Alicja Barbara Ciecek „Stefa”
Nazywam się Alicja Barbara Ciecek z domu Świerczyńska, pseudonim „Stefa”.
- Jakie było pani miejsce pobytu w czasie Powstania?
Początkowo Powiśle, Śródmieście do końca Powstania.
- W którym oddziale pani była podczas Powstania?
U „Radwana”, Rejon 2... Już nie pamiętam tego dokładnie.
Rok urodzenia: 1925.
- Proszę powiedzieć, gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się w Kielcach.
Kim byli moi rodzice? Mój ojciec Bronisław Świerczyński miał ukończone studia agronomiczne. Czy takie jest wyrażenie po polsku? Matka moja była przed ślubem nauczycielką muzyki i sztuki w gimnazjum w Łodzi. Z Łodzi pochodzi jej rodzina i mama moja pochodziła z Łodzi.
Już nie mam niestety, oboje, brat i siostra, już nie żyją. Miałam starszego brata Andrzeja i młodszą siostrę Teresę.
- Czy oni obydwoje brali również udział w Powstaniu?
Siostra była ze mną cały czas w Powstaniu i w konspiracji. Brat natomiast był w oddziale partyzanckim, ale nie dotarł do Warszawy na czas Powstania.
- A w jakim oddziale partyzanckim był brat?
Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam.
- Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły, w Kielcach?
Od początku? Więc w moim takim bardzo wczesnym dzieciństwie mieszkaliśmy pod Łodzią w majątku Magnusy, który należał początkowo do mojego dziadka i który odziedziczył mój ojciec. Tak że moje dzieciństwo spędziłam na wsi, w majątku rodziców. I pierwsze parę klas szkoły powszechnej to w domu, po prostu w domu się uczyliśmy. W 1933 roku przeprowadziliśmy się do Łodzi ze względu na to, że już nasza trójka była w wieku szkolnym i rodzice chcieli, żebyśmy chodzili do normalnej szkoły. Majątek ojca został przekazany jednemu z braci i przeprowadziliśmy się do Łodzi. Uczęszczałam zarówno ja, jak i siostra, do gimnazjum Macińskiej i Pętkowskiej w Łodzi na ulicy Wólczańskiej. To było gimnazjum, które
notabene należało do rodziny mojej, znaczy właścicielami była rodzina mojej matki. Tam byłam do trzeciej klasy gimnazjalnej. W trzydziestym dziewiątym roku zdałam do trzeciej klasy, ale już nie uczęszczałam. Dalsza moja nauka [odbywała się] na kompletach w Warszawie.
- Kiedy państwo przeprowadziliście się do Warszawy?
Właściwie nigdy żeśmy się nie przeprowadzili. Wojna w trzydziestym dziewiątym roku zastała moją rodzinę, rodzeństwo i rodziców... Byliśmy na wakacjach w Grójeckim, gdzie jeden z moich stryjków miał posiadłości, miał majątek, byliśmy na wakacjach. I tuż przed powrotem do Łodzi, do domu, który był planowany bodajże na 2 września, żebyśmy zdążyli do szkoły, wybuchła wojna światowa. My, znaczy ja i moje rodzeństwo, byliśmy u stryja na wsi, a rodzice byli Warszawie, tak że ich wojna w trzydziestym dziewiątym roku we wrześniu zastała w Warszawie.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Pamiętam, jakby to było wczoraj. Opalaliśmy się na tarasie u stryja, żeby z piękną opalenizną wrócić do szkoły, i przez radio usłyszeliśmy, ja usłyszałam właśnie wiadomość, że wojska niemieckie przekroczyły granice Polski. Oczywiście w naiwności młodocianej myślałam, że to niedługo potrwa, a tym samym przedłużą się nasze wakacje, co się nie spełniło, bo już nigdy do Łodzi nie wróciliśmy. W Łodzi wszystko straciliśmy, bo to oczywiście było przyjęte przez Niemców, tak że…
- Gdzie pani była w takim razie od 1 września?
Od 1 września byłam u stryja w Grójeckim, w majątku stryja, i przez pierwszy rok. Dopiero w czterdziestym roku, pod koniec czterdziestego roku przeprowadziłyśmy się z mamą i z siostrą (brat został u stryja) do Warszawy. Zależało nam na tym, żeby kontynuować naukę. Mama miała przyjaciół w Warszawie, u których się zatrzymała, a ja z siostrą dostałyśmy się do sióstr urszulanek na Powiślu, do internatu. Tam właśnie zaczęłam moją służbę akowską.
