Zofia Latoszek
Nazywam się Zofia Latoszek z domu Stańczyk.
- W którym roku pani się urodziła?
17 września 1924 roku.
- Proszę opowiedzieć coś o swoich rodzicach, rodzinie.
Urodziłam się we wsi Służewcu, w rodzinie rolniczej. To było duże gospodarstwo, ponad dwadzieścia hektarów ziemi, warzywnicze przede wszystkim. Do szkoły poszłam, mając siedem lat.
W Służewcu. Też w Służewcu była ta szkoła, taki budynek, taki prawie prywatny budynek. To było tak ze dwieście metrów od naszego domu, niedaleko. Ale później to już chodziłam dalej, ponad kilometr, na ulicę Puławską, która jest obecnie. Tam był też budynek prywatny. Tam chodziłam do szóstej klasy, do końca szóstej klasy. Później poszłam do gimnazjum, do Warszawy. Jeszcze wtedy nie było tramwajów na Służewcu, to chodziłam do Dworca Południowego, tam do tramwaju. A chodziłam do gimnazjum prywatnego na Bagatela, róg placu Unii. To było prywatne gimnazjum pani Popielewskiej i Roszkowskiej. Tam obecnie jest tablica moich koleżanek, które zginęły w Powstaniu.
- Kiedy pani poszła do gimnazjum?
Po sześciu klasach, po sześciu klasach wtedy się szło do gimnazjum, tak jak teraz obecnie.
- Czyli to było jeszcze przed wojną.
Tak, oczywiście, to był rok trzydziesty siódmy.
- Czy rodzeństwo było w domu?
Tak, miałam brata młodszego od siebie o rok, nazywał się Eugeniusz, i dwóch braci starszych o dziesięć lat ode mnie. Moja mama była już wdową, kiedy wyszła za mąż za mojego ojca Franciszka Stańczyka, bo jej pierwszy mąż zginął w czternastym roku, w wojnie. W czternastym roku, podczas wojny, dlatego że napadli bandyci na dom. Też było gospodarstwo, to było w Służewcu, napadli na dom i właśnie zastali go na podwórzu, a że on nie chciał wejść do domu, nie chciał wołać, więc zabili go na podwórzu. Wtedy mama została z synami, trzech jej zostało. Najmłodszy wtedy był jeszcze mały, Józio, Józef, miał cztery lata. Po dwóch latach mój ojciec ożenił się z mamą, przyszedł właśnie do tego Służewca. A mój ojciec to pochodzi spod Piaseczna, z Chylic.
I też był rolnikiem, to wszystko rodzina rolnicza.
- Wybuch wojny zastał panią już jako uczennicę gimnazjum pani Roszkowskiej.
Tak, chodziłam tam do gimnazjum.
- A jak pani pamięta dzień wybuchu wojny. Czy utrwalił się w pamięci 1 września?
Pierwszy września?
- Trzydziestego dziewiątego roku.
Tak, dlatego że przed 1 września ojciec wywiózł nas, znaczy nas, młodszych, mnie i brata, tutaj do swoich rodziców, do Chylic, bo bał się, że będzie wojna. Wiedział już, że to wojna, i dlatego tam nas zostawił, żebyśmy tam byli. Aha, ja miałam wtedy piętnaście lat. Tak, to był trzydziesty dziewiąty rok, no to ja już wtedy chodziłam do tego gimnazjum.
- Czyli wybuch wojny zastał panią w Chylicach?
Tak, właśnie u tych moich dziadków, u moich dziadków Stańczyków. Tam ojciec nas wywiózł i tam byliśmy, jak już Niemcy weszli do Warszawy, ale w tym czasie jeszcze to moi dwaj bracia, ci starsi, bo tylko dwóch ich zostało, jeden zginął, zabił się na rowerze, najstarszy, Stefan, a Bolesław i Józef zostali. I tak, ten Bolesław był już w wojsku, więc wysłali go gdzieś tam na wschód. Ale on był w łączności. Matury nie zdał, ale chodził właśnie też do gimnazjum, gdzieś na Chłodną do Warszawy.
- Oni byli zmobilizowani do wojska?
Tak, on był w wojsku, a ten drugi, to wiem, że jakieś było ogłoszenie i żeby wszyscy młodzi mężczyźni uciekali za Wisłę, na wschód, żeby szli wszyscy na wschód. Ten młody, właśnie ten Józef, brat Józef, ten drugi, on właśnie na ten wschód uciekał razem z innymi sąsiadami i tam ich gdzieś nad tą Wisłą Niemcy z powrotem wrócili. I tutaj do Pruszkowa, do tego obozu ich tam mieli...
Tak. Tam ich mieli właśnie zostawić w obozie w Pruszkowie. Ale w międzyczasie, jak ja byłam w Chylicach u dziadków, moja mama była z nami, a ojciec sam został w Służewcu w tym gospodarstwie. Miał ze sobą jeszcze takie dwie pracownice, bo tam był inwentarz, były krowy, świnie, konie były. Jeszcze jakiś taki sąsiad pomagał tam, taki młody chłopak, pamiętam. I ojciec tutaj był i jak moja mama była w Chylicach, to bała się, co się dzieje z tymi jej synami po pierwszym mężu, więc pamiętam, że mnie wysłała. Dała mi sto złotych, to było dużo wtedy przed wojną i mówi tak... Wiedziała o tym, że młodzi ludzie wszyscy byli wypędzeni, znaczy mieli iść za tę Wisłę, na ten wschód. Więc mówi tak: „Może tam dowiesz się, może spotkasz kogoś, to – mówi – daj te pieniądze temu właśnie Józefowi, żeby on miał za co żyć”, temu jej synowi młodszemu, bo ten starszy był w wojsku. Już był jako żołnierz w łączności, gdzieś poszedł, wysłali go gdzieś, już nie pamiętam dobrze, do jakiej miejscowości, ale gdzieś tam był wysłany z wojskiem. I [mama] kazała mi iść do Służewca, właśnie z tych Chylic, do domu, żebym się dowiedziała, co z tymi starszymi synami.
- Czy udało się pani dojść?
Wyszłam tak zaraz po obiedzie i szłam sobie, i tutaj jak jest Mysiadło, pamiętam, że doszłam do Mysiadła, tak jak jest tutaj, za tą Iwiczną, już bliżej, i zobaczyłam... Szłam sobie środkiem szosy, nie bałam się i wtedy wyszło tak zza budynku dwóch takich oficerów niemieckich. To ja troszkę się tak zastanowiłam, co teraz będzie. Nie widziałam nigdy tych niemieckich żołnierzy, takich starszych, i oni od razu do mnie powiedzieli:
Halt! No więc ja rozumiałam, bo się dwa lata uczyłam w gimnazjum niemieckiego, stanęłam i oni się pytają mnie, gdzie ja idę. Ja mówię, że idę do swojego ojca. „A gdzie?”. Po niemiecku oni mówią, ja mówię, że do Służewca. Oni:
Nein! – krzyczą, że nie wolno. Więc ja mówię, że Grabów, Imielin, to oni jeden do drugiego mówi: „Tak, tam to może iść”. Ja mówię: „Tam mam rodzinę”. No to kazali mi już iść, puścili mnie, ale nic mi nie tego, tylko puścili mnie dalej, mówi, żebym dalej szła. Poszłam właśnie do tego Grabowa, do tych znajomych, a tam właśnie akurat przypędzili tych wszystkich, taką grupę z pięćdziesiąt osób, tych młodych ludzi znad Wisły, co mieli tam iść za tą Wisłę, ta młodzież. Młodzi mężczyźni, to byli sami mężczyźni. Więc wtedy poszłam do tych znajomych i mówię, że może tutaj jest mój brat, jeżeli to są ci właśnie młodzi ludzie, wszyscy, co tam mieli iść na wschód. I tam właśnie poszedł jeden z tych znajomych kuzynów i mówi: „Tak, oczywiście, jest Józef Latoszek, bo się pytałem”. Tam była taka grupa z pięćdziesiąt osób. Oni tam, ci sąsiedzi, ci znajomi, gotowali obiady i dawali im tam, bo ich tam trzymali chyba ze dwa czy trzy dni.
- Ale Niemcy pilnowali ich tam?
Ale oczywiście, Niemcy pilnowali. Był taki wysoki dom, niewykończony i oni tam spali, pamiętam, że na takich jakichś deskach wchodziło się...
- A co potem się z nimi stało?
No i jak tam poszłam na drugi dzień, jak tam nieśli ten obiad... Bo tak to nie można było wejść, więc poszłam na drugi dzień z tą panią, co trzeba, to tam niosłam, oni wszyscy tam nieśli te... Wtedy był ugotowany jakiś rosół z kury, ugotowała ta właśnie pani. I tam też był ksiądz. Jak nalewała te jedzenie, ten rosół z tymi kluskami, to wtedy podawała najpierw temu księdzu, a ten Niemiec zabrał ten talerz, taką miseczkę z rosołem i dał mojemu bratu. A mój brat tak dobrze wyglądał, to był taki nieszczupły człowiek, tylko taki bardziej okrągły, ale tam się nikt nie odezwał.
No, zaraz, zaraz, właśnie na wieczór zaczęli ich już dalej, do tego Pruszkowa. Do Pruszkowa i w Pruszkowie jak zobaczyłam się z bratem, to zdążyłam dać te pieniądze. Powiedziałam: „Masz tu pieniądze od mamy, żebyś nie był głodny i wracaj do domu, jak możesz” – jeszcze pamiętam, tak mu mówiłam. To mógł tam komuś dać te pieniądze, żeby go puścili czy w ten sposób...
- Ale ostatecznie znalazł się w Pruszkowie?
Znaleźli się w Pruszkowie i tam ich rozpuścili po jakimś tam... Dwa dni ich jeszcze trzymali w Pruszkowie i w końcu ich rozpuścili.
Wrócił do domu.
- A potem byli państwo dalej w Chylicach czy z powrotem na Służewcu?
Nie, ja jeszcze jak tam doszłam z powrotem do Grabowa, do tych znajomych, to chciałam iść dalej do ojca. Przecież miałam iść do ojca, dowiedzieć się, co się tam dzieje w tym Służewcu i co jest z tym drugim bratem. I zaczęłam też iść szosą, prosto sobie, a Niemiec mi przedtem powiedział, żebym na Służewiec nie szła. No i zaczęły mi kulki strzelać, zaczęli strzelać do mnie, więc ja się zaczęłam chylić. Tam przy parkanie wyścigowym taki był rów, ja już wtedy weszłam w ten rów i tym rowem szłam do samego zakrętu, gdzie jest ta figurka przed Wyścigami, i tam już się idzie na ten Służewiec przy parkanie wyścigowym.
- I udało się pani dojść do domu?
I udało się. Tam na kolanach trochę szłam. Po drodze leżał jeden koń zabity, jakiś człowiek leżał zabity.
- Tak że spotkała pani ojca tam już, tak?
Tam poszłam do Służewca, no i ojciec w ogóle zdziwił się: „Przecież tu front. Coś ty zrobiła?”. Ja mówię: „Mama mnie wysłała. Co się dzieje z tym Józiem, to już wiem, ale gdzie Bolek?” A ojciec mówi, że jest Bolek, bo wrócił. Mówi: „Jak widział, że Niemcy, znaczy ruskie przegrywają, to – mówi – rozebrał się z tego swojego munduru wojskowego, jakoś się tam przebrał i wrócił do domu. Wrócił do domu, jest na tym budynku gospodarczym...”.
- Ale czas, który pani opowiada, to jest początek wojny, trzydziesty dziewiąty rok?
To było wszystko w trzydziestym dziewiątym roku. [Tata mówi], że: „Jest na tym budynku gospodarczym, ja mu codziennie noszę jedzenie, bo Niemców jest pełno. I – mówi – nie może się pokazać, bo jest ostrzyżony – tak jak to byli ostrzyżeni wojskowi – i poznają go. Nie może się tu pokazać wojskowy człowiek. Tak że – mówi – będą się dopytywać. Na tym budynku noszę mu jedzenie”. I tak, z tą wiadomością już później wracałam, ale już nie szłam prosto szosą, bo się bałam, tylko z drugiej strony Wyścigów, przez Wyczółki, pamiętam, dopiero doszłam do Grabowa.
- To było jeszcze wszystko przed kapitulacją Warszawy? To było oblężenie?
Tak, tak oczywiście. To był trzydziesty dziewiąty rok. Tak, trzydziesty dziewiąty wszystko rok był. Wróciłam do tych Chylic i tam za jakiś czas, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale jak Niemcy weszli do Warszawy, to wtedy już ojciec przyjechał po nas i zabrał nas do Służewca z powrotem. Przyjechaliśmy, ja, mama i ten brat młodszy.
- Jak wyglądało potem życie na Służewcu podczas okupacji? Czy państwo prowadzili nadal gospodarstwo?
Tak, oczywiście. To było gospodarstwo warzywnicze, duże i dalej to gospodarstwo ciągle było. Produkowaliśmy, to wszystko sprzedawało się, to wszystko do Warszawy wozili na targ. Tak że wszystko normalnie się zaczęło. No, dostawaliśmy kartki, pamiętam.
- A jak wyglądała wtedy nauka?
No właśnie wtedy ja zaczęłam chodzić, bo to był październik, zaczęłam chodzić z powrotem do gimnazjum, zgłosiłam się. Poszłam do gimnazjum, ale ojciec już wtedy... Tam brat jego, Bronisław Stańczyk, miał cukiernię w Warszawie i po jakichś dwóch tygodniach przyjechał do nas do domu i mówi: „Już jest źle w Warszawie. Już – mówi – nie możesz chodzić do szkoły, dlatego że już są łapanki, już wywożą”. I mówi do ojca, żeby poszedł do pani dyrektor. Poszedł do tej pani dyrektor Popielewskiej i pani dyrektor mówi, że z żalem, bardzo chciałaby, żebym chodziła, ale nie mogę, bo już pamiętam, że już wtedy tak... Tylko to wszystko tak jakoś nie powiedziano mi, ale już wiedziałam, że już ten wujek, co miał tą cukiernię, ten Bronisław na Chmielnej, już był w tej organizacji AK i ojciec już też należał. A ten właśnie Antoni Woszczyk, który napisał tę książkę, to był naszym sąsiadem, mieszkał naprzeciwko.
Na Służewcu mieszkał, naprzeciwko naszego gospodarstwa. Tylko to byli tacy ludzie, którzy... On się ożenił (jego ojciec też miał drugą żonę) właśnie z tą naszą sąsiadką. Ale to były takie gospodarstwa, które miały, nie wiem, hektar, dwa, takie małe gospodarstwo, tak że tam ludzie pracowali. Poza tym jeszcze inaczej pracowali, nie tylko w gospodarstwie, bo młodzi z tego się nie utrzymywali, więc już jakieś takie prace mieli w Warszawie i właśnie tego Antoniego Woszczyka... Znaczy ten [jego] ojciec był kierownikiem takich robót drogowych. Miał jakąś taką swoją ekipę do tego i tym się zajmował, a on [Antoni] się uczył. Bo moi bracie już nie, już się nie uczyli, zostali, bo ten, co wyszedł z wojska, już nie, i ten drugi też nie, został...
- Pracowali w gospodarstwie?
Pracowali w gospodarstwie ci bracia.
- A czy pani wróciła do jakiejś nauki na kompletach?
Właśnie nie. Już nie mogłam, już nie mogłam iść, dlatego że już ojciec wiedział wszystko. Z panią dyrektor Popielewską rozmawiał i już musiałam zostać.
- Gimnazjum wkrótce zostało zamknięte.
Tak. Ojciec mówi: „Jak się wojna skończy, to wtedy zaczniesz, a teraz jest niebezpiecznie i już nie będziesz mogła chodzić”.
- Tak że pani też pracowała w gospodarstwie?
Tak że musiałam zostać w gospodarstwie i pracowałam tam ciągle przy warzywach. Oprócz mnie było dużo ludzi, więc ja z tymi ludźmi pracowałam też w tym gospodarstwie.
- Proszę powiedzieć, kiedy pani dowiedziała się o tym, że ojciec jest związany z Armią Krajową, że jest w konspiracji?
Oj, dopiero po wszystkim, po Powstaniu już, dopiero wtedy, a tak to nic nie wiedzieliśmy. My nic nie wiedzieliśmy, tylko jeden brat, ten najmłodszy, i moja bratowa wiedzieli. Ona była z Okęcia, z takiej wsi, gdzie byli tam Niemcy gospodarzami, a ich tylko było trzech Polaków, ale właśnie ona wiedziała, bo ona była taki człowiek... Umarła trzy lata temu. Ona by dużo powiedziała, ona wszystko wiedziała od początku.
- Tak że w czasie Powstania pani nie była świadoma tego, że ojciec jest związany z konspiracją?
Nie, nic nie mogłam wiedzieć.
Oczywiście, przed wojną mieliśmy radio.
Tak, już tak. Już ojciec miał radio, taki telefunken, pamiętam, to się nazywało i wtedy to radio... Później, po Powstaniu, to już najwięcej od tej bratowej wiedziałam.
- Ale w czasie okupacji radio też funkcjonowało?
Tak, ojciec nie oddał. Trzeba było wszystko oddawać, ale ojciec nie oddał tego radia, dlatego że umiał po niemiecku, bo był trzy lata w niewoli niemieckiej w czternastym roku wzięty jako żołnierz ruski. Nad Bzurą gdzieś tam taka była bitwa. „Wysłane było – opowiadał ojciec – wysłali nas ze dwieście osób, to wróciło nas tylko dziewięciu z tego, bo Niemcy puścili jakieś gazy”. To było nad Bzurą, zawsze opowiadał. „I pamiętam, jak poczułem taką – mówi – tak mgłę i taki zapach inny, to złapałem chusteczkę za nos – mówi – na nos i na usta”. Ale idąc na wojnę, ojciec mój, to mówił, że jego babcia, mojej babci matka, dała mu różaniec. I mówił: „Zawsze odmawiałem jedną cząstkę różańca, tak jak mi babcia kazała – mówi. – Chyba mnie ten różaniec uratował”.
- Z tamtych czasów znał język niemiecki?
Tak, dlatego że później znad tej Bzury dostał się właśnie do [niewoli]. Niemcy go zabrali...
Do obozu niemieckiego gdzieś koło Gołdapi, na tych Prusach Wschodnich, tak jak on mówił. I tam był trzy lata. Też był w dużym gospodarstwie...
- Ale dzięki temu, że znał język niemiecki, to mógł słuchać radia po niemiecku w czasie okupacji?
Oczywiście, on to radio schował i właśnie trzymał w takim budynku gospodarczym. Jak tutaj jest ten nasz budynek, to taki był duży, murowany i tam właśnie zawsze ten brat najmłodszy i ta bratowa składali sobie cebulę... Bo już ten brat najmłodszy się ożenił, ten starszy też i te bratowe razem z nami w tym Służewcu mieszkały. I ten brat, właśnie młodszy, Józef, on tam trzymał sobie zawsze w tym miejscu cebulę i tam później jakąś słomę zakładali i ojciec tam jakoś umieścił sobie to radio i wszystko. Ale Antoni Woszczyk zawsze się komunikował z moimi braćmi, bo zawsze tam nieraz coś słyszałam. „Tolek, Tolek” – mówili. To widocznie on... Ale dużo przychodziło takich nieznajomych panów do nas, tam do tych braci, przeważnie do tego Józefa. Dlatego że mój ojciec jak miał umieszczone to radio, to ciągle o jakiejś tam godzinie chodził i [wchodził] po drabinie (pamiętam, takie tylko było wejście po drabinie, wysoko tam, na ten [strych]) i tam właśnie słuchał tych komunikatów prosto z Niemiec, co się dzieje, i wszystko wiedział, co się dzieje na froncie. Wszystko przekazywał później do „Baszty”, tak jak mówiła ta moja bratowa.
- A o tym dowiedziała się pani dopiero po wojnie?
Po wojnie, po Powstaniu, jak już bratowa więcej mi opowiadała, ta, która trzy lata temu umarła. Ona dużo wiedziała, a ojciec to zawsze mało mówił.
- Czy był jakiś kontakt z harcerstwem w czasie okupacji, z harcerzami?
No nie, już nic, nie [miałam] w ogóle. Tam tak w ogóle wszystko było, że tam nie było ani zabaw, ani niczego, tylko tak każdy...
- Każdy pracował i życie codzienne było.
Tak, takie właśnie, [że] tylko do kościoła się chodziło w niedzielę, tak że...
- Czy żadnych kontaktów bezpośrednich z Niemcami też nie było w czasie okupacji? Czy Niemcy tam bywali?
Niemcy stali przecież na tych Wyścigach. To było bardzo blisko do nas i niemieccy żołnierze nieraz przychodzili, to pamiętam, do ojca, bo przynosili jakieś tam worki po zbożach, bo tych koni tam było dużo, przecież do koni ciągle przywozili te pasze, więc przynosili. Wiem, że ojciec to kupował od nich, dawał im pieniądze. Powiedzieli, że do zwrotu nie. To były takie swastyki na tych workach, to były bardzo grube worki, takie bardzo mocne.
- Czy jakichś ograniczeń na co dzień dla państwa gospodarstwa nie było?
Specjalnie nie. Można było pracować, można było normalnie pracować.
- A czy do Warszawy pani w międzyczasie też chodziła? Rzadko?
Rzadko, mało do Warszawy. To był taki okres, że każdy musiał się pilnować i ciągle czuwać i czuwać.
- Czy była świadomość tego, że w Warszawie są łapanki, różne represje?
Tak, oczywiście. Koleżanki właśnie tych znajomych córka zginęła, jak jechała do Warszawy, jak jeździła do szkoły. Zaczęła jeździć do gimnazjum chyba z rok później za mną i zabili ją w tramwaju, bo Niemcy wpadli, zaczęli strzelać do kogoś, jakiś mieli widocznie sygnał i akurat ona musiała zginąć.
- Czy na roboty do Niemiec nie zabierali z okolic?
U nas nie, u nas nie, w naszej wsi nie, nie zabierali, bo my tak już byliśmy dołączeni prawie do Warszawy. Tak że nam nawet kartki dawali i trochę mięsa jakiegoś tam dawali i tam coś jeszcze, trochę cukru, tak że nie.
- Jak zbliżał się czas wybuchu Powstania, to jakaś świadomość tego była w otoczeniu. Czy wiedzieli ludzie, że coś się zbliża?
Był oczywiście taki jakiś dziwny niepokój, dlatego że, pamiętam, ojciec nic nie mówił, ale zabił świniaka już w lipcu, co nigdy nie bił takiego dużego. Już pamiętam, w domu, w kuchni była posadzka i w sieni takiej była posadzka, to tam pod tą posadzką wykopał ziemię i taką dużą beczkę ze słoniną już tam zakopał i nakrył to wszystko, żeby to było [ukryte, zabezpieczone]. Więc ja mówię: „Dlaczego, tatusiu?”. A on mówi: „No wiesz, podchodzą ci ruscy, to musi być wojna z Niemcami, tak że nie wiadomo, co będzie”. I w drugą beczkę tam mięso i jeszcze tego, bo to duży taki był świniak zabity, to w piwnicy wykopywał... Takie były dwie duże piwnice, więc tam wykopywał [wgłębienia, dołki] w tych piwnicach i beczki chował właśnie z tym mięsem i resztę tej słoniny. No i tak, jak się zabije świniaka, to zawsze robi się te wyroby, więc tych kiełbas, jeszcze tych kiszek czarnych takich, taki salceson, pamiętam – zawsze się robiło tego dużo, bo to i służba była, i pracownicy byli. Te kiełbasy to tam wieszali na strychu, ale te kiszki czarne to zawsze była taka spiżarnia w domu i tam w tej spiżarni się trzymało.
- Czy radio było czynne do samego wybuchu Powstania?
Tak. I ono się spaliło.
- Czy ojciec wiedział o tym, jaka jest sytuacja na froncie?
Tak, wiedział wszystko, dlatego że on wszystko przekazywał właśnie temu Antoniemu, Tolkowi do tej „Baszty”.
Tak, panu Woszczykowi. Tak, tak, przekazywał wszystko. Różni znajomi przychodzili. Nawet taki kuzyn ze strony mojego ojca, co mieszkał w Warszawie, pracował w redakcji, to też przychodził często w niedziele. Tak pamiętam, z gazetą tylko, ale przychodził i zawsze tam z ojcem rozmawiali. Jak on przychodził, to szli do pokoju dużego i zamykali się, i tylko oni rozmawiali. Tak że widać było, że coś się tam wszędzie gdzieś dzieje.
- A jak wybuchło Powstanie, to wiedzieli państwo o tym, co się dzieje 1 sierpnia?
Pierwszego sierpnia – właśnie ojciec wiedział, dlatego tak się szykował, tego świniaka zabił. Ale samego dnia Powstania nie wiedział dlatego że tutaj, z Nowej Woli... Tutaj ojciec w międzyczasie, w dwudziestym dziewiątym roku, kupił w Nowej Woli właśnie ziemię, te sześć i pół hektara ziemi za pieniądze, które dostał od rodziców swoich, i resztę pożyczył sobie od kuzyna, co mu owało. To kosztowało czterdzieści tysięcy, to było dużo przed wojną. Kupił tą ziemię i tutaj za daleko mu było przyjeżdżać, pomimo że było cztery konie w domu, ale niemożliwe było, żeby tu przyjeżdżać dziesięć kilometrów ze Służewca obrabiać tą ziemię. Więc zbierali to Niemcy, bo tu było bardzo dużo Niemców, mało Polaków na Nowej Woli. Zbierali Niemcy, taki Niemiec, który miał też sklep na tej wsi niedaleko nas, z dwieście metrów. Sto metrów po szosie, to tak, tutaj sto metrów, to ze dwieście tutaj, po prawej stronie, był taki sklep. Nazywał się ten Niemiec Katz i on zbierał tą ziemię od dwudziestego dziewiątego roku, jak ojciec kupił tą ziemię, do trzydziestego dziewiątego. Najpierw zbierał sam, a później, jak miał sklep ten człowiek, to później już dał drugiemu sąsiadowi.
Tak, to jeszcze było przed wojną.
- A potem w czasie wojny też tak było?
Tak, Niemcy zbierali właśnie tą ziemię, ten Niemiec...
- To znaczy plony ziemi zbierali?
Proszę?
- To, co rosło na ziemi, to oni zbierali?
Jak, jak? Zbierali? No zbierali, znaczy obrabiali tą ziemię i płacili ojcu dzierżawę. Ale jak Niemcy weszli w trzydziestym dziewiątym roku, to później w czterdziestym pierwszym, tak jakoś zaraz (to był trzydziesty dziewiąty, czterdziesty pierwszy), to pamiętam, że już nie płacili tej dzierżawy, bo ojciec mówił, że robią meliorację. Niemcy zaraz robili meliorację, bo tu była ziemia podmokła i bardzo zatapiało wszystko.
- I przez cały czas okupacji byli na tej państwa ziemi?
Tak, tak, zbierali Niemcy. Właśnie tego 1 sierpnia młody taki Niemiec, sąsiada syn, przyjechał na motorze do nas, akurat w południe, pamiętam, i wtedy mówi do ojca tak... Myśmy wyszli na ganek, bo przyjechał ktoś motorem, to wszyscy ciekawi, kto to. Więc on przyjechał i mówi tak: „ Niech pan sobie jedzie na Nowe Wolę – mówi – zobaczy, jakie są zbiory, bo my już panu dzierżawy nie zapłacimy, bo zaraz dzisiaj wyjeżdżamy”. To już Niemcy musieli wiedzieć. Tak ja się zastanowiłam, ale ojciec mówi tak: „No tak, to trzeba jechać i zobaczyć”. Bo jeszcze nie miał żadnego sygnału, nie wiedział, kiedy wybuchnie Powstanie – tak z tego pomyślałam, bo przecież już byłam dziewczyna duża, dorosła.
- A kiedy się dowiedział, że już wybuchło w Warszawie Powstanie?
No właśnie, zaraz jak młody Niemiec przyjechał i powiedział, żeby sobie zobaczył, to [ojciec] mówi: „No... Czas jest taki, że muszę chyba jechać już dziś. Nie będę czekał do jutra, nie mogę czekać do jutra”. Więc ja myślę sobie, [czemu] ojciec mówi, że tak szybko musi od razu jechać.
- Ale mówił o tym, żeby jechać do Nowej Woli, nie do Warszawy?
Tak, do Nowej Woli, zobaczyć te swoje zbiory, co tam jest na tym polu, co ten Niemiec powiedział. I wsiadł na taką bryczkę mieliśmy, co do kościoła się jeździło, założył sobie jednego konia do tej bryczki i jechał tutaj zaraz po obiedzie do tej Nowej Woli. I zdążył dojechać tylko kilometr [do tego pola w Nowej Woli], może trochę więcej, od nas i już sygnał usłyszało się, ten sygnał właśnie, tę syrenę z Warszawy. No więc ojciec od razu... Nie wiedział, od razu Niemcy do niego wyskoczyli, tam na wsi stali, zabrali mu konia i tą bryczkę. „A [ojciec] – mówi – a ja sam szybko do toru, do pociągu, ale już na pociąg nie zdążyłem...” I szybko przy tym torze szedł z powrotem do domu.
Tak, do Służewca, z powrotem. „I po drodze – mówi – spotkałem takie dwie kobiety, które nosiły zawsze cielęcinę do Warszawy, bo tak mówiły. Nieznajome nawet były, ale z sąsiedniej wsi. I razem z nimi przyszedłem do Służewca”. Szedł od razu już przez Wyścigi. Tam jakoś znały przejścia te kobiety. I on z nimi szedł przez Wyścigi, to mówi: „Tylko się nachylałem, bo jak szliśmy, to Niemcy strzelali do nas, nad głową nam te kulki latały”. No ale zdążył dojść do naszego domu.
Tylko zdążył dojść, to już jak przyszedł, to właśnie było przed tą piątą. A ja w międzyczasie jak byłam w domu, to tak – wszyscy, wszystkie kobiety po tym sygnale, sąsiadki, też wszystko to przyszło do nas na podwórze. Bo u nas to były takie duże te piwnice i wszystko się tam schowało. I moja mama, i te bratowe też, jedna bratowa z małym dzieckiem, ośmiomiesięcznym, druga w ciąży, [żona] tego Józefa. Wszystko z tymi sąsiadkami, wszystko już było w piwnicy. A ja wiem, że musiałam zostać w tym domu, bo nie było komu. I patrzę, za jakiś czas przychodzą do mnie jacyś nieznajomi, ale sąsiad z nimi. No to chcą zostać. No to dobrze, to ja im ze spiżarni dawałam to jedzenie, chleb, taki swojego pieczywa był, pamiętam, takie duże bochny...
- A kto to byli ci ludzie, którzy przyszli?
Nieznajomi, tylko ten sąsiad był znajomy.
Nie, oni przyszli normalnie. To już byli Powstańcy, bo z tego co ja widziałam, to już byli tacy ludzie, którzy byli Powstańcy. No i ja się wtedy zastanowiłam, co się dzieje. On mówi: „Musimy tu zostać, daj nam herbaty” – ten sąsiad. Zrobiłam im herbatę, dałam im jeść, tych wędlin i tego chleba i sama szybko pobiegłam do sąsiadki, co się dzieje, tam do sąsiada. Patrzę, a tam jedna córka stoi przy bali i pierze. Odchyliłam drugie drzwi od pokoju, patrzę, a tam jacyś ranni są, opatrują tych rannych – to znaczy, że to był taki punkt opatrunkowy. I później widzę, że jakiś taki młody chłopak (to też znajomy był, tylko on mieszkał trochę dalej za wsią) zakłada konia do wozu i odwozi jednego. Kładzie się pod koc i jedzie. Oni to wszystko wozili tak jak Dworzec Południowy, taki był Zagościniec, wieś, i tam mieli ten główny punkt.
A jeszcze przedtem jak zatrąbiła ta syrena, to mój brat, właśnie ten młodszy, Józef, którego żona była w ciąży już cztery miesiące, prawie pięć, od razu przez podwórze szybko biegnie do takiej furtki, która wychodziła na ogród, a ta bratowa za nim. Więc ja mówię: „Co się dzieje, Irko?”, bo ona się Irena nazywała. Ona mówi: „Chce iść”. Ona go tak zatrzymała z tyłu, za marynarkę i mówi: „Józiu, jak ty możesz mnie zostawić?”. A on się wyrwał i poleciał dalej, w stronę stodoły, przez taki parkan, taki był parkan drewniany, skoczył na ten parkan, przeskoczył i poszedł. A drugi brat, ten Bolesław, starszy, patrzę, że on też gdzieś idzie. Ta bratowa płacze, a on gdzieś idzie. Więc ja mówię: „Co się tu dzieje?”. Ta bratowa mówi: „No widzisz przecież – wojna”.
Później, za jakiś czas, ta z tym małym dzieckiem, właśnie ta bratowa... Przychodzi do niej jakaś kobieta i mówi tak: „Bolek zabity, bo widziałam, jak przy figurce upadł”. No i ta zaczęła strasznie płakać, ta bratowa, a później za jakiś czas patrzeć, a ten brat mój przychodzi, ten właśnie, o którym mówiła [jakaś kobieta]. I też przychodzi tam do tej kuchni i jeszcze przychodzi z nim dwóch sąsiadów, to było ich sześciu razem, i mówi: „Daj nam jeść”. Ja mówię: „Co się działo?”. On mówi tak: „No – mówi – uciekł... To znaczy goniłem się z tym żołnierzem niemieckim wkoło tej figurki. I zobaczył, że ja upadłem, on się wycofał” – tyle powiedział. „Ale nie jestem ranny”. Tych sześciu mężczyzn siedziało w tym domu, w tej mojej kuchni takiej dużej, a ja im dawałam tą herbatę i to jedzenie.
I jak ojciec mój przyszedł na drugi dzień, rano już przed piątą, to tylko wszedł do nas do domu i mówi tak: „Już Niemcy zaraz będą, szybko” – mówi. „Ojej”. I wpadł do takiej spiżarni, gdzie były te wędliny, ja tam za ojcem, już go tak... Pamiętam, że patrzyłam na niego, na każdy krok. Jakieś były takie półki, co tam leżały wszystkie te wędliny, on tam włożył rękę pod taki papier, był jakiś taki grubszy, wyjął jakąś paczkę i włożył sobie od razu do kieszeni. „Aha – pomyślałam – to pewnie tam pieniądze, bo wiem, że tam nieraz pieniądze chował ojciec. I już wychodzimy, przyszliśmy do tej kuchni, a tu Niemiec. Już Niemcy wpadli na podwórze, już się zrobił krzyk, wypędzili tych wszystkich, co byli w piwnicy, na podwórze, te wszystkie kobiety, co były z dziećmi. Jeden stał na podwórzu, drugi wpadł do naszego domu. Wrzucili te granaty w dom i od razu krzyczy:
Los!. A ojciec mówi do mnie: „Chodźmy, idziemy”. Ja tak złapałam ojca za rękę, wychodzimy na podwórze, a Niemiec stał przed takim gankiem, tak jak tutaj u nas jest, tylko taki był na słupach ten garnek, i od razu zakręcił takim karabinem maszynowym, taki miał na ramieniu bębenek, taki był karabin maszynowy. Zakręcił tym karabinem i prosto do nas chciał strzelić. A wtedy ja spojrzałam na niego i tak wycelował we mnie, ja mówię: „O Boże”. Tylko słyszałam: „O Boże” i zarzuciłam się ojcu tak na szyję, zasłoniłam go. Pomyślałam, że jak zginiemy, to razem. No i wtedy ojciec, jak ja go tak zasłoniłam, to on się wtedy odezwał po niemiecku: „Za co giniemy?”. A Niemiec opuścił ten karabin i mówi tak: „Folksdojcz?”, że jest folksdojczem. A ojciec do niego po niemiecku mówi: „Nie folksdojcz, tylko gospodarz jestem. My jesteśmy niewinni – mówi – my nie jesteśmy partyzantami. My jesteśmy gospodarzami”. No i ten Niemiec później, ten, co tutaj nas wypędzał z domu, mówi tak: „Już nie. Już nie zabijać”, żeby nas nie zabijać. Po niemiecku też tam do siebie [mówili, między sobą]. A ja trochę rozumiałam, bo przecież te [dwa] lata, to trochę rozumiałam.
- I zostali państwo w domu czy trzeba było dom opuścić?
A nie, już byliśmy wypędzeni i tych sześciu, tych, co z nami było, tych mężczyzn, musiało wyjść.
- I ci mężczyźni też przeżyli, nic się nie stało?
Tak. I później już całą wieś tylko palili, a już ludzi nie zabijali.
- A gdzie państwo się znaleźli potem?
No, wypędzili nas… Zaraz, a jeszcze przed tym to jak wpadli do nas Powstańcy z Warszawy, jak zatrąbiła syrena, to wszyscy wybiegliśmy na podwórze z naszego domu. Ojca nie było wtedy, ale wypadliśmy na podwórze i patrzę, że lecą takimi [czwórkami]. Otworzyli takie duże wrota, jak tutaj u nas do [naszej] stodoły są, te wrota już otwarte i pędzi taka duża ilość tych mężczyzn. Poubierani różnie, ale po cywilnemu wszyscy byli.
Przez tę stodołę, przez te wierzeje na podwórze i z tego naszego podwórza prosto drogą. Prosto, tam była na Wyścigi taka brama, właśnie naprzeciwko naszego gospodarstwa, i od razu do tej bramy na Wyścigi. No i z nimi też wszyscy mężczyźni, co byli ze wsi, też wszystko się dołączało i wszystko szło. Tak że tam bardzo dużo później wdów zostało u nas na tej wsi, bo to wszystko prawie było pozabijane. I wtedy mój brat młodszy…
- Ci mężczyźni, których pani wtedy widziała…
Tak.
- Czy oni byli uzbrojeni, czy nie?
Mieli właśnie karabiny, mieli rewolwery. Jeszcze jeden temu młodemu, temu mojemu młodszemu bratu, temu Eugeniuszowi, daje taki rewolwer, a ja mówię: „Panowie, przecież on nie umie strzelać”. No i oni polecieli, a ja mówię do tego mojego Eugeniusza Stańczyka tak: „Słuchaj, schowaj się”. Taka szopa tutaj była, taka wozownia, co wozy tam trzymali. Mówię: „Tam jest taki chlewek...”. Tam się chowało świnie przed Niemcami, bo były takie schowki, żeby te świnie chować dla siebie, bo przecież wszystko było ograniczone, więc były w stodole porobione takie schowki. I tam był ten jeden schowek pod tą szopą. Ja mówię: „Ty wejdź pod tą szopę i siedź, bo – mówię – taty nie ma, a przyjdą drudzy, to cię zabiorą na te Wyścigi”. Tam polecieli wszyscy. No i on tam siedział w tym schowku.
- A ci, którzy polecieli, to już nie wrócili?
Nie wrócili. Nie, już nie wrócili.
- Kiedy palono wieś, to gdzie państwo się znaleźli?
No, wszystkich wypędzili na ulicę, wszystkich. Niemców kilku stało koło nas i co jakiś czas tam byli Niemcy, wszystkich ludzi, razem z tymi, co byli z Warszawy, bo tam były też i te pielęgniarki, pani pielęgniarka była. Myśmy o niczym nie wiedzieli, że tam ktoś jest, ale wiedzieliśmy, że to są ludzie obcy. Tak że było więcej obcych ludzi jak naszych.
- I gdzie się państwo wtedy znaleźli?
Wszyscy na tej ulicy staliśmy i Niemcy przyszli i zaczęli nas pędzić na Wyścigi. Tam na te Wyścigi było z kilometr, może więcej, ale w międzyczasie to tylko słyszałam, jak mówili tak, że wszystko, wszystko wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać. Takie było hasło. No więc kto jakieś co miał, rewolwer czy jakieś tam kulki, czy coś, to dawali kobietom, swoim znajomym, ci mężczyźni.
- I znaleźli się państwo na terenie Wyścigów wtedy, tak?
Jeszcze byliśmy na wsi. Jeszcze nas zbierali na wsi. Tylko się słyszało takie [podpowiedzi, szepty]: „Wszystko wyrzucać, wszystko wyrzucać”.
- Żeby nie mieć przy sobie żadnej broni.
Tak, żadnej broni, właśnie. To oddawali kobietom, czy młodszym, czy starszym znajomym. I jak pędzili nas później na te Wyścigi, to tam były takie rowki i krzaczki i te kobiety kucały. Kucały po prostu i zawijały spódnicę, to Niemiec się odkręcał. Niemiec nie patrzył, jak kobieta [kucała].
I to wyrzucali pod krzaczki, pod tego. A taki duży, taki dłuższy jakiś miał ten Powstaniec, taki dłuższy miał karabin, to nie mogli tego wyrzucić, więc takie dziecko małe złapała sąsiadka, taka dalsza trochę od nas, takie dziecko małe z wózkiem miała, co to dziecko miało dwa miesiące, dwa tygodnie...
- I ukryła zapewne ten karabin?
Tak. I właśnie jakoś zdążyli. Obstawili tam ten wózeczek, Niemiec nie widział.
- Co się działo dalej, jak państwo byli na Wyścigach?
No właśnie. I wtedy właśnie jak nas pędzili na te Wyścigi, to ta sąsiadka mówi do mnie tak: „Zosia, chodź tutaj, bo to dziecko płacze”. No to ja musiałam tam przy tym wózeczku być. Jak nas zapędzili na te Wyścigi, to wtedy już nie było nic, już wszyscy powyrzucali, co tam mieli, a to dziecko z tym wózeczkiem ciągle krzyczało. Więc Niemiec podszedł na Wyścigach do mnie i mówi, żebym wzięła to dziecko na ręce, po niemiecku. Rozumiałam, ale mówię:
Nein, sehr krank – że dziecko bardzo chore, nie mogę ruszyć. I stała matka, tym wózeczkiem ruszała, a ja tam stałam przy tym wózku. I później jak na Wyścigach oddzielili tych mężczyzn od kobiet… My pod jeden blok, a ich wzięli pod drugi. Tam zaczęli ci „ukraińcy” kopać doły i te karabiny maszynowe ustawiać, wtedy ojciec znowu…
- A który to był dzień sierpnia?
No to był ten pierwszy, drugi dzień sierpnia, bo to było zaraz w drugi dzień sierpnia.
- Oddzielili mężczyzn od kobiet i Niemcy ustawiali karabiny maszynowe.
Tak, tak.
- A mówiła pani o tak zwanych ukraińcach?
To właśnie „ukraińcy” tam kopali i ustawiali te [karabiny]. Bo mieli ustawić tych mężczyzn i zabić, te karabiny maszynowe tam ustawiali przy tych dołach. Tak że wtedy właśnie ojciec znowu wystąpił do tego Niemca, który przyjechał na tym koniu dać (jak tu jest opisane, jak ta pani opisała) ten rozkaz, żeby zabić wszystkich mężczyzn. Wystąpił [mój ojciec] do niego i powiedział, że tu nie ma żadnych partyzantów, bo jesteśmy sami swoi. Mówi: „My, sami gospodarze”. I zaczął mu tłumaczyć, że był trzy lata w niewoli, zaczął opowiadać o Niemcach, że: „Jesteście ludźmi i rozumiecie, za co my mamy niewinnie ginąć”. [Oficer] się wtedy spytał, czy tu jest ktoś obcy, a ojciec powiedział, że nie, sami swoi. Ale to było tak, że myśmy słyszeli, co tam się dzieje. Jeszcze brat mój jeden i drugi stali koło ojca i stał taki pracownik, który tam jeszcze (młody chłopak) pracował, i pamiętam, ojciec jak tłumaczył, to mówił tak: „Pokaż ręce – na tego chłopaka mówi. – To takie partyzant ma ręce?”. Tak tłumaczył temu Niemcowi długo. [Niemiec powiedział – jeżeli kulkę znajdę pierwszy to zostaniesz zabity. Wtedy wszystkich mężczyzn Niemcy przeszukali i nic nie znaleźli].
- Czy udało się ojcu wytłumaczyć Niemcom?
Tak, tak, właśnie udało się, dlatego że ten Niemiec uwierzył. A jeszcze drugi jakiś Niemiec podszedł i mówi, że widział tego, bo on do niego strzelał, [wskazując] na mojego brata, tego starszego, który koło tej figurki się z nim strzelał. Mówił, że ten to jest [bandyta], a ojciec mówi: „A skąd, to jest mój [syn]. To – mówi – źle pan widział”, tam do niego po niemiecku.
- Tak że udało się uniknąć wtedy egzekucji.
Oczywiście.
I on tego ruskiego się spytał, ten [oficer], dlaczego ten ogolony. A ojciec już powiedział mu przedtem: „Cię ubiją jak
sobakę, jak się odezwiesz. Musisz nie mówić, tylko machać rękami, że nic nie wiesz, nie rozumiesz nic. Jesteś głuchy”. Bo był ogolony ten… Dołączył do Powstańców. On z Warszawy razem [z Powstańcami] przyszedł.
To był ruski, ruski żołnierz. Jakoś się tam zaplątał, tak że…
- Ale on był razem z Niemcami?
Z Polakami.
Z Polakami, z partyzantami był, tak, z partyzantami był.
- I udało się wybronić ojcu?
I udało ojcu wybronić.
I wtedy Niemcy zobaczyli, że właśnie... Wtedy już ten mój młodszy brat wyszedł z ukrycia, bo usłyszał głos sąsiada, że konie pędzą i te krowy i wyszedł do tej właśnie ulicy. Ale już myśmy byli na tych Wyścigach i Niemcy obejrzeli się, patrzą, że tyle tych krów i tych koni idzie, no to rzeczywiście to prawda, to wszyscy byli gospodarze. I już wtedy uwierzyli ojcu.
- I wrócili państwo z powrotem na Służewiec?
I wrócili nas i wtedy nas połączyli razem na tych Wyścigach. A ja ciągle przy tym wózeczku musiałam stać, bo ciągle ci Niemcy przychodzili i pytali się, co się tam dzieje, [że] to dziecko tak płacze. Ja musiałam ciągle tłumaczyć, że to dziecko [jest] bardzo chore, nie mogę go ruszyć.
- Ale udało się państwu wrócić wtedy na Służewiec?
O nie, wypędzili nas wtedy… Zapędzili nas tutaj na lotnisko, na Okęcie. Po drodze, jak szliśmy (to jakieś dwa kilometry od nas, od naszej wsi, tam na to lotnisko), były pola i na polach stały takie kopki z owsem. Pamiętam, że to już były takie małe, nieduże kopki, to był owies. I wtedy właśnie z jednej tej kopki wyleciał, wyskoczył taki młody partyzant, jakiś mężczyzna młody, zaczął uciekać. A ten Niemiec, co szedł blisko nas, poleciał za nim z tym karabinem i zaczął strzelać, znaczy zabił go. W tym czasie ta sąsiadka to dziecko złapała na rękę, a druga, co też była bliziutko, złapała ten karabin i wsadziła w kopkę. Już jak nas zapędzili na to Okęcie, to już byliśmy zupełnie bez [broni].
- I co było dalej na Okęciu?
Na Okęciu do baraków, w tym baraku kazali nam być. Dali jakieś zastrzyki od razu na drugi dzień Niemcy.
Takie drewniane baraki, takie długie, drewniane. Tam może, ja wiem, po sto ludzi może weszło, może trochę mniej. Ale to były takie długie baraki. No i wtedy już tam na drugi dzień zaraz…
- A było jakieś miejsce do spania, do leżenia, jakaś woda do picia? Nic nie było?
Nie... Nic nie było. Była jakaś taka podłoga, to rzucili trochę słomy. Pamiętam, gdzieś przynieśli jakiejś słomy. Nie wiem nawet, czy to Niemcy, czy to Polacy już wyszli i rzucili gdzieś z pola takiej słomy, to starsze kobiety czy dzieci to na tej słomie. A tak to [wszyscy na podłodze].
- A co było następnego dnia?
Następnego dnia przyszedł Niemiec do tego baraku i od razu rozkazał, żeby... „Kto umie po niemiecku?” Nikt się nie odzywał, wiec ja się zgłosiłam i mówię: „Ja trochę,
wenig, trochę tylko umiem”, bo nie wszystko przecież po dwóch latach rozumiał. W ogóle dopiero zaczynałam tego niemieckiego się uczyć, tym bardziej że wolałam bardziej łacinę niż niemiecki.
- I co było dalej. Jak pani się udało porozumieć?
No i wtedy jak on się odezwał, kto umie po niemiecku, to ja się zgłosiłam, że trochę umiem,
wenig. I on mówi, żebym sobie wzięła dziesięć kobiet i potrzeba jest do kuchni. Wzięłam sobie właśnie tych młodych, tych, co tam były takie młodsze, wszystko panienki po prostu.
- I tam była kuchnia na Okęciu, tak?
Tak, tam była kuchnia na Okęciu, niedaleko takiej, pamiętam, „grubej”... Na szynach stała taka ogromna, „berta” nazywała się, to jest taka…
Tak, takie działo. Od razu te pociski szły na Warszawę, strzelali.
- A dużo żołnierzy niemieckich tam było wokół?
Dużo było. Dużo, bo to było właśnie duże skupisko Niemców. I dlatego że myśmy tam gotowali, te takie kotły były ogromne do palenia, to tam pod tymi kotłami się paliło. Niemiec taki gruby był, kucharz, i od razu do mnie mówi, żebym ja tutaj była przy nim. No i tam te drugie to były do obierania tych kartofli czy do innego, ale żebym sobie wzięła drugą. No to wzięłam zaraz sobie drugą sąsiadkę, taką też ode mnie, do mnie i myśmy tam już byli przy tym Niemcu. Niemcy przynosili takie puszki. Robiło się przeważnie gulasz dla Niemców, no to… A jeszcze jeden mężczyzna był potrzebny, żeby tam pod tymi kotłami palić, no to wtedy już też takiego sąsiada wzięłam, który był taki troszkę…
- Co się stało z resztą tych ludzi, którzy byli z panią?
A właśnie mężczyźni nasi, ojciec i inni, wszyscy młodzi musieli iść i ładować kule na tą „Bertę” i [na samoloty] i to szło wszystko na Warszawę. Wszystko strzelało na Warszawę. [Widać było tylko ciągle ogień nad Warszawą].
Reszta kobiet to wszystko musiało chodzić i kartofle kopać na tym [polu].
- Wszyscy zostali zatrudnieni na Okęciu?
Tak, tak, wszystkich tutaj zatrudnili. Wszystkich Niemcy tam zatrudniali. No tylko dawali raz na dzień jeść zupę im w tym baraku, znaczy mężczyznom i starszym kobietom, które zostały z tymi dziećmi, też taką z brukwi przeważnie, i nic więcej. Przez te osiem dni, jak byliśmy na tym lotnisku, to tylko dali nam na końcu ćwiartkę chleba.
- A co było po tych ośmiu dniach? Cały czas pani gotowała w kuchni?
Tak, w kuchni temu Niemcowi.
Braliśmy te puszki, jak tam dawali, to ten, co palił pod tymi kotłami, to się zabierało. Co można było, to tam się wykradało i wynosiło się do tego baraku, żeby ci, co tam pozostali, żeby mogli mężczyźni jeść, bo przecież oni tam na głodnego musieli te bomby ładować.
- Pani mówiła, że była tam pani osiem dni…
Tak, po ośmiu dniach. Bo ojciec się porozumiał z tym Niemcem, co tam stał na tej warcie, dał mu pieniądze i wtedy nas wypuścił. To znaczy, ja, brat, mama i tata wyszliśmy. Niemiec ogłosił kiedyś tam w tym baraku, że do Służewiec nikt nie pójdzie, ale jak kto tutaj ma rodzinę gdzieś dalej w stronę Piaseczna, to mogą przyjść. No ale oczywiście nie za darmo. Na przykład bratowa z tym małym dzieckiem i z bratem to musiała tam oddać mu, co miała, pierścionki i jeszcze coś...
- Tak że całej rodzinie udało się wyjść?
Naszej rodzinie się udało, nikt nie został zabity.
- Gdzie państwo się wtedy przemieścili?
Przyszliśmy tutaj, na Nową Wolę.
- A tu było gdzie mieszkać?
Tu nie było gdzie mieszkać. Tutaj było puste pole, zupełnie, tylko mojego ojca siostra miała taki nieduży domek drewniany. I pamiętam, że wszyscy mężczyźni i jej synowie… Miała trzech synów, takich dużych już, czwartego malutkiego i spało to wszystko w stodole na słomie.
- Tak że tutaj się państwo zagospodarowali.
Tak, tutaj. Ale obok, u sąsiada, stali Niemcy. Też byli tutaj porozmieszczani, tylko u nich nie, bo u nich był, u tej siostry ojca, był taki nieduży dom i tam było dwa takie [pokoje], jeden większy pokoik, jeden mały i w środku była też nieduża kuchenka. Pamiętam, że ojciec spał w tym małym pokoiku i jeszcze ktoś, ale my tutaj właśnie z tą ciocią. A tak ojciec spał, tak... A my z tą ciocią spałyśmy w dużym pokoju.
- Czy wiadomo było, co się dzieje w Warszawie?
Niemcy jeszcze tutaj stali.
- Ale jak to wyglądało? Czy jakiś pożar nad Warszawą, jakieś łuny były?
Zawsze, zawsze były pożary. Zawsze były pożary, zawsze się działo, że zawsze były pożary.
- Ale czy było wiadomo, co się dzieje w Warszawie?
Nie było takiej wiadomości. Tam…
- Z polską partyzantką nie było już kontaktów?
No były. Tam były Bataliony Chłopskie na tej Nowej Woli.
- No właśnie, jakie były te kontakty?
Na tej Nowej Woli należał ten mojej cioci syn najstarszy i tego... Tak że on też wychodził ciągle gdzieś wieczorami. Miał broń, bo kiedyś mi pokazywał, nawet ja widziałam. Ja tylko się bałam, mówię: „Słuchaj, nie strzelaj, bo u sąsiada są Niemcy”. On mówi: „Tak tutaj nie strzelam, bo nie można”. Tak że byli, tutaj właśnie na tym [terenie] była partyzantka. Tutaj przychodzili. Pamiętam, że jakiś do niego przychodził, do tego syna cioci, mojego brata takiego przyrodniego, znaczy ciotecznego, to przychodził jakiś pan w serdaku, to mówił na niego „Zośka”. To znaczy był w takiej organizacji „Zośka”.
- A skąd pani wiedziała, że to były Bataliony Chłopskie?
No bo przecież [syn cioci] mi powiedział.
No, on powiedział. Nawet mnie tutaj kazali już chodzić do takiej sąsiadki, bo to był taki Marczak, co to był też w AK w Warszawie. Tam jego matka była, taka staruszka, to tam do tej matki nieraz chodziłam i przekazywałam jakieś wiadomości, co kazali powiedzieć, to chodziłam. Ale ojciec później powiedział do tego właśnie cioci syna, żebym mnie nie łączyli tutaj. Mówił: „Dajcie jej spokój, ona dosyć przeżyła”.
- Ale już żadnych działań nie było tutaj, żadnej strzelaniny na tej wsi?
Tu na tej wsi nie, nic.
Tu było więcej... taki był spokój. Jak ci Niemcy stali tutaj u tych sąsiadów i po tych innych domach, to trzeba było ciągle czuwać i ciągle myśleć, bo nie wiadomo, co może być.
- Do swojego gospodarstwa już państwo nie wrócili?
No, to już było wszystko spalone.
To już było wszystko spalone. Myśmy z ojcem i z mamą nie wrócili na to gospodarstwo.
- I tak przeszedł sierpień i wrzesień. Czy wiedzieli państwo, co dzieje się w Warszawie?
No nie, zaraz. To był sierpień i wrzesień. We wrześniu to myśmy musieli tutaj się osiedlić, już tutaj, w drugiej wsi, tam gdzie mieliśmy… Bo szesnaście hektarów ziemi było tam w Służewcu, a pięć hektarów ziemi było w tej drugiej wsi. Nazywała się Gorzkiewki, taka wieś niemiecka. I to było naprzeciwko stacji Okęcie, tam taka była wieś nieduża i tam już byli wtedy Niemcy […]. [Wyjechali do Niemiec].
- A dlaczego pani powiedziała „niemiecka wieś”?
Niemiecka, bo tam byli sami Niemcy. Tam było tylko trzech Polaków.
Tak. Tam było tylko trzech Polaków. Pamiętam: Ziomek, Latoszek i jeszcze Paduch. Właśnie moja bratowa druga była właśnie z tych Paduchów. Właśnie jak byliśmy w obozie na lotnisku, to jeszcze matka tej [mojej] bratowej to jeszcze tam jakoś podeszła, bo tam Niemcy stali, też wojskowi, na tej wsi Gorzkiewki, i ona zaraz, za trzy dni chyba, zabrała z obozu swoją córkę.
- Ale jak nastał wrzesień czterdziesty czwarty, to państwo cały czas byli w Nowej Woli, tak?
Tak, byliśmy w Nowej Woli już. Jak z Okęcia przyszliśmy, to prosto do Nowej Woli, do tej cioci.
- I jak długo państwo tutaj byli, do końca?
Do końca.
Do końca września. Tutaj sprzątaliśmy z tego pola.
- Czy było wiadomo, co się dzieje w Warszawie, że to się zbliża ku upadkowi, do kapitulacji?
No to tylko tutaj [to], co ten mój brat powiedział, tej cioci syn, on tam się komunikował. I właśnie tutaj, że to te Bataliony Chłopskie się porozumiewali...
- A ojciec nie miał już żadnego kontaktu z konspiracją?
Ojciec to nie wiem, czy się tutaj komunikował, bo się bał. Wiem, że się bał.
- A co się działo później, w końcu września i na początku października?
Wtedy już tutaj jak trochę sprzątnęliśmy z tego pola, to wtedy poszliśmy na to drugie pole, tam się do tych Gorzkiewek. I wtedy nie było gdzie tam mieszkać, trzeba było w takich poniemieckich budynkach. Ojciec znał tych Niemców, tych gospodarzy, więc w poniemieckich budynkach jednych się osiedliliśmy.
- Czy wiadomo było, że Powstanie upadło wtedy, na początku października?
Jeszcze nie. Jeszcze nic nie wiedzieliśmy.
- A kiedy państwo się dowiedzieli się o tym?
No, [ten syn cioci nam powiedział].
- Czy ludność wychodziła z Warszawy w tym kierunku?
No tak, ludzie wychodzili. Ludzie wychodzili, bo wiem, że tam na pola wychodzili. Ale tego to już nie wiem, jak to było, że myśmy już wtedy byli tacy, że... Byliśmy przecież bez niczego gospodarze. Musieliśmy sprzątać z pola.
- Trzeba było się zająć swoimi sprawami?
Trzeba było się zająć. Jeden dziadek, właśnie z Chylic, dał nam konia, drugi kuzyn dał nam krowę i myśmy już wtedy jakoś musieli się osiedlić.
- I tak minęła zima państwu, tak?
Tak właśnie przeszła ta zima.
- A z wiosną zaczęły się znów roboty polowe, prawda?
Toczyły się roboty polowe. I tam mieszkaliśmy w budynkach Niemców.
Tak w tych Gorzkiewkach. Pamiętam, że Niemcy jak uciekali… Kiedy oni uciekli? Chyba tak jakoś w styczniu już Niemcy uciekali.
Widziałam, dlatego że już wtedy weszli tam ruskie na tę wieś, ruskie wojska weszły wtedy.
- Czy ucieczkę Niemców też państwo widzieli?
No, słyszeliśmy tylko. Bo jeszcze nawet taki Niemiec w nocy zapukał do okna naszego i pytał się o drogę. Ojciec mówi: „Aha, to znaczy, że już uciekają”. Ojciec się orientował. Ale skąd ojciec o tym się dowiedział? Widocznie wiedział. A nas, młodych, nie informowali, jakoś tak oszczędzali, nie mówili wszystkiego do nas, żeby człowiek, ja wiem, taki był bardziej bezpieczny. Jak ruski weszli, to było okropne.
- No właśnie, jak pani pamięta ten czas.
To było okropne. Od razu trzeba było uciekać, chować się przed nimi, młode dziewczyny, bo od razu czepiali się po prostu. Tam właśnie u tego, co żeśmy się zatrzymali, to gospodarstwo objął jakiś taki gospodarz spod Mogielnicy i miał takie młode dwie córki. Ja z nimi od razu zaprzyjaźniłam się, bo przecież też byłam młoda. I tam powstały na drugiej wsi, na Wyczółkach, tam powstało [koło] „Wici”, to już należałam tego koła „Wici” od razu. Tam chodziliśmy, tam [śpiewaliśmy] te piosenki wszystkie, „Czerwone maki”, wszystko się słyszało.
- A jaki charakter miało to koło?
To było takie wiejskie koło, koło „Wici” to było, tak jak takie... Sama młodzież tam była.
- Jaki był cel tych spotkań?
Od razu był taki bardzo patriotyczny, od razu patriotyczny, od razu byłyśmy przeciw ruskim, przeciw Niemcom... To było od razu takie [nasze Polskie]. Młodzi mężczyźni to oni tam, tak jak mówię, od razu te „Czerwone maki”, te inne rzeczy opowiadali, śpiewali. Tam nawet były takie trochę spotkania, zabawy. I właśnie później już ojciec tam był i mówił, że już muszę się teraz budować na tym swoim polu, w tych Gorzkiewkach, przy tym Okęciu, bo my tam na Służewiec już nie będziemy wracać. „Na Nową Wolę – mówi – nie pójdziemy. Tutaj, bliżej Warszawy, tu jest inne życie. Zawsze bliżej i tutaj te warzywa...”. A tutaj to taka wieś była, [gdzie było] więcej zboże, kartofle, a tam wszystko, te warzywa bardziej się uprawiało i inny dochód był w ogóle. Lepsze było życie dla gospodarzy i blisko.
- To już była wiosna czterdzieści pięć, prawda?
Tak, to już była wiosna czterdzieści pięć.
- Czy pamięta pani dzień zakończenia wojny, 9 maja?
Wiedzieliśmy, że to już jest zakończenie wojny, że to w maju, 9 maja, że już te ruskie weszli. Pod koniec już coś tam, coś tam pamiętam, że to było, no ale ja już wtedy, w czterdziestym szóstym, czterdziestym siódmym wyszłam za mąż.
- A proszę jeszcze powiedzieć, w czterdziestym piątym roku, już jak się skończyła wojna, kiedy pani trafiła pierwszy raz do Warszawy?
Już nie przychodziłam do Warszawy.
- Ale dlaczego? Nie chciała pani?
Nie, w ogóle było niemożliwe. Przecież myśmy wyszli tak jak staliśmy – boso i nago, tak jak mówili. Nic nam nie dali wziąć, ja w takich w kapciach, w roboczej sukience wyszłam i tam trzeba było myśleć o tym, żeby się jakoś okryć.
- Nie było powodu, dla którego byście się państwo do Warszawy udawali?
Już nie. Już do Warszawy nie chodziłam. Jak później zapoznałam się z mężem, bo to był też taki mamy kuzyn dalszy, mój mąż Piotr... On nawet wyjechał na zachód na rok, bo tam dawali te gospodarstwa, z naszym sąsiadem ze Służewca, który był ogrodnik. Tak że później przyjechał po roku, mówi, że się ożeni ze mną i chce, żebym jechała na zachód. Ojciec powiedział: „Nie, na zachód nie pojedziesz. Ja znam życie. Jeżeli chce się żenić, to tylko tutaj. Musicie się budować na Nowej Woli”.
I tak się stało. Mój mąż dostał pięć i pół hektara ziemi w Dawidach, tam skąd pochodził, tutaj jak Pyry.
- Czyli kolejne pokolenie zostało w tym samym miejscu?
Tak, tak. Później, jak bracia wrócili na Służewiec, ci dwaj, to oni zaczęli ten dom trochę remontować, bo to wszystko dachy były popalone, ale te mury pozostały. Więc jak mogli, tak poprawiali to wszystko. I ten budynek gospodarczy, tam się dzielili obaj i te piwnice, i ten dom. Podzielili się tym domem, bo też był taki duży, to na pół go podzielili. Tak że oni to odbudowali.
- Rodzina szczęśliwie uniknęła wielkich strat w ludziach, bo wszyscy z pani bliskich szczęśliwie ocaleli.
Wszyscy zostaliśmy. Tak, ocaleli.
- Jak pani pamięta ten czas Powstania, to chyba najtrudniejsze wspomnienia, najstraszniejsze, to były z pierwszych godzin, pierwszych dni, 1 i 2 sierpnia, prawda?
O tak, oczywiście. Ja dopiero jak poleciałam i zobaczyłam u tej sąsiadki, co tam się dzieje, że tam jest ten punkt sanitarny, to od razu zrozumiałam wszystko, że to, co się tutaj [stało].
- To był właściwie pani jedyny kontakt z taką akcją bojową tuż obok, prawda. Bo potem wszystko już było w oddali. Wszystko już z pewnej odległości działo się w Warszawie.
Tak, później wszystko już tak normalnie. Ja już wyszłam za mąż, przyszłam tu na puste pole, zaczęłam się budować.
- Bardzo dziękuję pani za piękną opowieść.
To właśnie na tym polu, zaczynało się od studni. Też mieszkałam w poniemieckich budynkach, które dzierżawił ten nasz Niemiec, bo oni już nie wrócili, już uciekli Niemcy, nie wracali tutaj. Tak że już wtedy dzieci zaczęłam rodzić, najstarszą córkę, za rok później syna, drugi syn mi umarł. Później była córka, co tutaj jest. No i tak pomału to wszystko musiało się toczyć. Mąż też był w tym AK, dlatego że tutaj opowiadał zawsze, że pilnował tych magazynów, które były w lesie.
- Pani mąż pochodził też z tej okolicy?
Tak, Pyry pod Warszawą – [wieś Dawidy].
- Czy w czasie okupacji był związany w jakiś sposób z konspiracją?
Tak, był, bo pilnował magazynów w lesie pyrowskim. Zawsze mówił...
- Czy to były magazyny z amunicją?
Tak, oczywiście. To właśnie stąd brali wszyscy Powstańcy amunicję. A z nim był właśnie nasz dalszy kuzyn, Laskowski Stanisław, później był adwokatem...
- A kiedy pani się o tym dowiedziała? Już po wojnie?
Tak, wszystko po wojnie. Później dopiero opowiadali, pomału, po trochu wszystko opowiadali.
- Ile lat miał mąż w czasie Powstania, w czasie okupacji niemieckiej?
Cztery lata ode mnie był starszy, [był z 1920 roku].
- Czyli miał około dwudziestu lat, jak wybuchła wojna?
Tak, dwadzieścia cztery miał.
- A w jakiej formacji był mąż? Czy pani się dowiedziała, czy mąż był związany z „Basztą”, czy z inną formacją?
Nie, chyba tak, z „Basztą”, dlatego że ten Laskowski to też należał do „Baszty”, ten Stanisław Laskowski.
- A kim był Stanisław Laskowski?
To był zwykły człowiek, taki też z gospodarstwa.
- Sąsiad, jeden z sąsiadów?
Tak, z gospodarstwa [ze wsi Wyczółki], ale to był taki też nasz daleki kuzyn. Tak że on był później adwokatem i później, jak ich wyrzucali ze Służewca, tych dwóch braci, to właśnie on im dużo pomagał. To były chyba lata siedemdziesiąte, tak że nie pozwolili sobie, jak ich chcieli wypędzić na te Odzyskane Ziemie, na zachód, tylko żeby im dali tutaj ziemię w Powsinie. I tam ich państwo musiało trochę przebudować. Dali im za szesnaście hektarów tylko po pięć hektarów ziemi.
- Proszę powiedzieć, jak miał mąż na imię?
Mój mąż Piotr [Latoszek].
- Piotr Latoszek. A miał jakiś pseudonim z tych czasów, może pani pamięta?
A tego nie mówił, nie mówił mnie. Nie pytałam się, ale on nie mówił.
- W każdym razie związany był, jak pani się wydaje, z „Basztą”.
Tak, też, dlatego że Stanisław Laskowski należał, on był całym magazynierem, a oni wszyscy tam do niego należeli, młodzi.
- I to wszystko koncentrowało się w Pyrach, w lesie, tak?
Tak, w lesie w Pyrach, tak.
Nowa Wola, 14 maja 2014 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska