Adam Heine „Ewa”, „Adam Gorecki”
Na dzień 1 sierpnia moja drużyna, składająca się przede wszystkim z młodzieży z Żoliborza i Bielan, miała wyznaczoną funkcję w fabryce Kamlera w bezpośredniej osłonie Komendanta Głównego. Była to sprawa na tyle głęboko zakonspirowana, że punkt zbiórki był wyznaczony na ulicy Pańskiej i z wyjątkiem dowódcy drużyny i jego zastępcy, reszta naszej drużyny nie znała miejsca, do którego mieliśmy się udać. Byliśmy stosunkowo dobrze uzbrojeni. Było nas wtedy chyba dziewięciu, na których przypadało pięć pistoletów maszynowych, jeden karabin i dobre uzbrojenie dla pozostałych.
- Jak pan pamięta swoje życie przed wybuchem wojny?
Wybuch wojny zastał mnie akurat, gdy skończyłem szkołę powszechną i dostałem się do gimnazjum. Było to bardzo dobre gimnazjum o bardzo wysokiej nocie, imienia Mickiewicza. Tak się złożyło, że wprawdzie maturę dostałem w terminie, czyli po sześciu latach od momentu zapisania do gimnazjum, ale w międzyczasie przechodziłem różne dzieje, ponieważ wojna bardzo to skomplikowała.
Wojna się zaczęła. Wrzesień 1939 roku przetrwałem na Żoliborzu w stosunkowo niezłych i niezbyt zagrożonych warunkach, chociaż w najbliższym sąsiedztwie stacjonowała batalia artylerii wycofanej po bitwie pod Kutnem i zdarzało się, że były tam bombardowania lotnicze, ale przetrwałem to, w stanie nienaruszonym.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną w Warszawie?
Mieszkałem na Żoliborzu, bardzo blisko kościoła, na małej uliczce Kossaka, w domu bliźniaczym w okolicy bardzo sympatycznego małego parku, który nazywano Skwerkiem Był to bardzo cichy zakątek. W czasie okupacji był stosunkowo, mało uczęszczany przez Niemców tak że było tam stosunkowo bezpiecznie, można było się poruszać nawet po godzinie policyjnej. Te pozory bezpieczeństwa były jednak dosyć złudne. Mój starszy brat został złapany w łapance już w 1940 roku i znalazł się w tym samym transporcie do Oświęcimia, w którym znalazł się profesor Bartoszewski. Tylko, że profesor Bartoszewski przeżył, a mój brat zginął tam, zmarł dokładnie 22 lipca 1941 roku, po niecałym roku pobytu i mniej więcej akurat w tym momencie, kiedy zgodnie z programem powinien dostać maturę, w tym samym [co ja] gimnazjum Mickiewicza. Takie były pozory bezpieczeństwa.
Byłem w tym momencie za mały, ale jak to w czasie wojny bywa, dorasta się szybko. Bardzo istotną rzeczą było to, że uzyskałem możliwość nauki. Zostały zorganizowane nauki na kompletach. Duża część nauczania odbywała się w naszym domu na ulicy Kossaka, ale także w innych mieszkaniach w okolicy i to było dosyć ważne, że nie traciliśmy kontaktu ze szkołą. Niezależnie od tego miałem swoje własne zainteresowania. Zostaliśmy właściwie sami z rodziny tylko z ojcem. Mojej matki nie było w Warszawie w tym czasie. Natomiast ja sobie znalazłem trochę zajęć, na przykład na Żoliborzu była filia biblioteki miejskiej, doskonale wyposażona, a poza tym bardzo dobrze ogrzewana, więc spędzałem tam bardzo długie okresy czasu czytając rozmaite książki, niekoniecznie na moim poziomie, ale różne i dokształcając się w ten sposób.
Poza tym, była [pewna] rzecz, która miała wpływ także na to, co działo się w czasie Powstania. Mianowicie to, że interesowałem się mechaniką. Robiłem drobne robótki, usługi, dorabianie kluczy i temu podobne rzeczy. Tak się składało, że byłem wśród kolegów szkolnych bardzo często najmłodszy, powinienem być o rok później w szkole. Znajdowałem się zawsze w gronie troszkę starszych. W czasie wojny to nawet znacznie starszych, dlatego że byli tacy, którzy na przykład przyjechali z Wilna po dwóch latach pobytu i byli zapóźnieni w nauce, tak że znajdowaliśmy się w gronie dosyć mieszanym. W 1943 roku jeden z trochę starszych kolegów ze szkoły zapytał mnie czy potrafiłbym naprawić coś konspiracyjnego, mianowicie uszkodzony pistolet. To było dla mnie dosyć łatwe. . Tak się zaczęło, jak był jeden to był i drugi, to było raz to, raz tamto, technicznych szczegółów nie będę przytaczał. Krótko mówiąc, zostałem zwerbowany do oddziału „Kedywu” jako ktoś w rodzaju podoficera uzbrojenia. Przez moje ręce przechodziły różne rzeczy, na przykład były pistolety Vis produkcji okupacyjnej w fabryce radomskiej, które zostały stamtąd wyniesione, zmontowane poza fabryką i posiadały wady, czy rozmaite takie właściwości, które trzeba było usuwać. Chociaż byłem samoukiem, to się bardzo szybko w tym wyćwiczyłem.
Do tego, dołączyła się jeszcze jedna rzecz, mianowicie mój ojciec uważał, że jak są wakacje a nie można wyjechać nad morze ani w góry, to trzeba synowi zapewnić zajęcie. W związku z tym, na pierwszy rok wojny, czy to był 1940 czy 1941, znalazł mi pracę w stolarni w zarządzie miejskim. To było w Pałacu Mostowskich. Na zapleczu Pałacu Mostowskich była stolarnia, która obsługiwała meble zarządu miejskiego. Byłem tam przez wakacje uczyłem się podstawowych rzeczy z dziedziny stolarki. Na następny rok, to już sam znalazłem sobie takie zajęcie w doskonałej – nie można tego było nazwać warsztatem – to była taka mała fabryczka Jana Wierzbickiego na ulicy Senatorskiej. Tam były obrabiarki i na tym popracowałem. Mimo mojego młodego wieku jakoś się pokumałem z właścicielem panem Wierzbickim na tyle, że już dwa lata później, zostawiał mi klucze od zakładu po godzinach pracy i mogłem sobie na przykład wprowadzić korekty tokarskie do niewłaściwie wykonanych luf, czy wykonać iglice do pistoletów, czy coś w tym guście. To zapewniło mi pewną pozycję, powiedzmy sobie, dość szczególną w tym gronie. Trzeba powiedzieć, że uzbrojenie w ogóle było zawsze piętą achillesową konspiracji, a „Kedywu” w szczególności. Kilku moich kolegów niestety przy próbie zdobycia broni zginęło. To się w tamtych czasach dosyć często zdarzało. Tak że mieliśmy rozmaite doświadczenia. Mieliśmy strzelnicę broni pneumatycznej i doszliśmy do niezłych wyników i w pewnym momencie moi koledzy doszli do wniosku, że może się nie tylko do naprawy broni nadaję, ale i do innych rzeczy. I tym sposobem przed Powstaniem brałem udział w kilku akcjach, w których doszło do użycia broni, a nie tylko obchodzenia się z bronią. Tego nie będę opisywał […]. Natomiast powstała drużyna ludzi w pewien sposób ostrzelanych i dobrze uzbrojonych. Zostaliśmy wyznaczeni do bardzo zaszczytnego działania, zadania, którego nie znaliśmy w tym czasie. Tutaj wyniknęły pewne skutki, moim zdaniem, do tej pory nadzwyczaj niefortunnej decyzji dotyczącej Powstania, mianowicie drobnego szczegółu, godziny wybuchu.
- Wróćmy jeszcze do działalności konspiracyjnej, jakie to były akcje?
Różne. Największa z akcji konspiracyjnej, w której nie brałem udziału, ale brali udział koledzy z mojej drużyny, to było wykolejenie pociągu pod Jaktorowem wiosną 1944 roku. Tych akcji kolejowych było kilka. Nie brałem udziału w żadnej. Akcje były różne. Były to takie akcje jak eskorta rozmaitych jednostek, ale także i bardziej drastyczne, jak likwidacja agentów.
- Jakie wyglądały akcje, w których Pan brał udział?
Nie chciałbym o tym mówić, to jest taki delikatny temat, którego nie chciałbym specjalnie rozwijać.
Na godzinę „W” znaleźliśmy się na punkcie oczekiwania i nie doczekaliśmy się osób kluczowych, tych, które miały nas zaprowadzić w miejsce wskazane z bronią bezpośrednio przed samą godziną Powstania. Poinformowanych naprawdę było dwóch: dowódca drużyny – Romuald Świątek, pseudonim „Ziemborak” i jego zastępca Jerzy Cieślak, pseudonim „Prądzyński”. A był z nimi także trzeci – Mieczysław Derpa, pseudonim „Mietek”. Wszyscy z Bielan. 1 sierpnia w południe wyruszyli z Bielan i od tej pory nikt, nigdzie nie potrafił ustalić, co się z nimi stało. To jest tak, że do mnie przyjechał łącznik, który mi przekazał, że mam się stawić na ulicy Pańskiej. Dojechaliśmy z tym łącznikiem tramwajem, który był dość pusty, ale już na wiadukcie żoliborskim minęliśmy się z czołgiem jadącym na Żoliborz. A w ogóle strzały już wtedy było słychać. Na Żoliborzu strzelanina zaczęła się trochę wcześniej, bardzo niedaleko od nas, ale dojechaliśmy do Placu Żelaznej Bramy. Na Pańską trzeba było przejść kawałek, pamiętam jeszcze, że ulicą Twardą, którą tramwaje jeździły od Grzybowskiej. Za Placem Grzybowskim minął nas tramwaj jadący na Okęcie, ostrzelany, z wybitymi szybami, nie zatrzymujący się na przystankach. Najwyraźniej motorniczy chciał dojechać do jakiegoś punktu dla niego dogodnego, tak że było wiadomo, że już po nas nikt nie przyjedzie, bo z Żoliborza komunikacji tramwajowej już nie było. A ten wiadukt, który był zawsze krytycznym miejscem – tam omal mnie kiedyś nie zastrzelono, bo nie chciałem się zatrzymać, a miałem swoje powody do tego. I zawsze wiadukt Żoliborski był najtrudniejszym miejscem do przejazdu z Żoliborza do miasta. W rezultacie znaleźliśmy się, można powiedzieć, całkowicie odcięci bez jakiejkolwiek możliwości działania. Więc takich kilku młodych ludzi, którzy są uzbrojeni, wiedzą, że się coś dookoła dzieje, długo nie wysiedzi na miejscu...
- Jaką pan miał wtedy broń?
Właśnie, to jest przedmiot swego rodzaju dumy, przynajmniej był wtedy. Mianowicie, przez moje ręce przechodziły pistolety maszynowe i dla mnie został tak zwany szmajzer. To była w tym czasie najlepsza z osiągalnych broni maszynowych i można powiedzieć, że to znaczyło w tym gronie w tym momencie więcej niż wysoka ranga.
- Czy wtedy miał Pan już jakiś stopień wojskowy?
Tak. Wszyscy przeszliśmy przez szkolenie. W pierwszych latach okupacji istniały konspiracyjne szkoły podchorążych. Natomiast potem zało maturzystów, a ja matury też nie miałem. Miałem skończoną pierwszą klasę liceum, czyli owało mi roku. Z tego powodu – w tym czasie takich jak ja było więcej – dla nas zorganizowano coś, co się nazywało szkołą niższych dowódców „SONDA” i to uznano za równorzędne ze szkołą podchorążych, ale dopiero w czasie Powstania. W momencie wybuchu Powstania byłem starszym strzelcem, ale starszym strzelcem z pistoletem maszynowym dobrej marki, dobrze wyposażonym także i w inne rzeczy. Mianowicie chodzi o to, że w ogóle w naszej grupie było pistoletów maszynowych pięć, ale ten mój pistolet był niewątpliwie najlepszy. Wszyscy mieli pasy główne, magazynki i ładownice do magazynków. Siedem magazynków do pistoletu maszynowego, to była rzecz, która prawdopodobnie była bliska tego, jakie uzbrojenie miała kompania pod koniec sierpnia. Wtedy taka ilość amunicji była rzadka. A my amunicji mieliśmy parę skrzynek, mieliśmy nie tylko załadowane pistolety maszynowe, ale także jeszcze w pudełkach po szesnaście naboi i pełne magazynki do pistoletów maszynowych. Reszta tej drużyny była uzbrojona w pistolety, w tym były także piętnastostrzałowe pistolety belgijskie fabryk FN Effel (Fabrique Nationale), z magazynkiem na czternaście naboi, które były dostosowane do strzelania ogniem ciągłym. Były one krótkie, ale strzelały seriami. Takich było jeszcze trzy. Byliśmy dobrze przygotowani, ale nie było żadnego sposobu, żebyśmy rozszyfrowali to, dokąd mieliśmy się udać. W związku z tym nasz oddział przyłączył się do dwóch oficerów, którzy byli wyznaczeni, jak rozumieliśmy, do zbierania takich zagubionych dusz i maruderów. Ale właściwie trudno powiedzieć, jakie oni mieli dokładnie przeznaczenie, dosyć, że kierowali się na Wolę. To był późniejszy dowódca plutonu, porucznik „Konrad” z „Parasola” wraz z zastępcą porucznikiem „Czesławem”, zwanym także „Saperem”, bo był, po prostu, z wykształcenia saperem. „Konrad” był bardzo ciekawą postacią. To był przedwojenny podchorąży z 15. Pułku Ułanów z Poznania, dowódca sekcji ciężkich karabinów maszynowych, odznaczony Virtuti Militari w 1939 roku pod Kutnem i następnie awansowany na podporucznika (w czasie Powstania był porucznikiem). Była to postać pod wieloma względami wyjątkowa, także trudno mi go opisywać szczegółowo, ale miał i postawę, i mundur, i uzbrojenie, bo miał pistolet automatyczny, który można było tylko przypisać temu, że miał kontakt ze zrzutami spadochronowymi – amerykański pistolet automatyczny „Colt” na długą amunicję, nie wiem czy gdziekolwiek była druga taka [broń] w czasie Powstania. W ten sposób, błyskawicznie, została zmobilizowana grupa, która po krótkim czasie doliczyła się przeszło czterdziestu osób. Otóż naszych dziewięciu – nie byliśmy pierwsi, tam była grupka dwóch, czy trzech osób razem z tym porucznikiem. Wkrótce przyłączyła się nowa grupka, która została też odcięta od miejsca przeznaczenia, mianowicie drużyna z „Baszty”, która miała przeznaczenie na Mokotów, ale została gdzieś odcięta w okolicach Placu Kazimierza Wielkiego. Dla nas było to po drodze, oni się tam do nas przyłączyli. Niektóre osoby z tej grupy były pamiętne w sposób szczególny. Przede wszystkim to, że dowodził zastępca dowódcy plutonu – sierżant podchorąży, który później po wojnie został zawodowym wojskowym w Ludowym Wojsku Polskim i dosłużył się stopnia generała brygady w lotnictwie. Jego nazwisko było Władysław Jagiełło. Otóż z tym historycznym nazwiskiem, (w tym czasie my jego nazwiska nie znaliśmy), ale był to nasz troszkę starszy kolega. Natomiast drużyna, którą obejmował to była drużyna podchorążego „Szofera” o nazwisku Stefan de Julien, który też był dosyć szczególną i wybitną postacią. W czasie Powstania niestety zginął 13 sierpnia na terenie getta, pośmiertnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Następnie przyłączyły się inne grupki, nie wszystkich poznałem, a nawet tacy przypadkowi, pojedynczy ochotnicy, korzystając z tego, że mieliśmy pewną ilość rezerwowej broni, wprawdzie krótkiej, ale zawsze. W ten sposób, kierując się na Wolę, doszliśmy do ulicy Towarowej. Wcześniej musieliśmy przejść na drugą stronę Żelaznej. Na Żelaznej była
Nord Wache, to był jeden z czterech, czy pięciu punktów stałych, siedziba żandarmerii na ten rejon. O ile się nie mylę, tam było paruset żandarmów uzbrojonych i oni trzymali, po prostu, ulicę Towarową pod ogniem. Mieliśmy doskonale wypracowany i bardzo skuteczny sposób przechodzenia przez ostrzeliwane ulice. To polegało na tym, że na punkcie wyjściowym szereg się zatrzymywał, wyznaczone osoby miały wyszukać miejsca, z którego strzelano. I to się tak odbywało: seria z naszej strony po oknach, z których strzelano z drugiej strony, a w tym samym momencie bez chwili wahania przeskok jednego, albo grupy osób na drugą stronę. To było może trochę kosztowne, jeśli chodzi o amunicję, ale akurat w tym momencie nie mieliśmy żadnego powodu, aby ją oszczędzać, a narażać ludzi. Faktem jest, że ani razu się nie trafiło, żeby po takiej serii któryś z naszych oberwał. Dlatego że chociaż z naszej strony nie było szansy, aby kogoś trafić, ale jeżeli stanowisko otrzyma serię, krótką serię kilka strzałów z pistoletu maszynowego, to w tym momencie nikt nie strzeli, a jak strzeli to już będzie za późno. I tak to ćwiczyliśmy, przechodząc przez Żelazną pod ogniem
Nord Wache. Udało się. Doszliśmy do ulicy Towarowej. Towarowa też była pod ostrzałem, ale z bardzo daleka, z okolicy Alej Jerozolimskich – to było za daleko, to nie było dla nas groźne.
Poczekaliśmy chwileczkę, dlatego, że Towarową nadjeżdżał od strony Woli samochód terenowy, który został ostrzelany z bezpośredniej bliskości, ale się nie zatrzymał, co uważałem za jakąś osobistą przykrość. Na drugą stronę Towarowej sobie przeszliśmy ulicą Grzybowską i wtedy okazało się, że dalej tak już się nie uda. Już Przyokopowa była pod ogniem, a dalej była ziemia niczyja i nie było wiadomo, co jest i nastąpił moment zatrzymania. I Byliśmy za Towarową od strony Woli, a za naszymi plecami zaczęły się przetaczać niemieckie ciężarówki i nawet było ich sporo. Nie wiedzieliśmy, co jest w budach, ale zakładaliśmy, że prawdopodobnie jest wojsko. Wtedy pojawiły się dwa problemy. Mianowicie, dowiedzieliśmy się, że za ulicą Przyokopową, po drugiej stronie było dwunastu podchorążych z Batalionu „Zośka”, którzy też nie mieli gdzie się przedostać. Dołączyli do nas i się okazało, że ich dobrze pamiętałem. Dowódca podchorąży Stefan Lewandowski, pseudonim „Sten” był ze STEN-em, jeszcze któryś miał Thompsona, co było zupełnym rarytasem, jako że Thompsony to były pistolety maszynowe amerykańskie o 11 milimetrowej amunicji, bardzo skuteczne. Pozostałych dziesięciu miało „Błyskawice”. Razem stanowiliśmy jednak pewne kuriozum, jak na Powstanie. Właściwie nie mieliśmy żadnego przydziału. Przeznaczenie znalazło się natychmiast, bo gdy za naszymi plecami przejechały dwie czy trzy budy, to się odwróciliśmy i czekaliśmy aż przejedzie następna. Po latach jeszcze się zastanawiałem nad tym, czy dobrze obliczałem wyprzedzenie, bo jak strzelać do samochodu, który jest w przelocie tylko? To się tak robi. Jakby tylko się pokazał i zaczęło się do niego strzelać, to się za jego ogonem trafi, to niczemu nie służy. Wyglądało to tak, że trzeba sobie wybrać cel nieruchomy mniej więcej pośrodku tego przelotu, na takiej wysokości jak buda. To może być wszystko jedno co, jakieś okienko w bramie. Towarowa była wybrukowana kocimi łbami, tam samochody szybko jechać nie mogły. Samochód ciężarowy by się na nich rozleciał. Jeszcze do tego była ona wypukła, były głębokie rynsztoki, także samochody jechały wolno i z daleka było je słychać. W związku z tym wyglądało to tak, że kilkunastu naszych uzbrojonych kolegów czekało na to, aż się pojawi samochód. Jak się pojawił z prawa, bo wszystkie inne jechały w stronę Placu Kercelego, to wtedy ruszała salwa z kilkunastu luf. On musiał najechać na tą salwę. I to się działo. Oczywiście przerywało się ogień w momencie, kiedy już ogon było widać. Ale blachy się urywały, różne rzeczy, bo jednak mimo wszystko uderzenie pocisku pistoletowego jest trochę mocniejsze niż uderzenie dziesięciokilowego młota, jak przyrżnie w coś, to się coś dzieje. Wprawdzie żaden samochód nie zatrzymał się na skrzyżowaniu, ale kilka zatrzymało się za skrzyżowaniem, a potem zaczęły zatrzymywać się i przed skrzyżowaniem, bo się zorientowały, czym grozi wjazd na ulicę Grzybowską. To trwało dosyć krótko. Na ulicę Towarową nikt nam nie kazał wyjść, bo ich było o wiele więcej i też uzbrojonych. Z drugiej strony nikt z Niemców nie mógł się ukazać na Grzybowskiej, bo by go rozniosło tam na miejscu. W związku z tym była taka sytuacja, że musieliśmy czekać na to, co się pojawi. I pojawiło się. Zupełnie nieoczekiwanie. Pamiętałem przez dłuższy czas, że to było sześć motocykli, tego nie jestem pewien, bo tego nie było można policzyć, natomiast w raporcie kolegów z „Zośki” liczba się nie zachowała. Wyglądało to w ten sposób: motocykle, obsadzone każdy przez trzech żandarmów, z jednym z bronią maszynową w przyczepie nadjechało z Towarowej. Nie wiem; chcący czy zastrzelony – kierowca wjechał pierwszy w Grzybowską. Taką szarżę urządzili. Po kolei wjeżdżali w Grzybowską pod nasz ogień. Ogień był dla nich miażdżący dlatego, że oni z tych motocykli nie mogli nam nic zrobić, póki z nich nie wysiedli. Natomiast wszystkich osiemnastu nie udało się zastrzelić, tylko, nie wiadomo ilu, dostało się do bramy po przeciwnej stronie ulicy Grzybowskiej. I zaczęliśmy sobie już strzelać przez ulicę, bez osłony. W związku z tym dostaliśmy rozkaz, żeby przejść na teren elektrowni za żelazną bramę, która do tej pory istnieje. Ona zawsze była żelazna, tylko za naszych czasów została mocno postrzelana. Była taka sytuacja, że ich tam w bramie czy w sąsiednich domach nawet – bo oni się tam jakoś rozproszyli – trudno było sięgnąć. Pamiętałem to przez lata, ale dopiero znalazło się potwierdzenie zupełnie przypadkowe, podczas mojej poprzedniej wizyty w elektrowni. W Muzeum Powstania Warszawskiego był ze mną kolega Baranowski ze Światowego Związku Żołnierzy AK, który miał ze sobą raport złożony przez „zośkowców” po ich powrocie do właściwego oddziału. Znalazła się rzecz, którą doskonale pamiętałem, mianowicie zostaliśmy obok siebie z jednym z kolegów z „Zośki” w tej bramie przed jej zamknięciem i jemu odstrzelono nos, koniec nosa. Rana okropnie krwawiąca, po prostu zlany krwią, musiał się cofnąć. [Rana] może nie taka groźna, jak krwawiąca okropnie. Schowaliśmy się za bramę i mieliśmy doskonałe stanowisko, dlatego, że mur elektrowni był, tak mniej więcej, na wysokość chłopa, ale potem były kraty i tam były doskonałe stanowiska strzeleckie, nie byliśmy w stanie jednak opanować całej ulicy Grzybowskiej. Koledzy z „Baszty” mieli ciężkie granaty angielskie, dodatkowo wzmocnione ładunkiem plastiku, widocznie ze zrzutów. Granat angielski, zwany millsem, wymagał do swojego działania włożenia zakrętki w stopie tego granatu, detonatora. Tych detonatorów nie było. W związku z tym, ich nie można było użyć zgodnie z przeznaczeniem, tylko zostały wyposażone w duży dodatek plastiku i spłonkę z lontem prochowym do zapalenia, po prostu, od papierosa. I właśnie obok mnie kolega, który to przypalił – pamiętam wrażenie jakie robiła struga ognia z tego lontu – przerzucił to za płot i rzeczywiście rąbnęło w sposób niebywały. (Przy pomocy tego rodzaju broni opanowano nazajutrz dwa czołgi, które potem służyły w grupie „Radosława”). Szyby się jeszcze przez dłuższą chwilę sypały wzdłuż Grzybowskiej. Rzeczywiście, ogień z Grzybowskiej ustał, ale za to Niemcy zaczęli przerzucać granaty z terenu cukrowniczego. Elektrownia jest teraz na rogu Towarowej, ale tak nie było. Towarowa jest znacznie rozszerzona. Ten odcinek, który jest za płotem, znacznej szerokości, był to teren magazynów cukrowniczych, gdzie jeszcze oprócz tego była bocznica kolejowa z Dworca Zachodniego przechodząca przez tak zwaną Syberię, tak się to nazywało, i końcówka torów była na terenie cukrowniczym. Otóż tam Niemcy się dostali, zaczęli stamtąd przerzucać granaty. W związku z tym, dostaliśmy polecenie, żeby się za ten mur dostać. Ten mur teraz jest odbudowany, ale wtedy był inny. Mianowicie, o ile od strony Grzybowskiej były kraty na murze, o tyle tam były odłamki szkła, butelek i tak dalej, w cemencie osadzone na wierzchu, i mur był bardzo wysoki. Otóż nie można było się za bardzo przez niego wgramolić i nie bardzo było go można z tego szkła oczyścić, tak że właściwie jedyny sposób to był położyć rękę na murze i przeskoczyć na drugą stronę. Zrobiłem to, ale bliznę mam w nadgarstku. I można powiedzieć, że to było dość groźne, bo to jest tętnica w nadgarstku. Wtedy to się tym nikt nie przejmował, ale w każdym razie zacząłem mocno krwawić. Znalazłem się na terenie cukrowniczym, potem po jakimś momencie ktoś mnie ostrzegł i zobaczyłem w odległości trzech, czterech metrów niemiecki granat, już rzucony, który się kręcił dookoła swojej główki. Granaty niemieckie były na trzonku. Już nie było można myśleć o schronieniu, czy coś takiego. Odwróciłem się tylko do tego tyłem i miałem uczucie, jakby mnie ktoś porządnie kopnął w siedzenie, ale nic mi się nie stało. Nawet się ucieszyłem, że widocznie jestem odporny na tego rodzaju zamachy na moją skórę. Okazało się, że z tego terenu to my teraz mamy wgląd w Towarową, i na tych, którzy tam stoją i czekają na możliwość przejścia przez Grzybowską. Dobraliśmy się od tyłu do zgromadzonych tam Niemców. Wywiązała się coraz większa strzelania i chyba na tym płocie jeden z „zośkowców” zginął, jeden został ranny w nogi. Myślę, że było jeszcze rannych ze dwóch albo trzech, bo potem się okazało, jak to było z tymi rannymi. Mianowicie, była tam z nami jedna dziewczyna, „Michalinka” (Michalina Olszewska ) z naszej grupy „Kedywu” i ona miała trochę bandaży, także pobandażowano to wszystko, jakoś towarzystwo posztukowano. Były też materiały opatrunkowe z elektrowni tramwajowej. Doszło do zmierzchu i my, w zasadzie, w pewien sposób traciliśmy czas, nie powinniśmy tu być tak długo. Nie było to nasze zadanie. Niemniej skutek jakiś tego był, bo ruch na Towarowej ustał kompletnie. Nikt więcej Towarową w tym czasie już nie próbował jechać.
W pewnym momencie dostaliśmy rozkaz, że ewakuujemy się kanałem. I to prawdopodobnie w czasie Powstania była pierwsza ekspedycja kanałowa, jaka się w ogóle zdarzyła. Przy czym, nie był to kanał ściekowy, tylko podziemny tunel, w którym był rurociąg parowy przeznaczony do dostarczania pary z elektrowni na tereny zajezdni tramwajowej na Młynarskiej. Dla nas było to po drodze, bo jak się okazało, zameldować się trzeba było na rogu Żytniej. O tym działaniu w osłonie Komendy Głównej nadal nie wiedzieliśmy. (Dowiedziałem się o tym parę lat po wojnie). W ogóle takiego adresu nie mieliśmy w głowie. Natomiast porucznik „Konrad” miał punkt wyznaczony na ulicy Karolkowej przy Żytniej, w domu starców. Zeszliśmy do kanału, najpierw ranni razem z eskortą własną, potem cała reszta, a tych z pistoletami maszynowymi zostawiono na koniec. Po czym zaraz był rozkaz, że mają się udać na początek. Wobec tego trzeba było przejść obok wszystkich innych. Ale ten kanał był wprawdzie kanałem przełazowym, w którym obsługa rurociągu mogła dokonywać nawet jakichś napraw, ale to nie było miejsce, gdzie mogła przebywać masa ludzi, a zwłaszcza mijać się. Poza tym rurociąg parowy ma jeszcze swojego rodzaju węzły przeznaczone dla kompensacji wydłużeń termicznych. W związku z tym to nie jest taki prosty rurociąg, tylko jeszcze są pętelki po drodze. Było ich dwie, czy trzy i poza tym rura była gorąca. Było straszliwie gorąco, duszno. Ranni zaczęli mdleć i to z nimi był najgorszy problem, ale nawet ci całkowicie zdrowi byli dość zmaltretowani. Pamiętam, że z tego tunelu wyszliśmy na terenie zajezdni tramwajowej, to jest tylko kilkaset metrów, nie tak daleko, ale byliśmy dosyć sponiewierani. Pamiętam, nas wyszło dwóch na początku, to byłem właśnie ja i kolega z „Zośki”, pseudonim „Sten”, a nazwisko Stefan Lewandowski. Nie wiem, czy cała, ale duża część tej drużyny zginęła kilka dni później na ulicy Ostroroga, pod murem cmentarza Powązkowskiego, przy próbie wyprawy na północ, nie jest to mi dokładnie znane. (Opis tego wydarzenia znajduje się chyba w monografii dotyczącej batalionu „Zośka”. Nigdy się już nie zetknąłem z nikim więcej z tych „zośkowców”. Z tym kolegą ucięliśmy sobie małą rozmówkę, wymieniając pseudonimy i dzięki temu udało mi się po wojnie zidentyfikować, kto to był, ale dopiero parę dni temu napotkałem odczytany przy mnie raport, który ów „Sten” złożył po powrocie do batalionu. Gdy nasza grupa wyszła z kanału, została doprowadzona do tymczasowego miejsca postoju na terenie szpitala imienia Karola i Marii Sztenkierów za ulicą Leszno. Grupa „Zośki” się pożegnała i ich w życiu już nigdy więcej nie widziałem, ale dokładnie ich zapamiętałem. To znaczy, grupa była już uszczuplona, dlatego że jeden zginął, został na terenie, przynajmniej dwóch było rannych, nie wiem jak dalece byli oni zdolni do walki później i kiedy. Reszta pod dowództwem „Konrada” została. Nam się udało zlokalizować innych naszych kolegów z „Kedywu”, którzy byli w owym czasie już z batalionem „Miotła”. Nam pozostawiono alternatywę: mogliśmy albo wracać do „Miotły” albo zostać w „Parasolu” z porucznikiem „Konradem”. Trzeba powiedzieć tak, że na to, że zostaliśmy tak pogubieni miało wpływ pewne niedociągnięcie jednego z oficerów „Miotły”, do którego musielibyśmy wrócić. I to było przez nas traktowane z pewną niechęcią. Dlatego, że to był człowiek, który był u nas na godzinę przed wybuchem akcji na całym mieście. Zostawił nas, nie zostawiając wskazówek, czuliśmy się troszeczkę pokrzywdzeni i nie mieliśmy chęci podporządkować się temu człowiekowi z powrotem, skoro mieliśmy doskonały, lepszy wybór. I tak grupa została, wprawdzie nie z taką potęgą ogniową jak poprzednio, ale jednak została dosyć znaczna grupa jako tak zwany pluton „Konrada”. Pluton „Konrada” był więc przydzielony do 1 kompanii „Parasola”. Z dnia na dzień ginęli ludzie, zaczynając od następnego dnia Powstania. Tylko jedna osoba do tego grona dołączyła, to jest moja dzisiejsza żona, której nie było w elektrowni tramwajowej. Przyłączyła się do nas 3, czy 4 sierpnia, gdy zginęła jedyna dziewczyna w tym plutonie „Michalinka”. I tak została dokooptowana do tego grona jej następczyni. Potem trwała dwukrotnie ranna w różnych okresach – „Danka” z „Parasola”. „Danki” były w „Parasolu” chyba ze trzy. Ale nasza to była „Danka” z plutonu „Konrada”.
Oddział przez kilka dni kwaterował na rogu ulicy Karolkowej i Leszna, czyli od strony bardziej zagrożonej niż sama główna kwatera „Parasola”, która była o jedną przecznicę dalej. Były różne wydarzenia, między innymi wyprawy rozpoznawcze na przedpole. Byłem na jednej takiej wyprawie dosyć daleko, bo na ulicy Skierniewickiej. Wcześniej, 3 sierpnia, przez Wolę przedarła się dywizja pancerna SS, którą ostrzeliwaliśmy, ale z bezpiecznej odległości. Później wjechał w ulicę Karolkową czołg, który zaczynał demontować budynek po budynku, co nam nie przeszkadzało w tym, że ostrzeliwaliśmy lżejszy transport. Przez nasze stanowisko 2 sierpnia przejechały dwa czołgi – które zostały później zdobyte – bo jeszcze nie zdążyliśmy stworzyć barykady na tym miejscu. Barykada była, ale była dla nich do pokonania i przejechały przez to. Natomiast te same czołgi zostały potem zdobyte przez kolegów z „Zośki” i potem były użyte do zdobycia tak zwanej Gęsiówki i przez kilka dni do 10 czy 11 sierpnia służyły jako najcięższa broń, jaka była używana w czasie Powstania. 5 sierpnia, kiedy zaczął się niemiecki atak na Wolę, nasza barykada była już dosyć mocna. Pamiętam, że byliśmy grupą wypadową, obsadzaliśmy przez jakiś moment narożnik Młynarskiej i Wolskiej, który był przez Niemców opanowany, ale dostaliśmy się do budynku górującego nad tym skrzyżowaniem, troszkę sobie postrzelaliśmy wzajemnie w obie strony, a potem kilka godzin musiałem spędzić samotnie na terenie wesołego miasteczka zwanego Wenecją, obserwując, notabene, piękne dekoracje z dżunglą, która w tym czasie zaczęła się palić, trochę taki filmowy obraz. O mnie zapomniano, w jakiś sposób, tak że po zmierzchu już uznałem za potrzebne, żeby się stamtąd zabrać i jak doszedłem do Leszna, to mnie koledzy ostrzelali, ale nieskutecznie, więc nie czułem się bardzo urażony. Gdy doszedłem do skrzyżowania z Lesznem i okazało się, że w międzyczasie ulicą Karolkową w stronę naszej barykady, Niemcy próbowali się przedrzeć i wprowadzili pojazd grenadierów pancernych, który został zniszczony przez PIAT-a, wyrzutnię pocisków, poprzedniego dnia przydzieloną do naszego plutonu z kilkunastoma pociskami. Część załogi z tego pojazdu opancerzonego wskoczyła do bramy, gdzie się spotkali z ogniem i cała załoga została wystrzelana. Niemcy już nie próbowali tego skrzyżowania sforsować, ale my dostaliśmy rozkaz wycofania się stamtąd ulicą Karolkową do Młynarskiej, do następnego skrzyżowania, w bezpośrednie sąsiedztwo cmentarza kalwińskiego. 6 sierpnia o świcie znaleźliśmy się na tym cmentarzu, który był granicznym punktem. Za Młynarską już byli Niemcy, my byliśmy od Karolkowej do Młynarskiej, to jest obszar cmentarza. Dostaliśmy rozkaz wycofać się. Potem dostaliśmy dosyć mało przemyślany rozkaz, mianowicie, żeby patrolować ten teren niczyj. Ten teren tak wyglądał, że gdyby Niemcy się tam dostali, to patrol zginąłby, dlatego, że było puste pole, a potem groby. Oczywiście, gdyby się Niemcy dostali między groby to naturalnie wystrzelaliby tych, którzy chcieliby przejść przez pole. Na tym polu był jeszcze kawałeczek płotu i tam salwa artyleryjska zniszczyła wcześniej część drugiej kompanii „Parasola”. Przechodziliśmy koło nie pochowanych jeszcze zwłok. W tym miejscu leżała także Krystyna Wańkowiczówna. Nie znałem jej osobiście, ale się potem okazało, że ona tam właśnie zginęła i tam ją gdzieś pochowano. Później cmentarz stał się terenem walk. Nam kazano ten teren opuścić, następnie patrolować. Porucznik „Konrad”, który dosyć dbał o to, żeby ludzie niepotrzebnie nie ginęli, wkrótce się zorientował, kazał nam obserwować teren z budynku, który stał tam, gdzie obecnie jest komisariat policji. Ten budynek dawał wgląd w cały cmentarz.
I rzeczywiście, byliśmy tam może z godzinę, kiedy się Niemcy na cmentarzu pojawili. To znaczy, to byłby prawdopodobnie ostatni wypad patrolu, gdyby go utrzymywano. Zameldowaliśmy o tym, nie wolno nam było do nich strzelać, ale zaraz po godzinie przyszedł rozkaz, żeby zająć cmentarz, co się, notabene, błyskawicznie odbyło. Doszliśmy do Młynarskiej, z tym, że nie wszędzie do samej Młynarskiej. Cmentarz przylegał do Młynarskiej na krótkim odcinku, a na reszcie były jakieś zabudowania gospodarcze, to były kwiaciarnie czy coś takiego, dosyć, że tam był kawałek płotu ze sztachet. Doszliśmy do tego terenu, tego pół-płotu, staliśmy przy nim. Obok mnie był z mojej sekcji człowiek z obsługi PIAT-a. W pewnej chwili mówi tak: „Wiesz co, tam jest taki budyneczek, mnie się zdaje, że tam się coś rusza, ja bym w to strzelił”. A rzeczywiście PIAT miał mniej więcej taki efekt jak artyleryjski, tak że byłoby to może skuteczne, ale mówię: „Słuchaj, pociski trzeba oszczędzać”. I w tym momencie z tamtego okna dostałem serię. I tu, można powiedzieć moje losy zmieniły się na dobre i na wiele lat. Nie zginąłem, ale mało owało, aby mi odstrzelono rękę, była bardzo poważnie uszkodzona. Miałem zniszczony kawałek kości ramieniowej nad łokciem, wobec tego o żadnej walce nie było mowy przez kilka miesięcy, natomiast byłem dość sprawnym i przytomnym obserwatorem wielu rozmaitych wydarzeń i to by był mniej więcej punkt zwrotny mojej epopei wolskiej .
Zostałem opatrzony wstępnie przez sanitariusza z „Parasola”, a następnie ewakuowany w zupełnie luksusowych warunkach samochodem przedwojennego pogotowia chevroletem, do punktu opatrunkowego, właściwie szpitala na terenie zdobytej bazy na Gęsiej. Luksusowy przejazd chevroletem przez kawałek Woli i pobyt na Gęsiej, gdzie po mistrzowsku mnie połatano, to było arcydzieło. Złapano tętnicę, która się po urwaniu kurczy i ucieka, tak że jak mi ją wyciągano, to miałem wrażenie, jakby mi ją z szyi wyciągano. Powyciągano masę odłamków ze zmiażdżonej kości i musiałem skoncentrować się na swoich sprawach. Poleżałem tam parę godzin i stamtąd pojechałem ciężarówką, już nie tak luksusowo, przez tereny getta do szpitala Jana Bożego, który się mieścił przy ulicy Bonifraterskiej. Był to znany w Warszawie szpital wariatów. Uchodzić za pacjenta Jana Bożego w Warszawie przedwojennej i okupacyjnej nie było specjalnie dobrze widziane, ale tak to mi się trafiło. Zaczęło się od tego, że ciężarówka jechała z uzbrojonym konwojem przez teren getta, które było zagruzowane, zryte. Ciężarówka nie miała miękkich resorów, a wszyscy ranni, którzy leżeli na podłodze tej skrzyni… Do tego ciężarówka jechała wielkim pędem, bo pewne odcinki były ostrzeliwane i to z karabinów maszynowych tak że to mogło się bardzo źle skończyć, ale dojechaliśmy, ale nie do samego szpitala, tylko pod mur od strony getta. Było to jakieś przeżycie, bo człowiek leżał na terenie getta na noszach, bezwładny i miał wszelkie szanse, żeby się utożsamić z mieszkańcami tej dzielnicy, którzy to samo przeżywali, (albo nie przeżywali), ale rok wcześniej. To, można powiedzieć, nas w jakiś sposób zbliżyło do zrozumienia tego, co się działo po drugiej stronie muru. Pod tym murem trzeba było jednak trochę poczekać, ale były jeszcze wagoniki od kolejki, która wywoziła gruzy z getta do budowy wału nad Wisłą przez cały poprzedni rok. Następnie dziura w murze, i przez tę dziurę nas zaniesiono do szpitala, gdzie były luksusowe warunki na następne trzy albo cztery dni. Potem tam się bardzo szybko zepsuło, zaczęły się bombardowania. Szpital Jana Bożego, zaczynając od dnia 6 sierpnia, kiedy się w nim znalazłem wieczorem, był, jak zresztą całe Stare Miasto, oazą spokoju, zieleni i wszelkiego rodzaju bezpieczeństwa. Tam nikt nie strzelał, nic się nie działo. Szpital był świetnie przygotowany na czas Powstania, łóżka były zasłane białymi prześcieradłami, personel częściowo zawodowy, a częściowo były to ochotniczki z Armii Krajowej w białych fartuchach, lekarze, oświetlenie elektryczne. Jednym słowem znakomicie się nam działo, było zaopatrzenie, jedzenie. Byłem, przede wszystkim, bardzo wykrwawiony. Jeżeli ktoś się zastanawia nad tym czy to bolało, czy nie bolało, to muszę powiedzieć, że urwanie kawałka ramienia nie boli specjalnie. Tego się nie czuje. Czuje się ból później, ale to nie jest najstraszniejsze. Człowiek, jak już bardzo go boli, to mdleje i też nic wielkiego się nie dzieje, nie ma się co przejmować.
Natomiast, co było w okolicy? To było tak. Powiedzmy dzień, dwa wytrzymałem w łóżku, jak to się mówi, „martwym bykiem”, ale potem odzyskałem trochę wigoru. Trudno mi to teraz z dniami skojarzyć, ale „Parasol” został wycofany z Woli wcześniej niż grupa „Radosława” i 9 sierpnia koledzy z grupy „Parasola” pojawili się w okolicy. Jeden z nich spotkał gdzieś na ulicy mojego ojca i razem z moim ojcem mnie odwiedzili. Ojciec był Żoliborzanin, ale pracował w Zarządzie Miejskim, a w czasie Powstania należał do Batalionu „Dzik”. To był oddział Wojskowej Służby Ochrony Powstania, WSOP. Zajmował się takimi rzeczami jak zabezpieczenie obiektów miejskich, dróg, wodociągów. Niekiedy też wychodząc z ramy, bo takim oddziałem WSOP była też załoga elektrowni (nie tej tramwajowej, na Woli, tylko miejskiej, na Powiślu), która odegrała także inną rolę, ale to jest inna sprawa. W tym momencie ojciec mój był zmobilizowany, był zresztą żołnierzem z roku 1920, a przedtem jeszcze z odsieczy Lwowa, podporucznikiem artylerii. W każdym razie przyszedł tam, a ponieważ znał kogoś z lekarzy, więc najpierw trafił do nich, a potem do mnie. Bardzo się ucieszyliśmy obaj, przy czym radość ojca była kolosalna, dlatego, że on to ocenił niewątpliwie tak, że jestem zabezpieczony, że od tego nie umrę, a nawet zapewne, bo to nie było jeszcze takie pewne, nie stracę ręki. Ale za to na pewno nie wrócę do walki do końca wojny, powiedział mi to nawet: „Myślę, że tę wojnę światową masz z głowy”. Natomiast okazało się, że to bezpieczeństwo jest dosyć złudne, bo chyba dzień później powstał problem taki, że ortopedyczne przypadki powinny być prześwietlane i ustawiane pod aparatem rentgenowskim. Aparat rentgenowski u Jana Bożego był czynny i gdy właśnie staliśmy w kolejce, kilku nas tam było, których trzeba było prześwietlić, to akurat przeleciały niemieckie samoloty i w krótkim czasie diabli wzięli aparat rentgenowski, wraz z obsługą. Natomiast bomby nie sięgnęły poczekalni. Ale nie było już tam na co czekać, bo nie było już tego aparatu. W związku z tym, następnego dnia powiedziano mi, że aparat rentgenowski czynny jest na Długiej 7, gdzie był centralny punkt sanitarny dla Starego Miasta. Trzeba było tam iść. Muszę powiedzieć, że mi się dosyć ciężko szło. To było chyba już 11 sierpnia. W bardzo krótkim okresie czasu, bardzo dużo się rzeczy działo. Doszedłem do tego punktu, ale z wielkim trudem. Potem godzinami czekałem, bo w tym czasie był bardzo ciężki ostrzał artyleryjski i bombardowania Starego Miasta i tam po prostu ranni leżeli na noszach, była kolejka do chirurgów, bez przerwy operowali. Trudno się było wpychać. Na pozór byłem cały. Czekałem tak aż do późnej nocy, gdy w końcu ostrzał artyleryjski ustał o zmierzchu i bombardowania też. Po jakimś czasie zrobiło się trochę luzu, wzięto mnie na badanie. Ubrano mnie w pancerz gipsowy do pasa z wysięgnikiem na ramię, tak że poczułem się, można powiedzieć, jak rycerz i umieszczono mnie „Pod Krzywą Latarnią”, bo żeby wracać do Jana Bożego nie było mowy, między innymi dlatego, że z takim pancerzem przez piwnice byłoby trochę trudno wracać. Dostałem się do „Krzywej Latarni”, to była przedwojenna podziemna restauracja z łukowymi sklepieniami, bardzo stylowa. Były pewne osoby, z którymi się potem jeszcze w życiu spotkałem. Albo nie, ale zapamiętałem je dobrze. Na przykład jeden, z odwiedzających, który mnie rozpoznał, to był podporucznik, Andrzej Englert, kolega szkolny mojego brata z Mickiewicza, czyli parę lat starszy ode mnie.
- Co się później z Panem działo?
„Pod Krzywą Latarnią” byłem parę dni tylko, bo tam się straszliwa atmosfera wytworzyła 13 sierpnia po eksplozji czołgu. Czołg pułapka to nie jest prawda, to nie była żadna pułapka, to był nonsens rozpowszechniany przez ludzi, którzy uważali, że to było podrzucone, czy coś takiego. To był po prostu, skutek nieporozumienia, niewłaściwego obchodzenia się ze zdobyczną bronią. Ten czołg to było właściwie urządzenie do stawiania min i niszczenia przeszkód. Był to pojazd opancerzony, ale uzbrojony tylko w minę o wadze kilkuset kilogramów umieszczoną na przedzie pojazdu. I ten pojazd był przeznaczony do tego, żeby żołnierz, jednoosobowa obsługa, podjechał pod stanowisko, na przykład bunkier albo barykadę, zostawił tę minę i wycofał się. Na Placu Zamkowym ten pojazd się zablokował. Podjechał, ale się nie wycofał i nie zostawił miny. Został cały. Dlaczego tak się stało? To jest sprawa techniczna i nie została do końca wyjaśniona. Koledzy, którzy brali udział w przeprowadzeniu go na drugą stronę barykady twierdzili, że to było po prostu tak, że on podjeżdżał szybko, Plac Zamkowy był wyłożony śliską kostką, na której leżało błoto wapienne z eksplozji, było troszkę mżawki, to było mokre i mogło być śliskie. Podjeżdżał za szybko, bo się bał, że gdyby go ktoś trafił w tym czasie, to kierowca by się znalazł na tamtym świecie, nawet nie wiedząc o tym. Wobec tego podjeżdżał szybko, zahamował, ale się pośliznął na tym błocie i wjechał z pędem w barykadę, czego nie miał zamiaru na pewno robić. Silnik zgasł, kierowca nie był w stanie go zapalić, wyskoczył i uciekł. I udało mu się uciec. Wkrótce pojazd został przeprowadzony w komplecie przez naszych kierowców na drugą stronę barykady, tam obok barykady coś rozebrano, przejechano, zaproszono saperów i ci saperzy ocenili, że trzeba to rozbroić, że to jest materiał wybuchowy, ale należy zrobić to wieczorem, czy w nocy, kiedy będzie stosowniejszy czas. Tak by pewno było w porządku, gdyby nie to, że w międzyczasie dowiedzieli się o tym koledzy z grupy pancernej, nie mieli na czym jeździć, przyszli więc, powiedzieli tak: „Co my to będziemy rozbierać, kto to będzie rozbierał, my z tym pojedziemy”. I pojechali. Przejeżdżali przez Rynek, trochę okólną drogą, dlatego, że Podwalem przejechać wprost nie było możliwe. Przejechali przez dzisiejszy barbakan, przejechali koło „Krzywej Latarni”. Byłem zbyt leniwy żeby wyjść oglądać przejeżdżający czołg, nie interesowało mnie to. Dojechali do ulicy Kilińskiego i na skrzyżowaniu na barykadzie wszystko eksplodowało. Ale w międzyczasie zebrał się tam tłum, cieszący się z tego, że jest zdobyczny czołg. Do eksplozji doszło przypadkiem, kierowca zapewne na barykadzie wyluzował ładunek, który w krótkim czasie wybuchł. Katastrofa była kolosalna, tłumy zabitych i poranionych. Poza tym kłęby dymu, pyłu, gruzu i wszystkiego. W rezultacie było tak, że sielska atmosfera „Krzywej Latarni” zlikwidowała się zupełnie. Powiedzmy o tym czołgu jeszcze coś. Mianowicie według niemieckich materiałów dostarczono pięćdziesiąt ładunków do niszczenia przeszkód. Ale, materiały tego nie mówią, prawdopodobnie pojazd był tyko jeden. Otóż tego całego ładunku nie da się użyć bez tego pojazdu, dlatego, że on waży kilkaset kilogramów i nie ma innej możliwości, musiałoby być kilkudziesięciu ludzi, którzy by go ciągnęli pod barykadę, albo pod bunkier, żeby wysadzić jakiś obiekt. Gdy pojazd przepadł, tych pięćdziesięciu ładunków nigdy więcej nie użyto. Katastrofa była rzeczywiście straszliwa, to był wstrząs. Zastanawiałem się, czy w ogóle nie dojdzie do upadku Starego Miasta, bo tam była masa ludzi, którzy zginęli i ich szczątki znajdowano potem na trzecich, czy czwartych ulicach, zmiatano miotłami dosłownie. Być może, że ta katastrofa uratowała od bardzo groźnej broni, która mogłaby być użyta w innych miejscach, ze zgubnym dla nas skutkiem. Opowieści na temat tego, że była to pułapka są wyssane z palca, nie ma mowy, żeby ktoś to celowo tak zorganizował, nie mógł tego przewidzieć. To po prostu był przypadek, a z naszej strony niewątpliwie znajomości rzeczy ze strony ludzi, którzy to przejęli. A później już wszyscy bezmyślnie powtarzali tak samo jak bezmyślnie powtarzają, że takie dzieci jak ta figurka na Starym Mieście walczyły w Powstaniu. To jest rodzaj karykatury, naturalnie chłopiec pięcio- czy sześcioletni naprawdę nie mógł dostać tego rodzaju uzbrojenia i nigdzie nie było przypadku, żeby taki walczył z bronią w ręku. Ale ludzie powtarzają to bezmyślnie i z przykrością dla wszystkich, którzy wiedzieli jak było naprawdę. Sam, mimo że byłem maturzystą, musiałem dodawać sobie wieku, bo się obawiałem, że mnie z AK wypiszą, mimo, że miałem już do tego kwalifikacje.
Stamtąd przeniosłem się do szpitalika przy Freta, przy kościele Dominikanów. Sam główny szpital, gdzie było kilkaset osób w podziemiach kościoła, parę dni później został zbombardowany. Masa ludzi tam zginęła na miejscu. My byliśmy obok w przybudówce, zostaliśmy zasypani, ale odkopano nas. Jeszcze tylko parę dni tam byliśmy. W końcu sierpnia byliśmy parę dni w Pałacu Krasińskich, a następnie zostaliśmy ewakuowani kanałami, przy czym mnie to skrzydełko spod ręki wyjęto i przejście kanałem było dla mnie bardzo trudne, a zwłaszcza wyjście z kanału. Wejść do kanału to się zawsze da, bo się wpadnie, ale niech ktoś spróbuje wejść po klamrach kanałowych mając tylko jedną rękę do dyspozycji, a drugą przybandażowaną do brzucha na okrągło. To spowodowało trudności, był moment, kiedy nikt nie mógł wyjść, bo była moja kolej a ja nie potrafiłem wyjść nawet na strażacki sposób, z pasem. Nie dało się tego założyć, bo to można było założyć na człowieka zdrowego, pod pachę na przykład. Tak się nie dało, więc jeden z kolejnych rannych, który był zaraz za mną, po prostu wyniósł mnie na ramionach, bardzo prostym i sprawnym sposobem. Nie wiem, kto to był, nie pamiętam. W tym kanale było bardzo ciężko i bardzo duszno. Najpierw atmosfera była sielankowa, dlatego, że w kanale, w stosunku do tego, co było na Starym Mieście, było czyste i świeże powietrze. Ale szereg ludzi idących pod prąd powoduje spiętrzanie wody i wyczerpywanie powietrza. Zrobił się powietrza, ludzie mdleli, bo to był szereg nie zdrowych ludzi, tylko rannych, poharatanych na różne sposoby. Nas było tam czterech takich, którymi się moja obecna żona opiekowała. Między innymi pamiętam, że wyciągała z kieszeni kostki cukru, którymi nas dożywiała w tym czasie. To miało wielkie znaczenie. Natomiast można sobie wyobrazić, jak ten cukier wyglądałby przy świetle dziennym, kiedy ręka, która go podawała w kanale była bez rękawiczki. Niech państwo spróbują sobie wyobrazić tego rodzaju pożywienie. Wyszliśmy stamtąd. Na parę dni trafiłem do szpitala dziecięcego na Kopernika, zawsze to lepiej niż do wariatów, ale też nie na długo, bo potem było bombardowanie tego szpitala i wprawdzie szpital został cały, ale nas ewakuowano. Między innymi zniszczono jego kuchnię i wobec tego zostaliśmy bez wyżywienia. Zrobiłem sobie wyprawę do elektrowni na Powiślu, gdzie wiedziałem, że kogoś tam mam – nie wiedziałem jaką funkcję pełnił – przedwojenny dyrektor techniczny, a ówczesny komendant kapitan „Cubryna”, autentycznie Stanisław Skibniewski. Był moim wujem. W tej elektrowni przedtem nie byłem, ale wiedziałem, że on tam jest, więc tam poszedłem i zastałem go rzeczywiście. Powiedział mi: „Dzisiaj się wycofujemy, właśnie musieliśmy zatrzymać ostatnią maszynę i nie jesteśmy w stanie tu się dalej bronić”. I w ten sposób przy mnie zatrzymano kolejną elektrownię w Warszawie. Potem, zresztą w tej elektrowni przepracowałem kilkanaście lat i zostałem w branży energetycznej, praktycznie aż do emerytury. W Śródmieściu doczekałem do ostatniego dnia, do kapitulacji. I tego samego dnia, kiedy była ogłoszona kapitulacja, zdjęto mi gipsowy opatrunek i próbowano mi uruchomić rękę. Zrobił to doktor Lot, dosyć znana osobistość w Warszawie, na Mokotowskiej. Felicjan Lot, o ile się nie mylę, były więzień Pawiaka, znana osobistość w Warszawie i jeden z bardzo zasłużonych lekarzy powstańczych. Uważałem, że mnie już uruchamia na dobre, wprawdzie swobodę ruchów odzyskałem w minimalnym stopniu, ale nie miałem opatrunku gipsowego i mogłem dosyć łatwo się poruszać. Dotarł do mnie rozkaz „Radosława”: „»Kedyw« do obozu nie idzie”. I tutaj [nie chodzi o] żaden honor. Rzecz była dosyć oczywista, że „Kedyw” miał swoją rolę i jeżeli ktoś z „Kedywu” miał zamiar iść do obozu, to tylko dla własnej wygody. Prawdę powiedziawszy, gdyby Niemcy zidentyfikowali to, co „Kedyw” przedtem robił, to żadna Konwencja Genewska, na przykład naszego kolegi Poradzkiego za osobiste zastrzelenie Kutchery, na pewno nie uratowałaby. Z niego by skórę ściągnęli. Tak samo jak z wielu innych. Co do tego, to konwencja konwencją, a kapitulacja kapitulacją, a rozkaz „Radosława” był zupełnie jednoznaczny: „»Kedyw« do obozu nie idzie”. W związku z tym, z grupką, niedużą zresztą, z „Parasola” wyszedłem z miasta wraz z ludnością cywilną i po jakichś mniej lub więcej burzliwych przeprawach znalazłem się na parę tygodni w Piotrkowie Trybunalskim, a stamtąd dostałem kontakt do partyzantki na Podhalu. Ale przedtem, jeszcze zanim do tego doszło, spędziłem parę dni, czy parę tygodni w okolicy Miechowa i trafiłem tam do brygady Świętokrzyskiej NSZ, gdzie byli gotowi mnie przyjąć. Nie byłem zorientowany dokładnie, mianowicie byłem błędnie poinformowany, że NSZ wstąpił do Armii Krajowej i jest jednostką Armii Krajowej. Natomiast nie wiedziałem, że nie cały. Rzeczy, z którymi się tam spotkałem, nie bardzo mi się podobały. Owszem, podobało mi się jedno. Mianowicie była to duża, dobrze zorganizowana jednostka, chyba około dwóch tysięcy ludzi, nawet z artylerią i rzeczywiście uzbrojona na różne sposoby w porządny sposób, dobrze wyszkolona. Ale niektóre elementy ich wypowiedzi, polityczne opowieści, dotyczące przede wszystkim kontaktów z Niemcami, po drugie stosunku do Żydów, a nawet do spadochroniarzy sowieckich, wydawały mi się po prostu zupełnie nierealistyczne. Miałem przyjaciela swojego z „Miotły”, którego przedtem zlokalizowałem w Krakowie, umawialiśmy się, że razem pojedziemy do partyzantki, w związku z tym z Brygadą Świętokrzyską się pożegnałem i poszedłem do partyzantki troszkę dalej, to znaczy na Podhale, gdzie doczekaliśmy do przemarszu wojsk sowieckich.
- W jakim oddziale pan walczył na Podhalu?
To się nazywało 9. Górska Kompania Sabotażowo-Dywersyjna porucznika „Boruty”, czyli mówiło się, że się jest u „Boruty”. To prawdopodobnie był 12 Pułk Piechoty Armii Krajowej. O Brygadzie Świętokrzyskiej można by było dużo opowiadać. Jedna rzecz jest pewna, mianowicie, mówię tak: „Słuchajcie, jeżeli wy tu taki macie stosunek z Armią Ludową, jak powiadacie, to przecież zdajecie sobie sprawę, że ten front tu przejdzie. To co wy zrobicie?”. „My się przebijemy na zachód”. Uznałem to za wierutne głupstwo. A to nie było głupstwo, to była prawda. Oni się naprawdę dostali do Pattona i nawet służyli potem – częściowo jako najemne wojsko – do pilnowania procesu norymberskiego. Wcześniej nie była to, ściśle rzecz biorąc, współpraca z Niemcami, tak nie można tego zakwalifikować, ale dla mnie była to, po prostu, wielka awantura i z kolegą Andrzejem Szafranem z „Miotły” zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie ma o tym mowy, że idziemy do „Boruty”. To było w Gorcach, nie w wysokich Tatrach. Natomiast stamtąd mam ciekawą obserwację na temat uzbrojenia. Mianowicie, powszechnie znana broń terrorystów i partyzantów, tak zwany kałasznikow. Wszyscy tak uważają i wszyscy uważają, że jest to konstrukcja Kałasznikowa, co jest wierutnym głupstwem i nieprawdą. Jeden z plutonów tejże kompanii, pluton „Lawina” zajął Zakopane w lutym 1944 roku i miedzy innymi siedzibę gestapo. Następnie my się spotkaliśmy z tym plutonem, zanim jeszcze przez nasz rejon wojska sowieckie przeszły. I w tym samym czasie, właśnie z tego plutonu, dwóch kolegów uzbroiło się w niemiecką broń zdobyczną, właśnie w siedzibie gestapo. Były to pistolety maszynowe SG-44 wyprodukowane na terenie Czechosłowacji. Robiła to jedna z fabryk – Czeska Zbrojowka albo Prawi Brneńska Stroirnia w Brnie. Zaimponowało mi to, bo to była znakomita konstrukcja, zresztą nie będę jej opisywał, bo wszyscy, którzy później służyli w Ludowym Wojsku Polskim ją znają. Tylko, że ja ją widziałem w niemieckim wykonaniu w roku 1944, podczas gdy to uchodzi za AK-47, produkcji sowieckiej. W niewątpliwy sposób cała fabryka ze wszystkim, prawdopodobnie także z personelem, została przewieziona do ZSRR i tam uruchomiona. Jedna rzecz jest, której nie widziałem i którą uważam za sowiecki dodatek. Mianowicie oryginał niemiecki nie miał bagnetu. Bagnet jest prawdopodobnie dodatkiem radzieckim. Uważałem go zresztą zawsze za nonsens. Ale to jest moje prywatne zdanie.
Natomiast w ten sposób doczekałem do przejścia wojsk rosyjskich. Rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej do nas nie dotarł w terminie, a właściwie został zatrzymany przez dowódcę kompanii. W naszej kompanii było także kilku Rosjan. Raczej nie spadochroniarzy, tylko oswobodzonych jeńców. Ale kompania wyróżniała się też tym, że dostawała zrzutową amunicję i przede wszystkim materiały wybuchowe. Tak że mieliśmy od sowietów zaopatrzenie i jakieś tam kontakty były. Otóż, dowódca kompanii doszedł do wniosku, że on zatrzyma oddział na tych zasadach, co Armię Ludową, to znaczy, że obsadzi posterunek milicji, przejdzie do działania jako Milicja Obywatelska Polska. Jak już się front przetoczył, to on z taką decyzją poszedł na spotkanie z Rosjanami. Natomiast jego zastępca, przez którego my nawiązaliśmy wcześniej kontakt, powiadomił nas, że to nie jest obowiązujące i jeżeli ktoś chce wracać do domu to niech się odmelduje. My się obydwaj odmeldowaliśmy z powodu drobnego incydentu, który nas poróżnił z tymi Rosjanami. Mieliśmy powód do tego, żeby się nie dać zaprosić do tej milicji. Reszta tego plutonu, w którym byliśmy, była przez jakiś czas jako milicjanci w Kalwarii Zebrzydowskiej. Natomiast dowódca plutonu został po krótkim czasie wywieziony do Rosji i tam był przez kilka miesięcy, bo jego siostra dotarła do jego akt i dowiedziała się tylko, że ci Rosjanie mieli mu coś tam za złe, a oprócz tego, że był zdeklarowany londyńczyk. To go kosztowało półtora roku pobytu, ale wrócił jednak żywy do Łodzi i zmarł wiele lat później. Natomiast my dwaj wyruszyliśmy stamtąd piechotą do Krakowa i potem się rozdzieliliśmy. Spotkaliśmy się znów w Warszawie przy bardzo osobliwym zajęciu. Mianowicie nawiązaliśmy kontakt z naszą grupą z plutonu „Torpedy” z batalionu „Miotła”. Żołnierze z tego plutonu pochodzili przede wszystkim z Ursusa, mieszkali w Ursusie. Podobnie jak ja, nie poszli do niewoli, znaleźli się w domach i zatrudnili się z powrotem w fabryce czołgów. To się nazywało przed wojną Państwowe Zakłady Inżynierii i tam, po prostu, naprawiano niemieckie czołgi w czasie okupacji. Ale Niemcy przygotowywali to do wysadzenia i nasi koledzy w znakomity sposób miny tak unieszkodliwili, że Niemcy tego nie zauważyli, tylko jak chcieli odpalić to one nie wybuchły. Miny zostały na miejscu, tyle że już w tym momencie było za późno na naprawę tego i uratowali tę fabrykę. Za co, nie bez racji, władze ludowe wsadziły ich na kilka lat do więzienia. Za Armię Krajową oczywiście, i to już po ujawnieniu. Zanim wojna się skończyła, to myśmy się z tymi kolegami, spotkali, oni już przestali tam pracować. Znalazło się inne zajęcie: ekshumacje. To jest zupełnie makabryczne zajęcie. My się tym zajmowaliśmy przez kilka tygodni i w ten sposób, z inicjatywy pułkownika „Radosława”, powstała kwatera powstańcza na cmentarzu, która się zaczęła w ogóle od ekshumacji żołnierzy batalionu „Miotła” naszymi własnymi rękami. To nie było lekkie zajęcie, bo byli to częściowo ludzie nam bliscy, a w rezultacie między innymi także mój ojciec. Mało kto wie jak to wygląda, kiedy ekshumacje odbywają się po kilku miesiącach od pogrzebu i to bez trumien i w najrozmaitszych warunkach To jest to zajęcie, które jeżeli się w nocy przyśni, to człowiek już resztę nocy spać nie może.
- Jaki był później pana los?
W krótkim czasie potem, właśnie wojna się kończyła, zostało ponownie uruchomione gimnazjum, do którego chodziłem w czasie okupacji jako uczeń na komplety, czyli gimnazjum Poniatowskiego. Gimnazjum Poniatowskiego zostało uruchomione z pewnym opóźnieniem, tak że matury zdawaliśmy w czerwcu. Co w tym czasie wiedziałem z nauki szkolnej, to trudno powiedzieć, ale gimnazjum było tak znakomicie prowadzone, że wszystkie moje oceny z pierwszej klasy liceum zostały zachowane. Było wiadomo doskonale z czego mamy jakie stopnie. Druga klasa trwała trzy miesiące, po czym były matury. Dostałem, można powiedzieć, typowo wojenną maturę – same trójki, z wyjątkiem dwóch czwórek, które pochodziły z pierwszej klasy. Nie, jedna pochodziła z pierwszej klasy, bo to był przedmiot, którego w drugiej już nie było, a jedna była od księdza katechety, którego chrześcijańskie miłosierdzie zmusiło do tego, żeby nie stawiać mniej niż czwórkę nikomu. I w ten sposób dostałem maturę w terminie sześciu lat od momentu rozpoczęcia nauki, mimo wojny, okupacji, Powstania i wszystkich innych rzeczy, co uważałem jednak za pewnego rodzaju sukces. W Warszawie w tym czasie nie miało być żadnych uczelni, i rzeczywiście nie było. Wobec tego próbowałem się dostać do Łodzi, potem pojechałem do Gdańska. Zanim się rok akademicki zaczął, doszło do ujawnienia Armii Krajowej, właśnie tej amnestii związanej z „Radosławem”, którą mu niektórzy ludzie mieli za złe, ale na pewno nie my. Notabene, mimo że przebywałem w Gdańsku, to w Komisji Likwidacyjnej byłej AK byłem pierwszego dnia, kiedy ta akcja została podjęta. Nie mieliśmy wielkich złudzeń, podejrzewaliśmy, że to się może skończyć wielkim oszustwem, ale mieliśmy nadzieję, że się w międzyczasie jeszcze jakoś inaczej sprawy potoczą. Rzeczywiście dużą część naszych kolegów na najbliższych parę lat później aresztowano i to na długo. Ale na razie zostałem wtedy, na podstawie dokumentu demobilizacji, przyjęty bez egzaminu na studia na Politechnice Gdańskiej. Po paru miesiącach okazało się, że w Warszawie będzie czynna Politechnika. Szczegółowych dziejów nie będę opisywał, ale 1951 roku wyszedłem z dyplomem pierwszego stopnia. Głównie może dlatego, że przez te lata, po pierwsze, musiałem pracować nie dla praktyki, tylko na utrzymanie, na życie, po drugie dlatego, że część okresu spędzałem na rozmaitego rodzaju operacjach i rehabilitacjach. Między innymi przez dziewięć miesięcy miałem rękę w gipsie od dłoni aż do szyi i to mi na studiach trochę przeszkadzało, tak że po sześciu latach uzyskałem niższy stopień, na który normalnie trzeba było trzech lat. Z tym dostałem nakaz pracy do zakładu, (w którym pracowałem już od pięciu lat), na następne trzy lata. W związku z tym odmówiono mi prawa do studiów magisterskich, mimo, że ło mi tylko ośmiu zaliczeń, co się na Politechnice Warszawskiej uważało za mniej niż program jednego semestru. Ale odmówiono mi, dlatego, że formalnie to zwalniało z nakazu pracy. W związku z tym, musiałem przez trzy lata na tym nakazie popracować. Pracowałem tam i przedtem, i potem. W związku z tym dopiero w 1959 roku zapisałem się na studia zaoczne na Politechnikę Szczecińską, którą ukończyłem w terminie. W ten sposób dostałem tytuł magistra. Natomiast w pracy, w między czasie, pełniłem różne funkcje, oczywiście potem już jako inżynier, właśnie w energetyce. Miałem pewne specjalistyczne zajęcia i zainteresowania w tej dziedzinie, między innymi przy tworzeniu ciepłownictwa na dużą skalę.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany po wojnie?
Nie, tylko jeden taki moment pamiętam, kiedy zaproponowano mi awans do utworzonych władz przemysłowych. Powiedziałem, że nie chcę, że wolę pracować w zakładzie niż w ministerstwie, czy w czymś podobnym. Na to powiedziano mi: „Musi pan ankietę wypełnić”. Ta ankieta była ośmiostronicowa. Na pierwszej stronie było zapytanie najpierw o to, czy się było folksdojczem i której grupy, a zaraz obok czy się należało do Armii Krajowej. Oczywiście to napisałem, bo jako że byłem ujawniony, to nawet by nie było możliwe inaczej. Nie mogłem odmówić wypisania ankiety. Powiedziano mi zresztą, że nie mogę także odmówić, jeżeli mnie przeniosą tu, to będę tu pracować, jak tam to tam i nie mam nic do powiedzenia. Ale potem, jak położyłem tę ankietę na stole, to ten, co ode mnie zażądał, mówi: „Dziękuję Panu”. Mówię: „I na tym koniec?”. Popatrzył na mnie, mówi: „Tak, na tym koniec. Rezygnujemy”. W parę lat po udzieleniu tego wywiadu IPN uznał mnie za sprawcę „zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu” na podstawie dokumentów, których mi nie udostępniono. Sprawa sądowa o uznanie tego za bezpodstawne nie jest do dziś zakończona, a wkrótce ma być podjęta przez Strasburski Trybunał Praw Człowieka. Więc jednak jestem ofiarą represji, tylko nie ze strony PRL a IPN.
- Wracając jeszcze do Powstania, jaki stosunek miała ludność cywilna do pana jako żołnierza?
Może taki zabawny incydent: gdzieś pod koniec Powstania, już we wrześniu, kolejny szpital się spalił, zanim znalazłem jakieś miejsce dla siebie, to nocowałem na prywatnej kwaterze. Otóż na tej kwaterze, coś mnie tam niepokoiło i w nocy coś mi przeszkadzało spać. Gospodyniami były dwie starsze panie. To się działo na Kruczej. W pewnym momencie mówią: „Co panu tam przeszkadza?”. Mówię: „Gdzie tu strzelają?”. Jedna z tych pań mówi: „To »Tygrys« na Chopina. Ten »Tygrys«, to nic takiego”. Rzeczywiście „Tygrys” z Chopina nie mógł trafić na Kruczą, bo on nie strzelał górą, a tam było ileś budynków. Ale zasypiając, pomyślałem tak: „Niemcy chcieli przy pomocy tego czołgu świat zawojować a tu dwóch starych bab nie mogą nastraszyć tak na dobre”. One mówią: „To tylko »Tygrys«, nic więcej”. To jest powiedzmy miara tego, jaka była ludność w tym czasie. Inna rzecz. Wracaliśmy z elektrowni, którą tego dnia ewakuowano i zatrzymaliśmy się we dwóch z kolegą, gdzieś w połowie wysokości Tamki, bo mnie się słabo zrobiło, dlatego, że poprzedniego dnia nie dostałem kolacji, tego dnia śniadania i obiadu. Więc mi się trochę słabo zrobiło. Siadłem na schodach. Wyszły jakieś kobiety. Tam jest cukierenka, czy coś takiego, jest chyba jeszcze nawet do dzisiaj. Ten drugi też był ranny, obaj w ręce, nie w nogi i do tego dawno. Te panie zapytały: „Co mu jest?”. Kolega nie wytrzymał, mówi: „Kolega zasłabł z głodu”. „To trzeba od razu tak mówić”. Natychmiast dostaliśmy (a to już było 6 czy 7 września), coś do jedzenia. Tam była ciastkarnia, czy piekarnia, cukiernia czy coś takiego, która miała jeszcze jakieś rezerwy. Tak, w owym czasie jeszcze istniały takie rezerwy. Stosunek do nas był autentycznie nie dający się niczym zmienić. To jest jedna z najbardziej wzruszających scen opisanych przez Bartoszewskiego na temat wychodzenia oddziałów powstańczych z miasta. Nie będę tego powtarzał, bo to jest rzecz znana.
- A w czasie Powstania miał pan kontakt z prasą bądź z radiem?
Radio, oczywiście tak, bo się w tych szpitalach trafiały różne rzeczy. Natomiast prasa była wszędzie.
- Czy pamięta Pan może tytuły gazet?
Niestety, nie. Wszystkie wiadomości były z nasłuchu radiowego, z wydarzeń takich jak zdobycie Paryża, lądowanie w Normandii było dużo wcześniej, kolejne zdobycze. Nawet w partyzantce mieliśmy radio. I na tym tle doszło do pewnego incydentu. Mianowicie, było nas trzech, Rosjanin, który uruchamiał radio, właśnie radiostację imienia Kościuszki i Andrzej Szafran, kolega z „Miotły”, z którym byłem razem. W tym czasie opiekowałem się – skądinąd do mnie też tak lgnęło – trafił się erkaem, przedwojenny Browning wzór 28, którego stale obsługiwałem. Otóż w tym momencie doszło do takiego małego zdarzenia. Mianowicie, radiostacja imienia Kościuszki nadawała co piętnaście minut patetyczne przemówienie, nadzwyczajny komunikat: „Warszawa wzięta! Warszawa wzięta!”. My obaj byliśmy z Warszawy i przez parę miesięcy tu czekaliśmy na to, że Warszawa zostanie wzięta. Więc kolega odezwał się z czymś takim i mówi: „Szkoda, że nie trochę wcześniej”. Ten Rosjanin do niego podskoczył. Mówi: „A co Wam się nie podoba?”. W tym momencie zatrzasnąłem zamek od erkaemu. Natychmiast usiadł i zostawił nas w spokoju. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że on tego nie zapomni, bo usiadł… może on nie rozumiał mojej intencji. Moja intencja była wyłącznie ostrzeżeniem, ale faktem jest, że po zatrzaśnięciu zamka już dużo nie trzeba, żeby uruchomić resztę. To taki obrazek z czasów związanych z radiem i z radiostacją imienia Kościuszki. Nie były to dla nas łatwe czasy, a byliśmy wtedy bardzo młodzi, chociaż może nie tak młodzi jakby się to wydawało. Bo w tamtych czasach to na pewno jeden rok życia liczył się mentalnie za kilka.
- A czy pamięta pan, czy w czasie Powstania, kiedy pan jeszcze walczył, czy później, kiedy był pan w szpitalu, na jakie tematy dyskutował pan z kolegami?
Trudno powiedzieć. Na przykład na Freta były bardzo popularne rozmaite dowcipy, niekiedy makabryczne. Po prostu starano się rozśmieszyć. Poza tym oczywiście były wszystkie wiadomości na temat kuchni, wyżywienia. Takie informacje nie z dużego frontu, tylko z małego, w rodzaju tego, co się stało, kto zginął, bo to też był pospolity temat. Pamiętam, bo to jest jednak historyczne wydarzenie, w tym momencie byłem w Pałacu Krasińskich, kiedy Ziutek z „Parasola” odczytał napisany przez siebie wiersz pod tytułem „Czerwona Zaraza”. To było wstrząsające. Ale to był obraz tego, co myśleliśmy na temat oswobodzenia i co nas czeka. Był to precyzyjny obraz. Właściwie, krótko mówiąc wcześniejsza twórczość Ziutka Szczepańskiego była taka trochę sztubacka, bez wielkiego znaczenia. Ale za ten wiersz on powinien być notowany jako wybitny poeta, zwłaszcza za ostatnie zdanie: „I po tej ziemi ty nie będziesz chodził”. A było wiadomo, do kogo adresowane.
- Pan walczył, jak wcześniej wspomnieliśmy, w elektrowni, czy może pan nam pokazać na zdjęciu? Mowa tu o Elektrowni Tramwajowej, na rogu Grzybowskiej i Przyokopowej, tam gdzie obecnie znajduje się Muzeum Powstania Warszawskiego.
Pluton „Konrada” powstał w tym rejonie mniej więcej, poza tą mapą. Następnie poruszał się ulicą Grzybowską w kierunku Woli, gdzie docelowy punkt był na skrzyżowaniu ulicy Karolkowej i Młynarskiej. To znowu poza tym planem z tamtej strony troszkę. Pierwsza przeszkoda to było przejście w poprzek ulicy Żelaznej, gdzie w tym mniej więcej rejonie istniała niemiecka baza zwana
Nord Wache, czyli siedziba jednego z kilku batalionów żandarmerii niemieckiej. To było skrzyżowanie obstawione bunkrami i ostrzeliwane. Tak że to skrzyżowanie było pierwszą przeszkodą do przejścia. Następnie pluton bez przeszkód doszedł do ulicy Towarowej i na Towarowej doszło do pierwszego starcia z samochodem terenowym odkrytym, prawdopodobnie volkswagenem, którego w tym czasie wojsko niemieckie używało i w tym miejscu został ten samochód ostrzelany, ale jednak przejechał dalej. Natomiast później pluton dostał się na ten odcinek i w tym miejscu gdzieś przebywała drużyna podchorążego Lewandowskiego o pseudonimie „Sten” z batalionu „Zośka”. Oni przeszli na naszą stronę ulicy. Ta ulica (Przyokopowa) była ostrzeliwana, z tej strony były zakłady „Philipsa”, gdzieś w tym rejonie, z tej strony, gdzieś tutaj i stąd z jakiś innych zakładów, gdzie też byli Niemcy. W związku z tym, to skrzyżowanie było ostrzeliwane. Tu nie było wiadomo, co się dzieje. A tam dalej, jeszcze dalej to była zajezdnia tramwajowa przy Młynarskiej i jest tam do tej pory. My się znaleźliśmy na tym odcinku i nasz główny cel w tym momencie to były ciężarowe samochody niemieckie przejeżdżające w stronę Placu Kercelego, czyli skrzyżowanie ulic Okopowej, Leszna i Wolskiej. Przez jakiś czas te samochody tutaj się pojawiały w różnych odstępach, ze względu na charakter tej jezdni, która wtedy była bardzo zła i musiały jechać wolno i bardzo hałasowały przy tym. Wszystkie były bardzo ostro ostrzeliwane na skrzyżowaniu i w tym rejonie znalazła się pewna grupa samochodów ostrzelanych i uszkodzonych, a z tej strony znalazły się takie, które zrezygnowały z przejazdu przez to skrzyżowanie. Z tej strony, po jakimś czasie przyjechała grupa motocyklistów, która szarżą, nie wiadomo czy przypadkowo, wjechała pędem w ulicę Grzybowską, aż do nas. Elektrownia tramwajowa, która się w tym czasie tu znajdowała, była oddalona od ulicy Towarowej, teraz dochodzi do samej ulicy Towarowej, ale ta ulica została znacznie rozszerzona. W tym miejscu były magazyny cukrownicze. Między tymi dwoma rzeczami był wysoki mur najeżony szkłem. Tutaj był mur niższy i na wierzchu były kraty. Doszło do tego, że pluton został w tym miejscu właściwie odcięty, bo tu już była cała masa Niemców właśnie z tych samochodów i to ostrzeliwane było także i z tej strony i z tej. Nie było żadnych warunków ani żadnego rozpoznania, żeby atakować to lub tamto. Znalazło się bardzo praktyczne wyjście, mianowicie wyjście tunelem ciepłowniczym z rurą parową pośrodku, gdzie cały pluton został ewakuowany tędy, aż na teren zajezdni tramwajowej. Jeżeli się nie mylę, to ona jest tutaj, bo to jest chyba ulica Młynarska. Ten teren jest tutaj. To jest zaledwie kilkaset metrów, ale dosyć trudny do przejścia. W każdym razie było to nie wygodne, ale bezpieczne przejście dla tej jednostki. Tutaj się znalazło już w nocy z dnia 1 na 2 sierpnia. Następnie pluton został skierowany na skrzyżowanie, to też jest poza obszarem tego planu. Skrzyżowanie ulicy Leszno, która jest tutaj, z Karolkową, nieco dalej na tamtym terenie, poza terenem głównej trasy przelotowej. Natomiast ulica Leszno została przez nas zabarykadowana, poprzeczna Karolkowa także, ale zanim się to stało, przez stanowisko przejechały dwa czołgi niemieckie, które potem zostały zdobyte. Zostały zdobyte i potem dobrze służyły po naszej stronie. I to by było wszystko.
Warszawa, 10 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 1 czerwca 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Joanna Lang.
- Został pan ranny w pierwszym tygodniu Powstania.
To była niedziela, 6 sierpnia.
- Proszę opowiedzieć o swoich losach od momentu, kiedy zakończył pan czynną walkę i przeszedł pan cały szlak powstańczy jako osoba ranna.
Pierwsze wrażenie jest takie – miałem takie uczucie, jakby mnie ktoś bardzo mocno uderzył kijem po kości. To było na krawędzi cmentarza kalwińskiego od strony Młynarskiej, ale nie przy samej ulicy, tylko kilkadziesiąt metrów. Strzelił do mnie ktoś z drugiej strony ulicy Młynarskiej, z kilkudziesięciu metrów, z niewielkiej odległości, z broni maszynowej. Nie stwierdziliśmy, jakiej. Trafił mnie troszkę poniżej nadgarstka, w prawą rękę. Pocisk przeszedł przez kilkanaście centymetrów przedramienia i wszedł ponownie nad łokciem. Tam zrobił, że tak się wyrażę, kompletną masakrę, to znaczy zmiażdżył i rozerwał na kawałki kość ramieniową przy samym łokciu. Pierwsze wrażenie, jakie miałem, to że mi po prostu całkowicie urwało rękę. Broń, którą trzymałem w ręku, wyślizgnęła się z tej ręki, ręka opadła, nie było sposobu nią władać, rękaw od bluzy napełnił się krwią. Wszystko było, można powiedzieć, dosyć rozpaczliwe. Poza tym zwaliło mnie to z nóg. Nie miałem żadnego obrażenia poza ręką, ale uderzenie daje taki skutek, że człowiek się na nogach nie może utrzymać. Wtedy podszedł do mnie ktoś z innego plutonu. Później stwierdziłem, że to był podchorąży Henryk Dargiel. On był związany z działalnością rozrywkową, muzyką i tak dalej, znana postać historyczna. Odprowadził mnie do punktu (tak mnie prowadził, że trochę mnie wlókł), gdzie był jakiś, jak myśmy to określali, łapiduch (czyli sanitariusz, ale nikt z personelu lekarskiego), przy Karolkowej, trochę dalej, to znaczy poza obszarem samego cmentarza. Tam był jakiś garaż, w tym garażu na stołku siedziałem z wielkim trudem, podtrzymywany przez kogoś, już nie wiem kogo, gdzie mnie po prostu grubo zabandażowano. Wpakowano mnie do luksusowej przedwojennej sanitarki marki Chevrolet, która służyła wtedy do odwożenia rannych na „Gęsiówkę”. Bardzo luksusowy, wygodny, było miejsce dla leżącego, jeszcze dwóch jakichś rannych posadzono obok mnie i żeśmy sobie bardzo elegancko pojechali tym samochodem na ulicę Gęsią. To była przybudówka do obozu niemieckiego na Pawiaku, to się nazywało Pawiak, ale to był budynek od strony Gęsiej. Tam było poniemieckie ambulatorium. Było zdobyte dwa dni wcześniej z udziałem naszego czołgu, można powiedzieć: wielka wygrana Batalionu „Zośka”. Bardzo pożyteczne to było w tym czasie, dlatego że dużo rannych z Woli zaczęto zwozić, a tam lekarze w znakomity sposób, nie oglądając się na wszystkie trudności, i… Można powiedzieć, że pokazowa lekcja, jak należy się obchodzić z rannym, żeby go ratować przy pomocy bardzo skromnych środków, żadnych transfuzji, nic. Tam mnie porządnie opatrzono, następnie władowano do ciężarówki na skrzynię, na podłogę zwyczajnie, kilku innych jeszcze. Tą ciężarówką, która obsługiwała przedtem niemiecką budowę czy wywózkę gruzów, trudno powiedzieć… Od Gęsiej do Bonifraterskiej był teren getta zrujnowany w sposób niecodzienny. Tam owszem, ulice były przejezdne dla terenowego, ciężkiego samochodu, ale były pod ostrzałem od strony Dworca Gdańskiego. Tam był wysoki budynek, Niemcy tam mieli karabiny maszynowe. Ciężarówka podskakiwała w sposób niebywały, a nie mogła zwolnić, dlatego że każde przyhamowanie groziło zniszczeniem całego transportu. Przejazd trwał kilkanaście minut. Potem miałem osobliwe przeżycie, mianowicie pod murem getta (ale od strony getta) leżałem na noszach mocno wykrwawiony i czekałem na to, że mnie ewakuują na tak zwaną stronę aryjską. Tam była duża dziura w murze, ale ciężarówka przejechać nie mogła, bo brama była pod ostrzałem. Tak że miałem, można powiedzieć, pełną iluzję tego, co przeżywali powstańcy z getta: ranny, który czekał na to, że go ewakuują na stronę aryjską. Po jakimś czasie zabrano mnie stamtąd. To było dosyć osobliwe dla mnie, dlatego że nie mogłem sobie tego uzmysłowić, że jestem ranny w rękę, a nie mogę chodzić. Tak było jeszcze przez dwa dni. To skutek urazu i przede wszystkim upływu krwi, jak sądzę.
- Celem był szpital Jana Bożego?
To był szpital Jana Bożego, który był szpitalem dla chorych umysłowo. Nawet było takie powiedzonko żydowskie o wariacie: wariat, który uciekł z domu bonifratrów. Więc można powiedzieć, że w Warszawie były pacjent bonifratrów… To były synonimy: uciekł z Tworek albo uciekł od wariatów. Znaczy, że się dziwnie zachowuje. U bonifratrów w tym czasie było trochę personelu klasztornego i właściwego personelu, który był zupełnie niezorientowany w tym, co robić z urazówką, bo tam przychodzili ludzie chodzący, pozornie zdrowi, ale były też liczne dziewczęta przydzielone tam przez konspirację, przeszkolone jako sanitariuszki. Był czynny aparat rentgenowski i wyposażenie dobrego przedwojennego szpitala. Łóżka, pościel, wszystko, co trzeba, kuchnia klasztorna działająca.
- Był jeszcze względny spokój w tym czasie?
Całkowicie. To było bardzo blisko od wiaduktu na Żoliborz. Za wiaduktem to była linia rozgraniczenia z Żoliborzem, dosłownie linia śmierci. Przechodzenie przez to było niemożliwe w tym czasie. W tym szpitalu przez dzień czy dwa sobie przeleżałem. Potem, to musiało być 8, 9 sierpnia, przywieziono z Woli innych rannych, których znałem, także z plutonu „Konrada”. Tych przede wszystkim znałem, ale nie tylko. Dziewiątego sierpnia „Parasol” został odesłany z Woli, nie brał udziału w akcji przebicia przez Stawki, tylko został na piechotę wysłany i tam się pojawiły osoby. Chwilowo to była rezerwa, więc mieli pewną swobodę ruchu, wychodzili. Między innymi tam były osoby, które poznałem przed Powstaniem. Oczywiście nie miałem wtedy pojęcia, że mają cokolwiek z tym wspólnego. Niesłychanie piękna dziewczyna, Krystyna Fryczówna, moja sąsiadka z Żoliborza… Później miałem zaszczyt ją ekshumować w parku Krasińskich. Można powiedzieć: to się samo pamięta. Najpierw pamięta się piękną, a potem to, co z niej zostało, więc nie do zapomnienia.
Przez jakieś dwa czy trzy dni odzyskałem swobodę ruchów. Pamiętam jeszcze dziewczynę, jak udało mi się wstać z łóżka, spojrzała na mnie i mówi: „Och, myślałam, że to jakiś dzieciak!”. A ja miałem metr osiemdziesiąt wzrostu i patrzyłem na nią z góry. Wtedy ludzie byli troszkę mniejsi niż teraz, metr osiemdziesiąt to było bardzo dużo. Teraz jestem najmniejszy z mężczyzn z rodziny, kobiety raczej są na moim poziomie, ale wtedy metr osiemdziesiąt to był olbrzym, jak wtedy się uważało. Stanąłem na nogi, zacząłem się poruszać. Tam mnie odwiedził mój ojciec, który był w zmobilizowanej służbie miejskiej, to się nazywało Batalion „Dzik” Wojskowej Służby Ochrony Powstania. Spotkał któregoś z moich kolegów, który znał ojca, który mu powiedział, że tam leżę. Najpierw poszedł do lekarzy, dowiedział się, co jest, przyszedł, mówi: „Zdaje się, że masz II wojnę światową za sobą”. Mylił się, ale był wyraźnie zadowolony, uważał, że się stosunkowo niedużym kosztem wykręcę od reszty. Był przedtem dosyć niechętnie nastawiony, jak się dowiedział, że ja jestem w „Kedywie” Komendy Głównej. Uważało się, że to nie jest bezpieczna służba. A przedtem mój brat zginął w Oświęcimiu, tak że uratowanie młodszego syna ojciec uważał za sukces. Okazało się, że wszystko było odwrotnie. Później oczekiwaliśmy (chyba 10 czy 11 sierpnia) na zdjęcie rentgenowskie, bo lekarze uznali, że jednak takie skomplikowane uszkodzenie wymaga oględzin, ale w międzyczasie przyleciały sztukasy i rozbiły aparaturę rentgenowską. Nam się nic nie stało.
W owym czasie powiedziano mi: „Powędrujecie na Długą 7, bo tam aparatura jest czynna”. A prąd był z sieci, elektrownia była czynna, wodociągi były czynne. Miasto było w rzeczywistości naprawdę opanowane przez Powstańców i zachowywało się mniej więcej… Minus tramwaje, które jak 1 sierpnia stanęły, to już nie ruszyły więcej. Na Długą 7 to jest kawałek Bonifraterskiej i potem poprzez ulicę Długą na drugą stronę, ale wtedy nie było to takie proste, bo przejścia były pod ostrzałem w bardzo dużej części, więc były poprzebijane w domach przejścia w piwnicach i trzeba było się tam mocno gimnastykować, a ja jednak byłem bardzo wyczerpany, osłabiony, więc z wielkim trudem się dowlokłem na Długą 7.
Trafiłem tam na bardzo zły moment, to był moment bardzo ostrego ostrzału niemieckiego i do lekarzy, którzy operowali, ustawiła się beznadziejnie długa kolejka leżących na noszach przede wszystkim, z uszkodzeniami kręgosłupa, czaszki. Tak że obserwacja była dobra, może bym się nawet wykwalifikował na lekarza po trochu. Na tej praktyce nauczyłem się rozpoznania na oko, kto ma uszkodzony kręgosłup albo coś w tym guście, bo ma pewne objawy dosyć makabryczne, nie będę tego opowiadał, ale to jest rozpoznawalne. W końcu (już było dosyć późno wieczorem) mnie przyjęto. Nie wiem, jak ci lekarze to wytrzymali, tyle godzin pracy z takimi przypadkami. Przy okazji tej kolejki była też jakaś para cywilnych osób, starszy człowiek, który miał tak zwany zastrzał palca. To jest bardzo bolesne, ale to żadne nieszczęście, ale był tam i nieustannie kogoś zaczepiał, kiedy jego zoperują. Poza tym była grupka AL-owców, tęga, dobrze zbudowana dziewczyna w randze sierżanta, jeszcze ktoś. Nie wiem, czy to nie była może sama Helena Jaworska, bo tam dziewcząt nie było znowu tak wiele. Czekali tam właściwie nie wiadomo na co. Mieli tam trochę dziwny status, bo uważali, że nie podlegają dowództwu. W pewnym momencie samowolnie opuścili Stare Miasto, poszli na Żoliborz, gdzie mieli większą część kolegów. Większa część AL-owców była na Żoliborzu. Doczekałem się w końcu, oceniono, co mi jest, i po raz pierwszy fachowo założono mi pancerz na klatkę piersiową, do którego należał wysięgnik na ramię. Wtedy nie wiedziałem, po co, ale potem się dowiedziałem. Właściwie bez tego nie da się ręki uratować. Ręka nie może zwisać, dlatego że płyny fizjologiczne muszą odpływać grawitacyjnie. Ręka nie może być niżej niż cokolwiek innego, musi się podnosić do poziomu ramienia.
Z tym wszystkim, jak już to wszystko zostało wytworzone, umieszczono mnie… Tam było przejście z podwórza Długiej 7 na stronę Podwala. Na Podwalu to było wejście do restauracji „Pod Krzywą Latarnią”. „Pod Krzywą Latarnią” były materace na podłodze, wszystkie sale restauracyjne były zamienione na szpitalne. Był też tam kontuar barowy, na którym prawdopodobnie przedtem serwowano piwo. Na tym się odbywały opatrunki. Tam było bardzo przyzwoicie i sympatycznie, oświetlenie elektryczne. Tam spędziłem kilka dni. Idylla skończyła się na eksplozji czołgu [tak zwanego czołgu-pułapki]. Mianowicie czołg przejechał przed wejściem. Tam okien nie było, tylko wejście i małe okienka piwniczne od strony Podwala. Niektórzy nawet wyszli na Podwale, żeby go obserwować. Nie byłem zainteresowany, po prostu nie chciało mi się, mało co mi się w ogóle wtedy chciało. Po eksplozji po pierwsze zrobił się tam koszmarny brud, kurz, dosłownie na dwa palce grubo kurzu wszędzie. Eksplozja była na poziomie bardzo ciężkiej bomby lotniczej, kilkaset kilogramów trotylu. Stamtąd [było] bardzo blisko, ale nic się nie zawaliło. Przyniesiono tam pewną ilość ludzi, których jeszcze można było ratować, więc nasze sanitariuszki miały po dziurki w nosie pracy. O tym, żeby zmieniać tym, którzy tam już leżeli, w ogóle nie było mowy. Krótko mówiąc, następnego dnia się ledwie pozbierałem po nocy. Przedtem po prostu sobie przychodziłem na opatrunek i mi go zmieniano. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to nie jest tylko rutyna, tylko to jest konieczność. Nie zmieniono mi tego opatrunku i mnie się jakieś makabryczne rzeczy wyprawiały, niezasługujące na opowiadanie w towarzystwie. To jest coś strasznego, co się dzieje w ciepłe dni z opatrunkiem niezmienianym, ropiejącym.
Ta eksplozja chyba miała miejsce 13 sierpnia. Czternastego sierpnia (czy coś takiego) przyszedł jeden z kolegów, ranny, który leżał u Jana Bożego. Powiedział: „Słuchaj, tutaj jest makabra, nie masz czego szukać. Kilku rannych »parasolarzy« leży na Freta. Chodź, zabierz się z nami, tam będzie ci zwyczajnie lepiej”. Rzeczywiście, o tyle było, o ile mogło być. Był materac, chyba bez żadnej pościeli, jakiś koc zwinięty, jakiś tobołek pod głową. W tym momencie jeszcze się tam nic nie działo. Pamiętam, że na samym dnie tej długiej kiszki, która była naszym miejscem schronienia (myśmy byli blisko wejścia) był jakiś stół i tam odbywały się opatrunki. Była jakaś ruda pielęgniarka (nie siostra zakonna), jak nas informowano, prawdopodobnie z Wojskowej Służby Ochrony Powstania, tak zwanego WSOP-u czy jakiej innej organizacji akowskiej. Wszystko się działo normalnie, z tym że wyżywienie (przynoszone już nie wiem skąd), te zupki były już bardzo kiepskie. Natomiast, ku naszej radości, przynoszono wiadrami ze Starego Miasta wino czerwone. Bardzo dobry środek wspomagający dla ludzi, którzy byli przede wszystkim wykrwawieni. Tak się tam działo przez kilka dni, była bardzo sympatyczna atmosfera, była tam moja dzisiejsza żona, w owym czasie koleżanka z „Parasola”, kilku innych naszych przyjaciół. Niektórych poznaliśmy dopiero tam, o niektórych żeśmy się dowiedzieli. W tym czasie zginął na Woli zaprzyjaźniony ze mną podchorąży „Szofer”, czyli Stefan de Julien. Zginął w getcie od jednej kuli, dobrze wymierzonej prosto w serce. W każdym razie tych, co tam leżeli, kilku znałem. Spotkaliśmy się jeszcze później, kilkanaście lat temu. Jednym z nich był podchorąży „Lupus” z 2. kompanii „Parasola”, który stamtąd razem z mną wyszedł, ale byli też i tacy, nawet z naszego plutonu, którzy zostali na Starym Mieście. Między innymi chyba najmłodszy ze wszystkich, Zygmunt, nazwiska nie pamiętam. Nie wszyscy ranni się zabrali do kanałów, nie wszystkich chciano zabrać. W każdym razie, kiedy się na Starym Mieście bardzo zrobiło kiepsko, zostaliśmy zbombardowani…
- Szpital był w samym kościele?
Tak. Przede wszystkim został zbombardowany szpital i dom, który nas oddzielał od ulicy Freta. Na tym domu jest tablica pamiątkowa. Okazało się, że tam był sztab AL-u. Niektórzy przypisywali to bombardowanie temu sztabowi, ale sądzę, że Niemcy absolutnie się tym nie przejmowali, raczej polowali na szpitale niż na ten sztab.
- Szpitale nie były oznaczone krzyżem?
Nie, ale trzeba powiedzieć, że Niemcy mieli i po naszej stronie wywiad. Byli tacy, którzy byli na przykład plagą Śródmieścia, tak zwani gołębiarze, czyli strzelcy, którzy z wysokich pięter budynków strzelali do ludzi na ulicy po polskiej stronie, po stronie powstańczej. Była pewna ilość ludzi, którzy niewątpliwie byli na usługach niemieckich, a byli fizycznie po stronie powstańczej. W kilku miejscach były wyraźne ataki lotnictwa na budynki klasztorów, kościołów. Przy tym to bombardowanie było dość charakterystyczne i nietypowe. Mianowicie zawsze było słychać nurkujący samolot, to jest
power dive, nurkowanie z pełną mocą. Następnie ten samolot zmieniał głos, wznosząc się z powrotem, ale było tak, że jak zrzucił bomby z bardzo małej wysokości, to te bomby nie mogły natychmiast eksplodować, bo on sam by siebie uszkodził. Myśmy tego nie wiedzieli. Chodziło o to, że samolot nurkował, zrobiła się cisza i eksplozja nastąpiła wyraźnie ze zwłoką. Poprzedniego dnia gdzieś na Hipotecznej spadł niemiecki nurkowiec, nie wiadomo, czy ostrzelany, czy właśnie z powodu zbyt wczesnej eksplozji. Myśmy więc mylnie sądzili, że jest to przypadek autodestrukcji, że się rozbił i eksplodował później, ale po następnym takim akustycznym efekcie, tośmy już wiedzieli, że to nie jest to, że to co innego. Było tak, że samolot nurkuje, potem jest cisza i spadający gdzieś gruz. Było dosyć dobrze wiadomo, że leży bomba. Tylko czy ona leży z tej strony muru kościelnego, czy z tamtej? Wszystkie były po stronie kościoła.
- Z zapisków wiem, że to było sześć bomb.
Wszystkie były albo w budynku frontowym, albo pod kościołem, a w naszym pomieszczeniu – żadna. Myśmy wyszli z tego cało, ale mieliśmy odcięte wyjście, zawalony był budynek. Przez bramę się przechodziło, ten budynek się zawalił, było stamtąd trudno wyjść. Poza tym była kompletna ciemność. Ktoś zapalił zapałkę, to było widać, że coś się świeci, ale na odległość ręki nie było widać samej zapałki. Dym, kurz, wszystko było zrujnowane w najbliższym sąsiedztwie. Myśmy byli cali. Tylko kilka nalotów kolejnych, zdaje się, że standardowo sześć samolotów w tej eskadrze, i one po kolei rzucały swoje ładunki na kościół i na budynek frontowy. Pomieszczenie się bardzo zepsuło, ale nie to zadecydowało, tylko już było wiadomo, że jest ewakuacja oddziałów ze Starego Miasta. Myśmy mieli błędne informacje, myśmy sobie wyobrażali, że przyjdzie nowa załoga na Stare Miasto, a tak nie było. Po prostu wycofano pięć tysięcy ludzi, to znaczy sporą jednostkę uzbrojoną, która potem miała odegrać rolę w obronie Powiśla, a nawet Mokotowa.
- Czy zostaliście zasypani?
Odkopano nas dosyć szybko, jakoś wydostaliśmy się stamtąd. Potem ktoś przyszedł tam dzień później.
W szpitalu była moim zdaniem dużo więcej niż setka po naszej stronie, ale w przedsionku było nas tylko kilkunastu, powiedzmy dziesięciu, niewielu więcej. „Parasol” zbierał swoich, dobra zasada konspiracyjnego oddziału – „Parasol”, który nigdy nie zostawił rannych w akcji. Ewakuujemy się, zbieramy wszystkich swoich. Zabrano nas do pałacu Krasińskich, tam byliśmy, spaliśmy na półkach na akta, nie takich nowoczesnych jak dzisiaj, z mechanizmem jezdnym, tylko zwyczajnie. Takie miejsce jak krypta na szufladę czy coś takiego. Była pewna gimnastyka, żeby się tam dostać i wydostać, ale pobyliśmy tam parę dni.
Potem przymierzano nas do kanału. Po pierwsze moi koledzy stwierdzili, że ja się nie zmieszczę. Wzięli patyk, zmierzyli, ile właz do kanału ma średnicy, to, zdaje się, osiemdziesiąt centymetrów. Wobec tego złamano mój wspornik, przygięto mi rękę do korpusu, zabandażowano wszystko w kółko i w ten sposób zrobiłem się tłumoczkiem bardziej już pakownym, to znaczy można było mnie wprowadzić do kanału, co się zresztą okazało bardzo dla mnie trudnym zadaniem. Po pierwsze wejście, ale wejść, to się zawsze wejdzie, krótko mówiąc: wpadnie się. Dopiero po wielu latach ktoś z kolegów mi wytłumaczył, w jaki sposób bez jednej ręki można wchodzić i wychodzić sprawnie po klamrach kanałowych. Okazuje się, że tego sekretu nie znałem, poznałem go trochę później. Trzeba złapać za kostkę tego, co jest wyżej. W ten sposób ręka się unosi coraz wyżej, można nadążyć. Wtedy tego nie wiedziałem. Był problem, jak mnie z tego kanału wyciągnąć. Był tam [jeden], który miał pas strażacki z liną, ale tego się nie da zrobić, jeżeli ktoś ma przybandażowaną jedną rękę. Jak założy się ten pas, to on się po prostu wyślizgnie.
- Pamięta pan moment ewakuacji? Jaka to była pora dnia? Czy czekaliście przy włazie?
Właz ewakuacyjny był na placu Krasińskich. On jest teraz wyraźnie oznakowany. Był tam zawsze, otoczony był trochę wałem ochronnym, tak że wchodzące osoby były osłonięte od wszystkich stron. Dojście do tego było aż do budynku, który stał na rogu. Był zwalony narożny budynek na placu Krasińskich, natomiast oczekujący oczekiwali w bramach sąsiednich budynków.
W międzyczasie jeszcze była sławna próba przebicia, gdzie myśmy czekali na podwórzu Długiej 23, Miodowej 23. To był pasaż przed wojną, teraz to jest nie do przejścia, ale kiedyś było tak, że była grupa budynków miejskich Miodowa 23 i Długa 23, i wyjście na Hipoteczną, obok gmachu Hipoteki. [Pasaż] miał trzy wyjścia, tam było kino „Miejskie” i rozmaite takie rzeczy. To było na tyłach Ratusza, czyli pałacu Jabłonowskich. W 1939 roku tam się mieściła Cywilna Komenda Miasta i tam pełnił służbę zarówno mój ojciec, jaki mój brat, licealista, w owym czasie zmobilizowany. Ten budynek dosyć dobrze znałem. W czasie próby przebicia, która była przed samym końcem obrony Starego Miasta, tam ranni i inni oczekiwali na podwórzu, po straszliwej strzelaninie, którą wtedy rozpętano przede wszystkim na Bielańskiej, gdzie dosłownie rozpadał się ten budynek Banku Polskiego, ale to jest budynek trudny do zniszczenia, z niego sporo zostało mimo wszystko. Oczekiwaliśmy na to przebicie, które się nie dało zrealizować, które w ogóle było pomysłem niefortunnym, bo gdyby nawet utworzył się taki kanał, to było wykluczone, żeby kilka tysięcy ludzi cywilnych ze Starego Miasta tamtędy przeszło. Gdyby to dotrwało do dnia, to by lotnictwo niemieckie zmasakrowało do reszty. Na to nie było żadnego sposobu, tak że ta próba była beznadziejna, ale (tak jak poprzednia próba – przebicia na Żoliborz) utrwaliła wśród Niemców przekonanie, że Powstańcy mają broń i mają amunicję, że są w stanie walczyć. Tam się Niemcy za bardzo nie pchali na piechotę. Dopiero jak już ucichło wszystko, to ewentualnie byli skłonni tam wejść. Próby przebicia były beznadziejne, ale jednak w pewien sposób skuteczne, mianowicie zniechęciły Niemców do próby wejścia na Stare Miasto. To się odbyło dopiero po naszym wyjściu stamtąd.
W rezultacie wejście do kanałów… Po prostu odczekaliśmy. Było to rządzone przez oficerów, przede wszystkim (między nami mówiąc) przez „Radosława”, który wydawał rozkazy: teraz wchodzi to, teraz w pierwszej kolejności ranni z tej, tamtej, innej jednostki. A inni jeszcze się bronili. W każdym razie wtedy kiedy myśmy wchodzili, to już był ostatni dzień sierpnia, chyba 31 sierpnia. Myśmy wyszli 1 września na Nowym Świecie przy Wareckiej. To jest tylko kilka godzin, ale to wyjście kanałem to jest osobna rzecz i były kontrasty z tym, co sobie człowiek wyobrażał. Myśmy sobie wyobrażali straszliwy smród w kanałach. Nic podobnego. Jak żeśmy weszli do kanału, to pierwsze wrażenie było: lekko zatęchła piwnica. W stosunku do tego, co było na powierzchni w tym czasie, wśród płonących budynków, eksplozji i tego wszystkiego, to był tam, można powiedzieć, niemalże rajski ogród. Natomiast jak żeśmy weszli do kanału, to na początek żeśmy tam zabłądzili, poszliśmy w stronę Żoliborza. Potem ktoś nas zawrócił. Właściwie każda grupa rannych miała sznur od bielizny, trzymany przez wszystkich po kolei, żeby się grupa nie rozdzieliła, bo jeżeli się ktoś rozdzielił i zabłądził w kanałach, to już było po nim. Byłem pośrodku tej grupy. Jedną ręką trzeba się było trzymać sznura, oślizgłego zresztą. Cały tunel był dosyć pusty, to znaczy wody płynęło niewiele, poniżej kolan, ale tak jest tylko wtedy, kiedy grupa wejdzie do wody. Natomiast jak się kilkudziesięciu ludzi porusza pod prąd, to spiętrzają wodę, tak że się robi powyżej kolan, jest coraz trudniej iść. Na to jest tylko jeden sposób: zatrzymać się i poczekać, aż woda opadnie, między stojącymi ludźmi ona po prostu spłynie do naturalnego poziomu. Dzięki temu marsz się robi bardzo powolny: chlapu, chlapu. Kanał pod Miodową był o dziesięć centymetrów za niski dla mnie. To wystarczyło oczywiście, że głową go wyczyściłem ze szlamu, ale nie o to chodzi. Niech ktoś spróbuje, będąc zdrowym, przez godzinę iść z głową opuszczoną o te dziesięć ujących centymetrów. Co się dzieje z karkiem i resztą! Można uginać kolana, ale też przez piętnaście minut, nie przez godzinę ani nie przez kilka godzin.
- Pewnie wtedy inaczej organizm funkcjonuje.
To jest dosyć niesamowite. Ci, co byli małego wzrostu, to mieli dobrze, ale te parę centymetrów powyżej średnicy to była zmora. To było przez całą Miodową do Krakowskiego. Pod Krakowskim był luksus, kanał miał ponad dwa metry. Profil kanału to jest profil kroplowy, profil Lindleya, wypracowany jeszcze przedtem, bardzo naukowo i mądrze. Żadna rura okrągła, przekrój jajowaty, jajo stojące na cieńszej części. W tej najcieńszej części płynęła woda, ale pod Nowym Światem było już inaczej, mianowicie był to przekrój owalny i były ławeczki, a na samym dole półki. Potem był wąski kanalik, którym płynęła woda. Tam woda już się nie spiętrzała, bo już był duży, szeroki i na ławeczkach można było usiąść. To miało tę zaletę, że ten co siedział, to się wysmarował szlamem. Potem, jak trzeba było iść, to ten, co za nim szedł, był pochylony, to trafiał głową na wysmarowaną dolną część pleców. Pod Nowym Światem kanał zrobił się znów bardzo mały, dziewięćdziesiąt centymetrów czy metr. To już jest katastrofa, bo to już praktycznie jest trudno przejść. Jak człowiek by się [poruszał] w normalnym tempie… Natomiast w tym powolnym tempie idzie przez ten kawałeczek (od pałacu Staszica do Wareckiej to jest bardzo blisko), powiedzmy, godzinę albo więcej. Przez tę godzinę na ugiętych kolanach, na klęczkach, w jakiś sposób można się tam mieścić. Na samym końcu był suchy kawałek, wejście było, żarówka na drucie, widno. Przez cały czas było ciemno, poza tym przechodziło się pod włazami, było absolutne milczenie, dlatego że przez te włazy rzucano granaty albo wlewano benzynę. Benzyna nie była groźna z powodu oparzeń, tylko z innego powodu: z powodu wyczerpania powietrza. Nie chodziło o to, żeby ktoś się poparzył. Fala ognia poszła, ale potem nie ma czym oddychać, ludzie się duszą. Myśmy uniknęli tego na szczęście, ale dyscyplina była. Zwłaszcza pod Nowym Światem było absolutne milczenie pod włazami. Włazy było widać nad nami, połysk świecącego nieba czy coś takiego. Potem męczarnie z wyjściem. Skończyło się to tak, że jeden z kolegów, który był za mną, powiada: „Siadaj mi na ramionach”. Wyniósł mnie na tyle, żeby można było złapać i wyciągnąć na wierzch. Nie wiem, kto to był, ale nie sądzę, żeby ktoś uważał, że jest łatwo dorosłego, dużego chłopa wynieść na ramionach z takiej ciasnej dziury.
To też był jeden z naszych rannych. To było już o świcie, światło na zewnątrz, jak wyszliśmy. Musiała być piąta godzina, może szósta. Otoczenie piękne, okna z szybami, oświetlenie elektryczne, nawet bieżąca woda. Można się było umyć. Na zmianę ubrania i butów trzeba było trochę poczekać. Potem przyszły dziewczyny, które się nie brzydziły tych brudasów. Pamiętam dobrze te dwie dziewczyny, siostry „połówki” z „Parasola”: Jadwiga i Irena (Jadwiga już nie żyje, Irena jeszcze żyje, chociaż bardzo w złym stanie) wzięły mnie wpół, jedna z jednej strony, druga z drugiej i mnie zawlekły, najpierw do pałacu Ostrogskich, gdzie było pięknie i Dargiel grał na fortepianie, a potem do szpitala na Kopernika.
- Dziecięcego szpitalna Kopernika 43?
Dziecięcego szpitala, gdzie na moje nieszczęście łóżka były na tyle krótkie, że mnie sterczały łydki. Dziecinny szpital.
- Do jakiego szpitala potem pana przerzucili?
Nie przerzucili mnie wcale, szpital na Kopernika po kilku dniach został zbombardowany, a nas ewakuowano do szkoły średniej, do której w 1939 roku zdałem egzamin wstępny, do IV Państwowego Gimnazjum imienia Mickiewicza. (Była w tym czasie szkoła z drugą lokatą w Warszawie. Pierwszą lokatę miał Batory, trzecią chyba Władysław IV). Tam nic nie było, były ławki szkolne, stoły, na tych stołach można było spać, można było akta podłożyć pod głowę, jakieś dzienniki. Nie było ani wyżywienia, ani pościeli, ani żadnej możliwości opatrunku, po prostu zostaliśmy na łasce losu. Przenocowaliśmy tam. Nie dostaliśmy śniadania, a to w takich warunkach jest dosyć istotna rzecz.
Z jednym z moich kolegów (ranny w rękę zresztą, podobnie jak ja, tylko w inny sposób, lekko, też „parasolarz”) uradziliśmy sobie, że musimy sobie radzić. Wybraliśmy się do elektrowni. W elektrowni miałem krewnego. Nie zdawałem sobie w tym czasie sprawy z tego, co on tam robi, ale myślę sobie: „Pokrewieństwo zawsze coś znaczy”. Wiedziałem, że to jest inżynier i wicedyrektor techniczny, nie wiedziałem, że jest komendantem elektrowni (kapitan „Cubryna”, Skibniewski, mój wuj). Wybraliśmy się do elektrowni z nadzieją na zupę przede wszystkim. Po Tamce w dół się dosyć łatwo idzie, dosyć dobrze było, ale trafiliśmy na dzień, kiedy poprzedniego dnia elektrownia została zbombardowana, zatrzymana. Wprawdzie nie wiedziałem, jaki on ma pseudonim, ale jego i tak wszyscy znali, więc na posterunku, gdzie wpuszczano na teren elektrowni, komuś powiedziałem: „Szukam wuja”. Dwóch rannych z „Parasola” nie wyglądało groźnie, więc nas wpuścili. On był w tym czasie do połowy ogolony, powiedział mi: „Słuchaj, zatrzymaliśmy ostatnią maszynę, nie mamy czego tu bronić, nie mamy możliwości dalej bronić, ewakuujemy się”. I nie dostałem tej zupy, po którą przyszedłem. Takie są realia.
Wobec tego zabraliśmy się we dwóch z powrotem w górę Tamki. Pod górę było nam dużo ciężej iść. Gdzieś koło połowy zasłabłem. Kolega mnie posadził na progu jakiegoś budyneczku. Z tego budynku przyszły jakieś kobiety. Mówię: „Jestem ranny”, a on mówi: „Tak, ale to miesiąc temu na Woli, to nie teraz się stało”. Było widać, że się przelewam przez ręce z głodu. Tutaj, można powiedzieć, cały urok kobiet z Powiśla: znalazły coś, pamiętam, że był miód. Do tej pory jest chyba cukiernia w połowie Tamki, już w tej części stromej. Mieli zapasy, więc pożywiły nas w taki sposób, że odzyskałem wigor, ale już się zrobiło ciemno. Jeszcze pamiętam, że wchodziliśmy na górę w wąwozie, gdzie po obu stronach płonęły domy. A po ewakuacji Powiśla, elektrowni, tej samej nocy Niemcy doszli do Nowego Światu. To był koniec Powiśla, ostatni dzień. Potem w elektrowniach pracowałem większość część mojej kariery zawodowej i jedno z moich zajęć, osiągnięć życiowych, to była sztuka zatrzymywania i ponownego szybkiego uruchamiania elektrowni. Z elektrowniami po raz pierwszy miałem do czynienia 1 sierpnia (z elektrownię tramwajową), a 6 sierpnia – ze świeżo zatrzymaną elektrownią na Powiślu. Potem trafiłem do zupełnie innej pracy.
- Wróćmy jeszcze na Freta. Jak przebiegał dzień? Kiedy były opatrunki, posiłki? Były „peżetki”, był kapelan?
Naturalnie. Były msze i
in articulo mortis, tak że można powiedzieć, że na resztę życia człowiek był już odprawiony całkowicie, bez spowiedzi. W takich wypadkach to nie jest wymagane. Właściwie dzień upływał na oczekiwaniu na opatrunek, na zupkę „pluj”, na którą wszyscy narzekali, ale wszyscy ją jedli, na zdarzenia, komunikaty z frontu, odwiedziny kolegów. Na początku mnie się nawet zdarzyło odbyć z Freta wyprawę. Odwiedził mnie ojciec, znalazł mnie. Poszliśmy z nim na Długą 23 i Miodową 23, na kwaterę, którą ojciec zbiegiem okoliczności dzielił z dawnymi kombatantami z „Miotły”. Tam zginął razem z nimi, z zastępcą dowódcy „Miotły”, kapitanem Przyborowskim i innymi, w bombardowaniu.
- Czyli ojciec zginął w Powstaniu?
Zginął 18 sierpnia, ale przedtem jeszcze byliśmy razem na tej kwaterze. Serdecznie żeśmy się powitali z tymi, których znaliśmy. Jednych znaliśmy, drugich nie. Poznaliśmy się w konspiracji (koło znajomych było bardzo niewielkie) albo były to osoby, które były znane skądinąd, tylko potem się okazało, że są w jednym czy drugim oddziale. Jak żeśmy szli Długą (Długa nie była ostrzeliwana, była bezpieczna, nie mieli Niemcy wglądu w tę ulicę), to w pewnym momencie usłyszeliśmy salwę moździerza salwowego, tak zwanej krowy czy też szafy, zależy, gdzie to nazywano. Było wiadomo, że to po kilku sekundach dopiero eksploduje, z tej czy z tamtej strony. Poszliśmy w prawo, a cała seria była po lewej stronie. Front budynku po drugiej stronie znikł po prostu w oczach, a my żeśmy dalej sobie poszli po Długiej. Odwiedzali nas tam ci z pobliskich oddziałów, którzy nie byli w służbie aktualnie.
- Jak pan wrócił do Warszawy?
Wróciłem do Warszawy trochę okólną drogą, z partyzantki piechotą do Krakowa, to było czterdzieści kilometrów czy coś takiego, to jest w okolicach Makowa. To w towarzystwie przyjaciela i kolegi sprzed Powstania, z „Kedywu”, z „Miotły”. W Krakowie miałem znajomych, przenocowałem i wyruszyłem sobie piechotą drogą na Warszawę. Można powiedzieć: dołączając się do przejeżdżających ciężarówek. Przechodnie zatrzymywali sowieckie ciężarówki na butelkę, powiewając ręką z butelką półlitrową. Jak się zatrzymał, to się ludzie ładowali do skrzyni i ja też, chociaż na pół litra nie mogłem się zdobyć, ale już nikt tego nie rozsądzał. Zatrzymał się, wziął pół litra, zabrał pasażerów. Dojechałem do Jędrzejowa. W Jędrzejowie przenocowałem u jakichś przypadkowych zupełnie ludzi, zresztą tam też nocowali sowieccy kierowcy ciężarówek jadących na front szosą Jędrzejów–Częstochowa, wschód–zachód. Pamiętam, bo gospodarze postawili coś do jedzenia dla wszystkich. Pamiętam, że tych kierowców sowieckich było kilku. Jeden był Ukrainiec, który bardzo pięknie śpiewał. Śpiew tego Ukraińca to operowy tenor, nie jakieś wycie. Rano oni wytrzeźwieli (bo picie przede wszystkim było dla szoferów), myśmy się pozbierali. Na cysternie z benzyną jechałem sobie na zachód, do Częstochowy. Dojechałem sobie bardzo zgrabnie, tylko tyle, że był mróz, a ja byłem dosyć lekko ubrany.
Z Częstochowy chodziły pociągi, ale nie do Warszawy, tylko do Dworca Zachodniego. A z tego dworca wstępu do miasta nie było, były posterunki, które nie dopuszczały do wejścia do miasta. Miasto było strefą frontową, a pretekst były taki, że były miny. Naprawdę zaminowane było wybrzeże Wisły. W mojej obecności później człowiek wyleciał na minie na tym wybrzeżu. W domach potem pojawiały się napisy:
Min niet. Podpisywał ktoś po prostu pędzlem na ścianie i do takiego budynku później można było wejść, ale przede wszystkim do miasta nie było wstępu, po prostu był kordon. Wysiadłem w Grodzisku, gdzie mnie poinformowano, że dalej nie ma co. Przenocowałem u znajomego miejskiego pracownika, którego znałem, a tam mieszkał. Wybrałem się piechotą do Błonia, gdzie wsiadłem na cysternę jadącą po torach poszerzonych, rosyjska cysterna jadąca w stronę Warszawy. W Warszawie był już wtedy prowizoryczny most kolejowy na drewnianych palach, na miejscu wysadzonego obecnego mostu Gdańskiego. Tam były dwa mosty właściwie, kolejowy i drogowy, oba były wysadzone w tym czasie, ale już uruchomiono transport dla wojny i był pociąg, puste cysterny, które jechały od zachodu, od strony Poznania w stronę macierzy na ponowne zatankowanie.
Taką cysterną dojechałem sobie chyba w okolice Gołąbek czy coś takiego. Wymyśliłem sobie, całkiem trafnie zresztą, że przez Kampinos stroną północną dostanę się na Żoliborz. Rzeczywiście, pilnowano od strony zaludnionej, ale nie pilnowano od strony Bielan. Przeszedłem sobie przez miasto piechotą od tamtej strony. Tam są takie miejscowości jak Sieraków, przez Bielany, które mi były dobrze znane, miałem tam wielu przyjaciół, ale kompletnie bezludne. Czasami jakiś trup na ulicy leżał, nic więcej. Tam była bocznica kolejowa, która przez Sady Żoliborskie prowadziła na Dworzec Gdański i to była droga skrótowa z Bielan na Żoliborz.
Tamtędy sobie przeszedłem i trafiłem do swojego domu na Kossaka, który był lekko postrzelany, ale nie ciężkim kalibrem, tak że nie był bardzo uszkodzony. Akurat jakiś człowiek wynosił moją szafę, więc mu to łatwo wyperswadowałem. To nie był złodziej, tylko to był ktoś, kto potrzebował szafy, a domów pustych było dużo. Zresztą później posłużyłem się tą samą techniką. Z domu sąsiadów, znanych mi ludzi, wyniosłem tak zwany termon. To było palenisko dobudowane do pieca. Piec kaflowy, na drzwiczki była nastawiana grucha żeliwna, palenisko z rusztem, popielnikiem, pokrywkami na wierzchu i to się nazywało termon. To miało taką zaletę, że po pierwsze na tym można było coś ugotować, a po drugie, że to szybko grzało pomieszczenie. A spaliny szły przez piec, piec się też nagrzewał.
- W którym momencie pan powtórnie był na Starym Mieście? Jakie to były wrażenia?
Na Stare Miasto poszedłem przede wszystkim (w międzyczasie spotkałem kogoś z współpracowników, sąsiadów i kolegów ojca; powiedział mi, gdzie ojciec zginął i gdzie jest pochowany) na Długą 23. Tam był rząd krzyży drewnianych, bardzo prowizorycznych. Potem się okazało, że jest i butelka z kartką, z nazwiskiem, bo tak się wtedy chowało. Wtedy można było kogoś zidentyfikować. Bo na przykład po tej eksplozji czołgu to nikt nawet nie próbował. […]
- Na Stare Miasto można było wejść?
Wtedy już po mieście ruch był nieograniczony. To znaczy, krótko mówiąc, można było trafić na sowiecki patrol, ale w zasadzie miasto było dość bezludne, nawet nie przetarte drogi, zasypane śniegiem. Na Długiej znalazłem miejsce, które mnie interesowało. Poszedłem później na Długą 7, „Pod Krzywą Latarnię”. To, co tam widziałem, to dosyć ciekawy obraz dla amatora różnych osobliwości. Na Długiej 7 (na podwórzu) było coś takiego, co z daleka wyglądało jak pryzma tłucznia (kiedy drogi budują, to jest ułożona), niewysoka sterta kości spalonych ludzi, którzy zostali w szpitalu. Na Długą 7 posprowadzano tych, których nie można było ewakuować, zgromadzono. Tam były siostry Czerwonego Krzyża i oznakowanie Czerwonego Krzyża. To niewiele pomogło. Wymordowano tych ludzi, poukładano ich na podwórzu. „Pod Krzywą Latarnią” były materace, na tych materacach byli ludzie, których zostawiłem parę dni przed wyjściem (rannych, ale żywych i z szansą na uratowanie), zastrzeleni na miejscu i spaleni razem z materacami w piwnicy. Nie wynoszono ich nawet, tylko po prostu podpalono to wszystko, polano naftą czy benzyną. Pod kościołem na Freta mordowanie było kilka dni przed kapitulacją, więc tam zwłoki nie zostały, ale zwłoki były na wszystkich ulicach, na wszystkich miejscach. Przy wiadukcie żoliborskim był zastrzelony tramwajarz. Później żeśmy się zajmowali ekshumacjami.
Były duże groby zbiorowe, częściowo „Parasola”, który został zbombardowany na kwaterze, ale nie tylko. Między innymi piękna Krystyna Fryczówna. Może bym nie rozpoznał, ale tam była z nami pani Anna Pija-Mycielska. Można powiedzieć – przed wojną typowa panna z dobrego domu, wychowanica sióstr niepokalanek w Szymanowie, klasztorna wychowanka. Jak ona to zniosła? Zresztą była przedtem jako pielęgniarka, sanitariuszka Czerwonego Krzyża „Pod Krzywą Latarnią”, ale opatrywać rannych to jest co innego, jak wyciągać zwłoki. Myśmy wyciągali, a ona szczypcami (w rękawicach) wyciągała z portfela dokumenty identyfikacyjne. Jest cała książka, gdzie jest ileś protokółów podpisanych APM: Anna Pija-Mycielska. To, co ta dziewczyna przeżyła, to jest… Zresztą spotykaliśmy się później, nawet ją odwiedziłem w Londynie. Wyemigrowała później, miała rodzinę gdzieś na Zachodzie. To zresztą rodzina arystokratyczna, związana z kulturą, muzyką.
- Jak pan trafił do grupy, która zajmowała się ekshumacjami?
Bardzo prosto. Myśmy wrócili z partyzantki do domów. Byłem u siebie w domu, a Andrzej Szafran, mój kolega z partyzantki, przedtem z „Miotły”, był u siebie. Był w czasie Powstania w plutonie „Torpedy” (Jackowskiego). To była grupa żołnierzy „Miotły”, drugie pokolenie fabryki „Ursus”, która była fabryką zbrojeniową. W czasie wojny naprawiali czołgi niemieckie, a przedtem (w czasach Polski) produkowali samochody ciężarowe i broń. To drugie pokolenie, kilku z nich było żołnierzami „Miotły”. Jak była kapitulacja, to zgodnie z rozkazem „Radosława” „Kedyw” do obozu nie idzie. Bardzo racjonalna decyzja, bo można sobie wyobrazić, co by Niemcy zrobili, gdyby rozszyfrowali, kto był w „Parasolu”, kto zastrzelił Kutscherę, kto zastrzelił Werfla i innych. Co by się wtedy wyprawiało! To była jedyna rozsądna rzecz. Oni się utrzymali, po prostu odtworzyli oddział poza granicami Warszawy. „Miotła” nie przestała działać, miała innego dowódcę, bo pierwszy dowódca „Miotły” zginął na Stawkach (major Mazurkiewicz, brat „Radosława”). Następny zginął w innych okolicznościach, a to był kolejny [dowódca] – kapitan Janicki, pseudonim „Czarny”.
- Jak pan trafił do grupy, która ekshumowała?
Bardzo prosto. Jak Szafran wrócił do domu, to odwiedził go ktoś z tych z Ursusa i powiedział: „Słuchaj, my działamy, jesteśmy. Kogo masz jeszcze?”. Miał mnie pod ręką. Przyszedł na Żoliborz i powiedział mi: „Słuchaj, mamy się zameldować. I zameldowaliśmy się. „A kogo masz?” Miałem jeszcze dwóch „miotlarzy”, którzy z powodu jakiejś dekonspiracji przed Powstaniem musieli wyjechać. Byli w Górach Świętokrzyskich, przeżyli cały okres w Górach Świętokrzyskich i wrócili do domu.
- Ekshumacje były inicjatywą Czerwonego Krzyża?
Nie, to wszystko zorganizował „Radosław”. Nawiązał kontakt z Czerwonym Krzyżem, dostał protokolantkę Piję, którą niektórzy z nas znali jeszcze przedtem, ale nie w tym rzecz. Zorganizował księdza. Wiadomo nam było, że ksiądz dostaje pięć dolarów od głowy, a myśmy po osiem osób do dziesięciu przywozili dziennie. Ksiądz był dobrze wynagrodzony – z kościółka Świętego Józefa, który jest niedaleko cmentarza, teraz jest oddzielony trasą, ale kiedyś to było bardzo blisko. Kiedyś było przejście wprost do cmentarza wojskowego z tego kościółka. Następnie zorganizował grabarzy, myśmy nie kopali na cmentarzu. Groby na cmentarzu kopała brygada Jędrzejewskiego, zawodowego przedwojennego grabarza, a myśmy się z nimi bardzo szybko pokumali. Myśmy wydobywali, a oni zakopywali z powrotem, tylko już na cmentarzu. Po swojej akcji chodzili do baru, który nazywali „Pod Trupkiem” (naprawdę się jakoś inaczej nazywał) i opowiadali sobie dowcipy. Wszystkie dowcipy grabarskie były zawsze o nieboszczykach, makabryczne, a czym był lepszy dowcip, tym bardziej grobowa cisza zapadała. Oni się profesjonalnie nie śmieli. Grabarz nie może się roześmiać. Co by się działo, gdyby ktoś w czasie pogrzebu parsknął śmiechem? Oni to mieli opanowane, ale to była sceneria, która by się nadała do filmu: Jędrzejewski i jego kompanii opowiadający sobie dowcipy przy kieliszku.
- Czy podczas tych ekshumacji natrafił pan na kogoś ze swoich znajomych, ojca?
Między innymi. Ojciec nie był wprawdzie z „Miotły”, ale jak wykopywaliśmy „miotlarzy”, to oczywiście mi powiedzieli: „Słuchaj, nie jesteśmy biurokratami”. Dostał trumnę i został pochowany z krzyżem, z napisem: Batalion „Miotła”.
Notabene to był nie tylko Batalion „Miotła”, ale także Batalion „Czata” – krzyże są nierzetelnie podzielone. Ojciec nie był z „Miotły”, powinno być co innego napisane.
- Istnieją protokoły z ekshumacji, gdzie jest zaznaczone, że ciało pochodziło dokładnie z Freta 10 czy z Długiej 7. Ciała były ekshumowane w ogrodzie Krasińskich, natomiast w notatce był opis ciała.
Zasada była: butelka z kartką przy zwłokach, jeżeli tylko to było możliwe, ale niektórzy mieli dowody osobiste, niektórzy mieli jakieś legitymacje czy coś takiego.
- Też były obrażenia opisywane.
Ona to bardzo rzetelnie opisywała.
- Rannych można było poznać po tym, że na przykład jest w gipsie. Starano się określić rodzaj śmierci, na przykład przez zasypanie, przez spalenie.
Tak. Ona [Anna Pija-Mycielska] to robiła, można powiedzieć, z pełnym oddaniem i profesjonalnie. Potem w budynku na Koszykowej była sala depozytów, protokolantki to tam przynosiły. Ta sala była znaczna, od ulicy można było tam trafić.
Tak. Trochę niesamowite, myśmy wszyscy cuchnęli tym zapachem.
- To się działo wiosna w 1945 roku?
To się działo wiosną, chyba do 15 kwietnia, bo przestrzegane były przepisy sanitarne i zawieszono działalność ekshumacyjną. W okresie letnim tylko były znoszone zwłoki, które nie były pochowane, a takich już było bardzo mało. W czasie Powstania wszystko było w miarę możności zakopane w ziemi.
Potem mnie nie było w Warszawie. Ponowne ekshumacje „Radosław” uruchomił na jesieni. A potem uczestników tych drugich ekshumacji wsadzono do więzienia z zarzutami nielegalnej działalności. Między innymi właśnie z „Parasola” była cała grupa takich, którzy mieli to jako jeden z zarzutów. Uniknąłem tego zarzutu w UB, dlatego że moja działalność ekshumacyjna była w okresie objętym amnestią wrześniową, czyli była z wiosną. Potem, na jesieni, jak uruchomiono to ponownie, to potem ci ludzie siedzieli po parę lat w więzieniu. Między innymi żona „Lutego”, jednego z dowódców „Parasola”. Jej mąż zginął w czasie Powstania, a ona za to potem posiedziała parę lat.
Z kolegów, którzy mnie wyprowadzili spod „Krzywej Latarni” na Freta, pamiętam, był mój kolega szkolny „Kostek”, czyli Leszek Kostrzewa, zwany pospolicie „Kostkiem”. Zobaczył, że tam, można powiedzieć, bardzo niesympatycznie już się zrobiło.
- Szpital był przepełniony?
Przepełniony, przeciążony, zdewastowany, wybrudzony, zakurzony. Mówi: „Chodź, tam jest przyzwoicie, czysto, sympatycznie, jest nas kilku”. Wymienił, kto tam jest: „Lupus”, czyli Wilczyński, Stefan Wardejn z pseudonimem „Mandaryn” albo coś takiego. Zresztą nie była to jedna osoba o tym nazwisku w AK, był jeszcze jakiś wysoki oficer o takim nazwisku, jego kuzyn. Mówi: „Jest Danka, jakoś sobie tam poradzimy”. Dankę pamiętałem tylko z tego, że w plutonie „Konrada” zginęła łączniczka, wobec tego zgarnięto pierwszą z brzegu – Danutę. Okazało się, że ma wszystkie kwalifikacje, bo też jest z Armii Krajowej, tylko tyle, że nie mogła dostać się do swojej jednostki, straciła kontakt. Wobec tego była z nami na Woli, na Karolkowej. Zapamiętałem ją z tego, że w nocy z 5 na 6 sierpnia siedziałem gdzieś na schodach i trząsłem się z zimna. Mundury, które myśmy dostali, były wiatrem podszyte, to były drelichowe bluzy i spodnie. Były także i inne, ale myśmy dostali takie. Siedziałem sobie i szczękałem zębami z zimna. Ona mi dała swój sweter. Na szczęście jest wymiarowo zbliżona do mnie, więc jakoś się dało. Ten sweter następnego dnia został niestety poszarpany. Był z długimi rękawami, żeby się do mnie dobrać, to go rozcięto, ale jeszcze przez cały sierpień mi służył. Bardzo ładny, moherowy, gołębiego koloru sweter. To nie była obca osoba, to była osoba, z którą żeśmy się zetknęli. Okazało się, że ona jako współtowarzyszka w szpitalu ma masę uroku. Śpiewała piosenki, recytowała literaturę dla dzieci, ale bardzo sympatyczną, „Byczka Fernando” i jeszcze coś. Żeśmy sobie w ten sposób troszeczkę umilali czas.
Ona się tam znalazła po ranieniu na Starym Mieście odłamkiem, który do tej pory tkwi gdzieś w główce kości ramieniowej. Do tej pory ma. Drugiego dorobiła się na Powiślu, w kości w kolanie. Tak że dwa kawałki. Ja takich nie mam. Ta rana w ramieniu się goiła dosyć dobrze. Główna rzecz oprócz tego to był wielki upływ krwi. Była przecięta tętnica, krwotok makabryczny, ale po paru dniach człowiek to sobie uzupełnia. Ona wracała do „Parasola” okresowo na kwaterę, potem znów była odsyłana do opieki nad nami. Mnie pomagała jeść, bo jedną ręką jeść przy stole się da, ale na materacu leżąc, na podłodze to jest sztuka trochę nie do opanowania. Dostawałem zupę łyżeczką jak niemowlę. Trzeba się jakoś unieść, jakoś podtrzymać, do tego jedna ręka służy, a więcej nie ma, tak to było. Później bardzo dobrze się nami zaopiekowała w kanale, bo wszyscy tam słabli z czasem, trudno jest kilka godzin w tym zaduchu i w takich warunkach przetrzymać. Ona nam dawała (czego na Starym Mieście była obfitość) kostki cukru. Wyciągała z kieszeni i dawała nam do ręki. Ręce z tego kanału i te kostki to jest całkiem osobny przysmak. Nikt na to nie zwracał uwagi. A ona jest pedantyczna, jeżeli chodzi o higienę, bo to jest jej zawód. W szpitalu musi być czysto, a była ordynatorem w szpitalu przez wiele lat. Wyobraźmy sobie, jaki kontrast w życiu człowieka, że z jednej strony ma pedantyczne podejście do czystości, a z drugiej strony ręką w kanale podaje z kieszeni kostkę cukru koledze, który też ręką bierze i do ust pakuje. To są takie, można powiedzieć, kontrasty życiowe, niecodzienne.
Później w Śródmieściu odwiedziła mnie w szpitalu na Kopernika. Zgubiliśmy się na wiele lat, a koledzy do książki Stachiewicza zgłosili ją jako nieboszczkę. Tak przez czterdzieści lat była nieboszczką, aż ujawniłem, że żyje. Myśmy się znaleźli w jakiś sposób siłą przyciągania, raz w Łodzi, a drugi raz po wielu latach. W momencie kiedy żeśmy się znaleźli, byłem w Ekwadorze, a moja żona była w Koszalinie, ale potrafiła mnie odnaleźć w jakiś swój sposób. Potem żeśmy się już trzymali razem.
Na początku korespondencyjnie, ale potem wróciłem. W Ekwadorze byłem rok i kwartał. Potem przyjeżdżałem, odwiedzałem ją. Potem byłem przez dwa i kawałek roku w Algierii, a potem żeśmy zamieszkali razem.
Kiedy żeśmy się z powrotem spotkali – 1973, prawie czterdzieści lat temu.
- Od 1944 roku też kawał czasu.
Też kawał.
- Wspólne przeżycia były bardzo ważne.
Musiały być dosyć żywe. Ja na przykład pamiętałem kołysankę, która ona śpiewała, a ona sobie ją przypomniała z trudem, ale sobie przypomniała.
Sweter niestety po wyjściu do Śródmieścia przepadł. Takiego nigdzie nie ma.
Warszawa, 10 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Piasecki
Warszawa, 1 czerwca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Lang