoi, a powyżej stały dwa domy, dowództwo tam było. Patrzymy, a w bramie dwa hełmy, dwóch Niemców, z rozpylaczami szaleją. Nie było żadnej możliwości, żeby wyjść na ulicę, bo musielibyśmy dać się zastrzelić, taka jest prawda. Z drugiej strony nie można było przejść, bo Niemcy już od skarpy schodzili z uniwerku. Tam był atak frontalny. Namyślamy się: „Co robimy?”. Ojciec decydował, nie ja, ja byłem łepek. Co chłopak czternaście lat może decydować? Patrzymy niżej: już Niemcy ludzi wyganiają, bo jak zdobyli budynek, to wyganiali ludzi, formowali w sznury i [pędzili] w [ulicę] Topiel. Zaczym myśmy się namyślili, to patrzymy: dwa domy dalej po naszej stronie też ludzi wyganiają. Ojciec mówi: „Uważaj”. Opaskę, pas, kurtkę zrzucił i mówi: „Nie biegnij, tylko pomału”. Przy ścianie żeśmy do domu doszli, potem niżej, na klatkę schodową i żeśmy się w tłum wmieszali. Wszyscy idą z tłumem, z bagażami. Ojciec mnie za rękę prowadzi, idziemy dalej. Jak ktoś wierzy w cuda, to musi uwierzyć. Idziemy potem w Topiel. Przy fabryce Fuchsa [widać] tłum, który szedł Browarną pod górkę. A tam wysypana… Ja wiem? Ciężarówkę cukierków od Fuchsa w czekoladzie, wielkich. To wszystko ludzie depczą. Jak idą dzieci, to każdy za cukierka, wszystko głodne. Nie potrzeba głodnego, żeby cukierka nie złapał. „Nie bierz, bo zatrute!” Ale to nie trafiało do dzieciaków. Nagle słyszę głos mojej mamy, obracam się. Też ich wygonili od sióstr. Matka była życiowa, sprytniejsza od ojca. Ojciec był robotny, konkretny, ale życiowo gdyby nie mama, to byśmy chyba nie istnieli. Od razu młodszego brata, który był z zabandażowaną nogą, na ręce wziął ojciec, wyrwał jakiś bagaż. Mnie, łebka, to nie było problemu, bo dzieci Niemcy nie łapali wtedy. Dalej, już na końcu Topiel, przy Browarnej, szwab stał. Nie wiem, czy to kapral, jakiś starszy. Wybierał z tego tłumu i po niemiecku: Komm, komm. Zatrzymał przy mnie chłopaka rosłego, w koszuli był. Niemiec nie był taki głupi, pewnie się zorientował, że mundur zrzucił czy bluzę. Brali ich albo do rozbrojenia barykad, albo na żywe tarcze, albo do rozstrzeliwania.
Wiadomo, jak to było, jak wziął. Nas popędzili Browarną aż do Bednarskiej (to jest ta ulica z tyłu pomnika Mickiewicza) i pod górę. Był chyba 6 czy 7 września, nie pamiętam, jak padło całe Powiśle. Było gorąco, była piąta, szósta po południu. Mało tego, myśmy szli cały czas pod słońce, a każdy ubrany był w palta. Były panie, co miały futra, a na wierzchu jeszcze miały płaszcz. Każdy coś niósł. Zrobili nam odpoczynek, przystanek, dopiero na placu Bankowym. Tam była fontanna (dzisiaj jest rozebrana, nie ma jej) między pomnikiem a hotelem „Saskim”. Potem nas przez plac Teatralny przepędzili, Senatorską, tam zrobili odpoczynek, postój. Była masa ludzi rannych, nieśli ich, o kulach, starsze osoby, babcie. Młodzieży było mało, bo młodzież była wybita albo na barykadach, taka prawda. Ile dzieciaków! Wszystko głodne, wynędzniałe, brudne. To był straszny obraz, ale każdy się cieszył, że na razie żyje. Później stamtąd Senatorską, potem Elektoralna, Chłodną, Wolska (szedłem przed swoim obecnym domem) do kościoła na Wolę. Co tam się działo przy kościele! Leżało paru zabitych przy kościele. Tam rozdzielali mężczyzn, ojca też chcieli zabrać. Jeden ze szwabów do mnie doleciał, a drugi z tyłu złapał i kolbą. Ojciec po niemiecku nic nie kapował. Mama po niemiecku się orientowała, ojciec nie. Żeby trafił, to by rozłupał ojcu głowę, tylko jakoś kolba się po plecach otarła. Oddzielili ojca. Pamiętam, że jak do kościoła żeśmy weszli, to nie było gdzie siedzieć. Siedziałem na podłodze. Był jeden nie płacz, a ryk. Wewnątrz ludzie ryczeli, bo każdemu kogoś z rodziny zabrali. Mieliśmy tam nocować. Mężczyzn za jakieś pół godziny zabrali, popędzili na Dworzec Zachodni. W związku z tym, że z Powiśla chyba z pięćdziesiąt tysięcy ludzi wtedy zabrali, to był sznur. Szedł i szedł. Namalowałem sobie obraz (duży jest), jest w gimnazjum na Kasprzaka.
Na Chłodnej byłem naocznym świadkiem (masa „ukraińców” była, „własowcy”), jak tylko zobaczył młodszą dziewczynę: za włosy, drugi za rękę i: Chadzi! Jeszcze parę domów było niespalonych na Chłodnej, to tam żadna pewnie nie wróciła. Sceny były nie z tej ziemi.
W związku z tym, że tyle ludzi szło, oni nie mieli z tymi ludźmi co zrobić (nawet przed kościołem nie było miejsca), to nas wygonili za dwie godziny na [Dworzec] Zachodni. Idzie ten tłum, a oni jeszcze nie zdążyli mężczyzn wywieźć. Jak żeśmy weszli, stał się drugi cud, żeśmy ojca odnaleźli. Stał na brzegu i tylko… Nikt tam nie krzyczał tatusiu czy mamusiu, tylko po nazwiskach. Ojciec był na tyle sprytny, że stanął na brzegu. Żeśmy razem dostali się do obozu do Pruszkowa. Podstawili wagony, elektryczna kolejka do Pruszkowa.
W Pruszkowie dopiero się zaczął dramat. Tyle, że było co jeść. Działał Czerwony Krzyż, RGO. W każdym razie beczki jedzenia, zupy stały i kolejka. Tylko problem był, w co tę zupę wziąć. Mama była na tyle zapobiegliwa, że dała braciszkowi (nie temu choremu, tylko temu, co miał osiem latek) teczkę. Miał ją przewieszoną przez ramiona. W teczce miał widelce, noże, sztućce, a z tyłu miał uwiązany dzbanek i duży aluminiowy garnek, największy, jaki w domu był. To był majątek, bo ja latałem z dzbankiem po zupę, a siostra z tym garnkiem w drugą stronę, bo nas było tyle. Ludzie prosili: „Niech pani pożyczy, niech pani pożyczy”. Pożyczyć to znaczy dać. W tym tumie nie wróciłby do nas, nie ma siły. W puszkach zardzewiałych, po konserwach, po czymś… Głodni byli wszyscy. Jak dostałem pierwszą zupę, która była na konserwach, na mięsie, to nie wybrałem mięsa, tylko kartofle. Do dzisiaj się śmieję, bo nie przepadam za ziemniakami dzisiaj, ale wtedy to był rarytas, bo półtora miesiąca kartofla nie widziałem.
Były tam hale, w halach stała woda, jakieś deski, słoma. Coś niesamowitego. Wszędzie ranni, chorzy na czerwonkę. Popatrzyć, napisać, namalować… Film tego nie odtworzy. Trzeba byłoby powąchać, zobaczyć. Dwa, trzy razy dziennie nas przeganiali z hali do hali i selekcja. Jak ktoś prowadził dziecko czy dwoje dzieci, szczególnie mężczyzna, to oddawał kobiecie i: Komm! Nas było wtedy pięcioro, ojciec brał sześcioletniego braciszka z zabandażowaną do kolana nogą, jako ranny. Fakt, że nie mógł chodzić, miał piętę rozchlastaną, jakby mu ktoś tasakiem trzasnął. A mama miała [brata] w poduszce. Szwab, gestapowiec stał i zgłupiał. Myśmy ojca otoczyli. To też ludzie byli, był Niemiec i Niemiec, różni byli, ale przy trojgu dzieci to by zabrali ojca. Jeszcze przychodzili do mamy: „Pani pożyczy jedno dziecko!”. Mama mówi: „Nie. Gdzie ja go znajdę potem?”. Dzięki temu ojciec ocalał, bo nie wzięli go na roboty. Myśmy tam byli niecałe dwa tygodnie, ale selekcje trwały każdego dnia, tak że człowiek nie posiedział. Każdy jakieś manele miał, trzeba było za każdym razem je ze sobą zbierać. Kupa małych dzieciaków, bo sześć latek i osiem lat to maluchy były.
Załadowali nas potem w bydlęce wagony. Na bocznicę, do wagonów wchodzić. Do wagonów [weszło] tyle, ile upchali. Nie wiem, ile się w wagonie mieściło. Nic tam nie było, słomy, nic. Wleźliśmy, było okienko zakratowane u góry. Dosłownie bydlęce wagony. Jak żeśmy ruszyli wieczorem (bo jeszcze się stało), to nas wieźli cały dzień, całą noc i cały dzień. Gdzie, to nie wiem, bo nie wyglądałem. Ważne było, żeby coś do gęby włożyć. Pić, nic nie było. Do słuchu mi doszło, że to jest teren niemiecki. Ktoś się gapił przez okienka, wyglądali, podnosili się. Teren niemiecki, ale nie powiem gdzie, bo nie wiem. Żeśmy tam stali całą dobę i po tej dobie znów półtorej doby – powrót do Polski. Okazało się, że już nie mieli gdzie upychać ludzi i przywieźli nas pod Warszawę niemalże, bo do Sochaczewa, i wypuścili. Zdarzał się cud. Mało tego. Jak nas wypuścili, to przy stacji była polana (nie wiem, nie znam Sochaczewa) i były furmanki, tak zwane podwody. Nasi organizowali, Polacy, bo ci ludzie nie mieli siły. Każdy dostał bochenek chleba, to było ważne. Każdy, jak stał, nie patrzyli, czy mały, czy duży – bochenek chleba. Chleb się jadło. Nic tak nie smakuje. W wagonie trzymali nas prawie trzy doby. Jak się jechało tyle w tę i z powrotem, to [żeby] się załatwiać, trzymali płaszcz w rogu wagonu. Były puszki po konserwach i przez okienko wylewali. Dosłownie w ten sposób. Życie jest życiem. Byli tacy, co na tak zwaną krwawą dyzenterię chorowali, bo nie było wody, [piliśmy] brudną wodę. Mało tego – w Powstanie szczęśliwym zbiegiem okoliczności była diabelna pogoda. Nie padał deszcz, wszystko paliło się jak drzazgi smolne. Niemcy mieli wiele szczęścia. Na placu Bankowym namiociki z panterek porobili albo na trawie spali.
Potem było o tyle szczęśliwie, że moja rodzina (i jeszcze parę dzietnych rodzin) – dostaliśmy razem pokój, a pozostali dostali w młynie jakieś miejsce. Przychodziła zima, listopad, było zimno. Myśmy byli w pokoju nieopalanym, ale [jednak] był pokój. Było zrobione tak, że dwie deski środkiem pokoju były i słoma. W tym pokoju spały trzydzieści dwie osoby. Tylko tyle, że można było środkiem przejść. Po dwóch tygodniach słoma cała chodziła, były wszy. Ktoś, kto nie ma pojęcia, jak wesz wygląda… Jak się ktoś rozbierał, to szwy były białe. Gdzie się umyć? Dzisiaj to nawet trudno powiedzieć, jak to wygląda. Trzeba było to przejść. Jedzenie nam dawali bardzo paskudne, chyba z tydzień czasu, z dziesięć dni, zupę nam robili z brukwi i krasili olejem. Więcej łez było, jak jedzenia.
Na pierwszym piętrze. To był majątek Skotniki, jakieś dziesięć kilometrów od Sochaczewa. W tym majątku był pałac murowany, tak nazywali. Byłem w nim potem. Tam stała kompania Niemców całą okupację. Kucharz niemiecki (on był poznaniakiem, po polsku mówił, jak my) poszedł do zarządcy majątku (była tam dziedziczka, miała trzy majątki po parę tysięcy hektarów, arystokracja pierwszej wody) i zarządził, żeby dowódca niemiecki dał jednego byka dla uchodźców, bo oni nie mogą jeść brukwi. I faktycznie. Widziałem, jak tego byka zastrzelił, byka osiemset kilo. Przystawił mu pistolet za ucho i dwa razy strzelił. Byk stał, nagle fiknął na bok. Podjął się, że w kuchni wojskowej gotował dla nas jedzenie. Nas było około stu osób, uchodźców. Wtedy się dopiero poprawiło, z tym że myśmy wszyscy chodzili na wykopki. Kopaczką kopaliśmy, wiatrak się kręcił. Musieliśmy jakoś odsłużyć to, co nam dawali jeść, tego byka. Wtedy już było normalne jedzenie.
Tam żeśmy doczekali, aż przyszli ruscy. Ruscy u nas byli trzy dni wcześniej niż zdobyta została Warszawa, 14 stycznia, pamiętam datę dokładnie. Zima była jak choroba, śniegu było ciut, dwadzieścia stopni nie schodziło z licznika albo lepiej, a noce były jeszcze mroźniejsze. Dzisiaj wiem, bo czytałem, że za Sochaczewem zamykał się kocioł od Jabłonny i od Magnuszewa. Kleszcze się wcześniej zamknęły, niż się wycofywali Niemcy z Warszawy. Myśmy czekali, kiedy możemy do Warszawy iść. Zebrała się grupka: ojciec, ja, jeden pan, który był z Poznania, uchodźca. Miał dwóch chłopaków, jeden miał lat szesnaście, drugi osiemnaście. Jak ocaleli z obozu? Ich matka była w obozie. Kiedy się dostała, to nie wiem, jak on z nimi się wydostał, nie wiem. W każdym razie z Warszawy był. Jeszcze paru dorosłych mężczyzn, razem nas było ośmiu czy dziewięciu, ja byłem najmłodszy.
Maszerujemy do Warszawy. Myśmy wyruszyli po zdobyciu Warszawy. To było i tak wcześnie. Myśmy nie szli przez Sochaczew, tylko na skróty. To było krócej, ale i tak było pięćdziesiąt kilometrów. Myśmy doszli pod wieczór (już się zrobiło ciemno) do Włoch pod Warszawę. Tam ktoś miał jakieś znajomości. Znajomość się skończyła na tym, że nam dano gorącą herbatę. To było wielkie dobro. Myśmy mieli z sobą wojskowe suchary. Wojskowe suchary w chlebaku miałem i więcej nic nie mogłem wziąć. Spałem w stogu, kiedy w nocy było powyżej trzydzieści stopni mrozu. Zrobiłem sobie jamę, żeby się jak najgłębiej schować, bo na brzegu to bym się nie obudził rano. I tak nóg nie mogłem wyprostować rano, bolały mnie przeguby, bo buty nie były zdejmowane, nikt się nie rozbierał. Pamiętam, ten szesnastoletni chłopak miał wojskowe saperki, obtarł nogi do krwi, ciężko mu było iść, nie miał w czym.
Warszawa. Pierwsze wejście przez Dworzec Zachodni i do Wolskiej. Przy Bema, jak jest wiadukt, był wybuch, wyleciała jakaś osoba na minie. W Warszawie trzeba było iść ścieżkami, które były wydeptane w śniegu. Jak ludzie wracali z Włoch czy z Pruszkowa, to miał bliżej, wiadomo. To była pielgrzymka do Mekki, tyle ludzi szło. Najpierw żeśmy doszli do domu na Pańską od Towarowej. Żeśmy widzieli, że nasz dom jest spalony. Tylko balkon wisiał. Pokój w drugie okno dostał pocisk, widocznie zaraz po opuszczeniu. Nie było już co zbierać. Potem prowadzili nas do znajomych. Żeśmy przeszli całą Chmielną aż do Marszałkowskiej. Przy Marszałkowskiej drut wisi, jest tabliczka: miny, po rusku napisana smołą czy czymś. A myśmy przeszli i żeśmy nie wylecieli. Rodzina wróciła do Warszawy dopiero później. Mieszkanie tego poznaniaka na Wiejskiej ocalało (tylko malutkie, suteryna) i było mieszkanie. Tam żeśmy się przespali. Potem on się zlitował nad nami, bo tyle dzieciaków: „Ja panu to dam”. – „Dobrze”. Rodzina przyszła. Pilnowałem tego mieszkania ponad dwa miesiące. Znaleźli gdzieś kozę, piecyk. To był nowoczesny blok, ale wyżej był wypalony, ocalały tylko wysokie partery i suteryny. To był róg Wiejskiej i Frascati, tam były ciężkie walki. Naprzeciwko była Izba Przemysłowo-Handlowa, dzisiaj jest kancelaria prezydenta. Te domy przechodziły z rak do rąk. Była tam zbudowana barykada, na niej leżały jeszcze worki pełne cukru. Można było wziąć worek cukru, jak się położyło worek ziemi, taka była zasada w Powstaniu podobno. Tylko że tam nie można było podejść. Wiem, że miałem jedną szybę w oknie. Przede wszystkim do budynków wracali bardzo szybko dozorcy i wszędzie wstawiali bramy. Brama była najważniejsza. Nie mieszkańcy, nie mieszkania, nie domy, tylko brama. U mnie nie było, bo okazało się, że w tym domu mieszkali sami Niemcy, wygonili Polaków. To były nowoczesne bloki, obecnie to są bloki „Czytelnika”. Nie znałem tamtej dzielnicy wcale. Byłem kiedyś w Izbie Przemysłowej ze szkołą na wycieczce, tam był „szklany człowiek”. Niemcy zrobili pokazy propagandowe na temat zawszenia, to kiedyś ze szkołą przez przypadek byłem, a tak to nie znałem tej dzielnicy. Amunicji, moździerzowych pocisków leżało jak grochu, trzeba było uważać, by nie nadeptać.
Chodziło się po wodę. Na rogu ulicy Prusa była barykada z jednej strony i z drugiej strony, od Frascati. Przy Matejki już barykady nie było, bo tam był Sejm i część Matejki (aż do Pięknej) była w naszych rękach. Ale tam domy były wyburzone niesamowicie, wszystko zrównane niemal. Po wodę musiałem przejść z wiaderkiem przez barykadę, przez gruzy przy Prusa, przy placu Trzech Krzyży. Na placu Trzech Krzyży, gdzie stoi pomnik Witosa, było gimnazjum Królowej Jadwigi. Zostały z niego ruiny, kupa gruzów, tam trzeba było jak małpa skakać. Do Mokotowskiej, do Wilczej, na Wilczej była pompa i kolejka tysięczna, trzeba było stać pół dnia, żeby dostać wiadro wody. Ale musiałem żyć. Koksem w piecyku paliłem, bo cała kotłownia była koksu, paliło się i miałem ciepło. Któregoś dnia, chyba w lutym, zaczął się nalot niemiecki na Warszawę. Nie byłem na tyle frajer, żeby siedzieć w domu, bo jakby bomba spadła na ulicę, okno nisko… Poszedłem do piwnicy i przesiedziałem w piwnicy. Był most pontonowy na Wiśle i był most dla czołgów wybudowany (nie pontonowy) z prawej strony „poniatowszczaka”, przy Solcu. Był pod wodą, woda go przykryła, nie było widać. Po lodzie przeszedłem na Pragę, była wędrówka po lodzie, nie po moście, ludzie nie wiedzieli może, gdzie ten most. Jak śnieg przykrył, to droga przez Wisłę „esem” prowadziła, bo mosty leżały oczywiście w wodzie, przysypane. Raz przeszedłem na Pragę, potem wróciłem, więcej nie musiałem. Potem się dowiedziałem od jednego faceta, który mieszkał na Wiejskiej 14, Tkaczyk, że w Arsenale jest sól, tam gdzie były walki na Starówce. Znałem plan Warszawy, Śródmieścia. Wziąłem worek, dwa kawałki zawiązałem, zrobiłem z tego plecak, to wiązało się u góry (ruscy mieli takie plecaki) i po sól poszedłem. Szedłem środkiem jezdni przez cały Nowy Świat, ścieżka była w gruzach. Każdy się bał zejść, bo wszędzie leżały miny. Przeszedłem do placu Zamkowego i stanąłem na kolumnie Zygmunta. Myśleli, że świra mam. Ona leżała na ziemi, przez nią trzeba było przejść, była wydeptana ścieżka. Przeszedłem po kolumnie i później szedłem Miodową. Tam leżały szczątki samolotu. Nie wiem, czy niemieckie, czy angielskie, duże sterty przysypanych śniegiem części samolotu, niedaleko Krakowskiego Przedmieścia, przy Senatorskiej. Doszedłem do Arsenału Miodową i faktycznie: były całe worki soli, tylko że były opalone. Naskrobałem sobie dużo tego, sól była wtedy na wagę złota, to było coś.
Z końcem marca rodzina przyszła mieszkać. Jeszcze nie było życia, nie było pracy. Ojciec wykombinował towarową rikszę i zarobił tyle, że żeśmy chleb mieli. Ciężko tyrał. Nie chodziłem jeszcze do szkoły, cały rok szkolny miałem stracony. Dopiero od nowego roku szkolnego poszedłem do siódmej klasy, potem do ósmej. Po wojnie zrobili ośmioklasowe szkoły. Skończyłem osiem klas, byłem pierwszym rzutem, jak ósmą klasę wprowadzili. Potem poszedłem do Reytana aż na Rakowiecką, kawał drogi było. To było przy rogu Wiśniowej (teraz stoi tam jakiś budynek), szkoła była cofnięta. Ten budynek ocalał. Prawdziwy Reytan przed wojną mieścił się na Książęcej. To było bardzo dobre gimnazjum, ale okazało się dla mnie za dobre, tak że nie dostałem się do liceum. Trzeba było z sobą coś zrobić. Mieszkałem na Wiejskiej, ale przy rogu Frascati. Przy Frascati wybudowali nowy budynek. Był zaczęty jeszcze przed wojną, ale był nieskończony. Trzy budynki przylegały do jednego podwórka i od Frascati się sprowadziła, jakby dziś powiedzieć: arystokracja, nomenklatura. A my: kupa dzieciaków, koniec z końcem do związania. Taka prawda. Wszystkim trzeba było dać jeść. Mieszkał tam pan Borejsza, prezes „Czytelnika” przez długie lata, mieszkał pan Zelent, swego czasu był dyrektorem delegatury „Czytelnika”. Był akowcem, siedział na Pawiaku, ocalał, po wojnie wrócił. Został w międzyczasie wiceprezydentem Warszawy. Miał dwoje dzieci. Przyjaźniłem się z jego synem i z synem Borejszy. Oni byli ode mnie o dwa lata młodsi, ale to jedno podwórko. To była moja armia. Jeszcze jakiś facet mieszkał, miał dwóch synów. Potem się dowiedziałem, że był członkiem KC, szycha. O nas się nic nie mówiło, że ojciec brał udział w Powstaniu, że ja z ojcem byłem. Wiedziała tylko mama o tym, ojciec i ja. Młodsze rodzeństwo nie miało pojęcia. W związku z tym nikt się nas nie czepiał. Oficjalnie żeśmy nie byli w niewoli. Nie ma na to dokumentów, bo kto był wzięty do niewoli, jak kapitulowało Powstanie, to dokumenty miał w UB, taka prawda. Nas się nikt nie czepiał.
Raz tylko, w 1945 roku jeszcze (były kartki żywnościowe w Polsce), na ulicy Konopnickiej (z tyłu Wiejskiej, jak jest YMCA, tam stoi cztery, pięć domów) była administratorka, która wydawała kartki. To był gdzieś lipiec, sierpień, jeszcze było ciepło. Mama poszła po kartki i nie ma jej. Ojciec był na mieście, pracował, zarabiał, żeby żyć. My żeśmy zostali: ja z młodszym rodzeństwem i półroczny maluch, siostrzyczka, która była karmiona jeszcze przez mamę. Drze się i drze się, nie mogliśmy sobie dać rady. Co jej dać jeść? Co można takiemu dziecku dać jeść? Nic. Nawet nie wiedziałem, jak to zrobić. Ojciec wrócił chyba koło czwartej czy nawet koło piątej: „Gdzie mamusia?”. – „Nie wiemy”. – „Jak to?” – „Nie wiemy”. – „Mówiła wam, że gdzie idzie?” W końcu żeśmy zaczęli mózgiem obracać: „Chyba poszła po kartki” – „To nie wiesz, nie poszedłeś po mamusię?” – „Nie ma sprawy, polecę”. Marynarkę na siebie i poleciałem, bo wiedziałem, gdzie to jest. To był wysoki parter, apartamenty, były kuchenne schody i wejściowe, to tak się chyba nazywało. Nowoczesne bloki też były tak budowane. Pukam w kuchenne, ktoś się pyta: „Kto tam?”. – „Swój”. – „Co za swój?” – „Po kartki”. Półgłos: „Przejdź na drugie wejście”. Poszedłem, pukam, drzwi się otwierają: „Ręce do góry!”. Głupi nie byłem, jak ręce do góry, to nie ma tłumaczenia. Ale patrzę: cywile sami tam są, mają pepesze. Jeden mnie za rękę. Wyrwałem mu się i do drzwi. On za mną skoczył: „Ty szczeniaku!”. Mama siedziała w drugim pokoju, wyskoczyła i mówi: „Chodź, chodź, nie denerwuj się”. Wszedłem do tego pokoju, a tam siedziało już ze dwanaście, może z piętnaście osób, kocioł był tak zwany. Po pół godzinie przyszła po mnie zgraja dzieciaków: siostra, koleżanka siostry, jeden brat, drugi brat, kolega jeszcze. A jacy byli cwani! Koleżanka puka w drzwi, siostra za nią stała dwadzieścia metrów, za nią brat, za nim drugi brat. W ten sposób się ustawili. Jak tak samo zrobili, jak ze mną, krzyknęli: „Ręce do góry!” – to tamta weszła, a dzieciaki w krzyk i chodu. Nie strzelali za nimi, za dzieciakami nikt nie strzela. Przylecieli z krzykiem, że mnie zabili. Ojciec, nie czekając, poszedł do komisariatu na drugą stronę, na Wiejską 11 i mówi, co jest grane, że żony nie ma, dziecko małe płacze, syn poszedł, został zatrzymany. Co tam jest? Nic ojcu nie powiedzieli, tylko: „Niech się pan nie martwi, żona i syn dzisiaj wrócą”. Faktycznie, kocioł zlikwidowali. Ale jak? Była pierwsza, dwunasta w nocy. Tam kocioł był podobno trzy dni, potem mamusia rozmawiała. Były trzy pokoje, ludzie siedzieli, był przedpokój i jeden chodził, krążył. Był wypadek, tylko nie przy mnie, wcześniej, że złapali chłopaka osiemnastoletniego. Był bez dokumentów, miał rower bez rejestracji. Ten chłopak w tym czasie, jak ten wariat sobie chodził (on wolno chodził, nie przypuszczał, a balkon otwarty, bo było ciepło), przez ten balkon wyskoczył i zniknął. Uciekł im. Na pewno tam był jakiś punkt kontaktowy, bo przy kartkach musiało pełno interesantów przychodzić. NKWD miało wywiad super, taka prawda. Wieczorem przyjechali cywile, enkawudzista spojrzał: „A po co żeście tu przyszli? Znam te kartki!”. Wszyscy [mówili], że po kartki, ludzie nie wiedzieli. Może między tymi ludźmi ktoś był, ale po kartki też miał prawo przyjść. Wzięli czterech mężczyzn, powiązali im ręce sznurkiem do tyłu, bo nie mieli kajdanek, i ciężarówką (to widziałem, bo nas wcześniej wypuścili) ich wieźli na Wiejską. Nie wiem, gdzie ich zabrali. W każdym razie takie były wtedy czasy i takie sposoby. To był taki moment, w którym się bezpośrednio [z tym] spotkałem.
Potem już do wojska szedłem, pracowałem już w Domu Słowa Polskiego… Dostałem się dzięki panu Zelentowi, bo się z jego synem kolegowałem, a on był głównym architektem, jeśli chodzi o konstrukcję w Domu Słowa, bo kończył przed wojną Politechnikę Warszawską, Wydział Dróg i Mostów. On się na tym znał, dlatego po wojnie go tam wzięli. On znał inżyniera, który wyposażał drukarnię, bo Polska nie produkowała i do dzisiaj nie produkuje maszyn poligraficznych. Wszystko ściągnięte z Niemiec przeważnie i szwajcarskie, i szwedzkie, i angielskie. To były cuda. Dostałem się do pracy i z początku pracowałem na dwie zmiany.
Jak szedłem do wojska (miałem dwadzieścia lat), przychodzę z drugiej zmiany, wieczorem, patrzę: światło się jeszcze w domu pali, mama nie śpi. Mówię: „Co mamusia jeszcze nie śpi?”. – „Dostałeś wezwanie”. – „Jakie wezwanie?” – „Do pałacu Mostowskich”. W roku 1950 dostać wezwanie do pałacu Mostowskich to znaczyło tyle, co dostać w okupację wezwanie na Szucha. Tam była mordownia, niestety, taka prawda. Nie było napisane, po co, tylko: „Stawić się na siódmą rano”. Miałem drugą zmianę i poleciałem. Trzech budrysów siedziało: „No to co? idziemy w sołdaty”. – „Idziemy”. No, bo co, powiem, że nie? To od razu do pudła. Mówi: „My was cenimy, uważamy, my was chcemy gdzie indziej wziąć”. Mówię: „Gdzie?”. – „A, do szkoły”. – „Do jakiej szkoły?” – „Do oficerskiej”. – „Ja nie chcę iść do szkoły oficerskiej”. – „Jak to? Wam się szkoła oficerska nie podoba?” Zaczynam ostrożnie mówić, żeby coś nie palnąć: „A ile ta szkoła trwa?”. – „Szkoła trwa dwa lata”. – „A potem?” – „Potem będziecie służyć w wojsku”. – „Długo trzeba będzie odsłużyć?” – „Jak to: »długo«? Do emerytury”. – „Ja pracuje, mam zawód”. – „Co to za zawód? Oficer to jest oficer”. Oni prawdopodobnie (nie wiem na pewno) wiedzieli, że jestem wodzem na podwórku. Zawsze byłem, nie umiałem być drugorzędny. Co zrobię? Taki charakter widocznie, nie Napoleon, ale tak było. „No to dobrze, dziękujemy wam”. Za tydzień czasu czy ileś, niedługo w każdym razie, znów wezwanie. Tak trzy, cztery razy byłem wzywany. Ostatniego razu powiedzieli mi: „Przynieś świadectwo urodzenia, ostatnie świadectwo szkolne, świadectwo zameldowania”. Kazał przynieść, to przynieść, nie wiedziałem, po co. Potem dostałem broszurę na trzydzieści dwie strony: wszystkich praszczurów, wszystkie miejsca zamieszkania, kogo znam, adresy, kogo pamiętam, gdzie do szkoły chodziłem. Ale myśmy się wtedy już spotkali z kilkoma, co tam byli, bo oni nas wzywali po paru. Jak to wypełniłem, patrzę: książeczka wojskowa i jest napisane: „nadterminowy”. Mówię: „To co, do wojska idę?”. – „Nie, na razie nam niepotrzebny jesteś”. No to cześć pieśni, do pracy i już. Za parę dni przychodzi wezwanie: pobór do wojska. Nic się mnie nie pytali absolutnie, tylko pobór do wojska. Wywieźli nas do Legnicy i tam był kurs oficerów rezerwy piechoty, tak się nazywał. Było to w ramach służby czynnej, nie można powiedzieć, że nie chcę, bo z miejsca prokuratura, nie było żadnej dyskusji. Musiałem przekiblować cały rok. Dostałem w kość, że pamiątkę, żylaki mam do dzisiaj. Szkoła to szkoła, to jest po to, żeby [uczyć] następnych rekrutów.
Dostałem po przysiędze cenzus podchorążego. Po roku były tak zwane egzaminy wstępne. Sama nauka nie była trudna. Nie jestem orłem, ale dobrze się uczyłem, z matematyki, z fizyki, z chemii miałem w gimnazjum piątki. Gorzej było z obcych języków. Dobrze rysowałem, to z topografii miałem piątkę w wojsku. Dostałem od razu stopień: plutonowy podchorąży. Potem urlop nam dali, bo w szkole urlopu nie było. Szkoła to była taka zaprawa, że o rany! Każdego tygodnia byłem na strzelnicy, strzelałem ze wszystkich rodzajów broni prócz armaty i moździerza. Każdego tygodnia były dwa, trzy alarmy: na wymarsz, na obronę, jakieś inne diabły wymyślane były. Ganiali nas jak komandosów, jak się ogląda amerykańskie filmy, to [tak samo]. Jedzenie było, jak na wojskowe… W domu tak nie jadłem, dobrze dawali jeść, tyle ile potrzeba było. Nie wiadomo było, kiedy będzie się spało, a kiedy biegało. Później, wraz ze stopniem, dostałem urlop do domu. Po urlopie – skierowanie do Szczytna. Tam, gdzie byłem, obecnie jest szkoła policyjna, wtedy był ośrodek szkolenia. Były same szkoły podoficerskie i wszystkich podchorążaków pchnęli jako kadrę na szkoły podoficerskie. Pierwsze trzy miesiące dostaliśmy rekrutów, to kaszka z mleczkiem. Potem na dowódców drużyny byli ci, co dostali kaprala. Kaprala dostawali ci, co zdali egzamin na tróję. Ci, co zdali na czwórkę, to plutonowego, a ten, co na piątkę (było takich paru orłów), dostali sierżanta podchorążego. Właściwie rzemiosła wojskowego nauczyłem się dopiero tam, nie w szkole, bo jak trzeba stanąć do audytorium prawie w gronie rówieśników, bo byli tylko o rok młodsi czy z półtora, to nie tylko im kazać, ale nie może się [człowiek] ośmieszyć. Dowódca jest dowódcą. Patrzyłem tylko, żeby nie podpaść. Nie piłem, nie kradłem, nie uciekałem na lewo na przepustkę. Potem jako podchorąży już można wychodzić, jako oficer. To było coś, tylko że mnie to niepotrzebne było. Nie chciałem tego, ale musiałem tam być. Dopiero po dwóch latach i trzech miesiącach, jak już stałem w cywilnych ciuchach na placu alarmowym, już po uroczystym obiedzie, z biletem kolejowym w kieszeni, to dopiero były awanse na stopnie oficerskie, odczytano rozkaz. Rokossowski wtedy został ministrem obrony. Pierwszym stopniem oficjalnie była jedna gwiazdka: chorąży, ale z możliwością awansu. Dostałem pierwszą gwiazdkę. Potem mnie wzięli na ćwiczenia, dostałem drugą gwiazdkę. Potem jeszcze mnie ze dwa czy trzy razy ciągali, dostałem trzecią. Ale co mi z tego? Dzisiaj ani nie mam żadnych korzyści materialnych z tego tytułu, ani nie należę do jakiegoś związku kombatanckiego. Mnie to niepotrzebne. Tylko mi odebrali zdrowie.
To była tragedia. Jak byśmy nie powiedzieli – tragedia. Jak przyszła pierwsza warszawska wiosna po wyzwoleniu, w 1945 roku, to były ulice, którymi nie można było przejść, tak śmierdziały trupy pod gruzami. Szczury jak koty biegały. Mało tego, jak szedłem po sól Krakowskim Przedmieściem, tą ścieżką śniegu w 1945 roku, pięć dni, tydzień po wyzwoleniu, to wyskoczyła łasica w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest kawiarnia „Telimena”, na rogu Koziej. Przeleciała w stronę pomnika Mickiewicza (oczywiście pomnik był zwalony) i za gruzy poszła, na dół, w Bednarską. W Warszawie, w centrum miasta – łasica, która się wcale nie spieszyła i nie bała. Jakieś dziesięć kroków przede mną sobie przeleciała.
Powstanie było nieuniknione. Polacy byli tak naładowani, tak naszykowanie, że gdyby nawet dowództwo nie wydało rozkazu, to i tak by wybuchły walki. To było nie do uniknienia. Dzisiaj wiem z literatury, że Stalin zdawał sobie z tego sprawę. Stalin wcale nie był frajer. Po co miał się rozprawiać z Armią Krajową, kiedy cały trzon był tutaj w Warszawie? Armia była świetnie uzbrojona. Sporo literatury poczytałem. Na przykład w kościele Świętego Antoniego na Senatorskiej podobno w bocznych ścianach zamurowanych było 130 miotaczy ognia. Jaka to siła była! Jak budowali Trasę W-Z w roku 1948, to gdzieś przy Wroniej podobno odkopali piwnicę, w której stało zakonserwowanych trzysta „Błyskawic”. Batalion można było tym uzbroić. Największe magazyny broni były na Powązkach, na Woli. Wiem to tylko z opisów. Wiele rzeczy złożyło się na to, że to się nie udało. „Przyjaciele” nam w tym pomogli. Czytałem książkę Szaniawskiego „Imperium zła”, dopiero wyszła. Dzisiaj dopiero historia niektórych rzeczy wychodzi. Wtedy zryw był niesamowity, nie było, że nie. Barykady budowały dosłownie stare babcie, wychodziły całe domy, kto żył. To rosło w oczach. Dzisiaj wiem z opisów, czytałem parę książek, że Niemcy zgłupieli na politechnice, jak rano wstali i zobaczyli, że są otoczeni wieńcem barykad na wszystkich ulicach, jak od placu odchodzą naokoło, począwszy od Koszykowej. Barykady budowane były w parę godzin. A samo zaskoczenie… Pamiętam, że ludzie nie wiedzieli. Na przykład jak zlikwidowano Karcelak, to cały ręczny handel przeniósł się na plac Kazimierza. Ale na placu Kazimierza hala była pośrodku, a naokoło ulice, tak że nie można się było pomieścić. Na Łuckiej, na Wroniej handlowano. Jak była, usłyszałem strzelaninę i uciekałem, to tam już stali nasi, jeszcze bez opasek, pod płaszczami mieli automaty czy coś innego i mówią ludziom: „Uciekajcie, bo dzisiaj tylko do godziny piątej chodzenie”. W ten sposób [mówili], żeby ludzie do domów uciekali. Kto blisko miał, to uciekł, a kto dalej, to jak miał wrócić?