- Proszę opowiedzieć o tym pierwszym kontakcie.
Byłam harcerką przed wojną. Byłam bardzo czynna, miałam wuja, brat siostry matki mojej, który był harcmistrzem, harcmistrzem w Warszawie, tak że taki bardzo, bardzo… W ogóle w moim domu, w rodzinie był duch bardzo patriotyczny i polski. Oboje rodzice byli w Legionach Piłsudskiego w czasie I wojny światowej. Tak że ja byłam właśnie w harcerstwie od najmłodszych lat, już nie pamiętam, od którego roku to się zaczęło. Więc w dalszym ciągu interesowałam się harcerstwem, które oczywiście nie było jawne w czasie okupacji. Siostry urszulanki (to były właściwie dwie siostry, z którymi miałam taki najbliższy kontakt) zaproponowały mnie i siostrze, mojej siostrze, która była ze mną, czy chciałybyśmy wstąpić do konspiracji.
- Czy pamięta pani, jak miały na imię te siostry zakonne?
Siostra Dejmer, to było nazwisko. Nie pamiętam [imion], bośmy nazywały je po nazwisku, siostra Dejmer i druga była siostra... ojej, uciekło mi…
Notabene zginęły w pierwszym dniu Powstania. I właśnie ta druga siostra to była siostra Stefa, po której ja przejęłam jej imię jako mój pseudonim.
- Na czym polegał pani udział w konspiracji?
Moim pierwszym kontaktem to były właśnie siostry, siostry, które mnie zaprzysięgły, bo były bardzo zaangażowane w konspiracji. A więc od nich dostawałam polecenia, meldunki. Byłam łączniczką, przenosiłam różne papiery, różne meldunki, pieniądze. Miałam teczkę, którą mi zawsze, że tak powiem, siostry zapełniały różnymi papierami. Po prostu zanosiłam pod adres z hasłem. Na tym polegała w czasie konspiracji moja praca.
- A jak wyglądała okupacja. Była pani właściwie w tym internacie, ale jako łączniczka przemieszczała się pani po Warszawie. Jak pani zapamiętałam ten okres? Czy była pani świadkiem jakichś sytuacji, które były dla pani trudne?
Więc jedną z moich koleżanek była Żydówka w moim wieku, którą ukrywały siostry urszulanki. Zresztą było kilka dziewcząt. I ona była, że tak powiem, pod moją opieką. Ach, „opieką”... Myśmy zawsze razem [chodziły], we dwójkę. Była również w konspiracji, tak że chodziłyśmy razem z tymi poleceniami. Pamiętam, to był taki dramatyczny, powiedzmy, moment, który Bogu dzięki, dobrze się skończył. Na placu Bankowym bodajże niosłyśmy meldunek i żandarmi niemieccy... Moja koleżanka Żydóweczka była bardzo ładną dziewczyną, więc zwróciła uwagę żandarmów (tak przynajmniej to odczułyśmy) i nas zatrzymali. Myśmy miały teczki z meldunkami, więc oczywiście to był moment, kiedy myślałam, że to się źle skończy. Na szczęście czy nie na szczęście, bo to wtedy nie było [coś], czym się należy szczycić, skończyło się takim flirtem, krótkim flirtem żandarmów z tą moją koleżanką i nas puścili. Ale to był moment taki bardzo, bardzo napięty i bardzo dla mnie dramatyczny.
- Proszę pani, czy była pani świadkiem łapanek?
Byłam świadkiem łapanek, bo byłam na kompletach. I pewnego dnia podjechali Niemcy i zagarnęli cały nasz komplet i wywieźli do Majdanka. Ja, to tak się akurat zdarzyło, chorowałam i byłam w łazience, w ubikacji po prostu i dlatego udało mi się, że uniknęłam tej łapanki.
- Czyli to była wizyta w domu, gdzie były te komplety?
W prywatnym domu na Starym Mieście, tak.
- Czy pani wie, co stało się z osobami, które dostały się do Majdanka? Czy one przeżyły?
Przeżyły, były wypuszczone po paru miesiącach. Nie pamiętam, jakie to były okoliczności. Tak że miałam kontakt, ale to już nie jako komplet. Później dołączyłam do innego kompletu.
- Czy pamięta pani, który to mógł być rok, kiedy było to aresztowanie?
To był czterdziesty trzeci, czterdziesty trzeci.
- Czy jeszcze jakieś zdarzenia były w czasie okupacji?
Widziałam łapanki oczywiście, te (jak to po polsku [się nazywa]) lory, samochody niemieckie, które ludzi łapali i wsadzali do samochodów, ale ja, Bogu dzięki, uniknęłam tego.
- Czy była pani świadkiem rozstrzeliwań na ulicach?
Nie widziałam prawdziwego rozstrzelania. Bogu dzięki, że nie widziałam, ale jadąc tramwajem, bodajże na Wolę, widziałam ludzi powieszonych na słupach. Ale aktualnego rozstrzelania, nie, nie widziałam.
- Czy pamięta pani, który to mógł być rok?
Ja myślę, że to był czterdziesty trzeci.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała sprawa żywności w czasie okupacji. Pani przez całą okupację mieszkała w tym internacie?
Tak, do końca, do Powstania, do Powstania. No, powiedzmy, nie przez całą, bo w czterdziestym pierwszym roku, czyli te pierwsze dwa lata, byłam u stryja na wsi. A jak wyglądała sprawa wyżywienia? Więc siostry urszulanki oczywiście bardzo troskliwie się nami opiekowały i nie byłyśmy głodne, tym niemniej nie było, powiedzmy, nadmiaru czy może nawet dostatecznie dużo jedzenia. Pamiętam, że chodziłyśmy po chleb, kupować chleb... Było takie stoisko czy rynek przy Dworcu Głównym, gdzieś tam chodziłyśmy kupować chleb. Poza tym od czasu do czasu jeździłam kolejką grójecką z mamą do stryja i zawsze sobie przywoziłyśmy tak zwaną wałówkę od stryja, którą, powiedzmy, dzieliłam się zawsze z koleżankami. Tak że to uzupełniało, powiedzmy, w pewnym sensie. Ale były łapanki właśnie w tej kolejce grójeckiej, to pamiętam to, bo chyba było zabronione przewożenie. Myśmy to nazywali szmuglowanie. Tak że były kontrole i pamiętam łapanki, ale zawsze jakoś tak miałyśmy to zapakowane i schowane, że nas to nigdy nie dotknęło.
- A czy Niemcy nigdy nie złożyli wizyty, w cudzysłowie oczywiście, w tym internacie urszulanek? Nigdy tego nie było?
Nie pamiętam, nie pamiętam.
- Przejdźmy do 1 sierpnia 1944 roku. Pani była do 1 sierpnia u urszulanek, tak? Proszę powiedzieć…
Miałam przydział tego rana... Jeszcze pamiętam, że doręczyłam ostatni meldunek, nie wiedząc, że to ostatni, bo naprawdę mówiło się o Powstaniu, ale dla mnie to było jeszcze takie nieprawdopodobne. Miałam przydział, znaczy siostry poinformowały mnie, że mam być w Śródmieściu, właśnie pierwszego przed piątą, o czwartej. Nie doszłam do Śródmieścia, tak że zastało mnie Powstanie u sióstr.
- Na Powiślu. Jak długo pani tam była?
Przez dwa tygodnie, przez dwa tygodnie i tam u sióstr urszulanek był taki punkt sanitarny i kuchnia polowa. Tak że pomagałam tam na miejscu nie jako łączniczka, ale w ogóle gdziekolwiek była potrzeba. A, i w połowie sierpnia przedostałam się do Śródmieścia.
- Gdzie się pani zameldowała i u kogo?
Chyba na ulicy Kruczej, o ile pamiętam.
- Jakie pani otrzymała tam zadania do wykonania?
Więc początkowo to było przenoszenie pszenicy. Byłyśmy zaangażowane, żeby dostarczać... Już nie pamiętam, dokąd chodziłyśmy, ale [zadaniem było] przenoszenie żywności do Śródmieścia z jakiegoś tam punktu innego, z jednego na drugi.
- Co jeszcze pani robiła w trakcie Powstania? Była pani łączniczką?
Właściwie już jako łączniczka nie pełniłam tej funkcji, bo właściwie WSK, czyli Wojskowa Służba Kobiet, więc gdziekolwiek była jakaś potrzeba, w szpitalu pomagałam przez jakiś czas, pomagałam w kuchni wojskowej, właśnie w tym dostarczaniu żywności. Właściwie już nie byłam tą łączniczką tak jak w czasie okupacji.
- Czy miała pani rodziny, którymi się pani opiekowała jako ta Wojskowa Służba Kobiet?
Czy ja się opiekowałam?
- Czy miała pani jakąś rodzinę, na przykład z małym dzieckiem, którą się pani opiekowała jako Wojskowa Służba Kobiet w czasie Powstania?
Byłam z siostrą, ogólnie, ale nie miałam jakiejś specjalnej rodziny.
- Co pani szczególnego zapamiętała z tego okresu?
Co zapamiętałam z tego okresu... No, przede wszystkim, że pierwszego dnia Powstania – tego nigdy nie zapomnę, to było niesamowite przeżycie, pełne entuzjazmu i radości – powieszenie polskiej flagi w klasztorze sióstr urszulanek.
- Jak wyglądały następne dni?
No więc pod Uniwersytetem były straszne walki, tak że do sióstr [trafiało] dużo [rannych]. To były zorganizowane szpitale czy szpital, więc przynosili dużo rannych. Tak że myśmy obsługiwały rannych. Tak samo miałyśmy więźnia Niemca, którego pilnowałam przez pewien czas. To pamiętam właśnie z tych pierwszych dni. Ale głównie opieka nad ludnością cywilną, która przychodziła po pomoc i nad rannymi, mimo że nie byłam sanitariuszką, ale pomagałam tam, gdzie było potrzeba.
- Jak pani zapamiętała ludność cywilną? Jaki stosunek ludność cywilna miała do Powstańców?
Więc u sióstr urszulanek dużo było właśnie ludności cywilnej, która się schroniła. Ludzie byli pełni lęku, powiedzmy, obawiali się wszystkiego. Pamiętam, był obstrzał i matka niosła dziecko na ręku. Przechodziła z jednego miejsca w obrębie klasztoru sióstr i pocisk trafił dziecko, które było ciężko ranne, to pamiętam. A później oczywiście w Śródmieściu bardzo dużo ludności cywilnej widziałam i spotykałam się przy przejściach przez piwnicę czy, powiedzmy, kolejki były za wodą. Pomagaliśmy w tym, żeby ludziom wody donieść, żeby pomóc. Sytuacja oczywiście była tragiczna, ludzie byli przerażeni i zupełnie wytrąceni z równowagi, ale raczej postawa była bardzo patriotyczna i bardzo pomocna dla nas, Powstańców.
- Czy uczestniczyła pani w mszy świętej podczas Powstania?
Prawie codziennie, prawie codziennie. Oczywiście u sióstr urszulanek była msza święta. Kapelanem był wtedy bardzo znany ksiądz Jan Zieja, który był bardzo, bardzo czynny. A później pamiętam, szóstego będzie siedemdziesiąt lat, szóstego, Przemienienie Pańskie, pamiętam mszę polową u urszulanek na ogrodzie. To była bardzo uroczysta msza polowa. Oczywiście modliłyśmy się, żeby, ponieważ już były, powiedzmy, tragiczne momenty i tyle ludzi ginęło, modliliśmy się o tą przemianę. W Śródmieściu też były msze polowe.
- A czy docierała prasa, czy docierał „Biuletyn Informacyjny”, informacje, co się działo w pozostałych dzielnicach Warszawy?
Biuletyn powstańczy, które mam do dzisiaj.
- Czy pani też go roznosiła?
Roznosiłam, pomagałam.
- Czyli właściwie pełniła pani wszystkie funkcje, które w danym momencie były potrzebne, tak?
Które były potrzebne, do których nie byłam przygotowana, ale bardzo byłam zadowolona z tego, że mogłam dopomóc.
- Z panią cały czas była pani siostra?
Siostra była ze mną prawie cały czas. Siostry przydział był na Żoliborzu. I była w drodze na Żoliborz 1 sierpnia. Oczywiście nie zdążyła dojść, tak że zawróciła i [poszła] do urszulanek na Powiśle. I to był też taki dramatyczny czas dla mnie, który to dzisiaj pamiętam. Była po drugiej stronie ulicy, to była ulica Gęsta, [była] po drugiej stronie ulicy, żeby przejść do bramy urszulanek, i byli „gołębiarze”, obstrzał z dachu. I przez parę godzin nie mogła, nie ona jedna, było kilka osób, które próbowałby przejść ze powrotem do urszulanek. No, wreszcie przeszła, Bogu dzięki.
- A pani czekała po drugiej stronie?
A ja czekałam po drugiej stronie i modliłam się, żeby wróciła. A później już razem byłyśmy cały czas.
- O czym jeszcze by pani chciała nam powiedzieć, jeżeli chodzi o Powstanie Warszawskie? Co jeszcze się w pani pamięci utrwaliło?
Co się utrwaliło w mojej pamięci? Więc ja cały czas nie wierzyłam [w upadek Powstania], chociaż już we wrześniu było bardzo źle, bardzo ciężko i głód. A zrzuty mi się bardzo utrwaliły. Już nie pamiętam, w którym to było miejscu, ale były zrzuty. Nie wiem, to chyba z samolotów z Wielkiej Brytanii. To pamiętam bardzo, bardzo. W nocy były te zrzuty. I pamiętam (to w pierwszych dniach Powstania) samoloty rosyjskie, które latały nad Warszawą. Myśmy się tak cieszyli, że przyjdą nam z pomocą, no i oczywiście tak się nie stało.
- Kiedy pani wyszła z Powstania i w jaki sposób?
No więc po poddaniu, oczywiście po zakończeniu, to 2 października ogłoszono, że Warszawa się poddaje. I my miałyśmy tak zwaną zbiórkę i podano nam do wyboru: albo wyjście z ludnością cywilną, albo z wojskiem. Wiec ja z wojskim zdecydowałam wyjść 4 października.
- Siostra też wyszła z wojskiem?
Siostra wyszła ze mną, tak.
- I jak to wyjście wyglądało?
No więc ja nigdy nie miałam w ręku broni. Ale chłopcy, koledzy składali broń. To było bardzo wzruszające i bardzo dramatyczne dla mnie, że oddawaliśmy Niemcom dalszą broń. No więc kolumny ludzi oczywiście, z tobołkiem na plecach do Ożarowa. Już nie pamiętam, jak długo, jak daleko, ale to był ciężki taki wymarsz.
- Czy podczas Powstania miała pani kontakt z matką?
Matka moja była na Pradze, mieszkała właśnie u znajomych. Tak że w pierwszym dniu Powstania przyjechała do urszulanek. Pamiętam, akurat wychodziłam z moim meldunkiem i mama przyjechała po prostu, żeby się zobaczyć. Też pewno nie wiedziała, że będzie [Powstanie], bo była
notabene sama w konspiracji. Tylko nie wiedziałyśmy nawzajem o sobie. Mama nie wiedziała, że my, ale podejrzewała. I pyta mnie się: „A co tam masz w tej teczce?”. Ja mówię: „A tam, różne papiery”. A mama tak na mnie popatrzała, jakby wiedziała, że jest coś związanego z pracą konspiracyjną. I pożegnałyśmy się, ale tak, powiedzmy, do jutra czy do pojutrze. Mama wróciła na Pragę i tam spędziła Powstanie. I właśnie mówiła, że widziała, oczywiście widziała palącą się Warszawę. Ale tak samo słyszała, że klasztor Urszulanek się spalił, tak że wiedząc, że ja i siostra byłyśmy, to myślała, żeśmy zginęły. Myśmy też nie widziały, czy mama przeżyła i jakie były jej koleje później. Tak że nie wiedziałyśmy nawzajem, ani mama, ani my z siostrą, czy żyje.
- I kiedy się dowiedziałyście?
Dopiero po paru latach, kiedy już byłam w Anglii, [dowiedziałam się] przez Czerwony Krzyż w Genewie.
- A co się działo z pani ojcem od 1 września trzydziestego dziewiątego roku?
Mój ojciec wrócił z mamą jakąś furmanką do stryja na wieś. Wrócili 6 września, bo chcieli po prostu być z nami.
- Trzydziestego dziewiątego roku?
Trzydziestego dziewiątego roku. I ojciec… Akurat Niemcy zajmowali majątek mojego stryja i ojciec prosił mnie, to było rano, był jeszcze w łóżku. Obudził się i prosił, żebym zamknęła okno i już spuściła rolety, że nie chce widzieć ani słyszeć Niemców, bo było słychać ten, powiedzmy, stuk. Na zawał serca umarł 9 września.
- Trzydziestego dziewiątego roku?
Trzydziestego dziewiątego roku.
- Proszę pani, znalazła się pani całą grupą w Ożarowie. Co się działo dalej?
W Ożarowie byłyśmy, o ile pamiętam, dwa albo trzy dni. Więc była to jakaś hala, sala handlowa czy fabryka, już nie pamiętam. Jakieś ogromne pomieszczenie. Rzeczywiście spałyśmy na cemencie, na ziemi. A więc w dalszym ciągu, czy na nowo była propozycja opuszczenie obozu i przejścia do cywila albo wyjazd do obozów jenieckich.
- To Niemcy zaproponowali czy zaproponowało dowództwo?
Dowództwo.
- Pani wybrała, że idzie jako żołnierz czy jako cywil?
Ja wybrałam – jako żołnierz.
- I gdzie się pani dostała?
Dostałam się do obozu Sandbostel. To było koło Hamburga. Podróż dwudniowa w wagonach cielęcych, która była oczywiście bardzo uciążliwa i tragiczna. Już nie to, że nie było żywności, byłyśmy głodne, [właściwie] głodni, bo już nie pamiętam, czy to same kobiety... Bo tak samo był obóz, były baraki w Sandbostel dla mężczyzn. Chyba byłam w kobiecym wagonie. No w każdym bądź razie najgorszy – to do dzisiaj pamiętam – był wody. Byłyśmy ogromnie spragnione. Pamiętam, miałam taki flakonik wody kolońskiej, którą wypiłam, bo pragnienie było nie do zniesienia. No więc do obozu Sandbostel dojechaliśmy. To był duży obóz jeniecki i większość oczywiście to byli jeńcy z trzydziestego dziewiątego roku, różne narodowości. Między innymi byli Polacy (podoficerowie, bo to nie był oficerski obóz) z trzydziestego dziewiątego roku, którzy się nami starali bardzo opiekować, w miarę możliwości. Byli Bułgarzy, byli Rumuni, Rosjanie. Już nie pamiętam, czy Anglicy. Chyba nie.
- A jakie warunki były w tym obozie? Czy trudne?
No, bardzo trudne. Spałyśmy na cementowej [podłodze]. To były baraki, cementowa podłoga, tam trochę siana czy słomy położone na tym i mały kocyk. To była zima, znaczy nadchodziła zima, właściwie już wtedy było zimno. To był październik. Wyżywienie było minimalne oczywiście, jakaś kromka chleba i zupa gorąca. Był... Tak jak mówię, myśmy nazywali: „nasi chłopcy z trzydziestego dziewiątego roku”. Bardzo się nami starali opiekować. Tak że dzielili się tymi swoimi porcjami wyżywienia.
- Czy już otrzymywali jakieś paczki, na przykład z Czerwonego Krzyża?
W Sandbostel nie. Bo ja byłam w Sandbostel od października do stycznia, ale były już wcześniej transporty do Oberlangen. Znaczy ja wyjechałam dopiero w styczniu, ale były kobiety, które wyjechały przed Bożym Narodzeniem. Tak że to był bardzo krótki, stosunkowo krótki okres pobytu w Sandbostel. Nie pamiętam żadnych paczek z Czerwonego Krzyża.
- Jak wyglądało Boże Narodzenie w tym obozie?
No więc było wspaniałe. Przede wszystkim miałyśmy pasterkę, bo jeden z jeńców, akowiec, ojciec Paweł Warszawski, który był z Czerniakowa, on był kapelanem na Czerniakowie... Niemcy pozwolili mu przyjść do naszego baraku i odprawić pasterkę, tak że mieliśmy pasterkę. Ja byłam
notabene jego ministrantem. No więc podzieliłyśmy się chlebem tak jak opłatkiem, oczywiście kolędy śpiewałyśmy całą noc, tak że to była bardzo taka… Podniosłe chwile były i bardzo radosne przez to, że właśnie miałyśmy tą pasterkę i takie duchowe wsparcie.
W Oberlangen… Więc oczywiście obóz to był bez porównania gorszy. Warunki były bardzo ciężkie, bo to był dawny obóz koncentracyjny, jak pani wie na pewno. Ja byłam w jednym z ostatnich transportów, bo Niemcy zwozili kobiety ze wszystkich obozów, prawie ze wszystkich. A więc warunki były bardzo, bardzo ciężkie. Dla mnie, do dzisiaj to pamiętam, były bardzo, bardzo trudne do przeżycia. Spałyśmy na takich potrójnych pryczach. Ja spałam na tej najwyższej, poniżej siostra moja, a szczury latały po deskach. Bo to były takie ogromne baraki i pamiętam te szczury, które były też głodne. Skakały na nasze prycze i próbowały nas tam, że tak powiem, obgryzać. Tych szczurów to do dzisiaj nie zapomnę. Oczywiście higiena była okropna. Po tej początkowej tak zwanej mykwie... Myśmy to nazwały „mykwa”. Była bardzo trudnym przeżyciem, bo nas rozebrali Niemcy, to znaczy kazali nam się rozebrać po prostu do naga i tam paradowałyśmy, bo to były [same] kobiety, przed Niemcami.
- Przed mężczyznami czy kobietami Niemcami?
Przed mężczyznami. I kobiety Niemki też były, ale dla nas to właśnie przed mężczyznami – to było tragiczne. No więc był głód, był właśnie higieny, tak że wszy, zawszenie było bardzo nagminne. No a pod koniec, już przed samym uwolnieniem (no bo powiedzmy, dla Niemców to już był koniec wojny), nawet ich transporty żywności już nie docierały do nich tak jak przedtem. Tak że myśmy… Były dni, że w ogóle nie dostawałyśmy żadnej żywności. Przychodziły paczki z Czerwonego Krzyża właśnie do Oberlangen, ale to raczej indywidualne. Tak że nie wszystkie miały paczki, ale dzieliłyśmy się.
- Czy dla siebie pani otrzymywała takie paczki, czy nie?
Ja dostałam jedną, tak.
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie i w jaki sposób?
To było 12 kwietnia. Był pogodny, ładny dzień i pamiętam, że byłam tak słaba, że już nie mogłam wstać z pryczy, żeby zejść na dół. Ale naraz usłyszałam właśnie jakieś takie zamieszanie, gwar, więc szybko zeszłam z tej pryczy i podbiegłam do drutów niedaleko od mojego baraku. I właśnie zobaczyłam nadjeżdżające pojazdy. Nie wiedziałyśmy najpierw, że to Polacy. Oczywiście Polacy, „maczkowcy”, nas uwolnili. W Kalifornii, gdzie mieszkam, niedawno zmarł kolega, który był jednym [z nich]. On był „maczkowcem”, u Maczka i jednym z tych, który uwolnił nasz obóz. To było nie do opisania, nie do opisania – zdawało się, że serce pęknie z radości.
- Co się dalej działo po wyzwoleniu obozu?
Więc nas przenieśli, już nie pamiętam, jak szybko, ale zostałyśmy przeniesione do obozu obok, niedaleko. Nie pamiętam, jak blisko. To był Niederlangen. To był taki obóz przejściowy, dla nas przejściowy. To był jakiś obóz wojskowy przedtem, który był znacznie lepszy, w lepszym, powiedzmy, stanie niż Oberlangen. I tam byłyśmy – przynajmniej ja byłam, bo niektóre kobiety wyjechały wcześniej, niektóre jeszcze zostały – ja byłam do października. W październiku… I właśnie znowu była na nowo opcja: powrót do Polski, wyjazd do Anglii, powiedzmy, nie natychmiastowy, ale takie były opcje, [czyli] czekać na to w jakichś kolejkach do Holandii, do dywizjonu Maczka, albo zostać po prostu zdemobilizowanym i zostać z ludnością cywilną w Niemczech. Więc ja wyjechałam do Włoch. Mnie zależało na tym, żeby pójść na studia, więc wyjechałam do Włoch. Wstąpiłam do Korpusu generała Andersa, do 2 Korpusu, i pracowałam w takim kartograficznym oddziale przez pewien czas. Mieszkałam w Maceracie, później w Recanati. Tam był właśnie ten instytut kartograficzny. Już nie pamiętam, jak to było nazywane. No, była właśnie możliwość pójść na studia, więc prosiłam o odkomenderowanie na studia. Byłam na studiach w Rzymie.
Studiowałam humanistykę.
Półtora roku.
Do czterdziestego siódmego.
- Jaką decyzję pani podjęła po tych studiach w Rzymie?
Więc właściwie to [do wyboru było] pozostanie we Włoszech albo wyjazd z wojskiem, z 2 Korpusem do Anglii na demobilizację. Ja zdecydowałam się na wyjazd do Anglii, na demobilizację, żeby kontynuować studia.
W Londynie kontynuowałam studia na Polskim Uniwersytecie, na „Puczu” [PUNO – Polski Uniwersytet Na Obczyźnie? – red.] tak zwanym. Tam poznałam mojego męża, który również był studentem, studiował. Był inżynierem mechanikiem.
- Nigdy pani nie brała pod uwagę powrotu do Polski po wojnie?
Wtedy nie, bo to były takie... przejściowe, jeszcze bardzo niewiadome, że tak powiem, losy Polski. Ale cały czas myślałam o tym, że przyjdzie taki moment niedługo, że będę mogła wrócić do Polski. Siostra wróciła. Siostra wróciła w czterdziestym ósmym roku z Anglii. Ale ona była jeszcze przed… No po maturze, ale przed studiami i chciała wrócić do Polski, żeby w Polsce studiować. A ja, ponieważ byłam już zaręczona z moim mężem, więc czekałam na ukończenie jego studiów. Ale później, ponieważ on pracował w Delegaturze w czasie konspiracji i w czasie Powstania, tak że dla niego powrót wyglądał wtedy bardzo niebezpiecznie. Tak że zdecydowaliśmy, że nie wrócimy na razie. Z tego „na razie” oczywiście zrobił się długi czas.
- Kiedy wyjechaliście państwo do Stanów?
Więc znowu był czas [podjęcia] decyzji, co dalej. Mieliśmy propozycję wyjazdu do Południowej Afryki, do Nowej Zelandii, do Australii, do Argentyny, Kanady i do Stanów Zjednoczonych. Znaczy można było wybrać. I bardzo, bardzo takie ciekawe i lukratywne oferty były właśnie z Australii i z Afryki. No i zdecydowaliśmy się na Stany Zjednoczone. Tak że Bożenka się urodziła w Anglii. Tak że zdecydowaliśmy się na wyjazd do Stanów, licząc na to, że wrócimy do Polski niedługo.
- Kiedy pani pierwszy raz po wojnie przyjechała do Polski?
W sześćdziesiątym ósmym roku.
Nie, sama przyjechałam, bo mama była bardzo chora, więc przyjechałam, żeby się z nią zobaczyć. To były czasy bierutowskie chyba, prawda?
Czy to był Gomułka? Kto był wtedy?
W każdym bądź razie dla nas w dalszym ciągu było pewne ryzyko. Ja już miałam obywatelstwo amerykańskie, tym niemniej ostrzeżono mnie oficjalnie przy wydaniu paszportu, że Stany Zjednoczone nie gwarantują opieki poza Stanami. No i rzeczywiście. Znaczy mi się nic nie stało, w Łodzi się zatrzymałam u mamy, ale przychodzili panowie z UB sprawdzać i przeprowadzali wywiad ze mną, dlaczego wyjechałam, co robiłam i tak dalej. Trzeba było się meldować na policji, o ile pamiętam, kilka razy. Tak że to były w dalszym ciągu czasy dla nas w pewnym sensie niebezpieczne.
- Jak z perspektywy czasu dzisiaj pani patrzy na Powstanie? Jakie są pani refleksje na ten temat?
No chyba to najbardziej chlubna część mojego życia, najbardziej chlubna. Jak patrzę na to prawdziwie po… No nie wiem, czy można powiedzieć, prawdziwie po polsku, no ale polskimi oczami, polską duszą, polskim sercem. [to myślę], że to było coś, co powinno się stać, coś, co było bardzo polskie. Że to odezwało się w nas Polakach to, co nasi rodzice przeżywali. Tak jak moi rodzice byli w Legionach – walka o wolność, o niezależność. Patrzę z wielką dumą i z wielkim rozrzewnieniem, emocjonalnie.
Warszawa, 5 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna