Nazywam się Alfred Trzęsowski, urodzony w Poznaniu 4 maja 1926 roku.
Ojciec Jan i matka Zofia.
Ojciec pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i był przeniesiony do Warszawy z Poznania. Zaraz po I wojnie światowej był w Poznaniu i tam poznał matkę, i pobrali się, i tam się urodziłem. Byłem mały, jak się przenieśli do Warszawy, tak że wychowałem się w Warszawie.
Tak, zacząłem chodzić do szkoły od sześciu lat, nie od siedmiu, jak wtenczas się zaczynało. Dlatego że rodzice moi... Ja miałem siostrę, rodzice uczyli mnie niemieckiego, a siostrę francuskiego, z myślą, że my usłyszymy. Ale nic z tego nie było – ja francuskiego nic, a siostra z niemieckiego nic. Ale mnie to bardzo dużo pomogło. Jak miałem sześć lat, to umiałem już czytać dobrze i z tego powodu udało się ojcu [zapisać mnie] rok wcześniej niż wszyscy. To spowodowało, że całe życie byłem rok młodszy i w dalszym ciągu intuicyjnie jestem przyzwyczajony, że wszędzie jestem najmłodszy w gronie. Wszędzie, gdzie byłem, to byłem młodszy od innych. A dzisiaj okazuje się, że jestem najstarszy. Jak dzisiaj jestem na jakimś zebraniu biznesmenów czy coś, to jak oni mówią: „O, to jest stary, bo ma siedemdziesiąt lat…”. Tak siedzę i śmieję się i sobie myślę: „Boże, żebyś ty wiedział, że ja mam prawie dziewięćdziesiąt lat”. Ale dzięki temu, że jeszcze fizycznie jestem sprawny, nikt nie przypuszcza, że mam prawie dziewięćdziesiąt lat.
Eugenia, Żenia, Eugenia.
Była młodsza ode mnie. Siostrę mi zabili w Powstaniu [red. https://www.1944.pl/ofiary-cywilne/zofia-trzesowska,58994.html], nie wyszła z Powstania.
Dwudziesty ósmy.
Myśmy chodzili do szkoły sióstr na Nowolipkach. Mieliśmy taką – jeszcze mam w domu, uratowała się z Warszawy – w srebrze taka oznaka z „L”. Nie pamiętam, to były siostry szarytki, z tymi dużymi [czepcami]. Chodziliśmy tam do szkoły powszechnej. A później, tuż przed wojną, siostra chodziła tam jeszcze w dalszym ciągu, a ja zacząłem [uczyć się] w pierwszej klasie gimnazjum na Woli imienia generała Sowińskiego. To jest to 1 Gimnazjum Miejskie imienia generała Sowińskiego.
Zrobiłem pierwszą klasę gimnazjum, jak wojna wybuchła.
Doskonale, doskonale. Proszę pani, parę dni przed tym wszyscy już wiedzieliśmy, że Niemcy zaczynają rozrabiać, jak to się nazywa, bo zaanektowali Austrię, później Czechosłowację, to już wszyscy się bali. Żydzi z tych krajów uciekali do Polski. Był bardzo duży napływ Żydów, bo było im najłatwiej i w Polsce dosyć dużo ich było i mieli duże uprawnienia. Zresztą na Nowolipkach to była żydowska dzielnica i jak ja chodziłem do szkoły, to z Żydami się biliśmy po szkole. Mieliśmy takie worki z pantoflami i żeśmy się bili czasami. No bo inni, nie dlatego, że oni Żydzi czy coś, tylko że albo zaczepiali, albo coś tam.
Właśnie, [więc] to czuło się od razu. I później przyszły afisze na ścianach, że mobilizacja. Wiem, że mój wujek, co był w Powstaniu, to zadzwonił, że jest powołany do wojska. On był porucznikiem wojska, rezerwy, tak że on został powołany. No a mój ojciec też zaczął myśleć o tym, ponieważ przeżył I wojnę światową, to zaczął… Oni, zdaje się, dostali, państwowi urzędnicy, trzymiesięczną pensję. Pamiętam, kupił kupony wełniane, bo powiedział: „Tylko w workach będziemy [chodzić], nie dostaniesz materiału”. To kupił dla nas wszystkich za tę pensję kupony materiałów. No i wtenczas był nastrój bardzo napięty. Ludzie chodzili, czytali te różne afisze. Niepokój, strach ogólny był, to się odbiło też na nas, dzieciach. To było 1 września, to do szkoły już nie poszliśmy. A nie mogliśmy zresztą, bo to był koniec sierpnia, a szkoła zaczynała się 1 września. Tylko że nastrój był taki napięty – co teraz będzie? Wiedzieliśmy, że następną kolejką to jest Polska.
Pierwszy września, pamiętam, był piękny ranek, słońce świeciło, niebo bezchmurne. Gdzieś koło godziny piątej, bardzo wcześnie rano, obudziliśmy się wszyscy w domu, bo było „wru, wru, wru”. Myśmy mieszkali na drugim piętrze, ale tam był Haberbusch, było widać niebo dosyć wysoko. Widziałem ze wszystkich stron, ze wszystkich stron, nie z jednej strony szedł, tylko one schodziły z różnych stron, całe eskadry, czarne jak ptaki, na wysokości jakieś tysiąc metrów leciały bombowce. One wolne były w tym czasie, trzysta kilometrów na godzinę, [więc] to potrwało, zanim je zauważyliśmy. A ojciec przyzwyczajony, znał wojnę, to krzyknął tylko: „Pootwieraj okna!”, bo wiedział, że nawet jak wybuch będzie dalej, to szyby posypią się i później się nie dostanie szyb. I bardzo mądrze – cały czas, całą wojnę mieliśmy okna troszeczkę uchylone, tak żeby jak będzie podmuch, to żeby okna nie robiły oporu, tylko żeby nie wypadły szyby. Otworzyłem okno i patrzyłem. To wyglądało jak zaczarowane, dla mnie to było widowisko jak w jakimś kinie. Te „czarne ptaki” jak szły... No ale za godzinę, dwie zaczęły się wybuchy, straszna katastrofa. Mieszkaliśmy na Krochmalnej, tutaj w tej dzielnicy, tak że na Krochmalnej nic blisko nie uderzyło. pierwszy nalot wojskowy był, zdaje się, na lotniska, fabryki, a później i koleje, i dworce, [które] były trochę dalej od nas. Ale następne dni były diabelne. Zaczęli bombardować bez [przerwy]. Wciąż było tylko latanie do schronów. Schron... No, nie mieliśmy [typowego schronu]. Schron zrobili w piwnicy, trzeba było przelecieć przez podwórze do piwnicy i asfaltowane podwórze było u nas, to żeśmy musieli wszyscy zlecieć z tymi walizkami. Wszyscy mieliśmy przygotowane walizki na korytarzu. Mieliśmy długi korytarz w domu, to każdy miał swoje walizki z obydwu stron tego długiego dywanu i łapało się za te walizki i leciało się na dół, jak tylko dało radę. Ja miałem taką taktykę, dobrze byłem wygimnastykowany, że ja się odbijałem na górze i lądowałem na podejście na połowie. Raz, dwa. A ci co powoli lecieli, po stopniu, krzyczeli: „Co ty robisz! Co ty robisz!”. A ja byłem przed nimi w schronie. Tak człowiek się dostosowuje. To takie pamiętam te rzeczy. I żeśmy biegali. Niebezpieczeństwo było takie, że gdzieś musiała być blisko artyleria przeciwlotnicza niemiecka, bo często jak te samoloty leciały, to odłamki leciały tak jak deszcz. Tak że nawet jednego zabiło, co leciał przez podwórze. Trzeba było lecieć tak jak przed deszczem, szybko, żeby nie być uszkodzonym, bo słyszało się, jak upadały na tym asfalcie te [odłamki] po szrapnelach [rozrywane] w powietrzu.
Ojciec został jakimś urzędnikiem miejskim, matka była cały czas panią domu. Ale z moją matką było tak, że matkę mi Niemcy zaaresztowali w końcu lat czterdziestych [właściwie w końcu czterdziestego roku]. Przyszło gestapo, zaaresztowało i trzymali.
Mój ojciec był bardzo odznaczony w I wojnie światowej. Urodzony w Poznańskim, studiował w Berlinie i go wcielili do niemieckiej armii. Był w armii niemieckiej, w Wogezach, tak jak opowiadał, był też przeciwko Rosjanom na wschodnich Prusach i tak dalej, był częściowo w kawalerii, bo on z majątku pochodził, to konie dobrze znał. W kawalerii w Wogezach był raz ranny, później był drugi raz ranny. Miał dużo krzyży niemieckich [to znaczy medali]. Znał pierwszorzędnie niemiecki, i dobry niemiecki, i tak zwany Plattdeutsch, jak mówiło się w Berlinie. Tak że to mu dużo pomagało w kontaktach z Niemcami. I chodził, i szukał, i tego… Wystarał się, dostał matkę w grudniu, że przyszła do szpitala, ale była tak pobita, że lekarz powiedział: „My nie możemy nic pomóc”. Leżała i zmarła 17 stycznia czterdziestego pierwszego roku. Już do domu nie przyszła, tak że byłem sierotą. Ale ojciec mój wybudował sobie przed wojną dom w Gdyni i tam miała matki siostra mieszkanie. I mieszkała w Gdyni, i tę siostrę wysiedlili. Jak wysiedlili, to ona przyszła do nas. Tak że młodsza siostra, o dziesięć lat młodsza od matki, zajęła się domem. Tak że ja jako dziecko specjalnie nie odczułem tego, bo miałem tę „macochę”, ona nie miała dzieci w ogóle, tak że ona była moją drugą matką. Tak że ja więcej ją znam niż moją matkę.
Z konspiracją zetknąłem się w taki sposób, trochę przez szkołę, ale najwięcej przez tą panią. W drugiej klatce schodowej w tym samym domu mieszkał jeden pan aptekarz starszy i ta pani doktorowa. Nie wiem dzisiaj, czy oni byli małżeństwem, czy nie. Ona miała kontakt z konspiracją. Od niej dowiadywaliśmy się wszyscy, to ona [chodziła] z tym pierścionkiem więziennym, ona zbierała na więźniów, [dzięki niej] myśmy robili paczki dla więźniów i tak dalej. To w ten sposób, ale organizacyjnie to ja byłem za młody, żeby być w organizacji.
Ojciec ulokował mnie w szkole, żeby nie stracić gimnazjum – było na Złotej czy gdzieś, nie pamiętam, pod którym. Gdzieś na Złotej, w centrum, była szkoła, która się nazywała... oficjalna szkoła za Niemców, taka rzemieślnicza szkoła. To znaczy myśmy mieli mieć lekcje trzy razy w tygodniu, a później praktyki, żeby mieć rzemieślników, bo według ideologii hitlerowskiej mieliśmy być tylko robotnikami. I tą szkołę prowadził dyrektor, wysoki, dosyć gruby pan, który słyszałem, że był pułkownikiem rezerwy. Też jego nazwiska nie pamiętam dzisiaj, ale to był pan, co wiedziałem, że on był zaangażowany w organizacji. I on nas trzymał, i on prowadził te lekcje. Myśmy mieli lekcje codziennie, ale muszę się pochwalić, że jak przyszli Niemcy (Niemcy przychodzili od czasu do czasu na kontrolę), to on [mówił]: „Alfred...”, bo ja umiałem stosunkowo dobrze po niemiecku i ja odpowiadałem: „Jawohl, tak jest, panie kapitanie” – czy coś takiego, jak tam przyszedł. „Czy się uczycie niemieckiego?” – „Naturalnie, uczymy się niemieckiego”. – „I co?” – „ Tak, robimy, ja na kolei robię...” – i tak dalej. I byli bardzo zadowoleni Niemcy z tego, jak tak im się powiedziało i uczeń powiedział po niemiecku. To mnie pochwalił dyrektor, mówi: „Dobrze, dobrześ powiedział mu”.
Przypuszczam, że nie. Ojciec uratował... Przede wszystkim po tym jak matkę [aresztowali], tośmy się schowali na pewien czas. Nie mieszkaliśmy w domu i oczekiwał [aresztowania], ale później widocznie gestapo się uspokoiło i żeśmy zaczęli mieszkać.
Widzi pani, myśmy byli dziećmi, nic nie mówili. Ja z ojcem nigdy nie mogłem mieć dobrego kontaktu, dlatego że była wojna i było to… Oni nie mówili, dlaczego matkę [aresztowano]. Ja wiem, że była pobita przez gestapo, że ojciec się starał u Niemców, jak mógł. O tyle się wystarał, że wydostał ją z powrotem, no ale za późno. Gdyby była penicylina, to może by ją uratowali, bo miała poharatane wnętrzności. Pani się pyta czy tego... Chcę powiedzieć tylko nastawienie ojca. Był profesor Jankowski, co mieszkał na Chłodnej, Żyd, i oni u nas dużo mieszkali, jak wiedzieli, że tam przychodzili szukać Żydów. Tak że oni byli uratowani, oni przeżyli wojnę i mi ciotka, czyli moja macocha... Mnie było trudno nazwać ją matką, to była zawsze ciocia, ciocia. Może jej było przykro, ale dla mnie to było tak, jakbym matki się wyrzekł. Tak że ona mi opowiadała, że po wojnie spotkali się i oni przeżyli wojnę.
Tak, tak jest. Myśmy w czterdziestym czwartym roku skończyli szkołę i w czerwcu ten dyrektor do nas przyszedł i gratulował nam: „Szkoła jest skończona, żeście zrobili maturę”. Nie było żadnego egzaminu ani nic, tylko odbyliśmy ten czas i lekcje, i powiedział: „A teraz będziecie z bronią w ręku”. Wcale się nas nie krępował. Jeszcze nikt nie mówił o Powstaniu w czerwcu, a on już powiedział, że teraz w czerwcu... Tylko inna sprawa, że już zaczęło się słyszeć armaty rosyjskie. W czerwcu już żeśmy słyszeli, szyby w nocy drżały. Niemieckie samoloty znikły. Szyby drżały, mówili, że Rosjanie są około pięćdziesięciu kilometrów od nas i postępują. Wszyscy słuchaliśmy radia angielskiego i słuchy były, że Niemcy bardzo poważnie tracą teren. To było ogólnie znane, nie było żadnej tajemnicy. No i naturalnie zbiega się z tym [data] – desant w Normandii. To sprawiło, że [miało się wrażenie, że] już wojna się skończyła. Po tylu latach zdawało się, że wojna nareszcie [się kończy], że Niemcy już są bezsilni.
Nie. Ale jeszcze chciałbym pani powiedzieć pewne rzeczy, które przeżyłem przedtem, przed Powstaniem, co mnie gnębi trochę. Przede wszystkim ja nie rosłem, nie rosłem długo. Felczak był wysoki, dużo wyższy. Nazywali nas ze śmiechu Pat i Pataszon, bo ja byłem mały, a on był wielki. Ale ojciec mnie wysłał – już miałem szesnaście lat chyba – wysłał do jednego majątku znajomego, nie wiem, gdzieś to było w stronę Białegostoku, ale zwykły majątek, taki z warzywami. I tam wybiegałem się z siostrą, tam dostałem śmietany ile wlazło, tam dostałem mleko, tam chodziłem do ogrodnika, to sobie marchew wyrywałem i jadłem marchew świeżą, w ogóle naturalne [produkty]. A w domu mieliśmy tylko chleb, masło jak było, to było, było ciężko nam ekonomicznie z jedzeniem i widoczne to spowodowało, że stanąłem ze wzrostem. Po tych dwóch miesiącach jak ja przyjechałem, to przychodzę do szkoły, a dyrektor mówi: „Proszę pana, tutaj jest tego…”. Ja mówię: „Panie dyrektorze, to ja, Alfred jestem”. O znowu mi „pan” mówi. „Ale to ja, Alfred”. Nie chciał uwierzyć, że to ja jestem. Urosłem siedemnaście centymetrów w ciągu dwóch miesięcy i później byłem wysoki, miałem metr osiemdziesiąt siedem, tak że należałem do wyższych. Jak jechałem autobusem na przykład, to Polacy w tym czasie mieli metr siedemdziesiąt, metr siedemdziesiąt pięć. To jak [byłem] w autobusie, to byłem zawsze o głowę wyższy od wszystkich. Czasami znalazł się [ktoś] tak jak ja, jeden albo dwóch, to myśmy popatrzyli na siebie nad głowami, a reszta to głowy były. Z małego zrobiłem się wielki chłop, wysoki i to zrobiło mi, że co krok chodziłem, [słysząc]: Hände hoch Chodziły patrole niemieckie, jak ktoś wysoki, młodzieniec, to od razu przeszukiwali. Tak że jeżeli miałem jakieś... Książek nie mieliśmy w szkole, ale jeżeli miałem jakieś odczyty... Mieliśmy fantastycznych nauczycieli, w różnych miejscach były komplety chemii czy historii. Historyk – był taki grubas, co go Żabą nazywaliśmy, bo siedzieliśmy tak jak z panią, w mieszkaniu u niego i on miał grube wargi, jak mówił, to pluł. Wszyscy mówili: „Uważaj, nie siadaj, bo będziesz opluty”. Ale on fantastycznie opowiadał historię, ciekawie. I pamiętam, my chłopaki byliśmy porządni, bo jemu ciężko było chodzić, bo był gruby, tośmy mu węgiel przynieśli zawsze, w piwnicy zrobiliśmy porządek, to on się cieszył zawsze. To takie były stosunki nasze z tymi [nauczycielami]. Tak samo jak chemik, to przynosił kamienie różne, minerały w kieszeni i trzeba było uważać, żeby nie mieć takich rzeczy, bo nawet kamienie jakbyś miał w kieszeni, to by myśleli, że ty chcesz rzucać na Niemców. Tak że trzeba było uważać na to. W ten sposób, zdaje się, miałem przyjaciela, był bardzo uzdolniony, chodził do tej samej szkoły. Nazywa się Jerzy Cynk, on jest znany z Warszawy. [...] Naturalnie on był starszy ode mnie, bo ja byłem najmłodszy w klasie, o rok od nich [młodszy]. Myśmy siedzieli razem i myśmy mieli szalone zainteresowanie lotnictwem. Ja po niemiecku trochę umiałem, to mieli tutaj księgarnię Niemcy, takie [książki] dla Hitlerjugend, dla swoich, fantastyczne książki o lotnictwie. Handbuch der Luftwaffe to była wielka książka. I tanie były te książki. To były [książki] dla Niemców, dla niemieckiej młodzieży, propagandowe. Tam były wszystkie samoloty, piękne zdjęcia na kredowym papierze, piękne zdjęcia z opisem wyników siły, wymiarów wszystkich samolotów niemieckich. Tak że ja znałem Heinkla, Messerschmitta, Focke-Wulfa, wszystkie dane, i angielskich, i trochę amerykańskich – gruba księga. I poza tym inne pisma. To ja chodziłem tam i [mówiłem] po niemiecku. Tak na mnie patrzyli trochę [podejrzliwie], ale przecież dużo było folksdojczów, nie musiałam mieć żadnej legitymacji. Ja mu kupowałem i prawdopodobnie jego złapali z ulotką. Ja go spotkałem później w Londynie, bo do Oświęcimia go wywieźli. On pracował w jakichś tam [zakładach], bo po Oświęcimiu nie miał możliwości studiować, chociaż bardzo uzdolniony człowiek, ale on znał tak dobrze angielski, że pisze książki po angielsku. Mówił: „Anglicy przychodzą do mnie, to ja ich poprawiam”. I on studiował historię polskiego lotnictwa, napisał wiele książek i jest autorytetem. Jeżeli pani wejdzie na komputer, na [hasło] Jerzy Cynk, to pani zobaczy, ile ma odznaczeń od prezydenta i tak dalej. Dumny jestem, że z nim byłem i że trochę się przyczyniłem do jego wiedzy. Do dzisiaj to zamiłowanie lotnictwa u mnie jest w dalszym ciągu, tylko że ja wiedziałem, że w lotnictwie ja nie... To nie jest zawód na przyszłość, zawód bez przyszłości.
Jeszcze pozwolę sobie tylko dwie rzeczy przedtem powiedzieć, moje przeżycia, które mi siedzą w głowie bardzo mocno. Jedno, to szedłem ulicą Żelazną, zdaje się, był mur w środku ulicy i były takie małe otwory w murze, tylko pięćdziesiąt centymetrów i może ze dwadzieścia. Tam się przesuwało worki do Żydów i szedł handel. Ale raz szedłem ulicą, nigdy się człowiek nie pchał, i szedł jakiś oficer. Nie wiem, czy to był major, czy to był pułkownik. W każdym bądź razie miał dwóch obstawy z takimi szmajserami za sobą. Dwa kroki za nim szli ci żołnierze. I oni szli, ja byłem blisko nich i w tym otworze, widocznie po pieniądze czy po coś, przyszedł mały żydziak, taki z pięć, sześć lat. I ta głowa wyszła i siedział. I on nie zauważył tego Niemca. A ten Niemiec stanął, popatrzył, wyjął pistolet, podszedł dwa, trzy kroki i zastrzelił go. Tego obrazu ja nie mogę się pozbyć, dlatego chcę wam powiedzieć, że to widziałem. Spokojnie włożył pistolet i poszedł.
Drugi taki wypadek z getta widziałem. Żeby się ukryć trochę i mieć spokój więcej z Niemcami, była taka jakaś organizacja stworzona przeciwko [nalotom]. Bo rzucali, były zrzuty bomb palnych, Brandbomben, jak to się nazywa, to żeby mieć piasek na strychach i jak palić, to była organizacja, dostawali takie białe opaski. Ja nie pamiętam tego, [niezrozumiałe], parę liter tam było, nie pamiętam, jak ta organizacja się nazywała. Naturalnie żeby uniknąć łapanek, to ja postarałem się też tam dostać. Dostałem taką opaskę i to miała policja nadzór czy jakiś tam sierżant policji miał nadzór. Tam u niego się meldowało, on zapisał nazwiska i mieliśmy być na szkoleniu. Pamiętam, że poszliśmy na szkolenie na Ciepłej. Tam były jakieś wielkie koszary policji na Ciepłej i tam mieli to szkolenie. Tam nas wzięli do jakiejś sali, była jakaś sala wykładowa – brudna podłoga, strasznie brudne te okna były i była gęsta krata w tych oknach. I po drugiej stronie było getto. Myśmy tam długo czekali na tego, co miał nam wykłady robić i tak dalej, to patrzyliśmy, jak jest w getcie. [Wystarczyło] tylko rękę podać, ale z tej strony na chodniku od tego nikt nie chodził, bo widocznie nie wolno było nikomu chodzić, tylko po drugiej stronie był ruch jak diabli, a dalej to było chyba do Hali Mirowskiej. Był mur i brama była wjazdowa, tak że z tych okien widziałem bramę wjazdową i dalej ulicę i jak chodzili tą ulicą. I tam stał Łotysz czy Litwin, nie wiem, co to byli za policjanci. Przyjechali, wojsko przyjechało w pewnym czasie (musiał być rok czterdziesty trzeci czy coś), przyjechali w czarnych mundurach, całkiem czarne, z napisem, chłopy takie... A ja blisko mieszkałem, na Krochmalnej, tam gdzie oni mieli zakwaterowanie, to takie chłopki byli, że jak przyszedł ten patrol, to stawali zawsze z karabinami i po wyładowaniu wszystkich naboi musieli nacisnąć i strzelić, żeby zapewnić, że nie ma strzału, naboju. Zawsze ktoś wystrzelił. To ich oficerowie – w mordę mu dawał. A my, jak dzieciaki, przy bramie się śmialiśmy z tego, bo w mordę dostał żołnierz. W każdym bądź razie to były takie chłopki. I skąd byli, to nie wiem, albo z Łotwy, albo... Łotysze, zdaje się, byli. I on stał tam i chodził sobie taki z karabinem. Proszę pani, my stoimy przy tych oknach, bo nie mamy co robić i patrzymy, jak [chodzi], a ja mówię: „Patrzcie, patrzcie”. Ten Łotysz tam nagle stanął, zdejmuje karabin i strzela wzdłuż chodnika. Jeden strzał tylko. I proszę pani, jak tam było gęsto na tym chodniku, jak chodzili ludzie, a nagle puściutko, jak szczury do bram [pouciekali], wszędzie i z bramy patrzą, a tu na chodniku leży pięć osób. Jeden, drugi, trzeci, co dostali. I tak leżą, leżą, a on sobie założył ten karabin i chodzi dalej jak gdyby nigdy nic. I proszę państwa, ten, co był bliżej bramy, postrzelony był w ramię czy coś, bo widocznie tak kula poszła, to go wciągnęli do bramy, [później] wciągnęli do bramy tego drugiego. Ale była jedna młoda dziewczyna, co siedziała. Dostała widocznie kulę z tyłu i widziałem, jak jej brzuch rośnie. Trzymała się tak jak ciężarna. Jej ten brzuch rósł i rósł, i rósł. Ona nawet nie krzyczała ani nic, tylko widziałem, jak ten brzuch rośnie. W końcu tam powiedzieli gdzieś tego, policjant, bo getto miało swoich policjantów, poleciał tam widocznie czy pozwolił, przylecieli z rikszą i wzięli ją do szpitala. Nic z niej nie będzie, bo przecież jak kula z tyłu rozerwała, ten brzuch, nie tylko jak ciężarnej, ale rósł jej. Tego obrazu nie mogę pozbyć się aż do śmierci. Aż mi się płakać chce, kiedy myślę o tym. Jak można tak zrobić ludziom... Młoda kobieta. Tak że chciałem powiedzieć, że takie rzeczy się widziało na własne oczy.
Pani pyta o Powstanie. Powstanie wśród ludzi, nie mówiąc... O tym wszyscy wiedzą, że były ołtarzyki na podwórzach, że były modlitwy codziennie, parę razy na dzień, jak były bombardowania. Ale ludzie byli niespokojni, Niemcy się cofali, jechali od razu... Ale ja nie wiedziałem o Powstaniu. Wszyscy mówili, że może będzie Powstanie, ale nie tego… Dopiero parę dni przed Powstaniem były te ogłoszenia i przez głośniki Niemcy mówili, że wszyscy mężczyźni w wieku takim możliwym, żeby się zgłosili na kopanie rowów przeciwczołgowych przeciwko Rosjanom. Wszyscy wiedzieli, że takie rowy gdzieś się kopało już przedtem. Kazali Niemcy kopać, a Rosjanie przyjeżdżali i ostrzeliwali tych ludzi, co kopią. Poza tym, tak jak mówiłam przedtem, od tygodnia czy dwóch nawet zaczęły chodzić dwa jaki (one się nazywają jak, myśliwski samolot Jakowlewa), które krążyły tak nawzajem i cały czas były. I co mówiłem, słyszałem nawet, że tramwaj ostrzelały na moście Kierbedzia i zabili parę ludzi. Tak że Niemcy zniknęli z powietrza, nie było Niemców w ogóle. Wyglądało na to, że już, już – taka była atmosfera, że już, to właściwie ci, co byli z bronią przygotowani, ja ich zupełnie psychicznie rozumiem, że [byli zdania]: „Jak długo mamy czekać? Już jest teraz... Przecież nie pójdziemy kopać rowów”. Co się okaże, to jeden dzień, drugi, to dowiedzieliśmy się, że oni zaczynają wyciągać ludzi z domów do tych rowów i tak dalej. To tutaj nie będzie gdzie uciekać, na wieś czy coś, ale uciekać gdzieś. I wtenczas nagle zaczęło być ostrzeliwanie. Ja mieszkałem na Krochmalnej przy Żelaznej, to słyszałem to ostrzeliwanie tej wachty, co „Chrobry I” zaczął ostrzeliwać ten bunkier.
O 1 sierpnia, tak. I po 1 sierpnia zniknęły te rosyjskie samoloty, ale już wybuchło Powstanie. No to od razu ja poleciałem na Wronią: „Jurek, ja idę do tego…”. – „Ja też”. I żeśmy pobiegli na Grzybowską.
Myśmy byli przyjaciółmi. On nie chodził do szkoły ze mną, nie wiem dlaczego, do jakiej chodził. Jego matka, zdaje się, była nauczycielką i jego uczyła, bo to kosztowało, na pewno kosztowało coś, masło albo coś, bo ci ludzie, nauczyciele, co uczyli, musieli też żyć.
Jerzy Felczak „Kameleon”.
Tak. Zaszliśmy tam do wpisu, do Haberbuscha, to się pytają go: „Jaki chcesz pseudonim?”. Jurek zawsze był taki, co czytał trochę o zwierzętach różnych, to wziął „Kameleona”, a ja nie miałem co, strzeliłem „Sokół”. Okazało się, że to nie było bardzo szczęśliwe, bo tych „Sokołów” do diabła jest, co wzięło sobie „Sokół”. Ale to z lotnictwem trochę ma do czynienia, wziąłem „Sokół” i dlatego byłem „Sokołem”. No więc spisali nasze wszystkie dane i właściwie byliśmy zakwaterowani u Haberbuscha. Byliśmy zakwaterowani w 5. kompanii, [w budynku browaru] Haberbuscha. I był tam jakiś podporucznik, którego tylko tam widziałem pewien czas. Bardzo miły pan, mówił, że jest nauczycielem z zawodu. I ten pan porucznik wziął mnie i Jurka. Ja nie wiem, co to było – zawsze jak trzeba było na ochotnika czy gdzieś wysłać, to nie mnie jednego albo Jurka jednego, tylko „Kameleon” i „Sokół”. Wziął nas i mówi, że nie ma, przyszedł, ale nie ma aparatu do golenia. Dał nam adres gdzieś tam, musieliśmy przez Żelazną przelatywać. To było też diabło, bo zaczął czołg chodzić Żelazną. A wiecie państwo, kto nie jest przyzwyczajony, jak czołg idzie tak blisko i jak leżysz, to trzeba się do tego przyzwyczaić. Później, po tygodniach, to co innego, ale tu stracha człowiek miał, bo to „wrum”, klapie to żelastwo, na ulicy [jest] cichutko, to wygląda [jak] straszna potęga. No i sama świadomość, że może rąbnąć armatą albo karabinami maszynowymi, ma tę armatę ze sobą, kręci się cały czas. Tak żeśmy leżeli w bramie, trzęsąc się. Jak on sobie poszedł, tośmy przelecieli tą Żelazną i tam przynieśliśmy te [przybory].
Tak jest, pierwsze zadanie, „pierwsze siusianie w portki”. Ja żartuję, ale pierwszy strach porządny, pierwsze spotkanie z czołgiem na parę metrów.
W Haberbuschu byliśmy tylko kilka dni. Później dowiedziałem się, że na Woli bardzo strzaskali naszych i że był ludzi. Bardzo dużo zginęło z Haberbuscha, z „Chrobrego I” i dlatego przeszliśmy. Pamiętam, szliśmy Krochmalną, Hale Mirowskie widziałem, Ogród Saski żeśmy przeszli. Nikt nie powiedział, gdzie idziemy. Na Starówkę, zdaje się, powiedzieli, że idziemy. Żeśmy przeszli, cały czas nikt nas nie ostrzeliwał ani nic, broni nie mieliśmy żadnej. Przeszliśmy tam do jakieś szkoły czy coś to było.
Dwieście pięćdziesięciu było tam. To była kompania zapasowa, zdaje się. Myśmy tam przeszli, to od razu „Konar” był tam porucznikiem, przyjął nas i rozlokowali nas. Z początku tylko taką [rolę] obserwatorów mieliśmy, jakiś dzień, dwa, ale tam się zaczęło kurzyć. Zaczęli ostrzeliwać nas z działek, z tych wszystkich... I tam dostałem karabin, nie zdobyty, tylko dostałem po kimś, kto zginął widocznie. Już wtenczas zacząłem mieć wartę i zacząłem strzelać, tak że zacząłem być prawdziwym żołnierzem.
Ja mówię tak: dwustu pięćdziesięciu. Ale mi się zdaje, że z tych dwustu pięćdziesięciu jak naprawdę przyszedł oddział, jak zaczęli nas gonić, to tam bardzo dużo poszło do domu, uciekło po prostu, zdezerterowało. Chcieli walczyć, ale jak później zobaczyli, jak to wyglądało, [uciekli], tak że nie wszyscy zginęli. Bo nagle później się nie widziało tych, co tam byli. W każdym bądź razie tam żeśmy walczyli. I później byliśmy, poszliśmy... Jurek pisze w swoim [wspomnieniu], bo czytałem... On tam o mnie nie wspomina dużo, tak jak ja o nim wspominam, ale on wspomina mnie, co trochę jestem zły na niego, bo żeśmy zaszli, myśmy oglądali tamto, co było w naszych rękach, i zaszliśmy do straży pożarnej. No i Jurek mówi, że Alfred założył hełm na głowę. No, jak to chłopacy, przypuszczam, że tak, bo hełm, taki złoty, ze wszystkim... Ale Niemców tam nie było, daleko byli, tak że to tylko prostuję. Ja przecież taki głupi nie byłem, żebym w hełmie poszedł na pierwszą linię. Od razu by mnie skończyli.
Ale co ciekawe, że weszliśmy tam, a przy tej straży pożarnej było widoczne mieszkanie. I notabene ciekawy fakt, w szkole, w gimnazjum, w pierwszym gimnazjum, za mną siedziało dwóch bliźniaków, bracia Drożdżyńscy się, zdaje się, nazywali, Maciek i ten… Ich nie można było poznać. Jeden miał plamkę przy nosie, to można było poznać. Oni siedzieli już drugi rok, łobuzy, za mną i pstrykali mnie w ucho co chwilę. Ja się odwracałem, a profesor (wtenczas to była normalna szkoła, jeszcze przed wojną, rok przed wojną): „Alfred, nie odwracaj się”, to nie było co gadać, że oni mnie pstrykają. W każdym bądź razie bardzo mi przeszkadzali. I ja wchodzę do tego mieszkania i tam widocznie czołg wywalił, cała ściana w jednym pokoju jest wywalona, że widać całe getto aż do Pawiaka. Nie było Niemców, tylko gruzy. I wtenczas, jak ja tak przeglądam z Jurkiem, tak chodzimy, oglądamy, przylatuje jeden z tych bliźniaków, nie wiem, który, bo wtenczas nie zdążyłem zobaczyć plamki. Myślałem, że on też z nami. I pierwszy raz w Powstaniu zauważyłem nienawiść – nienawiść cywilnego do tego, że ja żołnierz. Jakby chciał mnie oskarżyć, że ja jestem żołnierzem, że ja jestem winien tej całej historii. To mnie uderzyło, bo myśmy [szli] z entuzjazmem, myśmy wiedzieli, że tu musimy bronić wszystkiego, a tu takie stanowisko. To nieprzyjemne wrażenie sprawiło, zwłaszcza że ja go dobrze znałem, bo rok chodziłem z nim do szkoły.
Niedaleko, tak, Miodowa czy jaka to ulica, nawet nie wiem. Ja tam na Miodową i na tą nie chodziłem, dopiero w czasie okupacji. Niedaleko była, tak. I dosyć długo tam byliśmy, bo jeszcze pamiętam, że w nocy żeśmy byli tam, to „Konar” przyszedł i ci [od niego i] żeśmy pilnowali warty. Nie samych tych [budynków], tylko trochę wstecz, tutaj przed samym budynkiem straży pożarnej, ale ulicę żeśmy trzymali, żeby Niemcy się nie dostali w nocy czy coś.
Przede wszystkim muszę jedno powiedzieć. Jak byłem w Muzeum i oglądałem piękne zdjęcia: barykada i z dziesięć osób stoi (tam jest jedno bardzo ładne zdjęcie), stoją na barykadzie z karabinami, będą strzelali, a obok jest jakiś oficer czy ktoś ze pistoletem. Wie pani, dla mnie to jest bzdura. Pięknie dla laików, ale kto wyjdzie na barykadę, który dowódca pozwolił dziesięciu osobom na barykadzie siedzieć. Jeden pancerfaust, już nie działko – pani wie, pancerfaust mieli przeciwko czołgom, każdy żołnierz mógł strzelić, to [by] rozwalił. Nawet jeżeli [by] nie trafił, to trafił w kamienie i zabił połowę od razu, jednym ciosem. Jeżeli Niemcy szturmują, to nie będą szturmowali barykady od razu, proszę pani. W mieście to się idzie gęsiego z jednej strony ulicy, gęsiego z drugiej. Ci z tej strony obserwują wszystkie okna od piwnicy aż do góry. Najmniejszy błysk tylko, to już pani patrzy… Trzeba być napiętym od palców od nogi do czoła, jeżeli pani chce przeżyć. Najmniejszy błysk wystarczy, żeby pani już była przygotowana do strzału. Ja po Powstaniu i po wojnie, to jak zaczęli Rosjanie strzelać, to ja się rzucałem do płotu, pod ścianę, rzucałem się do płotu od razu – taki refleks automatyczny. Więc proszę pani, myśmy mieli barykadę, to jest pierwszorzędna rzecz, bo czołg musi się zatrzymać i muszą przechodzić, ale nie staliśmy na barykadach. Myśmy stali w domach, w oknach i pilnowaliśmy. Strzelił, schował się do drugiego okna – już nie to samo, bo się zdradził – więc w ten sposób żeśmy sami się nauczyli, nikt nas nie uczył.
Niemcy byli bardzo ostrożni, nie chcieli tracić ludzi. Jak dostali ogień, jak jeden, drugi zginął, udało nam się zabić, to się wycofywali. Tak że nigdy nie udało nam się zrobić jakiejś masakry. Zresztą z czym? Z karabinem w mieście? W mieście trzeba mieć krótki, dużo strzałowy. Ja nie mam czasu celować, tylko posłać mu serię od razu. To jest efektywne. I granaty, granaty. Jak mi granatów owało w mieście.
Nie, butelka nic nie pomoże. Butelka pomoże na czołg może, ale też nie pomoże. Za mało jest jedna butelka na czołg. Był jeden, co miał taką torbę z butelkami, i rzucił butelkę i [czołg] się trochę słabo zapalił, to on podleciał i rzucił całą torbę, ale go zastrzelili. Musieliśmy go wyciągnąć później. Czołg się palił i uciekał, nie wiem jak później, bo on całą torbę rzucił, to porządnie się zapalił motor, ale chłopak wyskoczył, wyskoczył, a oni mieli obstrzał. Tak że nie wiem...
Tam byliśmy długo, aż nas wygonili, do Arsenału żeśmy przeszli.
Nie, tylko powiedzieli: „Wycofać”. Przyleciał sierżant: „Wycofać, wycofywać się, musimy się wycofać, bo z boku gdzieś tam nas zaszli”. Żeśmy przylecieli przez ulicę do Arsenału. Arsenał miał grube ściany i w Arsenale żeśmy siedzieli. I w Arsenale też przeżyłem. Tam zbudowali rusztowania, ktoś przed nami, rusztowania, bo tam było wysoko i okienka były takie małe w Arsenale. [Zbudowano] rusztowanie, żeby tam można było stać, i były worki z piaskiem w oknach. Ja zawsze stawałem z lewej strony, żeby mieć karabin i być osłoniętym. A stał jeden kolega z Poznania, miałem bardzo dużo sympatii do niego (jakżeż on się nazywał?), on stał z drugiej strony. I Niemcy strzelali bardzo dużo, ale strzelanie to nie [było tak groźne], tylko rzucili jakimś granatem czy coś walnęło nam w okno. I mnie spaliło twarz, bo błysk był straszny, ten worek, ten piasek wżarł się prawie i żeśmy spadli obydwaj na podłogę. Ja myślałem, że ja umarłem, bo człowiek był taki jak zemdlony, jak upadłem. Zbiłem się, pobiłem się, bo to dosyć wysoko było. Ale patrzę, że on jęczy, to się obudziłem i tego... I okazało się, że on nie przeżył, że on umarł. Jego mi bardzo szkoda, bo też z Poznania, z nim mieliśmy kontakt. I on coś powiedział: „Pozdrów matkę”, czy coś, coś wyszeptał.
W Arsenale miałem jeszcze jedną przykrą rzecz. Przede wszystkim w Arsenale na podwórze Niemcy walili granatnikami na podwórze tak, że każda płyta miała chyba dziesięć odpadów – grube płyty piaskowe. Ja zaraz po wojnie znalazłem się tam i patrzyłem, to jeszcze były, a później... Dzisiaj już nie ma znaku w Arsenale. Tak że oni musieli walić tam granatnikami. Grube ściany, grube sufity. I mieliśmy szefa kompanii, sierżanta, mały był. Ja go nie zdążyłem dobrze poznać, ja go nie znam, nawet nie pamiętam, jaki miał pseudonim. W każdym bądź razie powiedział: „Sokół, pójdziesz ze mną”. Żeśmy wzięli wiaderka, tam była studnia, żeśmy szli po wodę. I jest tak, że on wyszedł, ja do połowy szedłem i granat walnął. I żeśmy nie doszli do studni. On dostał granat w szyję. Ja zacząłem wołać i ściągnąłem go do tego, ale on się zaczął dusić swoją krwią. I przyleciała skądś – ja też nie wiem, bo ja nigdy w sztabie nie byłem – znalazła się jakaś lekarka, kobieta przyleciała i tego, ale... Za parę minut… Tak że jego ściągnęli i on umarł na rękach tej lekarki i moich. Zadławił się, miał przeciętą tętnicę tu z boku, oddychał i widziałem, jak się dusił, krew bulgotała. Nie można było nic mu pomóc. Ona też nic nie mogła pomóc, szybko poszło. Tak że to był też taki bezpośredni wypadek.
Dosyć długo byliśmy w Arsenale. Niemcy podchodzili nas i nie mogli, i nie mogli. W końcu zaczęli borować w narożniku i wysadzili. Jak oni wysadzili nam narożnik i dostali się do piwnic ze swoimi granatami i ze wszystkim, jak zaczęli walić, to myśmy musieli się wycofać. Mieliśmy karabin maszynowy z jakimś doświadczonym [strzelcem], więc „Konar” postawił na wejście na podwórze, tak że jak oni zaczęli wychodzić, to on ich tam utrzymywał. Ale w końcu musieliśmy opuścić ten [teren], bo oni już byli w tym budynku. Przeszliśmy przez ulicę do Pasażu Simonsa i żeśmy siedzieli w Pasażu Simonsa, trzymaliśmy ich i ostrzeliwaliśmy ich. I był jakiś placyk tam przy tym, to też tam byli Niemcy. Nawet „goliata” raz puszczali, ale czołgami nie odważali się. Skądś też [Powstańcy] znaleźli jakieś działko, pewien czas było tam w bramie działko, co stało, ale zdaje się, to działko nigdy nie wystrzeliło, bo może nie mieli amunicji. W każdym bądź razie Niemcy mieli respekt przed tym działkiem. Nie wiedzieli, czy strzeli, czy nie strzeli, tak że tego, ale myśmy ręczną bronią wstrzymywali. Jak się ruszali, jak się zauważyło tylko, człowiek leżał ukryty gdzieś w oknie czy w gruzach dobrze ukryty, żeby nie odkryli... Jak się zobaczyło, że oni myśleli, że jest wszystko w porządku, to wtedy się strzelało.
Nie, z tego co wiem, to byliśmy sami.
Nie wiem, ale jakoś dziwnie było, że ja [pamiętam]: warta i spanie, warta i spanie. Ja tam wewnątrz to nie widziałem, nie znam tych ludzi.
Tak, proszę pani, więc mieliśmy taką historię. Po dwóch tygodniach czy trzech to „Konar” nam dał przepustkę czy pozwolenie do miasta. Jurek miał ciotkę na Starym Mieście, tośmy polecieli do niej szybko. On nam tylko po parę godzin dał. Tak że żeśmy się umyli u niej, bo ona miała miski, tośmy się umyli. Dała nam coś do jedzenia, bo tam było marnie z jedzeniem u nas. No, odświeżyliśmy się, dostaliśmy bielizny trochę i wróciliśmy. To [tak] spotkałem [cywila].
I wtenczas miałem też kolegę ze szkoły, co się nazywał Alfred Małek, w moim wieku. On był synem... Ja nie wiem, czy to syn takich bardzo starych rodziców, czy adoptowany, bo jego rodzice wyglądali bardzo starzy. On miał szesnaście, siedemnaście lat, jak myśmy się bawili. Ja do niego chodziłem, tam na Starym Mieście mieli piękne mieszkanie. [Jego ojciec] był jakimś sędzią Sądu Najwyższego i matka, ale oni byli jak staruszkowie i oni mu wszystko pomagali. Ja poleciałem do niego, odwiedzić: „No słuchaj, Alfred”. A on do mnie jak [bym był] bandyta, ci rodzice też: „Nie wychodź, nie wychodź tutaj” – tak się bali o tego swojego [syna]. A on gruby był, wypasiony, taka świnia tam była, i nas uważał za bandytów. No, to nie było... To też było moje drugie przeżycie po tym, z tych... tego dowódcy straży pożarnej, po tym jednym bliźniaku, i to drugi mój kolega, też ze szkoły, co uważali nas za bandytów, bandytów czy rozbójników, czy... w ogóle jak po ospie. Bali się, żeby czasem nie zarazić ich synka. Tak że to był zawód – po naszym entuzjazmie, po naszych trudnościach, po naszych... Przecież jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że jak tylko kroczek zrobimy źle, to śmierć. Kto zrobił błąd jakiś, to koniec, a ten mi mówi, że jesteśmy wariaci czy coś.
Nie.
Ojciec nie wie nawet, kiedy zginęła. Prawdopodobnie mówią, że była przy wodzie czy ktoś, jakiś Niemiec ją zastrzelił. Bo Krochmalną zajęli Niemcy, Chłodną i Krochmalną, dom prawdopodobnie całkiem wypalili. Pianino – rama gdzieś tam wisiała, tak że nie było nic. To oni przeszli do Śródmieścia kanałami czy piwnicami, czy jak tam. Coś z nimi się działo, [ale] nie miałem w ogóle kontaktu w czasie Powstania. Ja byłem na Starówce, a oni gdzieś tam z cywilami się dostali. Dowiedziałem się dopiero po Powstaniu, że siostry nie znaleźli. Jej mi całe życie.
Tak.
Kiedy?
Tak. Więc ja jeszcze mam jedną rzecz do powiedzenia, przed Simonsem. „Konar” nam powiedział, że mamy iść do miasta, bo jest jakaś uroczystość. Nie pamiętam, kiedy to było. Jakieś kino było, poszliśmy do tego kina na Starym Mieście i tam było pełno ludzi, to znaczy Powstańców wolnych, zebranych. Tam na podium siedziała jakaś grupa, dowódców widocznie, i mieli przemówienie, przemówienie, że nareszcie polskie flagi, polski okrzyk i śpiewają: „Jeszcze dziś dzień krwi i chwały, oby dniem zbawienia był”. Ta pieśń całe życie mnie trzyma. To było takie przeżycie dla nas, co wyszli zabrudzeni, co chwilę ostrzeliwani, do Polski, wolnej Polski. I jeszcze „Oto dziś dzień krwi i chwały”. Rzeczywiście to było oddech, to było przeżycie fantastyczne, nie do opisania dla mnie. Ta melodia żyje ze mną do dzisiaj, siedemdziesiąt lat. Jak coś pomyślę tylko, to jak widzę, jak ludzie się zachowują, to zawsze myślę: że jednak są ludzie, co potrafią śpiewać „Oto dziś dzień krwi i chwały”. Po tych latach okupacji, po Pawiaku, po tych wszystkich przeżyciach – matkę mi zamordowali, siostrę mi zamordowali (to nie było jeszcze siostry zamordowanej) – usłyszeć tę pieśń, że nareszcie Polska. Tam się czuliśmy, że jest wolna Polska, nareszcie, parę godzin.
Pawiak był w czterdziestym…
W czterdziestym trzecim roku, 13 października 1943 roku. Proszę pani, ze szkoły, mojej szkoły, on się nazywał Nowicki, zdaje się, on był syn policjanta, i Rowiński Jurek, on mieszkał gdzieś koło Szucha. Jego ojciec był majorem i był w oflagu. Dlatego matkę nazwali „majorżdżka” czy pani majorowa. I my wariaci, wszyscy lotnictwem zainteresowani. No, młodzież, siedzieć tylko na podwórzu, nie wychodzić na ulice, wciąż mieć ten karabin w plecach... Na rowerze nie jeździłem jako młody, jako mały, nie można było, gdzie będę jeździł, zresztą nie było rowerów. Trzeba było uważać. To bawiliśmy się po domach i byłem u niego i żeśmy już kończyli i wychodzimy z bramy, a tu nagle jadą dwa [samochody], nazywaliśmy je „buda”, czyli ciężarówka z plandeką, „buda” jechała. Jeden hamulcami zahamował i ten drugi też. Ja wychodziłem ostatni, to rzuciłem się z powrotem w tamten korytarz i chciałem uciekać na podwórze czy gdzieś, nie znałem budynku, bo to jego, i ten drugi też jeszcze…A on tutaj z karabinu maszynowego jak posunął salwę, to ja się rzuciłem na podłogę. I przyszli, nas za kark i rewidują. Myśmy nie mieli ulotek ani nic, tak jak Jurek Cynk miał ulotkę i jego wzięli do Oświęcimia. Myśmy nic nie mieli, ale nas wzięli na tę „budę”. Okazało się, że to była zwykła łapanka. Łapali na zakładników, byle co, tylko żeby mieć. No i nas od razu zawieźli na Pawiak. Trzynastego października czterdziestego trzeciego roku w dzień, ale wszystkich trzech.
I to też tak się nazywa: „na Pawiak”. Wzięli nam wszystkie rzeczy. Siedziałem na piątym oddziale, to jest na górze i to był oddział, [gdzie] była kiedyś kaplica. I tam mieli właśnie taki [pokój] widocznie do przesłuchań, w tej dawnej kaplicy i tam odbierali wszystkie rzeczy. Trzeba było wszystko dać jak w więzieniu, opróżnić kieszenie. I Niemcy spisali wszystko dokładnie, nazwisko, adres i tak dalej, no i wsadzili nas do celi. Tam żeśmy leżeli tak gęsto, że trzeba było na podłodze leżeć jak śledzie. Ale najgorsze to przeżycie nocy. Słyszało się, jak idą w butach podbitych, takich żołnierskich butach idą i stają przed jakimiś drzwiami: „Kuczyński”. – „Jawohl, jestem tutaj”, albo coś. Na baczność trzeba było stanąć i zabierali. I tak serce bije i człowiek myśli: „Stanie przy naszych drzwiach i kogo wywoła?”. I tak noc za nocą. Później po nocach – pracowali po nocach najwięcej – wywozili i gdzieś rozstrzeliwali. To straszne naprężenie jak się nie śpi w nocy i tak dalej. Dni były lepsze niż noce, bo oni po nocach najwięcej pracowali, a jak nikogo nie wywołali z naszego oddziału, to o Boże, to była jakaś psychiczna [ulga], odpoczynek. I u młodego chłopca takie napięcie, wie pani, być cały czas, że będę rozstrzelany pod murem, to było bardzo poważne.
Ale wiem, że mój ojciec dzięki swojej niemiecczyźnie... Był jakiś pułkownik, zdaje się, że to polski pułkownik, ale miał kontakt z Niemcami. Ojciec do niego i tak dalej, i do Niemców. W każdym razie on udostępnił mojemu ojcu dostęp do jakiegoś generała czy wysokiego [oficera] na Szucha i ojciec po niemiecku z nim rozmawiał, pokazał mu medale swoje wszystkie i on się zgodził na zwolnienie mnie. Zawołał sekretarkę, napisała pismo po niemiecku i tak dalej. To ojciec mi opowiadał, że ta sekretarka jak widziała, to biegiem leciała, żeby powiadomić, bo ona zdawała sobie sprawę, że wciąż są rozstrzelania, żeby zdążyć przed tym, jak rozstrzelają. I mnie wywołali pewnego dnia – pani sobie zdaję sprawę, jak serce bije, jak wywołają – i taki porucznik, lejtnant gestapo pytał się: „Czy się nazywasz Trzęsowski?”. – „Tak jest, panie poruczniku” – po niemiecku powiedziałem. „Ty możesz pozdrowić ojca”. Ze mną było więcej takich. Wzięli nas na tę „budę” i teraz tak, jak nas wypuścili, to będą rozstrzeliwali teraz. Nie, nie rozstrzelą tutaj tak sobie, postawią pod murem, będę krzyczał: „Niech żyje Polska!”. Boże, jak to dobrze, że ja nie krzyczałem: „Niech żyje Polska”, bo nagle ktoś krzyczy: „Panowie, oni odjeżdżają”. Ja myślałem, że oni się rozstawiają, że będą nas rozstrzeliwali, a oni odjechali, zostawili nas na ulicy. To była pewna grupa. Wkrótce już wróciłem do domu i opowiedziałem ojcu o tym, to ojciec od razu zadzwonił do tej majorowej i powiedział jej, kogo ma szukać. I ona też, ona była taka zrozpaczona, no biedna kobieta, prawie jak wdowa, bo mąż w oflagu i ojciec jej pomagał. I ten chłopak wyszedł.
I ten trzeci też wyszedł, bo ten policjant się starał. Myśmy wszyscy trzej wyszli, ale [wszyscy] bali się później spotkać razem, że to nieszczęście będzie – jakiś kompleks.
Trzy tygodnie prawie. To było krótko, ale treściwie.
Z powrotem wróciliśmy na stanowiska i żeśmy bronili tego. Wtenczas Niemcy byli w Arsenale i myśmy się ostrzeliwali dobrze. Jeszcze muszę jedną rzecz powiedzieć, której nigdy nie spotkałem, wymianę. W kompanii mieliśmy jednego porucznika czy kapitana lotnictwa. Słyszała pani o nim?
Nie wiem [red.: https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/wiktor-dobrzanski,8341.html]. Ja tylko go widziałem. Chodził w mundurze lotnika, oficera lotnika, w tym niebieskim mundurze. I on musiał należeć do naszej kompanii. Wiem, że jak już byliśmy w Pasażu Simonsa, wchodził na górę, dobry strzelec, z karabinkiem, z lornetką, zdaje się, dostał karabinek. I on Niemcom „nakurzył” bardzo dużo. Tak ich nastrzelał, że Niemcy musieli sprowadzić specjalistę snajpera, który go przypilnował, i po jakimś tygodniu czy coś, jak [polski strzelec] tam nałożył dużo Niemców... Rano zawsze był, jak słońce wchodziło, to jak Niemcy zaczęli się ruszać, to on ich tam postrzelał, dużo prawdopodobnie. I [niemiecki snajper] strzelił mu prosto w czoło, tak dobrze wycelował. No, też nie można tego przewidzieć… Tak że jego zastrzelili, ale [należy się] hołd temu człowiekowi. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś go uczcił. On morał i u nas, i u Niemców zrobił. Niemcy byli wściekli na niego. On położył może dużo więcej Niemców niż każdy z nas. Tak że o tym należy wspomnieć w ogóle. Porucznik, zdaje się, był. [...]
Tak. To niedużo ludzi może powiedzieć.
Na nas trzech pierwszy nalot zrobiło dwadzieścia jeden sztukasów, to znaczy tych, co idą [bombardować], później zawrócili. To było już pod koniec sierpnia, ostatnie dni sierpnia, zdaje się. Ja stałem na warcie. Dom naturalnie był z przodu bardzo zrujnowany artylerią, ale to żelazobetonowa konstrukcja. A tam na dole, jak sklepy były czy piwnice, to był tylko gruz. I tam siedział Jurek, „Kameleon”. A ja [byłem] z siostrzeńcem „Konara”, [który] nas postawił tutaj, jak schody. Pamiętam, beczka była i schody, jeszcze trochę było schodów i myśmy tam stali. Nie wiem, czy wiecie, jak [Pasaż] Simonsa wyglądał. Simons był podpiwniczony, ale pod podwórzem miał też małe piwnice. Tam mieliśmy jedno [miejsce] jako ustęp. I na podwórzu były takie kładki, bo było całe otwarte, były kładki takie w pewnych miejscach, że można było przejść na podwórze. I ja stałem z nim jakoś, z tym gościem… Dlaczego ja go nie pamiętam, ani pseudonimu tego siostrzeńca. Dlatego że to był gość, co wcale nie mówił, małomówny. Jakby zasznurowane usta miał. Nigdy żeśmy nie wymienili żadnego zdania ze sobą ani nic. On był cichy, bardzo porządny chłopak i dobry żołnierz, tylko nie gadał. Przypuszczam, że ja też nie gadałem. W każdym bądź razie nie miałem okazji z nim się… Może dlatego że on nie chciał za bardzo, że był krewnym z „Konarem”, żeby nie było, że ktoś by pomyślał, że faworyzowany. [Ale] nie można powiedzieć, bo on stał razem z nami. I tego ranka zauważyliśmy, że tak gdzieś rano, piękny dzień, jasny, bez chmurki, słońce zaczęło wschodzić i tego… Patrzymy, Niemcy zaczynają się coś ruszać, Niemcy tam przeskakują czy tego. Ja mówię do niego: „Słuchaj, nie ma co strzelać, bo to za daleko i nic nie zrobimy”. I tak patrzymy. Przyszedł „Dzik”, nasz szef kompanii, ten sierżant. A myśmy tak już stali dwie czy trzy noce, bardzo mało żeśmy spali. I tak rozmawiamy z „Dzikiem”, mówimy: „Już konamy”. – „Spokojnie, przyszli z Mokotowa goście, będziecie wymienieni”. Tak powiedział. Czy z Mokotowa, czy z lasów przyszli, skądś tam przyszli, w każdym bądź razie jest wymiana. A ja z tym moim kumplem mówię: „Tak, tak, gadaj sobie, że wymiana, przyszli, skąd... Tak będziemy jeszcze stali tutaj”. I tak sobie stoimy, „Dzik” poszedł.
Ja patrzę, a nagle lecą tam, na jakieś trzysta metrów, tak że głowy widać, że widać pilota, jak słońce jest. Tak nisko leciały. I tak liczę, dwadzieścia jeden (to jest eskadra normalnie) i tak się ustawiają w ogonek. I ja mówię do niego: „O Boże, patrz, znowu na tych biednych ludzi lecą do miasta”. Ale niedługo tak patrzymy, patrzymy, a oni tak idą i przyszli... To było skąd? Z zachodu chyba. Przyszli i tak zawracają i zaczynają „nurzyć się” [czyli nurkować] na nas. Boże słodki. To myśmy się złapali tej beczki i co robić? Uciekać nie myśleliśmy nawet. To mi się podobało, że nikt nie uciekł z placówki. Ale siedzimy, a Jurek w tym dole. I one tak na dół, na nas tutaj, z wyciem syreny. I zrzuciły bomby. Zdaje się, że tylko trzy. I taki był kurz. Ale rzucili precyzyjnie, bo jak nas rzuciło, to tak nas rzuciło z dziesięć metrów, tu rozbiło, tu i tamto. A ja jeszcze tak patrzę... Człowiek drży ze strachu, jak widzi, że taki samolot [nadlatuje]. Patrzę na niego, a on kamienną twarz ma, ten kumpel. On się nie boi? Co z niego za… Ale nagle patrzę, że usta się ruszają, że się modli. To mi ulżyło – takie psychologiczne – to mi ulżyło. „To nie tylko ja się boję, ty też”. Tak że takie historie w tym... No i słuchajcie państwo. Jeżeli sobie zdajecie sprawę, co to znaczy, jeżeli bomba padnie pięć, dziesięć metrów od was... Dzięki tej ciężkiej konstrukcji, może dlatego nie zniszczyło nas. Jak się Jurek tam uchował w tych, to chyba dlatego, że oni się bali zrzucić, żeby na niemiecką stronę nie wpadło. On się uchował. Ale ten kreozot słodki… Ja się zacząłem dusić, jak ta ostatnia bomba wypadła, i wyskoczyłem na płotek. Ale tam znowu wróciłem, jak tylko... A te samoloty zawróciły i większa część samolotów, osiemnaście czy ile zostało, wszystkie spakowały [zrzuciły bomby] na ten wielki Pasaż Simonsa.
Przedtem jak wychodziło się na ten pomościk, to był placyk i kolosalny budynek, nieuszkodzony z tej strony, bo od strony podwórza żadna bomba go nie uderzyła. Kolosalny budynek żelazobetonowy, jak to przed wojną robiono. Zresztą PAST-a – widać, że Niemcy walili, walili, jakie były mocne konstrukcje wtedy. A oni wsadzili w ten budynek. I tam prawdopodobnie było piekło. I tam mieli rzeczywiście – to, co „Dzik” mówił – tam była jakaś [grupa], przyszli z Mokotowa czy skądś. Było dużo osób. To nie była nasza kompania wszystka, bo nas nie było już tak dużo, a tam kilkaset osób zginęło. I to wszystko się zawaliło. No, naturalnie, kurz, całe podwórze, my się dusimy. Ja znowu wychodzę na ten pomościk, bo już byłem na podwórzu, żeby powietrza dostać. Jak bomba wybuchnie blisko, to jest taki słodki zapach kreozotu. No i kurz. Kurz, jeszcze bomby, to będzie podwójny kurz, tak że nie można oddychać. Ale myśmy nic nie [byli ranni]. Ani mnie, ani jemu się nic nie stało, tylko podmuchało nas bardzo.
Wychodzę na to, a tu otwarty ogród, domu nie ma, zmieciony, jak zdmuchnięty. No więc co? Więc żeśmy przeszli do tego… Idziemy tam do środka, tam gdzie centrum. Wchodzimy tam, a tam na narożniku było niby centrum, zaraz były wielkie kadzie, tak jak pół pokoju wielkie kadzie były na coś i na nich były deski i tam na nich ja i Jurek spaliśmy zawsze. To było nasze do spania, a inni gdzieś indziej spali. To ja patrzę, strop nie jest zawalony, ale takie wielkie odłamy z sufitu. Bo te wielkie bomby walnęły tak, że beton się walił. Jak byśmy tam leżeli, jakby nas wymienił, to byśmy chyba nie przeżyli, bo się nie obroni, jak się sypią takie ogromne [odłamki], nie mały gruz, tylko te… I „Konar” siedział na [niezrozumiale 01:29:30]. Ktoś tam powiedział, że „Konar” był zaszokowany. Ja go zupełnie rozumiem, przecież on też człowiek. Siedzieć w środku, jak dwadzieścia sztukasów wali tutaj bomby, to tam musieli mieć z tyłu też piekło. Myśleli, że tu jest piekło, ale tam jeszcze gorzej musiało być, bo tam bez końca dwadzieścia bomb, [by] znieść taki budynek. Ale on jednak…
No i coś popatrzyli i to, no i z powrotem na ten... Ale Niemcy zaczęli się od razu wdzierać na to. Myśmy zeszli z tej... bomby zobaczyć, co tutaj jest, ale Niemcy wykorzystali to od razu, weszli tutaj, od strony ulicy. No to „Konar” nas postawił od razu, żeby tu trzymać. Jeszcze pamiętam, celowałem do takiego sierżanta, a on tak się uśmiechnął i się usunął. Nie zdążyłem go zastrzelić. Z karabinem to nie jest walka w mieście. Żeby strzelić, to trzeba trochę pocelować. Z pistoletu maszynowego nie potrzeba robić tego, tylko kierunek, bo jest tyle strzałów to któryś trafi, ale z karabinem to trzeba się przyłożyć, to nie jest do walki w mieście. Tak że on się [usunął], nie mam człowieka na sumieniu. W każdym bądź razie „Konar” otrząsnął się i postawił mnie i tego swojego siostrzeńca przy tym. Tylko ja jak zwykle z prawej strony, a on stał z prawej, to ja musiałem z drugiej strony, musiałem przeciwko moim sposobom. No i Niemcy się przepychali, tośmy strzelili trochę. Ja chciałem strzelić i widzę, że Niemiec wkłada na karabin granat – na karabin, nie taki zwykły granat – i strzela. Uskoczyłem, ale nie zdążyłem i dostałem i w nogę, i w brzuch, odłamki. Zabolało mnie, zbiegłem na dół do „Konara” i tak usiadłam obok niego. Przyleciała jakaś kobieta, lekarz. Ja nie wiem, skąd oni byli, ale przyszła jedna i popatrzała i tego... A mimo że byłem ranny w nogę i nogi nie mogłem ruszać, ale ze schodów zbiegłem. Takie są dziwne rzeczy jednak. W każdym bądź razie on mi dał dwóch gości, żeby [mi pomogli], i powiedział: „Weź go do szpitala i do kanału”. No i oni mi pomagali.
Jak szedłem, to ciągałem tę nogę. Tam trochę mi pomagali. I na Miodowej czy coś (wcale nie wiedziałem) był szpital. To była ciekawa rzecz. Dookoła były domy i na środku było wielkie podwórze. Ale pod tym podwórzem były pomieszczenia, którymi można było przechodzić, całe podpiwniczone podwórze. Częściowo było rozbite, jakoś bomba może upadła w środku, w podwórzu i paliło się. Jak ja tam poszedłem, to było zamieszanie i wszyscy ludzie uciekali, nikt ze mną nie rozmawiał, żadnego opatrunku ani nic. A ci dwaj goście zmietli, uciekli do kanału. Oni mieli mi pomagać, żeby przejść kanałem i dostać, a oni uciekli, zostawili. Ja tam zostałem na stojąco i tak ciągnę tę nogę, tutaj mnie cholernie boli. I tak chodzę i co zrobić? A tu na placu Krasińskich, zdaje się, to się nazywa tak, tam zaczynają Niemcy już przeskakiwać, wielki plac. I jest jeden gość, wysoki, zdaje się, jeszcze wyższy ode mnie, też w „tygrysce”, z karabinem i strzela. Pytam się: „Skąd ty jesteś”. On, zdaje się, powiedział, że jest z „Parasola”. I też został. „Ale co...” – mówię. „Kanał podpalili, nie można wejść do kanału”. – „Co zrobimy?” – „No nie wiem”. I on tam stał, a ja sobie myślę: „Nie, cholera, coś muszę zrobić. Ja się nie dam Niemcom złapać, bo jak zobaczą mnie, to od razu zastrzelą”. To zacząłem trochę chodzić. Idę tak, patrzę, tu się pali dom, jest taka belka dwuteowa, co wisi od pierwszego piętra, zaraz przy narożniku. W narożniku, tak z metr, było pełno gruzu na tym narożniku i tam jest toaleta z baczkiem do pociągania za sznurek. Wpadło mi do głowy… Ja zawsze byłem taki jak harcerz czy coś – wpadało mi do głowy coś. Wpadło mi do głowy, żeby się tam dostać. Mocny byłem w rękach, to złapałem się i na brzuchu wciągnąłem się tam, wygrzebałem ten gruz i wkulnąłem się tam i jeszcze grzebałem, grzebałem. I kto by pomyślał, że w sklepie, tam w tym narożniku, leży ktoś. Aha, przedtem jeszcze chciałem iść do niego i porozmawiać, a ja patrzę, a Niemcy przyszli i go zastrzelili. On leży na środku placu, ten drugi. To to mi zrobiło, że ja się cofnąłem i poleciałem tam. I leżałem tam w tym. Tu jeszcze tak trochę się paliło i te otwory... Ale dobrze było, że nie było widać całkiem. Widziałem z tego otworu buty i trochę [nóg], nie widziałem całych osób, to oni też nie mogli mnie zobaczyć. Zresztą nie przypuszczam, żeby ktoś myślał, że tam w tym baczku ktoś leży. I tak przeleżałem i widziałem, jak chodzili, przechodzili, pełno żołnierzy, jak się ruszali.
Tak się przechowałem, aż (chyba następnego dnia też, zdaje się), aż się uspokoiło, aż nie było tam ruchu żołnierskiego. Jak się ten ruch skończył, to ja sobie myślę, że tutaj nie mogę siedzieć całe życie. To znowu się przekulnąłem i zsunąłem na dół. Tak patrzę, nikogo nie ma, ani tu, ani tam. Ale trzeba się schować. A jeszcze nie wiedziałem, że są te pomieszczenia między, nie wiedziałem (tylko domy były), że cały system jest, co można wchodzić na dół. Ja tylko myślałem, gdzie by się tu schować teraz. W bramie były takie drzwi wahadłowe z ładnym szybami pomalowanymi czy witrażowymi i tak się wahałem. I tak patrzę na to, a tam były schody metalowe. Jak zbombardowali, to te schody się zsunęły i tak się zsunęły i wisiały te schody i te drugie na tym. Ja tak patrzę do pierwszego pomostu i tam wsunąć się pod schody, to chyba nikt nie pomyśli, żeby mnie znaleźć. Ale dobrze. Tutaj leży parę centymetrów prochu, [pyłu], to trzeba tak się dostać, żeby nie było śladów. Bo jak wejdzie, zobaczy ślad, no to będą patrzyli, co to jest. To była gimnastyka, żeby dostać się do poręczy i po poręczy się wciągnąć tam i wsunąć. I to był mój schowek na cały czas, jak byłem tam na tym podwórzu. Tam się schowałem.
Tam też dużo przeżyłem. Bo najpierw leżałem parę dni, zacząłem mieć gorączkę. A ja miałem ze sobą opatrunek, jakiś taki hermetyczny, i tym opatrunkiem zmieniałem na nodze i na brzuchu, żeby chociaż czysto utrzymywać, żeby nie dostać zakażenia. Nie wiem, czy to pomogło, w każdym bądź razie zaczęło trochę ropieć. I jak tak leżałem, to przeszło pięć dni, że ja nic nie piłem. Głód... Pierwsze dni to byłem głodny. Miałem tam jakieś dwa, trzy kawałki cukru, to zjadłem. „O, musisz oszczędzać”. A gdzie tam oszczędzać, jak później głodny, to zjadłem. Ale nie był tak straszny głód, ale bez wody – to opowiadałem pani – każdą żyłeczkę czułem, każde tego. I najgorszy język – bałem się dotknąć języka, bo go złamię. Taki był suchy. Jakbym go ruszył, to złamię. No w ogóle wszędzie czułem... Sobie myślę: „Ja muszę stąd wyjść, bo [muszę] wodę gdzieś [zdobyć]. Było tyle osób, to ja muszę… Ktoś wodę musiał mieć”. To się zsunąłem w nocy i [zacząłem szukać]. Znalazłem wejście do takiego… Bo to były wyrwane dziury, że można było przez dziurę wejść do piwnicy. Bo tak, nie znałem tego, gdzie się wchodzi do tych piwnic. Tam wszedłem i tak pociągając tą nogę za sobą, iść, trzymać się ścian, szedłem od miejsca do miejsca aż do rana. Rano było jaśniej już, to przez te dziury nawet nie potrzeba było oświetlenia. Nie było wody. Aż znalazłem ten czajnik, co mówiłem. Czajnik, patrzę, jest kawa. I było tak z dziesięć centymetrów kawy, ale był zielony, gruby [osad], pleśń była. Ale ja go złapałem i wypiłem to. I jak mówię, cudne uczucie, tak jak ktoś spragniony. Pamiętam, był film jakiś angielski, jak oni na Saharze jechali i samochód im się popsuł, jak oni go pchali i tak dalej, aż się dostali do kantyny oficerskiej. Dostał szklankę piwa zimnego i tak posuwał palcem – Boże, eliksir życia. To był eliksir życia. Tylko tak jak mówię, zwymiotowałem to pierwsze, chyba dlatego że to było takie zielone. Ta zieleń nie przeszła przez [żołądek], ale to musiało być kwaśne. Dla mnie to było mokre najwyżej. Ale to mnie o ożywiło [odratowało] kompletnie. Później chodziłem, chodziłem, długo nie znalazłem, ale znalazłem później w jakimś słoiku wody trochę, tu i tam. A głód to jakoś nie było strasznie. Tylko że ja musiałem chodzić, żeby szukać coś. I ciekawe, ludzie tam mieszkali, dużo, bardzo dużo ludzi, ale ani kawałka kromki suchej nie zostawili, ani suchara – nic nie znalazłem. Ja sobie myślałem, niedojedzony chleb, niedojedzona kanapka czy coś – nic nie było do jedzenia.
Tak. Tam proszę pani znowu przeżyłem... Życie musi być urozmaicone. Chodziłem tam i przyszedłem… Było wejście tam takie okrągłe i schodki do piwnic. To było widocznie dawne, dużo dalej ode mnie przez ten cały system piwnic. I ja tam chodzę i chcę iść dalej. I tu nagle ktoś idzie i gwiżdże sobie jeden żołnierz i w dwóch palcach ma taki granat. I idzie raz i ja nie zdążyłem się rzucić, to usiadłem na tej skrzyni i udaję trupa, to nie zauważy mnie. Ale on stanął, stanął i coś woła. A ja się rzuciłem w bok i uciekam, bo mi rzuci granat albo w ogóle mnie zaaresztuje. Ale teraz tam chodzę po tych piwnicach i wychodzę tam, gdzie było zawalone i się trochę paliło. Wychodzę tam na wierzch z tych piwnic po gruzach, a tam przez drzwi wchodzi gestapo z psami. A ja tu już nie zdążę się wgrzebać ani cofnąć, noga jest [ranna]. Rzuciłem się na to i tu kłoda się pali, a tu się pali jakiś człowiek, zabity jest. Naciągnąłem na siebie spalonego trupa. Jakaś deska była. Ja jeszcze mam [ślad], nogę spaloną tutaj miałem całą. Ta deska – paliło się, śmierdziało, ale ja leżałem jak zabity. Pies przyleciał, powąchał, powąchał trupa, powąchał mnie i poszedł. Proszę pani, rodzice prawdopodobnie leżeli na kolanach cały czas i modlili się o mnie, ja wierzę w to. Ja nie wiem, jak człowiek w takich sytuacjach jak ja byłem, że ja przeżyłem. Ludzie padali tu i tam, a ja przeżyłem. I żyję do dzisiaj, do dziewięćdziesięciu lat. Mogę Bogu dziękować. Dziękuję Bogu codziennie.
Później mnie jeszcze raz szukali, ale nie [znaleźli]. I proszę pani, ja miałem tu pod schodami punkt wyjściowy, bo uważałem, że [jest] pierwszorzędny. Najgorzej było tylko wejść, tak po tej poręczy się dostać, żeby śladu nie było i nikt nie przypuszczał o tym. I proszę pani, ja tam leżę – to już po dwudziestu siedmiu dniach, jak tam leżałem – nagle słyszę... Bo tam byli przedtem Niemcy, chodzili, szukali czegoś, nie wiem, to nic [nie robiłem], a tu nagle polskie głosy, po polsku: „Tu był gdzieś szpital, wiem. Tu był kiedyś szpital i powinniśmy znaleźć jakieś opatrunki”. (Aha, ja znalazłem opatrunki i opatrywałem się świeżymi. To mi na pewno dużo pomogło, że się goiło. Młody człowiek). Dwie panie mówią. To ja wygrzebuję się stąd i wychodzę. Młody byłem, brody nie miałem, zarostu nie miałem, ale musiałem być czarny. Bo to: „O Jezus!” – jak diabła by zobaczyły. Ja: „Cicho, cicho. Ja Polak jestem, ja tu się ukrywam”. To one do mnie i tego, wytarły mnie trochę i zabrały mnie. Zabrały mnie. Okazuje się, że to Polki, że... Tam, zdaje się, jest teraz w tym pałacu urząd państwa, nie? Ogród Krasińskich czy coś? Przy tym kościele, co jest Mickiewicz, ten wielki pałac.
Tam był sztab niemiecki i one były w piwnicy gdzieś przy sztabie. I one mnie wzięły i idę tam. Próbowałem iść, a już dużo lepiej chodziłem. Rana się zagoiła, bo ja miałem na szczęście [postrzał] mięśniowy, nie kość, tylko mięsień był przestrzelony. I Niemiec stoi na straży. Tak patrzy na mnie, tak patrzy, a ona mówi, że: „On nam pomaga tutaj” – po niemiecku, znała ta pani. Okazuje się, że to pani, co nazywali majorowa. Czy była, to była, ale ona miała dobry kontakt z jakimś oficerem niemieckim. I Bogu dzięki, ja ją błogosławię, bo raz, że mnie wzięła tam. I tam było też ciężko, bo tam było w piwnicy dużo Polaków, co pracowali u Niemców, gotowali i tak dalej, i wiedzieli. I już Rosjanie strzelali. Aha, jeszcze jak byłem w tych schodach, to Rosjanie zaczęli strzelać. Każdy strzał artyleryjski, to te schody upadały. Ja się [obawiałem, że] zaraz będzie mączka ze mnie. Ale zaczynali strzelać.
Ja zacząłem się kręcić trochę i patrzeć, jak stąd się wydostać. Teraz jak, gdzie? Nad Wisłę się schować, aż Rosjanie przyjdą, tak. Poszedłem do następnego kościoła, tam też było Polaków bardzo dużo w moim wieku albo starszych, po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Pozabierali białe fartuchy i udawali lekarzy albo pielęgniarzy. Nie wiem, czy Niemcy by w to uwierzyli. Ja widziałem, jak granat strzelił w hotel „Bristol”. Akurat byłem na zewnątrz, przy kościele, bo do kościoła można było chodzić. Tam był kościółek, kaplica na dole była i to tam można było też. Ale ja tak patrzałem, co się dzieje. Widziałem, jak ten granat uderzył, jak nikt nie gasił, jak się zaczęło trochę palić. A później bardzo się zaczęło palić i cały hotel jak się zapalił. To widziałem na oczy. W każdym bądź razie nie wiedziałam, co zrobić.
Tam było pięć pań pielęgniarek. Wiem, że jedna była Żydówka, ale dlatego nazwaliśmy ją Zosia zaraz, żeby nie było problemów z imionami. I tego i te panie były jako pielęgniarki. Jak one się dostały tam zamiast do walki? Tak że one były po niemiecką opieką. Powiedzieli, że pewnego dnia, że gestapo. Aha, jak przyszedłem tam, to nie jadłem nic. To też ciekawe. To ja im mówię: „Głodny jestem”. To przyniosły mi zupy taki kubek. „Jedz ostrożnie”. Tam były kawałki kartofli. Pani wie, wszyscy w Powstaniu... Kartofle to było, mięso nie tego, tylko za kartoflami tęskniliśmy. Dostałem to. Proszę pani, powoli jeść, jak człowiek głodny – ja wychlałem tę zupę, w dwie minuty wypiłem i nie było. Dobrze, od tego czasu to nie miałem kłopotów z jedzeniem. Może wychudłem trochę. To było dobre odchudzanie się, tak że… I teraz mówili, że gestapo przyjdzie. Że gestapo przyjdzie tutaj przejrzeć wszystko i [ma być] porządek, bo będą ewakuowali sztab. To ja zaczęłam być nerwowy. I co zrobić? Ja zacząłem przemyśliwać, czy z powrotem nie wrócić gdzieś w gruzy. Dokładniej ukrywać się, aż Rosjanie przyjdą. Okazuje się, że jeszcze parę miesięcy to potrwało. A gdzie jedzenie, a gdzie to? I proszę pani, ja tam byłem wśród nich, żeśmy spali jeden przy drugim, te panie i ja też przy nich jak ich kolega.
Nagle ona przyleciała do mnie i powiedziała: „Słuchaj, Albert, chodź szybko. Wyjeżdża samochód tutaj, tego mojego znajomego porucznika samochód jedzie. On jedzie do Milanówka”. Boże słodki, to ja poleciałem. Miałem jakiś mały pakuneczek, wziąłem, poleciałem. Malutka furgonetka, taka malutka, otwiera drzwi, a tam pełno napakowane ludzi, z walizkami, ze wszystkim. Znajomi tego porucznika. Ale ja tam się wsunąłem, szczupły byłem, wsunąłem się i udało się drzwi zamknąć. I pojechaliśmy. Przy rogatkach na Woli gdzieś tam była widocznie niemiecka straż i tam ten Niemiec się kłócił z nimi. O, rozmawiał, tośmy wszyscy byli nerwowi. Serce biło, bo teraz jak nas wyciągną, to od razu oddadzą do gestapo. Ten oficer miał broń, ale jakoś mu się udało obronić i sobie żeśmy pojechali. Żeśmy przyjechali do Milanówka, to on otworzył drzwi i jak mnie zobaczył, to był zaskoczony. Ale on już był tak załamany jako Niemiec, że usiadł na kamieniu czy na czymś, na boku. Ja mu podziękowałem za pomoc, a on: „Idź, idź do domu”, spokojnie.
No to ja [idę]. A z jakiegoś powodu... [Na Starym Mieście] była mennica czy coś. Myśmy siedzieli tam jeszcze w czasie Powstania i jedliśmy obiad, to tam były pieniądze, pięćset, pieniądze. Tośmy uważali... jak były mokre, tośmy wyrzucali. Z jakiegoś powodu mi zostało, te pięćset czy czegoś złotych miałem w kieszeni. To ja wychodzę tam i widzę, że stoją z owocem, z jabłkami czy z czymś pani siedzi. Wszystko normalne, życie normalne, ludzie chodzą, tramwaje czy pociągi – wszystko chodzi. Mnie się wydawało w Warszawie, że poza Warszawą nie ma normalnego życia. Byłem zaskoczony tym normalnym życiem. Wziąłem te pieniądze i pytam się: „Czy mogę skupić pół kilo?”. „Tak”. Pieniądze wzięła, dostałem reszty. Boże słodki, że człowiek nie wziął parę milionów. Pierwszy raz zjadłem jabłko po długim czasie. No i miałem ciotkę w Leśnej Podkowie, to do Leśnej Podkowy podjechałem. Ciotka tam od razu skontaktowała lekarza po cichu, lekarz udawał, że nic nie wie. Tam mnie też szukali, tam szukali Niemcy cały czas, u niej w willi przeszukiwali. Ten lekarz powiedział, że jak tylko dojdą do szpitala, to muszę [się ukryć]. Ale opatrzył mnie i...
Nie. Ojciec przyszedł trochę później. Bo ja wyszedłem na początku września, a oni wyszli w końcu września i do niej przyszli. Tak że oni się tam dowiedzieli. Tam jeszcze był u moich rodziców jeden przyjaciół syn, Milewski się nazywał. On był dyrektorem elektrowni, [to znaczy] jego ojciec, zdaje się, w Gdyni, Milewski. Później on był w Gdańsku, też na politechnikę miał iść, tylko że on na zerówkę poszedł, a ja zacząłem od pierwszego roku.
Nie. Więc jak ojciec przyszedł i byliśmy w tej Leśnej Podkowie, no to ojciec mówi: „My tutaj ciotce na głowie nie możemy siedzieć”. To znaleźli jakieś mieszkanko i [przenieśli się]. Nie wiem, czy mieli tam jakieś złoto, czy jakieś pieniądze ze sobą, w każdym bądź razie wynajęli i czekaliśmy, aż Rosjanie przyjdą. Jak Rosjanie przyszli, to żeśmy próbowali z ojcem… Pojechaliśmy do Poznania najpierw, bo tam mieliśmy rodzinę. Z Poznania później żeśmy z ojcem znowu jechali. To była droga taka, że się jechało parę kilometrów, most zerwany. Pociąg szedł między mostami. Ale dzielni ci kolejarze, że jednak oni pracowali, na pewno za darmo, że przewozili ludzi między mostem a mostem. A przecież to masa ludzi, to była wędrówka ludzi.
I żeśmy szli. Jak żeśmy doszli do przedmieść Gdyni… Kiedy ja byłem w Gdańsku? Później chyba. Do przedmieść Gdyni żeśmy doszli, a tam jeszcze artyleria ruska stała. Niemcy, okazało się, że byli na Oksywiu, z drugiej strony Gdyni. I tam nam znowu Rosjanie zaczęli przystawiać karabiny do głowy, że szpiedzy i tak dalej. Ojciec miał zegarek, dobry zegarek. Miał schaffhausena, co schował, taki kieszonkowy. Jak dostali ci Rosjanie ten zegarek, to nas puścili. Uratowaliśmy życie za zegarek. Żeśmy szli dlatego, że ojciec miał dom w Gdyni i żeśmy liczyli się z tym, że jak w Warszawie nic nie ma, to trzeba chociaż tam. No i rzeczywiście jak żeśmy doszli, to dom był cały. Niemcy opuścili dom, to żeśmy mieszkanie wzięli. Ale znowu też mieliśmy kłopoty, bo NKWD… Żeśmy znaleźli z ojcem dyktę czy płyty w ogóle, bo szyb nie było. Pozabijaliśmy szyby trochę, wyczyściliśmy, posprzątaliśmy trochę mieszkanie jedno, żeby mieszkać trochę jak ludzie, a tu przyszło NKWD rosyjskie i nas wyrzuciło, zabrali nam to mieszkanie. Tam obok piekarz był, cośmy znali, bo miał dom, no to u niego żeśmy się przespali. Znaczy NKWD z miesiąc tam było. Bili Niemców, bili folksdojczów i tak dalej, gwałcili. Tam krzyk był kobiet, tych Polek, co z Niemcami żyli albo zrobiły się folksdojcze. Krzyczała: „Ja jestem chora!”, to nic nie pomagało. Tam się gościli Rosjanie. Wiecie, jak Rosjanie byli dobrze.
Jak tylko można było, to poszedłem na politechnikę, pojechałem. Ja byłem jednym z pierwszych ludzi w Gdańsku, jeszcze się dostałem po oswobodzeniu Gdańska przez Rosjan. Widziałem jeszcze wiszące trupy niemieckie. Na alei między Wrzeszczem (przedmieście Gdańska) jest duża aleja, tramwaje chodzą w środku, tam wisiały trupy niemieckie z napisami, że zdrajca, że dezerter – takich swoich, co wieszali, żeby postraszyć ludzi. Poza tym jak podjechałem do Gdańska, to Gdańsk był niespalony. Widziałem, jak Rosjanie podpalili Gdańsk. Gdyby nie podpalili, to by te cudne rzeczy były wszystkie [ocalone]. No, spalili Gdańsk całkiem niepotrzebnie.
Poszedłem na politechnikę, to główny gmach był wypalony, ale były jeszcze takie powiązane prześcieradła, bo tam mieli Niemcy szpital. Jak podpalili ten szpital Rosjanie, to widocznie oni ratowali się, ci ranni. Nie mogli schodami, to na tych prześcieradłach się spuszczali widocznie. Ale już trupów nie widziałem, tylko widziałem te rzeczy. No, to był pierwszy raz. Później jak tylko się dowiedziałem, że tam na politechnice [jest] jakaś administracja, to od razu pojechałem się zameldować.
O nie, nie. Nie wolno było mówić. Tak że ja też... Ja chciałem w Warszawie studiować, dlatego pojechałem do Warszawy. Ale już to moje rozbierali, ten mój, to moje pomieszczenie, gdzie się schowałem. Dlaczego ja chciałem, bo ja w tych gruzach znalazłem parę książek. Tak jak się leży, leży, nic się nie dzieje, to czytałem. I tam była jedna gruba [książka], pamiętnik jakiejś Żydówki z getta, bardzo ciekawy. Ona opisywała, jak się wszystko dzieje, jak to się nazywa, że w ogóle nie ma nadziei życia, nie wiadomo, co następny dzień przyniesie. Jak oni się bawili, tańczyli i w ogóle żyli ze sobą, tak inaczej, bez żadnych problemów, bo wiedzieli, że jutro może nie przeżyją. I tą książkę chciałem mieć, bo była bardzo ciekawa psychologicznie, bo ona też przeżyła tam dużo. Jak się skończyła, nie wiem. Tę książkę można było wydać, ale może inni ludzie wydadzą. Tak że tam [ją] widziałem.
I zapisałem się na Politechnikę Warszawską, ale Politechnika Gdańska zaczęła się we wrześniu, normalnie, i na Politechnice Gdańskiej były laboratoria uratowane, nie były zniszczone. Główne gmachy były zniszczone, ale laboratoria nie były zniszczone, a warszawskie było zdruzgotane i warszawska praktycznie zaczęła dopiero rok później. No więc ja zacząłem w Gdańsku. Były egzaminy, trzeba było zdać egzamin. Ja dobrze zdałem, bo była długa lista i ten Milewski był ze mną. On też napisał ten egzamin, on się znalazł, a ja też szukam „T” od dołu, nie ma mnie, nie ma. Na trzecim miejscu byłem. Tak że dobry byłem w szkole w ogóle. Z tym Cynkiem żeśmy dobrzy ciągnęli, ten Cynk był na piątkach i to mi pomogło, tak zacząłem politechnikę.
W pięćdziesiątych.
Po studiach, byłem gotowy po studiach. Pływałem na jachtach i byłem… W ogóle miałem kłopoty, bo ojciec, że był urzędnikiem państwowym i tego… Na przykład myśmy wzięli mieszkanie na parterze, okno było uchylone, ojciec słuchał BBC zawsze, to ludzie przychodzili do niego: „Panie Trzęsowski, tutaj nie. Pan będzie zaaresztowany, to słychać na cały…”. On zasnął, a to było głośniej. I w takim życiu i w takiej atmosferze to nie było w ogóle przyszłości. Poza tym o tym, żeby mówić, że byłem w AK, to było niebezpieczne, nie można było w tym czasie mówić. Ja chciałem studiować dalej, chciałem pogłębić, zrobić doktorat w Polsce, ale przymusowo przydzielali po studiach i chcieli mnie do wojska wziąć, ale ja byłem operowany wtenczas, tak że to mnie uratowało od Wojska Polskiego, bo te odłamki robiły mi kłopoty, miałem wrzody i tak dalej. Tak że od wojska mnie uratowało, ale tego doktoratu też nie robiłem, to tak sobie myślałem, żeby wyjechać.
W inżynierii lądowo-wodnej, w konstrukcjach [tego rodzaju] się specjalizowałem. Jak pojechaliśmy do… Myśmy chcieli pomóc, to była rewolucja na Węgrzech i zwróciło się paru Czechów do nas, czy jachtem nie moglibyśmy uciec, bo oni uciekli z Czechosłowacji w związku z jakąś rewolucją. Ale oni byli głupi, bo oni zwrócili się też na statki, a na każdym statku był politruk, który ich wydał od razu, no i ich tam widocznie zaczęli przesłuchiwać. To wpadł do nas znajomy i powiedział: „Chłopaki, z wami marnie tu będzie”. Jeden z tych naszych został, a ja z kolegami jeszcze i Jurek, ten mój przyjaciel, pomogli mi. Myśmy pożyczyli jacht i jachtem, dowiedzieliśmy się u kumpli z Instytutu Meteorologicznego, że będą burze jak diabli. Tośmy odczekali i w tych burzach zaczęliśmy ciągnąć. Nie mieliśmy motoru ani nic. Ja miałem tak ręce zniszczone, [linie] papilarne, że policja szwedzka mówiła: „Pan w ogóle nie ma... Nie można odcisków palców u pana pobrać”. Od tych lin, co żeśmy trzymali, bo trzeba było ciągnąć jak szybko można. Tam nas zatrzymywał taki nie krążownik, tylko taka patrolowa rosyjska jednostka, w burzy. A myśmy powiedzieli, że zaraz, zaraz, i zawróciliśmy. A w tej burzy, ja nie wiem, oni chyba radaru nie mieli. Myśmy zdjęli reflektor, wszystko, tak żeśmy uciekli im w burzy. I do Cortlandu żeśmy dojechali.
Zostałem, tak. Miałem dalej studiować, ale dostałem od razu pracę. Ponieważ niemiecki znałem, to mogłem rozmawiać po niemiecku z moim szefem Szwedem. Dostałem pensję niższą niż sprzątaczka. Pierwsze miesiące miałem ciężko. Nic nie pomogli, nie dostałem ani grosza, ani pomocy. Teraz dostaną mieszkanie, dostaną lekcje za darmo. Ja nie miałem na to, żeby [iść] na lekcje. Do tego [momentu] aż dostałem pierwszą, drugą pensję, to miałem strasznie ciężko, bo nie miałem pieniędzy, a Szwedzi nie są tacy wyrozumiali. Zrobi ci tanio, ale zapłacić trzeba, a skąd… No nic, w każdym bądź razie dałem sobie radę.
Proszę pani, nie znam kompletnie dyskusji, która tutaj jest. Widzę i wiem, że jest dyskusja o Londynie, jak to się działo. Ja nie wiem, jakie to były połączenia. To widać zresztą na wystawie, że komenda była, Londyn wydał, Komorowski, to, inni, ale… Tylko logicznie się wydaje, że nonsensem było zaczynać Powstanie, z dwóch powodów: [pierwszy to] niedocenienie armii niemieckiej z jej uzbrojeniem. Przecież myśmy nie mieli w ogóle uzbrojenia. Z palcami szli, tak jak na zdjęciu jest ktoś z pistoletem – z pistoletem w walkach miejskich. Z pistoletem to można w pokoju z kimś się „bawić”, ale nie na odległość czy coś. To nie jest żadna broń przeciwko pancerfaustom i tak dalej. Poza tym niedocenianie Rosjan. Wiadomo było, że my chcemy pomocy Rosjan, naiwność, żeby liczyć się z tym, że jak my oswobodzimy Warszawę, to że będziemy mogli mieć własny rząd. I mieli przykład z Lwowa. Przecież we Lwowie AK oswobodziło Lwów prawdopodobnie i tydzień, dwa tygodnie było wszystko w porządku, a później, jak NKWD się [za nich wzięło], to zabrało ich wszystkich do Łubianki, pozabijali dowództwo i wszystko... Jak można było liczyć się z Rosją? Przecież oni nie pozwolili lądować samolotom ani nic nie tego. Więc to było niepotrzebne.
Ale trzeba też równocześnie zrozumieć jedną rzecz. To była ogromna organizacja, która przygotowywała się do oswobodzenia Polski, do walki z okupantem – ogromna organizacja. Wszyscy tego czekali, pięć lat czekania. Tutaj Rosjanie są parę kilometrów, szyby drżą już po nocach, cała kanonada. Niemcy się cofają, tak jak mówiłem, podwodami jadą Alejami Jerozolimskimi całkowicie zdruzgotani, w Normandii jest desant, we Włoszech są już Anglicy, wszystko jest tak blisko. To daje psychicznie też nacisk na tych: „To po co będziesz czekał? To po co ta cała organizacja, nic nie zrobiliście?”. To znowu mogłaby Rosja czy ktoś inny zarzucić: „Staliście tak z rękami [założonymi] i kazaliście nam [walczyć], a teraz chcecie jeść z nami”. Więc jest dużo takich problemów, które trzeba zrozumieć, tych naszych dowódców i polityków, którzy zdecydowali o tym. Ale jest też ta różnica, że my musimy oceniać dowódców, a musimy oceniać tych prostych żołnierzy, tych, co zginęli. Ci żołnierze poszli za nich, bo wiedzieli, że trzeba. Poszli i co? I ofiarowali największą rzecz, jaką człowiek może ofiarować – swoje życie. Młodzi ludzie. Bez pardonu poszli, większość z nich… Było [trochę] takich jak ten Małek, jak ten z tych, ale ilu nas zginęło, ilu było gotowych, żeby poświęcić [życie]. Ja może życia nie poświęciłem, ale poświęciłem zdrowie. Mam w dalszym ciągu przepuklinę tutaj, po operacjach, nawet szwedzkich operacjach, mam przepuklinę z prawej strony. Tak że nikt nie myślał o tym, co robi. Dla kraju, dla ojczyzny.
Teraz jak leżałem w hotelu, to był wywiad z jakimś byłym ministrem polskim... Adam czy coś, Adam, Adam... On mówił, że chciałby wystąpić na scenie. Umarł w 1998 roku, starszy pan był. On mówił o patriotyzmie dużo, ten jego wywiad warto zobaczyć. On stary, ale opowiadał o patriotyzmie. Muszę powiedzieć, że teraz do Szwecji przyjechało bardzo dużo Polaków. Kiedyś przyjeżdżali robotnicy robić, a rodziny były w kraju, a teraz przyjeżdżają rodziny i przyjeżdżają młode kobiety. W śródmieściu pani nie spotka, bo mieszkania są drogie, ale w zapleczu, [na przedmieściach] gdzieś to jak pani jedzie kolejką, to gwarantuję, że jakaś Polka gada przez telefon. Albo jak do takich tanich sklepów jak Lidl czy inne pani zajdzie, to na pewno jakiś chłopiec [powie]: „Mamusiu, kup mi to czy tamto”, albo: „Uspokój się”, [kiedy] mama jest z dzieckiem. Młode rodziny przyjechały, mówią o tym, że sześćdziesiąt, siedemdziesiąt tysięcy. Chłopi robią na budowach, są marnie płatni, bo nie mają zawodu, każdy uważa, że umie na budowie, a kobiety sprzątają. Jedno co mają dobre, że dostaną dodatek na dzieci, dosyć duży, nawet mogą [dostać] dodatek na mieszkanie, jak mało zarabiają. Mają trochę lepiej. Ale co mnie boli, to że wszyscy psioczą bezczelnie na Polskę. [Uważają, że] w Polsce tylko jest złodziejstwo, bandyctwo, tylko złodzieje, rząd to złodzieje... „Panie, co pan będzie mi mówił. Taki, inny, taki tego to złodziej. Tu okradł i tu…”. To na pewno wina prasy. Raz, że prasa musi wyciągać, jeżeli są jakieś niedociągnięcia albo nadużycia, to jest bardzo dobre, ale prasa musi też, tak jak szwedzka prasa, pochwalić, że jest taki przemysł, bo Polska się jednak lepiej ekonomicznie stara, wyniki ma lepsze ekonomiczne niż inne kraje Unii. Inni [na przykład] Hiszpania, mają po dwadzieścia siedem procent bezrobocia, kompletny kryzys, plajta, a Polska nie ma mowy o plajcie. Polskę daje się jako przykład, że jednak trzyma się na wodzie pomimo kłopotów. Nikt o tym nie mówi. I proszę pani, jak byłem teraz na tej wystawie, jak widzę was, co tutaj zrobiliście, to siedemdziesięciolecie, ile ofiar żeście włożyli, ile pracy i że nasz prezydent i miasto Warszawa, i wy, i wolontariusze, ładnie urządziliście, fantastyczna organizacja, ile broszur, to mi ducha podnosi. Po tym nieprzyjemnym wrażeniu, takim, że Polacy to w ogóle żaden nie ma honoru, żeby bronić swojego kraju, tylko pluć na kraj... [Widząc] tę nową generację, to się zdaje, że nie warto było poświęcać życia kiedyś. Ale jak przyjechałem do was i widzę, że wy poświęcacie czas, jak widziałem, że w Muzeum pełno jest dzieci polskich, pełno zdjęć, to Boże, to jestem dumny, że jestem Polakiem.
Wyjeżdżam z całkiem innym poczuciem, że nie jestem... Ja to ja, Bogu dziękuję, że się [uratowałem]. Ja straciłem rodzinę w tym, dużo straciłem, ale ci koledzy poumierali, w naszych rękach prawie umarli za Polskę. To jest patos, ale to prawda. Nikt nie pytał się dlaczego, czy coś dostanie za to. Nikt nie liczył się, że coś dostanie. Dla kraju to się robiło. I widzi się, że jednak w Polsce jest uznanie tego, że nie pluje się na nich, że głupi, że to, że tamto, że niepotrzebnie. W historii polskiej, można powiedzieć, listopadowe, styczniowe – wszystkie nasze powstania były nieudane. No niestety, nasze dowództwo dyplomatycznie nie umie, niepotrzebnie... ale ludzie stawali, ludzie umierali – to jest to, co ważne. Można liczyć na Polaków, a nie na tych, co wyjeżdżają. „Kiedy wrócisz do Polski?” – „Do Polski wrócić? Do tych złodziei, do tych bandytów?”.
O to się rozchodzi. Nie to, że niepotrzebnie umarli ci ludzie, niepotrzebnie to wszystko... Ileśmy przeżyli... Ja jeszcze mogę cały worek wnieść różnych historii z czasów okupacji.