Zygmunt Franciszek Gnojek „Aligator”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zygmunt Franciszek Gnojek. Urodziłem się 15 października 1928 roku w Kłaju, powiat Bochnia. Rodzice mieli dwóch synów, ja i mój starszy brat Witold, dwa lata starszy ode mnie. Mieszkaliśmy w Kłaju. Ojciec pracował w banku w Krakowie. W trzydziestym drugim roku został przeniesiony do Warszawy, tak że wszyscy wróciliśmy do Warszawy, mieszkaliśmy na Obozowej. Ojciec pracował w Banku Amerykańskim w Polsce (tak się nazywał ten bank) na Królewskiej 3. Mieszkaliśmy wtedy na Dobrej 81 mieszkania 5a, na Powiślu. Ja chodziłam do szkoły 36. Szkoły Powszechnej imienia Marii Skłodowskiej-Curie na Karowej. Brat chodził do innej szkoły, na Drewnianej. Jako młodzi chłopcy mieliśmy spokojne życie. Ojciec miał pracę, mama nie pracowała, tak że doglądała dom. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Aż do trzydziestego ósmego roku, w którym „na szczęście” ojciec nasz zmarł na tuberkulozę, ale pracując w banku, bank był bardzo dobry i powierzył mojej mamie pracę w banku. Tak że moja mama pracowała w tym samym banku aż do samego Powstania.

  • Czy zapamiętał pan wybuch II wojny światowej, wrzesień trzydziestego dziewiątego roku.

W trzydziestym dziewiątym roku mama była wdową, a że miała mamę jeszcze w Kłaju i tam mieszkała, jak przyszły wakacje, wysłała nas, bo [sama] pracowała, wysłała nas gdzieś w połowie sierpnia do Kłaja na wczasy. Tam żeśmy mieszkali. Jak wojna wybuchła w trzydziestym dziewiątym roku, moja ciocia, która mieszkała na Zaolziu… Jak wojna wybuchła, wtedy rząd Polski, jak to się mówi, ewakuował wszystkich pracowników z Zaolzia na wschód, do Leska Łukawicy. To moja ciocia przyjechała i mówi, że jedzie do Leska Łukawicy i pomyślała, że zabierze nas, żeby nam było lepiej. To Witold i ja z ciocią jedziemy do Leska Łukawicy, na wschód. Wujek mój, który był w 8. Pułku Ułanów, jego też przewozili z Krakowa na wschód, mówi, że oni będą przejeżdżać koło Kłaja ciężarówką, to nas podrzucą do Dębicy. To wsiedliśmy do tej ciężarówki i rano byliśmy w Dębicy. Dębica już była zbombardowana, wszędzie były szkła i tak dalej. To my na stację i jedziemy. Ale pociągu nie ma, tylko jest pociąg wojskowy. No to żołnierze zaczęli wołać, żebyśmy wskoczyli do pociągu. No to z ciocią, Witold i ja między żołnierzami, to było jak w raju. Jedziemy, jedziemy, naraz nalot. Cały pociąg staje, wszyscy wyskakują z pociągu w pole, bo tu Niemcy bombardują. Jako dzieciak tam leżę na tym polu i patrzę na te samoloty. Wtedy człowiek się w ogóle nie bał, nie miał żadnego pojęcia, co to było. Skończył się nalot, wracamy do pociągu, ale pociąg stoi, bo rozbili tory. No i czekamy i czekamy, a tam saperzy pracowali. Na szczęście, ja nie wiem, jak to się stało, jeden z moich wujków Olek Malinowski właśnie był z nimi w tej kompanii. I tak sobie przechodzi, ja się patrzę, to wujek. Ja mówię: „Wujek Olek, co ty tu robisz?”. – „A co ty tu robisz?” – „No, jedziemy z ciocią do Leska Łukawicy”. – „Wracajcie do domu. Nic tutaj nie trzeba”. Przyszedł do nas do wagonu, zaczął ze swoją siostrą rozmawiać, mówi: „Gdzie ty jedziesz z tymi dziećmi? Jedź z powrotem do Kłaja”. Wysiedliśmy z pociągu, zaprowadził nas do takiej wsi, tam była szkoła, i mówi: „Tutaj poczekajcie, a ja jutro przyjdę po was”. Ale moja ciocia zaczęła rozmawiać z uciekinierami, którzy wracali z zachodu, że idą wszyscy na wschód, że Niemcy tam są bardzo źli, że wszystkich prześladują. I zdecydowała się z nimi pójść dalej. I skończyliśmy we Lwowie. Skończyliśmy we Lwowie. Mieszkamy wtedy…

  • Kiedy to było?

To był wrzesień, chyba gdzieś połowa września. Przychodzimy do Lwowa, a tu artyleria rosyjska zaczęła strzelać. No i też żeśmy we Lwowie byli kilka dni i rano wstajemy, a tu już czołgi sowieckie we Lwowie. Ale że byliśmy z kolejarzami, bo ciotka była przesłana przez koleje, to nas zabrali na [ulicę] Grodecką 3. Tam było jakieś przedwojenne biuro kolejowe i tam żeśmy się zatrzymali.
No i zaczęli wszyscy ci kolejarze organizować, co tu zrobić. Ale w tym czasie już chyba był pakt Ribbentrop-Mołotow, że Polska była podzielona na dwie części, na rosyjską i na niemiecką. I ci wszyscy ludzie, którzy mieszkali po stronie rosyjskiej, musieli wrócić ze strony niemieckiej na stroną rosyjską, a ci, którzy mieszkali po stronie niemieckiej, musieli wrócić na stronę niemiecką. Tak że zaczęli organizować, żeby wszyscy, którzy mieszkają po stronie niemieckiej, [przeszli na tę stronę]. Zorganizowali nas i poszliśmy piechotą i później pociągiem nad rzekę Bug. I tam wtedy nad rzeką – nie nad Bugiem, przepraszam, nad Sanem, to był dopływ Bugu – i nad Sanem żeśmy czekali i któregoś rana przepuszczają Polaków ze strony niemieckiej na rosyjską, a nas ze strony rosyjskiej na niemiecką. I wylądowaliśmy w Jarosławiu. To było pierwsze spotkanie z Niemcami. Ale w Jarosławiu już ci kolejarze organizowali – bo to byli wszyscy, i konduktorzy, i maszyniści, i wszyscy – zorganizowali transport towarowy wszystkich tych uciekinierów, żebyśmy wracali do swoich domów. Tak nas załadowali na te wagony i każdy... Oni mieli listę, gdzie ten pociąg ma stać. Ci, którzy mieszkali w tych małych miejscowościach, pociąg stawał, wysiadaliśmy. I wtedy dojechaliśmy do Kłaja. To już był listopad, chyba połowa listopada. Już było zimno, troszeczkę śniegu było. Wysiedliśmy tam i wróciliśmy do babci. Tam spędziłem pierwsze [miesiące okupacji], do stycznia czterdziestego roku w Kłaju. Później mój wujek, który mieszkał z moją mamą w Warszawie, przyjechał, bo już była zima i mama myślała, że jesteśmy u babci. W ogóle nie wiedziała, gdzie my jesteśmy. Myślała, że są spokojnie u babci, bez żadnego kłopotu, a myśmy skończyli we Lwowie. Matka przysłała go z naszymi ubraniami. Tam żeśmy spędzili Boże Narodzenie, a w styczniu wróciliśmy z powrotem do Warszawy.
Ja poszedłem do szkoły, bo jeszcze nasza szkoła była otwarta na Karowej. Witold na Drewnianej. Ale coś w połowie czterdziestego, może w początku czterdziestego pierwszego roku Niemcy zabrali naszą szkołę na kwaterę niemiecką i myśmy nie mieli szkoły. Tak że lekcje się odbywały czasami w parku, czasami w innych szkołach, na Drewnianej. A wreszcie dostaliśmy miejsce w parku Krasińskich. Tam była też szkoła i nam tam przyznali szkołę i tam chodziłem do szkoły.
Jak skończyłem szkołę powszechną w czterdziestym drugim roku, kolega mój, Jerzy Grzywacz, pseudonim „Tapir”, zaprosił mnie, żebym się zgłosił do „Szarych Szeregów”. To z moim kolegą Wojtkiem zgłosiliśmy się do „Szarych Szeregów”. Mnie dali pseudonim „Aligator”. Nie lubiłem tego pseudonimu. Nie wiedziałem, co to jest aligator. Mieliśmy zbiórki w różnych częściach Warszawy, przeważnie w domach kolegów, no i mieliśmy takie różne zabawy, jak to mówią. Trzeba było wąchać z zamkniętymi oczami i powiedzieć, czy to jest śledź, czy to jest czekolada, takie rzeczy. A mieliśmy specjalny zadział, że w listopadzie, albo 1 listopada na Wszystkich Świętych, albo 11 listopada chodziliśmy na cmentarze i polskimi flagami ozdabialiśmy groby jakichś gości, chyba oficerów czy bohaterów, którzy zginęli w czasie egzekucji niemieckiej. Drugie zadanie to wkradaliśmy się do Ogrodu Saskiego. Tam był „cmentarz” niewypalonych pocisków i stamtąd wydobywaliśmy proch. Dawali nam takie niewieście pończochy i ten proch żeśmy wkładali i później przywiązywali sobie w spodniach do nogi i ten proch wynosiliśmy. To było jedno zadanie. Drugie zadanie, przed samym Powstaniem wydzielali nam pewną część Warszawy i chodziliśmy i robiliśmy plany. Musieliśmy zaznaczyć, gdzie się znajdowały apteki czy składy apteczne i domy przejściowe pomiędzy jedną ulicą a drugą. Tak że w czasie… Ja nie wiedziałem, że to będzie Powstanie, ale w każdym razie [wiedzieliśmy], że można się było połączyć z jednej ulicy na drugą, zamiast obejść wkoło. Takie zadania żeśmy robili w tych „Szarych Szeregach”. No i zbiórki były. Tylko nie znaliśmy nikogo. Mój drużynowy nazywał się Maciej „Krwawa Ręka”. A dowódcą mojego, jak to się nazywa, zapomniałem to słowo, wie pani... Drużyna była 36. drużyna „zawiszaków”, Mokotów Górny. A oddział był „Tapira”, Jerzego Grzywacza. I tam byłem do końca, do rozpoczęcia Powstania. Powstanie…

  • Z czego państwo się utrzymywaliście?

Moja mama pracowała w banku. Ale że ten był jeszcze czynny, ponieważ kapitał Banku Amerykańskiego w Polsce był szwedzki, Szwedzi to prowadzili w czasie okupacji i ten bank był, nazywał się Emisyjny Bank w Polsce. Oni jeszcze… Do końca Powstania ten bank był czynny. To mama pracowała. Ja jeździłem z moją sąsiadką do Lublina. Przywoziliśmy tytoń i mięso i tak dalej w czasie wakacji, to pomagało nam przetrwać Powstanie. Tak że w czasie Powstania, jeśli chodzi o głód, to mieliśmy…

  • Jeszcze przejdziemy do spraw Powstania. Czy brat też uczył się, czy pracował?

Nie. Brat pracował w Dzwonkowej na Wedlu [Włochach? – red.]. To była dzielnica, Wedel to jest koło Warszawy. On dojeżdżał taką wąskotorówką do swojej pracy. Bo on już miał osiemnaście lat, tak że musiał pracować. On pracował tam, a ja jeszcze do chodziłem szkoły.

  • Czy ktoś z rodziny zajmował się z konspiracją w czasie okupacji?

Tego to ja nie wiem. Wiem, że jeden z moich wujków, ale nie w Warszawie, on był w Kłaju, Olek, on był w konspiracji. Nawet później po wojnie siedział w więzieniu na Wronkach za tę konspirację. On i jego brat Julek tak samo. Oni byli, ale to było już chyba po wojnie. Ale tego to dokładnie nie wiem.

  • Jak nazywali się ci panowie?

Malinowski Julian i Aleksander Malinowski. Obydwaj byli w Kłaju. Tam zmarli pewno sobie, tak.

  • Czy pamięta pan, z jakimi organizacjami mogli być związani?

Nie mam pojęcia, tego nie wiem. Bo ja już… Mnie tutaj nie było. Ja już byłem po Powstaniu w niewoli i później w Niemczech.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Powstanie mnie zostało na Służewcu. Pojechaliśmy tam po ziemniaki i tam Powstanie nas zostało. Ale Powstanie na Służewcu, na Wyścigach, trwało tylko może godzinę, nie więcej. Niemcy od razu... Bo to taki mały oddział szedł przez pola na Wyścigi. No, Niemcy zobaczyli, tak że to się skończyło. Myśmy wszyscy tam uciekli do takiego domu do piwnicy, a rano jak się obudziłem o czwartej z moim kolegą Wojtkiem Kotlarowem, mówię: „Idziemy do domu”. To wyszliśmy z tej piwnicy i zaraz nas Niemcy zatrzymali, bo tam był taki zagajnik. Oni tam mieli karabin maszynowy, no i: Halt, Hände hoch – nam mówi. Pyta, gdzie idziemy. Mówimy, że idziemy do domu – mieliśmy jeszcze legitymacje szkolne – i nas puścili. I przez Czerniaków dostałem się na Powiśle, na Śródmieście. Bo w Czerniakowie też tam nie było broni i tak dalej, to jak żeśmy poszli dalej... Skończyliśmy na Wilczej. Na Wilczej organizowali oddział. To była kompania zmotoryzowana porucznika „Mory”. Tam byliśmy tylko dwa dni i potem przeszliśmy Wilczą aż do placu Trzech Krzyży i tam stworzyli czy włączyli nas do plutonu podpułkownika „Bogumiła”. Później to był stworzony Batalion „Miłosz”.

  • Kiedy to było?

To było, przypuśćmy, gdzieś w połowie... pod koniec sierpnia, może wcześniej nawet. Stworzyli batalion „Miłosz”. Ja byłam w 2. kompanii porucznika „Ziuka” Józef Roman. A 1. kompania była kapitana chyba „Bradla”, Kazimierz Leski. A 3. kompania była… Jak on się nazywał? Bo myśmy nazwisk nie znali, przeważnie wszystko po pseudonimach. Kompania, kompania, kompania. Były trzy kompanie w każdym razie. Nasz obwód był od placu Trzech Krzyży, Instytut Głuchoniemych, kino „Napoleon”, „Apollo” („Napoleon” był przed wojną, a „Apollo” w czasie wojny), YMCA, park Sejmu i gimnazjum Królowej Jadwigi, które było niemieckim domem żołnierza Soldatenheim. To była nasza dzielnica. Aż do Górnośląskiej, do Piusa XI, ambasada amerykańska, która była spalona, ambasada bułgarska, którą żeśmy dużo patrolowali. A później do końca byliśmy właśnie naprzeciwko Szpitala Ujazdowskiego na ulicy Górnośląskiej. Nasza kompania trzymała, zdobyła i trzymała… Nasz batalion właściwie zdobył i trzymał tę okolicę, jak Wiejska, Frascati, Matejki, pułkownika Nulla i cały ten park sejmowy – to była nasza dzielnica.

  • W jakich akcjach brał pan udział?

W akcji byłem tylko na „małej Paście”, która była na Piusa (teraz nazywa się chyba Pańska). To tylko w akcji byłem, jak zdobywali „małą PAST-ę” na Piusa.

  • Jakie miał pan zadanie?

No, zadanie... Byliśmy tam w dwa karabiny. Jak jeden strzelał, [to] drugi odpoczywał, [a potem] ten drugi strzelał. Broni dużo nie było. Przeważnie granaty, butelki z benzyną. Miałem nawet dubeltówkę przez pewien czas.

  • W jaki sposób otrzymał pan tę broń? Skąd pochodziła?

Broń tylko otrzymywałem, jak poszedłem na wartę na barykadę albo w gruzy. Ale broni ze sobą nie nosiliśmy. Nie, to było niemożliwe w czasie Powstania. Były granaty, były butelki i jak ktoś zaatakował, to tym żeśmy się bronili. Do końca Powstania byliśmy tam, a po Powstaniu…
  • Ale czy pan może jeszcze opowiedzieć o swoich przełożonych? Jak zapamiętał pan dowódcę?

Z dowódcą myśmy nie mieli dużo wspólnego. Tylko największy kontakt był z moim [bezpośrednim] dowódcą sierżantem „Sarną”, który był dowódcą naszego oddziału. Były trzy oddziały. Sierżant „Sarna” miał jeden oddział. Podchorąży, podchorąży, podchorąży… Jak on się nazywał? Podchorąży „Tygrys” miał drugi oddział i podchorąży „Barta” (później się dowiedziałem, że jego siostra Barczewska była artystką w Polsce). To były trzy osoby, z którymi miałem kontakt w czasie Powstania. Jeden przez jeden. Większość to poszło się na wartę i przyszedł sierżant, zmienił, drugi. Kontaktu nie miałem.
Rodziny nie miałem tutaj w tej części Warszawy, bo moja mama była na Powiślu. Tak że nie chodziłem nigdzie do domu, tylko z placówki na barykadę, z barykady na placówkę, takie było życie. Z początku to było nieźle, bo były dwie świnie u Głuchoniemych i oni to tam rozbili. Później jakieś tam konie były. A później pod koniec to jęczmień gotowany i tośmy dostawali. No i to było wszystko. Od czasu do czasu gdzieś tam jakieś konserwy przyszły, chleb gdzieś tam od czasu do czasu, ale żeby były regularne pożywienia, to tego w naszym batalionie nie było.

  • A czy był dostęp do wody?

No, wody to było bardzo mało, tylko że tam jeńcy niemieccy wykopali jakąś studnię arteryjną, ale woda była ograniczona, to żeśmy pilnowali, żeby dać wodę cywilom, żołnierzom w pewnym okresie. Większość chodzenia było pomiędzy domami przez piwnice. Z początku ludzie byli bardzo przyjemni, ale w połowie to już było troszeczkę gorzej, bo tam już siedzieli przez dłuższy czas. Dzieci nie miały się gdzie bawić, wody było mało. Ja nie pamiętam, żebym miał prysznic w czasie Powstania. Nie pamiętam tego. Pierwszy prysznic pamiętam w niewoli. Pierwszy prysznic ja miałem, to było w niewoli.

  • Jaki strój pan miał w tym czasie?

Jak żeśmy się zorganizowali na Wilczej, to nam dali kombinezon, wie pani, taki kombinezon i opaski. To co dostaliśmy, jak się włączyłem do batalionu, [czyli] opaskę i kombinezon, to było. Od czasu do czasu gdzieś tam znaleźli w piwnicy koszulę, żeby zmienić, ale butów nie pamiętam, że zdejmowałem przez całe Powstanie.

  • Czy pan miał kontakt z Niemcami, z wrogiem?

Indywidualnie nie, tylko z daleka. U nas nie atakowali Niemcy w naszej dzielnicy.

  • A czy pan może słyszał o okrucieństwie Niemców?

Słyszałem bardzo o okrucieństwie, ale to więcej na Starówce, jak przyszli ze Starówki, jak przyszli z Woli, jak przeszli przez te kanały. Przyszli do nas, przyszło dużo. Nawet spotkałem jednego kolegę szkolnego, Władysław Bogacki, on był w „Parasolu”. Spotkaliśmy się, chciałem z nimi iść, ale nie pozwolili nam, bo oni później poszli na Czerniaków. Tam jeden z kolegów zginął. Spotkałem się ze Niemcami tylko z daleka, ale tak „w ręce”, to nie mieliśmy żadnego kontaktu, nie.

  • Czy pan miał do czynienia z jakimiś przejawami życia religijnego? Czy działali księża w oddziale?

Księża byli, odprawiały się msze, nawet byłem ministrantem w czasie mszy. Pamiętam jedną mszę, to chyba był sierpień, piętnasty, szesnasty, Dzień Wojska Polskiego, mi się zdaje. I tam mszę odprawiali księża, jeden ksiądz właściwie. No i ołtarze były budowane prawie w każdym domu i tam ludzie się zbierali, śpiewali litanie, odmawiali różaniec. Ale z tym się dużo nie spotykałem, bo myśmy nie chodzili po domach, [tylko schodziliśmy] z barykady, żeby się przespać gdzieś, coś tam zjeść i z powrotem na barykadę. Tak że nie było czasu łazić po różnych domach, oglądać, co ludzie robią.

  • W którym miejscu znajdowała się barykada?

Barykada była w Alejach Ujazdowskich, przed Wilczą. Wiem, gdzie to jest dokładnie, ale tu nie było na rogu żadnej ulicy. To była [barykada] z jednego domu na drugi. Tam był szpital po jednej stronie, a nasza komenda była po drugiej. Tam po wojnie był zarząd... jak on się nazywał... Międzynarodowy czy coś, bo wiem, że była flaga niebieska z gwiazdami w kole, jakaś to była organizacja. Jak przyjechałem to zobaczyć na pięćdziesiątą rocznicę Powstania, to tam odwiedziłem tę swoją kwaterę. I tam było jakieś międzynarodowe zrzeszenie, pamiętam tę flagę. Tam nawet był taki basen, gdzie była woda, ale to zasypali później, bo tam były groby naszych żołnierzy, którzy zginęli. Z nami kopali Gruzini dół, przejścia pod jedną z ulic (nie pamiętam, czy Wiejską, czy Matejki) i tam padł granatnik i wszystkich sześciu zabiło. I był ogólny grób tam właśnie, na tym skwerku przed budynkiem, gdzie myśmy mieszkali.

  • Skąd się wzięli Gruzini w waszym oddziale?

Gruzini byli w niemieckiej armii, „własowcy”, a jak żeśmy tam przyszli, to oni uciekli i przyłączyli się do nas, ale nie byli z bronią, tylko pracowali przy kopaniu czy coś innego. Oni broni nie mieli w ogóle wtedy.

  • A jaka atmosfera panowała w pana oddziale?

W oddziale u nas byliśmy wszyscy młodzi, większość samotnych, nie zamieszkałych w tych okolicach, bo byli pozbierani ze wszystkich. Tak żeśmy żartowaliśmy, śpiewali. Mieliśmy szczęśliwie, bo w ambasadzie amerykańskiej było dużo wina, to później to zarekwirowali, jak żeśmy przychodzili z barykady, to nam dawali butelkę wina na dwóch, tak że było wesoło.

  • Czy pan zawarł jakieś przyjaźnie w tym czasie?

Nie za dużo. Miałem kolegę, Kuba się nazywał, ale on miał rodzinę, tak że on od czasu do czasu wychodził z domu, ale nie, nie było czasu na przyjaźń, bo nie było gdzie pójść. Człowiek tylko czekał, żeby się przespać gdzieś, więcej odpocząć. A w międzyczasie jak przyszli z barykady, to żeśmy kuli przejścia pomiędzy domami na dole. Zwłaszcza jak ktoś się źle zachowywał, to go tam posłali na godzinę czy dwie, żeby kuć przez te cegły przejście z jednego budynku na drugi. Po Powstaniu…

  • Czy do pana docierały wiadomości o tym, co dzieje się w innych dzielnicach?

Tak, były gazetki, chyba „Wiadomości Powstańcze”. Była później jedna gazeta z KB, Korpusu Bezpieczeństwa, z PAL-u też chyba miałem, pamiętam, bo był PAL, AL i KB, i AK – to były trzy organizacje, które pamiętam, które były aktywne. Aktywne, jeżeli chodzi o prasę czy wiadomości w czasie Powstania, tak to pamiętam, ale dokładnie to nie. Pamiętam, że miał przyjść „Bór” Komorowski, odwiedzić nas na placówkach, ale coś tam, jakieś zamieszanie było, tak że nie widziałem go w ogóle. Nawet swoich dowódców bardzo mało widziałem. Od czasu do czasu „Ziuk” przyszedł coś sprawdził, ale większość to była w naszym plutonie, z sierżantem „Sarną”, „Tygrysem” i „Bartą” to miałem kontakt, z wyższymi stopniami, jak moje, bo ja byłem wtedy strzelcem.

  • Jak pan zapamiętał tych bezpośrednich dowódców?

Z nimi byłem cały czas, to wszystkich pamiętam dokładnie. „Tygrys” to był sierżant podchorąży z czynnej służby, „Barta” był podchorąży z rezerwy, a „Sarna” był sierżant. On był starszy, dużo starszy, mógłby być moim ojcem, tak że nie wiem, czy był w rezerwie, czy był tylko sierżantem, jak był w służbie czynnej, to tylko to, co wiem o nim. A „Ziuka” widziałem, porucznik „Ziuk”, porucznik artylerii, ale z nim kontaktów dużych nie miałem. Wie pani, ja miałem szesnaście lat.

  • W jakich okolicznościach opuścił pan Warszawę?

W jakich okolicznościach... Podpisali kapitulację z von dem Bachem-Zelewskim, podpisali kapitulację w sytuacji, że dostaliśmy prawa żołnierzy i byliśmy traktowani jako żołnierze armii polskiej i mieliśmy prawa międzynarodowych organizacji byłych jeńców wojennych. Na tej podstawie była kapitulacja. Tak że byliśmy jako jeńcy wojenni. Po zawieszeniu broni stworzyli dwie kompanie, jedna kompania z „Miłosza” na południowej stronie, nazywała się kompania do zadań specjalnych, a druga kompania była „Kilińskiego”, po północnej stronie, koło placu Napoleona. Oni operowali po tamtej stronie Alej, a my po tej stronie Alej. Patrolowaliśmy naszą dzielnicę. Jak wychodziły wszystkie oddziały do niewoli i cywile, musieliśmy sprawdzić, czy są domy już opuszczone, czy kogoś tam nie zostawili, czy ktoś zapomniał, czy może się sprzeciwił, jakieś zwierzę może jeszcze zostało. Naszym zadaniem było patrolowanie tych, żeby… A Niemcy też patrolowali, a żeby wiedzieli, że my mamy prawo nosić broń, to nam podstemplowali nasze opaski niemieckim kogutem i naszą legitymację. I tę legitymacją oddałem tutaj, powstańczą, z tym stemplem niemieckim. No i myśmy byli w Warszawie, ostatnia kompania nasza wyszła do Ożarowa chyba 9 października. Złożyliśmy broń na Woli. Mnie się zdaje, że to była szkoła na Ostroroga, ale tego dokładnie nie wiem. Tam żeśmy składali broń. Wtedy przyszli wachmani Niemcy i nas pilnowali, maszerowaliśmy do Ożarowa. W Ożarowie byliśmy w fabryce kabli, mnie się zdaje, czy coś tam. I tam żeśmy byli trzy czy cztery dni, potem nas załadowali w wagony ciężarowe i jechaliśmy przez Polskę i Niemcy.
Wylądowałem w Stalagu IV B w Mühlbergu 15 października 1944 roku, w szesnastą rocznicę moich urodzin. Numer 298524 to był mój [numer] jeniecki, to zapamiętałem.

  • Jakie były dalsze pana losy?

Po Powstaniu do końca wojny byliśmy w stalagu. Wyzwolili nas Amerykanie.

  • Jakie warunki panowały w tym stalagu?

W stalagu człowiek był głodny i pcheł pełno było, to wszystko pamiętam. Czułem głód. Żeby nie Czerwony Krzyż, który nam przysyłał paczki i nawet ubrania... Bo dostaliśmy umundurowanie amerykańskie z I wojny światowej, które przysłali nam, akowcom. Bryczesy, buty, płaszcze, to co nam dali w niewoli, to otrzymaliśmy, to miałem jeszcze prawie do końca wojny. Później przed samym [końcem], kwiecień, pod koniec kwietnia, jak wojsko radzieckie nacierało ze wschodu, w naszym stalagu Niemcy nas ewakuowali bliżej na zachód. Szliśmy chyba trzy czy cztery noce, tylko w nocy, bo w dzień już i Amerykanie, i Anglicy latali i ostrzeliwali jakieś kolumny, które maszerowały. To myśmy maszerowali tylko w nocy, a w dzień zatrzymywaliśmy się u gospodarzy w stajniach i tak dalej. Gotowali kartofle na parze takiej, to nam dawali, to żeśmy to jedli.
Aż doszliśmy do rzeki Muldy. Rzeka Mulda, tam był front niemiecko-amerykański. Poszliśmy nad rzekę Muldę i nasi dowódcy zaczęli krzyczeć, że jesteśmy jeńcami polskimi, że chcemy się przedostać przez rzekę. To Amerykanie przysłali łódką jeden jakiś tam pluton, porozmawiali i przez rzekę mieliśmy coś ze dwie łódki, a później przerzucili jakieś sznury i większość przeszła, bo to nie była bardzo głęboka rzeka. Ja byłem szczęśliwy, byłem jednym z pierwszych, przejechałem łódką. Tam nas już [przejęli] Amerykanie, były koszary, niemieckie lotnictwo w Grimma, miejscowość Grimma, i tam nas umieścili. I tam skończyła się wojna. Przyjechał kapitan Szymanowski, z polskiej armii, bo oni wszyscy jeździli, przedstawiciele różnych narodowości, po całych Niemczech, w takie miejscowości, gdzie się organizowały przejściowe obozy. I on przyjechał i wtedy mieli jakieś protekcje z Amerykanami i Amerykanie powiedzieli, że nas nie wyślą na wschód, że zabiorą nas na zachód. Wtedy zawieźli nas do Lipska na stację. Tam były kolejowe pociągi, w ten kolejowy pociąg nas wsadzili, jechaliśmy tymi pociągami, chyba jednym z pierwszych pociągów przez Niemcy do Kassel. W Kassel ciężarówki i ten kapitan Szymanowski zorganizował dla nas miejsce w koszarach w Nordheim, to były Niemcy.
Byliśmy w Nordheim przez pewien czas. Potem nas podzielili, starsi zostali w Nordheim, a nas młodych przesłali do małego podobozu Imbshausen. Tam żołnierze z trzydziestego dziewiątego roku, profesorowie, zorganizowali szkołę i tam dokończyłem trochę swojej nauki, [ponieważ] w czasie przed Powstaniem gimnazjum nie było, Niemcy zamknęli gimnazja i wszystkie szkoły wyższe. Tam byłem do czterdziestego piątego roku, chyba do stycznia, a stamtąd przeniosłem się do Lubeki, bo w Lubece był pułkownik Ziemski, był dowódcą wszystkich tych jeńców. Tam były koszary i szkoła. Tam żeśmy byli, potem nas przenieśli do drugiego miejsca do Zilfeldu, a później... Wtedy jak byliśmy w Zilfeldzie to Misja Polska przyjechała do szkoły i zaproponowali, że przeniosą całą szkołę z uczniami. Ale my akowcy nie chcieliśmy wracać, [jako] że nie byli bardzo przyjemni dla akowców. Tak że musieliśmy się zdecydować, czy jechać do Polski ze szkołą, czy zostać w Niemczech. Ja zdecydowałem się zostać w Niemczech, a większość pojechała do Polski i oni otworzyli szkołę gdzieś tutaj koło Warszawy, ale gdzie, to nie pamiętam. A myśmy wszyscy byli zgrupowani w Endorfie. To był obóz byłych jeńców wojennych pod organizacją polską.

  • Kiedy to było?

To był czterdziesty szósty rok. W czterdziestym siódmym roku Anglicy i polskie organizacje... Bo myśmy myśleli, że nas odwiozą do Anglii z 2 Korpusem, ale Anglicy się nie zgodzili, tak że nas zdemobilizowali w czterdziestym siódmym roku, w czerwcu, w Endorfie. Wtedy zostaliśmy displaced person, jak to się mówi, ludzie bezpaństwowi, wtedy nazywali nas d.p., displaced person. I wtedy UNRRA zaczęła organizować... Bo tam były różne narodowości w tych obozach, i Bałtowie, i Ukraińcy, i Polacy, i Czesi, i Węgrzy. Wtedy UNRRA zaczęła organizować emigrację. Pierwsza emigracja do Kanady, myśmy się zgłosili do Kanady, ale do Kanady przyjmowali tylko rodziny, tak że nas nie przyjęli. Druga – Australia. Ja się zgłosiłem do Australii, szczęśliwie przyjęli mnie i w czterdziestym ósmym roku, w listopadzie wyjechałem z Niemiec statkiem „Proteo” do Australii.
  • A pana koledzy?

Tylko nas przyjechało sześciu, ale to nie byli koledzy z Powstania. Tylko było dwóch z Powstania. Reszta to byli ci, którzy pracowali w Niemczech na robotach przymusowych. Większość Powstańców to byli troszeczkę starsi ode mnie, pomiędzy osiemnaście a dziewiętnaście [lat]. A myśmy mieli wtedy szesnaście, siedemnaście. Miałem dwadzieścia lat, jak wyjechałem z Niemiec do Australii w czterdziestym ósmym roku. Ale kolegów, z którymi się trzymaliśmy do dziś dnia, tylko nas wyjechało coś tam sześciu, ale czterech czy pięciu już zmarło, nas zostało tylko dwóch. Ja tutaj, a on w domu, w domu starców. On tam jeszcze mieszka, ja jakoś, dzięki Bogu, na chodzie.

  • Jakie pana losy były w Australii?

W Australii bardzo dobre, nie mogę narzekać. Jak przyjechaliśmy do Australii, to nam dawali pracę, nie trzeba było szukać pracy. Praca była zabezpieczana. Musieliśmy dwa lata tylko pracować w takiej organizacji czy fabryce, którą nam przydzielili, jak przyjechaliśmy do Australii. Przyjechałem do Melbourne, ale wysłali mnie do pracy, do Nowej Południowej Walii, koło Newcastle. Newcastle to jest trzysta tysięcy ludności, miasto portowe i miasto, gdzie są kopalnie. Największe kopalnie węgla w Australii właśnie pochodzą z tej okolicy, gdzie teraz mieszkam, tam się osiedliłem. Wysłali mnie do takiej fabryki, która produkowała płyty ze zmielonego drzewa, te płyty z jakimiś chemikaliami piekli w piecach i używali do budowy na zewnątrz. Po pewnym czasie powiedzieli, że to się nie nadaje, bo zaczęły się tam, jak to się mówi po polsku, po angielsku [niezrozumiałe], tak się miesza. Teraz używają, jeszcze dalej pracują, ale tylko używają do pakowania i tak dalej. Szczęśliwie, zapoznałem ładną Australijkę. Mam żonę od pięćdziesięciu dziewięciu lat, sześćdziesiąt lat będzie w lutym. Mam trzy córki, dziewięciu wnuków i pięć prawnuków. Wróciłem tutaj na Powstanie, dziękuję stolicy Warszawie i pani Waltz za zaproszenie i organizacji Muzeum Powstania, bo oni to wszystko załatwili, przysłali nam zaproszenia, bilety, kwaterę, doglądali się nami jak… Czuję się uhonorowany…

  • Pierwszy raz jest pan w Warszawie po wojnie?

Nie, nie, byłem dwadzieścia lat temu. Byłem na pięćdziesiątą rocznicę, byłem tutaj w Warszawie, tak, ale nie była taka zorganizowana jak jest dzisiaj, tylko myśmy się spotkali ze swoim batalionem, bo mamy pomnik na placu Trzech Krzyży naszego batalionu. Tam żeśmy się spotkali, ale nikogo nie poznałem, bo to pięćdziesiąt lat, ja jeden chyba z najmłodszych. Większość to już tam wypycha stokrotki, jak to się mówi, ale jakoś sobie dałem radę. Teraz jak dostałem zaproszenie, nie miałem chęci jechać, ale jak dostałem zaproszenie z miasta Warszawy, ze stolicy, to mówię i moja żona: „Musimy pojechać”. I przyjechałem. Mam jeszcze tutaj rodzinę, mam bratanka i dwie bratanice, które są dla mnie lepsze jak dzieci.

  • A nie chciał pan wracać do Polski?

Nie, nie chciałem wracać do Polski po pierwsze, że nie miałem wykształcenia, nie miałem zawodu. Prześladowali właśnie akowców, moich dwóch wujków siedziało w więzieniu na Wronkach za to, że byli aktywni w AK. Wszyscy mówili: „Zostań, jak możesz zostać, zostań, będziesz miał lepsze życie”. No i zdecydowałem się zostać, ale nie żałuję. Mam nawet tutaj zdjęcia swoich wnuków, [zrobione] kilka lat temu, jak jeszcze byli młodzi. Jest to zdjęcie, proszę, tu jest moje dziewięć wnuków.

  • Liczna rodzina.

To już są teraz dorośli ludzie, tutaj jeszcze jako młodzi ludzie, ale już są żonaci, mają dzieci, ja jestem już pradziadkiem. A to mój brat Witold, który mieszkał tutaj cały czas w Warszawie.

  • Które wydarzenie z czasów Powstania najbardziej utrwaliło się w pana pamięci?

Najbardziej, najbardziej, najbardziej... Najbardziej to nadzieja, że my będziemy maszerować w Warszawie po wyzwoleniu. Ale niestety tak się nie stało.

  • A najbardziej tragiczne wspomnienie z Powstania?

Opowiadania, co „Ukraińcy” robili pod Halami. Tego nie widziałem, ale to było naprawdę... Jak mi matka opowiadała, bo ona tam była. Moją mamę wyprowadzili z Powiśla w pierwszych dniach Powstania, trzeciego czy czwartego. Jak mi opowiadała, jak tam było, to było nie do zrozumienia i takie smutne, że ciężko mi o tym opowiadać.

  • Jakie były losy pana mamy?

Moja mama była pod Halami i jak ładowali ich gdzieś pociągiem do Pruszkowa (nie wiem dokładnie, gdzie oni tam jechali), ona uciekła z pociągu i wróciła do Kłaja, do swojej [rodziny]. Moja babcia chyba umarła w czasie Powstania, tego dokładnie nie pamiętam. Moja mama tam wróciła. Później mieszkała w Krakowie. Pracowała w Krakowie, w tej firmie, to był chyba monopol zapałczany, i ją przenieśli do Warszawy z Krakowa i tu pracowała na Madalińskiego. To był zakład zapałczany i sklejonych płyt czy coś takiego, dokładnie nie wiem, jak to się nazywało. Ale tam pracowała, tam dostała mieszkanie i tam teraz mieszka moja bratanica.

  • Czyli brat przeżył czasy wojny.

Tak, przeżył Powstanie. Jego złapali na Służewcu Niemcy i włączyli go do jakiejś organizacji, która pomagała Niemcom. Byli nawet w mundurach lotniczych, nie pamiętam, coś mi tam opowiadał, ale dokładnie tego nie wiem. Skończył w Środzie. Jak front przyszedł, to ich wywieźli do Środy. W każdym razie w Środzie został, ale ja dokładnie tego nie wiem, może syn jego wie więcej jak ja. Wiem, że byli w Środzie, ale jak długo i co on tam robił, to nie wiem. Ale do Powstania... Jakoś na nieszczęście czy szczęście w Powstaniu nie brał udziału.

  • Czy w Australii istnieją organizacje zrzeszające polskich Powstańców?

Czy ja należę? Tak jestem, był w Sydney związek Armii Krajowej. Ale już się [rozwiązał], bo ostatni prezydent umarł dwa tygodnie [wcześniej], jak wyjechałem z Sydney. I spotkałem jednego z członków i pytałem... Jak on się nazywał... Lech Gade, on też był z Powstania. Nawet uczęszczał tutaj, on mi opowiadał, że ten prezydent umarł i on może się zajmie tym, ale tam jest tylko nas, bo ja wiem, może dziesięciu. A tam gdzie mieszkam, to nikogo nie ma. Ja mieszkam sto pięćdziesiąt kilometrów od Sydney, ale tam [nie ma] żadnego Powstańca. Są Polacy, ale z Powstania tam nikogo nie ma albo z AK. Może są, ale ja nie znam, nikogo nie znam. Tak że ja jestem tylko sam, ale należę do australijskiej organizacji ASL, jestem nawet członkiem dożywotnim. Pracowałem w tej organizacji przez dwadzieścia pięć lat z Australijczykami. Przyjmowali Polaków, bo byliśmy aliantami, dla mnie byli bardzo szczerzy. To jest moja legitymacja organizacji australijskiej. To jest [organizacja] wszystkich weteranów od I wojny światowej, oni to stworzyli od I wojny światowej, II wojna światowa, Korea, Wietnam, Afganistan, Irak. Oni są bardzo zaangażowani, jakoś Australia się zaangażowała w tych wszystkich wojnach i tam są weterani, rząd o nich dba, a my mamy przywilej też należeć. Tak że zapisałem się tam jakieś trzydzieści lat temu, bo tam polskich organizacji dużo nie było, i tam z nimi pracuję do dziś dnia.

  • Na czym polega działalność tej organizacji?

Oni pomagają tym, którzy są w szpitalach, wdowom, dzieciom weteranów i weterani sami, którzy jak mają jakieś choroby, dostają większe pensje, dostają różne przywileje jako weterani. Nam troszeczkę dali, co nam dali to, że nawet mam legitymację, że dostajemy lekarstwa. Dali nam przywileje, że weterani alianccy mogą dostać lekarstwa, które są bardzo drogie i nie może ich ludność cywilna dostać, ale weterani mogą dostać. Nam to przyznali.


Warszawa, 8 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Zygmunt Franciszek Gnojek Pseudonim: „Aligator” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Miłosz”, 2. kompania „Ziuka” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter