Cecylia Halicka „Seli”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko obecnie Cecylia Halicka, natomiast w czasie Powstania miałam nazwisko panieńskie Oziemska. Brałam udział w Powstaniu Warszawskim na Starówce. Mój oddział to Zgrupowanie „Róg”, natomiast kompania była 104 [Kompania Związku] Syndykalistów Polskich.

  • Rocznik urodzenia?

A urodzona jestem 4 stycznia 1924 roku.

  • Miejsce, w którym pani walczyła w czasie Powstania, dzielnica?

Ulica?

  • Dzielnica.

Na Starym Mieście, blisko placu Krasińskich.

  • Rozpoczniemy od czasów przedwojennych. Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? W jakiej rodzinie pani się wychowywała? Do jakiej szkoły chodziła? Do jakich organizacji pani należała?

Więc tak, moja rodzina była katolicka i bardzo patriotyczna. W Warszawie mieszkaliśmy, urodziłam się zresztą w Warszawie. Rodzice moi mieszkali w Warszawie na Starówce, na ulicy Przyrynek, przy kościele Świętej Marii Panny. Ja chodziłam do szkoły, gimnazjum do trzydziestego dziewiątego roku, to znaczy miałam zrobioną małą maturę. Po wojnie [1939 roku] chodziłam już na komplety do gimnazjum takiego… Jak to się mówiło?

  • Tajnego?

Tajnego, tak, na ulicy Królewskiej 16. Tam otrzymałam maturę. No i to była okupacja. Do organizacji podziemnej nie należałam. No, raczej mieliśmy towarzystwo patriotyczne, młodzież była patriotyczna, no ale akurat nienależąca do żadnej organizacji.

  • Czy może należała pani przed wojną do harcerstwa?

Nie, oficjalnie nie. Chodziłam na wycieczki z nimi, ale oficjalnie nie byłam uczestnikiem.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

To było dla mnie wielkie przeżycie, bo byłam akurat przed samą wojną, przed wybuchem, na wakacjach u siostry, która mieszkała w Gdyni. No i już pod koniec sierpnia musiałam wyjeżdżać ostatnim, przedostatnim pociągiem z Gdyni, już była w pełni mobilizacja naszych żołnierzy. To było dla mnie wielkie przeżycie, bo na wybrzeżu już Niemcy walczyli na Oksywiu, to znaczy zrzucali bomby. Tak że ludzie byli bardzo przerażeni sytuacją i nie wiedzieli, co robić. Kto mógł, to uciekał, gdzie miał uciekać z Wybrzeża, a reszta pozostała tam do końca.

  • Jak wyglądały pierwsze dni w Warszawie?

Więc pierwsze dni w Warszawie to były okropne, bo jak już prezydent Starzyński ogłosił kapitulację Warszawy, to już liczyliśmy się z tym, że Niemcy lada moment wejdą do miasta. Było bardzo ciężko, bo nie było jedzenia, to młodzież chodziła na plac Marszałka Piłsudskiego. Tam było mnóstwo koni pozabijanych i myśmy po prostu kawałami wycinali mięso i przynosili do domu, żeby było jakieś jedzenie, to znaczy zupa jakaś, rosół. Bo sporo, duża była rodzina, więc trzeba było myśleć o tym, żeby coś jeść, żeby żyć. Byłam wówczas z rodziną, byliśmy u mojego stryja, który mieszkał na Smolnej. Było to duże mieszkanie obok ambasady angielskiej. Niemcy naturalnie bombardowali bardzo tę ambasadę, ale... Mo myśmy, ponieważ na Smolnej mieszkał stryj, jakoś ten dom ocalał, myśmy szczęśliwie wyszli z tego miejsca. Pamiętam, jak się paliło kino na... jaka to była ulica... od placu Trzech Krzyży. Zapomniałam, jaka to ulica. To kino nazywało się „Napoleon”. Paliło się, naokoło się wszędzie paliło. Ruiny wielkie. No, młodzież naturalnie biegała, żeby zdobyć coś z jedzenia. Staliśmy w piekarni w kolejkach za chlebem czy bułką. Co się dostało, to byliśmy szczęśliwi, No i tak zleciały te pierwsze dni, w takim niepokoju, w takiej niepewności. Później to tak jakoś troszkę ucichło. Ludzie zaczęli już swobodnie poruszać się po ulicach. No ale to było tragiczne, bo już wszędzie były prawie gruzy. I Krakowskie [Przedmieście], i Nowy Świat, i plac Trzech Krzyży – to wszystko już było w gruzach. Tak sobie przypominam ten moment. Do momentu kiedy już, powiedzmy, można było wrócić do własnego domu, no bo jak się wróciło do własnego domu… A myśmy mieli… A nie, to Powstanie, było bombardowane. Wróciliśmy do swojego domu, jeszcze stał nasz dom. Tak to wyglądało.

  • Mniej więcej kiedy rodzina wróciła do swojego domu?

Myślę, że tak po tygodniu, po tygodniu, jak Niemcy zajęli Warszawę. Tak dokładnie nie pamiętam, bo to dawne czasy.

  • A czym zajmowali się wówczas rodzice?

Moi rodzice… W czasie okupacji mój ojciec pracował w Dyrekcji Kolei w Warszawie. Mama no to [była] w domu, opiekowała się domem.

  • Czy miała pani rodzeństwo? Jak duża była rodzina?

Tak. Miałam siostrę i brata. Siostra wyszła nawet wcześnie za mąż. Miała dwadzieścia lat, jak wyszła za mąż. Wyjechała do Gdyni, była tam w Gdyni. Natomiast brat pracował w podziemiu, został aresztowany i zginął w Oświęcimiu. Był to chłopak bardzo dobry, uczynny, uczciwy, solidny, koleżeński. Rodziców bardzo szanował i rodzeństwo. Ale był w Oświęcimiu, żył tylko rok.

  • A siostra?

A siostra wyszła za mąż i mieszkali razem z moimi rodzicami. Mama moja zajmowała się dzieckiem, które było małe, a siostra pracowała. Pracowała, ale gdzie, to już nie pamiętam.

  • Z Gdyni wróciła do Warszawy?

Tak. Już była w Warszawie. Już przez cały czas byli w Warszawie.

  • Czy pamięta pani, kiedy rozpoczęła pani naukę na tajnych kompletach?

Zaraz to było? Przed wojną?

  • Nie. Na tajnych kompletach, już w czasie okupacji.

Na Królewskiej?

  • W czasie okupacji.

A, w czasie okupacji, pamiętam. To był czterdziesty pierwszy, czterdziesty trzeci, do wybuchu Powstania. Bo później w czasie [okupacji] to jeszcze pracowałam u Philipsa, który był oazą dla młodzieży. Przeważnie młodzież tam pracowała. I była… Właściwie miała miejsce, gdzie mogła czuć się bezpiecznie. Dyrekcja holenderska była, która była do Polaków ustosunkowana nadzwyczaj życzliwie. My tam na terenie tego Philipsa… Philips był obok [obecnego] muzeum, nie wiem, czy pani wie – Philips miał zakłady obok naszego muzeum. Dyrekcja holenderska bardzo solidnie załatwiała sprawy dla młodzieży. Myśmy mieli tam… Tam były różne organizacje, akowskie, aelowskie, przeróżne. I każdy tam czuł się jak u siebie w domu. Tam wszyscy Niemcy byli przekupieni przez dyrekcję, przez te wszystkie organizacje, które były. Ci Niemcy to na nas patrzyli, że nas nie widzieli. No ja tam przechodziłam troszkę... Miałam taką nieprzyjemną historię, bo przenosiłam aparat i zatrzymali mnie, bo jak wchodziłam, to maszyna, która kontrolowała wejście – zatrzymali mnie. Ale dzięki dyrekcji uratowałam się. Tam był taki major niemiecki, Pająk się nazywał. On powiedział mi: „Ma pani wielkie szczęście, że się panią zainteresował ten dyrektor naczelny, bo inaczej to by pani już dawno siedziała w Oświęcimiu”. Tak mi wręcz powiedział. A ja mówię: „Za co? Za to, że wniosłam aparat na zakład – mówię – za to mam pójść do Oświęcimia?”. No ale to nieważne. Na terenie Philipsa, powiadam, działały organizacje przeróżne młodzieżowe i dzięki temu mnóstwo ludzi przetrwało, mimo że tam od czasu do czasu Niemcy chcieli urządzać łapanki na naszym terenie. Ale ponieważ dyrekcja stanowczo zabraniała, no to tylko w takich przypadkach, jak mieli dowody, że kogoś złapali czy coś takiego. Chociaż tam byli kierownicy działów, nie folksdojcze, którzy przestrzegali przed przyjściem Niemców i wypuszczali. Ludzie wychodzili wtedy do domów, uciekali, chowali się, gdzie mogli. Więc dużo ludzi dlatego mogło się uratować z życiem, że dyrekcja była bardzo życzliwa. Przy tym ci folksdojcze, którzy tam byli na kierowniczych stanowiskach, również tak jakoś życzliwie podchodzili do tych, którzy byli zagrożeni.

  • Czy zapamiętała pani może jakieś nazwiska?

Ale kogo?

  • Właśnie osób z kierownictwa, które było przychylne.

Van der Weyden, potem był dyrektor Milewski. Drugiego to już nie pamiętam. Pamiętam właśnie tylko tego Niemca. Pająk się nazywał, pułkownik, major. Z tych dyrektorów to van der Weyden, któremu bezpośrednio mój dział podlegał – to pamiętałam, a tak to już nie pamiętam.

  • A w jakim dziale pani pracowała, co pani robiła?

Pracowałam w dziale handlowym. I tu znowu było młodzieży kilka osób, tak wspólnie ze sobą bardzo... no, [wspieraliśmy się] towarzysko i jedno drugiego ostrzegało przed jakimiś łapankami. Jak urządzaliśmy jakieś spotkania, to jak coś się działo nie tak, no to zaraz wydzwaniali: „Nie przyjeżdżaj, bo tutaj jakaś łapanka się szykuje czy coś takiego”. Więc to wszystko inaczej wyglądało dawniej jak dziś. Młodzież współpracowała ze sobą, była życzliwa, pomagali sobie wzajemnie wszyscy. No, inny świat wtedy był.

  • Jeszcze zapytam. Aparat, o którym pani mówi, to pani wnosiła na teren zakładu? Aparat fotograficzny.

Aparat fotograficzny, tak.

  • Czy pani chciała tam coś sfotografować?

Nie, nie, nie. Ten aparat wnosiłam, dlatego że chciałam robić zdjęcia. Ale jak przyniosłam do wydziału i jeden z kolegów zobaczył, że ja mam, mówi: „Celina, uważaj, bo może cię spotkać nieprzyjemność”. Ja mówię: „Co? Przecież ja nie robię na razie”. Jeszcze zdjęć nie robiłam. Nic nie mam, to nic stać mi się nie może. No ale właśnie... Ale już się stało, prawda, i zatrzymali mnie. Ale dzięki temu, że ta dyrekcja holenderska była bardzo życzliwa i bardzo współpracowała z tymi organizacjami na miejscu… Do Powstania tak było. Do wybuchu Powstania.

  • Czyli pani pracowała i popołudniami chodziła na komplety?

Tak. Wieczorami chodziłam na komplety. Tak to było.

  • Wspomniała pani, że w fabryce Philipsa były organizacje i akowskie, i aelowskie.

Tak, naturalnie wiem, o co pani chodzi.

  • Czy pani była włączona?

Tak, tak, proszę pani. Chodziło się, przenosiło się nadajniki, lampy radiowe różne, wynosiło się. Chodziło się na wydział taki, „N” się nazywał. Wydział „N”, pamiętam. Chodziliśmy słuchać audycji z Londynu. Tak że to dziś, powiedzmy, ja, jutro inna koleżanka szła słuchać. No i się później przynosiło do pokoju i się opowiadało, co i jak jest. Tam opowiadam, była współpraca. Była współpraca. Jak coś się działo i człowiek się dowiedział, to natychmiast przychodził i meldował o tym. Orientował się człowiek, kto jest w jakiej organizacji i jak działa i jaką ma funkcję. Wtedy przenosiło się te wiadomości do tej osoby.

  • Czy była pani włączona w pracę konspiracyjną? Czy była pani zaprzysiężona?

Nie, nie, ja tylko tak spontanicznie. Miałam kolegę, który nazywał się Han. On właśnie na nadajnikach pracował, no to właśnie taki był kontakt. Oni tam produkowali i w jakiś sposób wynosili, do tego stopnia, że Niemcy nie wiedzieli, skąd Anglicy mają sprzęt niemiecki. Nie mogli dojść, skąd to było. A to właśnie od Philipsa wychodziły te nadajniki, te wszystkie lampy, które oni mieli na swoich statkach, do tych łodzi podwodnych. Myśmy to przemycali – znaczy nie „myśmy”, nie ja, tylko ci, którzy byli odpowiedzialni za to – do Anglii.

  • Czyli pani pomagała w zdobywaniu i przenoszeniu materiałów…

Tak, tak. Ja nie byłam zaprzysiężona. Nie, absolutnie. Ja tylko brałam udział tak spontanicznie, po prostu, jak każdy z nas młodych na tym terenie. Tam wszyscy byli zaangażowani. Tam nie było, że ktoś nie interesował się, nie działał w jakiś sposób, mimo że nie był zaangażowany oficjalnie.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Więc tak, Powstanie to ja akurat przyjechałam z wczasów, bo właśnie nasz Philips urządzał dla młodzieży takie wyjazdy do sanatorium. Żeby odciążyć ten teren, to część ludzi młodych wyjeżdżała do sanatoriów jako chorzy. To nie było, że my chorzy byliśmy, nie, tylko po prostu żeby nas mniej było na tym terenie, że jak Niemcy wpadną, żeby nie było tyle młodzieży.
Więc przed samym Powstaniem, dwa dni przed Powstaniem wróciłam do Warszawy właśnie z tego Buska, bo byłam w Busku. Wybuchło Powstanie, więc mówię do mamusi: „Mamo, idę, bo Powstanie wybuchło, muszę walczyć”. A mama do mnie mówi: „Dziecko, to ty zostawiasz rodziców i idziesz?”. Ja mówię: „Nie, mamo, ojczyzna dla mnie jest najważniejsza”. I ja, proszę pani, poszłam zapisać się jako ochotnik.
Na ulicy Świętojerskiej była fabryka firanek Szlenkiera i tam były zapisy ochotników. Tam się właśnie tworzyły grupy tych ochotników. Myśmy na razie byli w tej fabryce, pomagali. Tam na przykład na dole tej fabryki to był warsztat, inżynier był, który granatniki robił, i tam ta młodzież pomagała bardzo w tym wyrobie, to była produkcja ręcznych granatów. Tam chyba tydzień tylko byliśmy, bo Niemcy się zorientowali i zaczęli bombardować, trzeba było się wynieść. Wynieśliśmy się wobec tego do takiej hali handlowej, która była obok, i w podziemia, do tej hali w podziemia. Tam był szpital, tam się odbywały odprawy i na podwórku, i w piwnicach. I tak to wyglądało. No więc tak się zaczęło Powstanie. Chyba po tygodniu dopiero zaczęliśmy walczyć normalnie, [czyli] szeregi formowały się i trzeba było już na te pozycje się tam zgłaszać zgodnie z poleceniem wyższych władz. Tak to wyglądało.
  • Kiedy pani została przydzielona do konkretnego zgrupowania czy oddziału?

Od razu. Od razu, jak się zapisałam, to mnie przydzielono do tej kompanii. Mój pierwszy dowódca to był pan „Wroński”, drugi „Liberski” [„Koperski”? – red.], trzeci „Szczerba”. Trzech ich było. I myśmy właśnie w tej hali zajmowali tam jakąś salkę i tam żeśmy się spotykali i dowództwo dawało dyspozycje. Ja jako łączniczka to siedziałam razem z moimi dowódcami. Jak potrzeba było, to mnie dali meldunki, musiałam je roznosić i biegać, donosić tam.

  • Czy nosiła pani tylko meldunki czy może też granaty bądź broń i amunicję?

Nosiłam i paczki, ale nie wiem, co było w tych paczkach. Mnie to nie interesowało. Dali paczkę, kazali zanieść, brałam i nosiłam, zanosiłam. A co tam było, to naprawdę pani nie powiem.

  • Jak dużym ryzykiem było to, co pani robiła? Z jakim zagrożeniem się pani spotykała? Proszę odpowiedzieć o jakichś zdarzeniach.

Bo jak na przykład trzeba było [dojść] do Domu Profesorów (taki dom profesorski był nad Wisłą i tam walczyli nasi), to trzeba było po tej górce między krzakami prawie że na brzuchu czołgać się, żeby dojść do tego domu, żeby donieść ten meldunek. Więc było to ryzyko rzeczywiście duże. Poza tym jak wszędzie – jest ryzyko. Też kiedyś zanosiłam jakąś broń i przyniosłam i tak chciałam wyjrzeć, jak... Znaczy tu stał cekaem, a ja tak z boku stanęłam przy murze i chciałam zobaczyć, gdzie są Niemcy. A tu mi tak nad głową kula przeleciała. Miałam szczęście akurat.
Ale tak z takich [wydarzeń]... No, było, ale to dopiero pod koniec Powstania, gdzie już prawie wszystkie posterunki były opuszczone przez Polaków. I dowódca „Liberski” mówi: „Jeszcze trzeba się trzymać, żebyśmy mogli wyjść, żebyśmy mogli wyjść kanałami, bo tak to nie da rady, to nas już Niemcy zaskoczą”. Tośmy właśnie z tym dowódcą i jeszcze jednym kolegą przelatywali [plac] Krasińskiego, ten kolega akurat padł i go zabili, a myśmy mieli znowu szczęście. Ja z tym dowódcą przeleciałam i do dowództwa donieśliśmy meldunek, że prawie wszystkie odcinki są już opuszczone, tylko dwa jeszcze się trzymały. To było bardzo nieprzyjemne, bo człowiek w każdej chwili mógł być zabity, bośmy nie wiedzieli, jaka jest właściwie sytuacja. Nikt tego już nie kontrolował. To było bardzo nieprzyjemne. To było na placu Krasińskich. [Trzeba było] przelecieć od Bielańskiej tu, przez plac Krasińskich do Nowowiniarskiej, tak że było troszkę ciężko. No ale młody człowiek to nie zastanawia się nad tym, że go czeka jakieś niebezpieczeństwo.

  • Czy pamięta pani może, jakie były kolejne kwatery, jak pani przenosiła się razem ze swoim oddziałem?

Myśmy się nie przynosili do końca. Nasza kompania wzięła do niewoli Niemców, czterdziestu Niemców, w Ogrodzie Saskim i byliśmy na tym samym miejscu do końca. I podobno, tak mówili, że dzięki temu, że żeśmy z Niemcami się obchodzili przyzwoicie, to na Starówce nikomu się krzywda nie stała. Chociaż „ukraińcy” wpadli tam i zabijali w szpitalu ludzi bez pardonu, ale samo miasto było o tyle bezpieczne, że ludzie mogli wychodzić z miasta i Niemcy nie zabijali. Po drodze to się widziało zabitych. Ja sama widziałam, jak Niemiec zabijał leżącego człowieka na ziemi.

  • Proszę jeszcze raz powiedzieć, w którym miejscu była ta kwatera?

Na ulicy Świętojerskiej, Świętojerskiej, nie dochodząc... jaka to jest ulica… No właśnie, Freta, na Freta, tak. Freta, bo tam blisko był kościół, tam zginęło dużo aelowców w tym kościele i ludzi [cywilnych]. Niemcy rzucili bombę. To tak naprzeciwko tego kościoła ta ulica Świętojerska jest.

  • Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich, ewentualnie, tak jak pani mówiła, „ukraińskich”? Czy miała pani jakieś osobiste zetknięcie?

Miałam. Leżałam w szpitalu, bo byłam ranna, byłam ranna na Świętojerskiej. Myśmy mieli wychodzić do Śródmieścia, była zbiórka i Niemcy zaczęli granatnikami ostrzeliwać nas i tam bardzo dużo osób zginęło. Ja zostałam ciężko ranna w pierś i mnie zanieśli żołnierze do szpitala na ulicę Długą. Tam leżałam tylko pół dnia i noc. Rano wyszłam z tego szpitala, ale nim wyszłam z tego szpitala, to wpadli Niemcy i „ukraińcy”. Z tym że „ukraińcy” wtedy nie zabijali, ale zabijali sami Niemcy. Ja leżałam na korytarzu, a były dwa pokoje zapełnione rannymi. I tam oni, ten jeden szczególnie, bo jeden to stał w drzwiach i nie reagował, a drugi z bronią w ręku strzelał, krzyczał: Bandit i zabijał. A ja byłam na korytarzu i w pewnym momencie podniosłam się, żeby spojrzeć na tego Niemca, który stoi w drzwiach. Był to esesman, ale bardzo przystojny mężczyzna. Ja tak spojrzałam na niego i mówię: „Boże, taki ładny człowiek, a jaka straszna w nim natura”. Widocznie mój wyraz twarzy musiał być straszny, bo on natychmiast odwołał tego, co zabijał, i wyszli z tego piętra. Wyszli, poszli niżej. Słyszałam strzały później, bo w ogóle podpalili cały ten szpital i jak ja wychodziłam ze szpitala, to wychodziłam jedna z tych całych dwóch pokoi i korytarza. Wzięłam ze sobą dwoje dzieci, których rodziców już nie wiem, czy Niemcy zabili, czy nie. W każdym razie te dzieci zabrałam i tylko ja i te dzieci zeszliśmy, a szpital się już palił. Już szpital się palił. Wyszłam na podwórko, tu Niemcy szaleli, zabijali ludzi na okrągło. Ja tak myślę sobie: „Boże, jak tu wyjść?”. Przypomniało mi się, że jest drugie wyjście, wyszłam tym drugim wyjściem. Na barykady wyszłam i tak stoję, nie wiem, w którym kierunku mam pójść, czy w prawo, czy w lewo, W pewnym momencie wyskakuje Niemiec, ale normalny Wehrmacht, młody człowiek, podchodzi do mnie... A ja byłam ubrana, bo nim mieliśmy wyjść z tego szpitala, to byli moi koledzy i mówili: „Celina, »Celi«, zdejmuj wszystko, co masz z munduru, daj nam wszystko, żebyś nie miała nic przy sobie. Przynieśliśmy ci normalne cywilne ubranie i w tym cywilnym ubraniu żebyś była”. No i ja wyszłam. Przynieśli mi jesionkę, ale ja tej jesionki nie mogłam założyć, bo miałam całą rozerwaną tą pierś i [jesionka] tak wisiała mi na jednym ramieniu. On podchodzi do mnie i pyta, czy jestem ranna. „Tak, ranna jestem. Od bomby jestem ranna”. On mi tak wziął tę jesionkę i założył na drugie ramię. Mówię: „Którędy mam wyjść”. Mówię mu po niemiecku. On mówi: „Idź prosto”. A w tym momencie wyskakuje jakiś esesman i krzyczy: „Bandytom pomagasz, bandytom”. On mówi: „Przepraszam, ale ja już nie mogę pani nic pomóc”. I ja te dzieciaki wzięłam i doszliśmy do placu Zamkowego.
Tam spotkałam koleżanki sanitariuszki. Mówię: „Zabierzcie…”. No bo mną też się zaczęły opiekować koleżanki. Ja siły nie miałam iść w ogóle, to one się mną dosłownie musiały opiekować, z tym że ja nie miałam siły, żeby się tymi dziećmi zająć. Mówię: „Zabierzcie te dzieci i opiekujcie się nimi, bo one straciły rodziców”. No i tak wychodziłam z Warszawy. Straszne to było, bo na tyłach kościoła było wyjście, doszliśmy do Trębackiej i tam…

  • Jakiego kościoła?

Świętej Anny. I doszliśmy tam do tej Trębackiej. Dochodzimy, zatrzymują nas Niemcy. Zatrzymali nas Niemcy, a puszczali swoich Niemców. I w momencie kiedy oni przechodzili, ich własny granatnik zabili całą tamtą brygadę, która tam szła. Nie wiem, czterech czy pięciu ich szło i wszyscy zostali zabici. To nas to ocaliło, a ich zabili. I tak jak szłam, na Trębackiej „ukrainiec” mi ściągnął z palca sygnet. Niemiec to zobaczył – też miałam szczęście – Niemiec to zobaczył, podszedł do mnie, pyta się: „Co on ci zabrał?”. A ja mówię: „Sygnet”. – „W którą bramę wszedł?” – „W tę”. Poszedł, poleciał za nim, zabrał mu ten sygnet, oddał mi i mówi: „Schowaj ten sygnet”. Dobrze schowałam i trzymałam ten sygnet na gorsze czasy. I tak doszliśmy do Dworca Zachodniego.
Na Dworcu Zachodnim [niedaleko] pola były takie obrośnięte pomidorami. Moje koleżanki, które się mną opiekowały, zastanawiały się nad tym, czy tu się nie wyrwać z tego dworca, żeby uniknąć wyjazdu do Pruszkowa. Mówię: „Słuchajcie, zostawcie mnie. Nie dam rady, bo widzicie, że ręką nie mogę ruszyć, więc wam tylko zaszkodzę”. Ale one zdecydowały, że nie, nie będą ryzykowały, że ze mną zostają. I zostały. Jesteśmy na Dworcu Zachodnim, siadam na ławce, mówię do koleżanek: „Idźcie, poproście kolejarza polskiego, żebym ja mogła jechać nie w tym tłumie, tylko w przedziale służbowym”. No i jedna z nich poszła i prosi go. On mówi: „To nie ode mnie zależy. To zależy od Niemca, kolejarza. Jak zezwoli, to tak, a jak nie, to ja tutaj nic nie mam do powiedzenia”. Dobrze, ale zaczęły go prosić, żeby on poszedł i żeby poprosił tego kolejarza, żeby on nam pozwolił tam wejść. Poszedł do tego Niemca, Niemiec się zgodził. Wprowadzili nas do tego przedziału służbowego, a ten Niemiec tak chodził, ten kolejarz, po tym peronie. Jak zobaczył, że nas widać, to przyszedł do środka i powiedział, że mamy usiąść na ziemi, żeby nas Niemcy nie widzieli, że tu jesteśmy. No tośmy tak zrobiły, usiadłyśmy na ziemi, dopóki pociąg nie ruszył, siedziałyśmy. Jak pociąg ruszył, to stałyśmy, usiadłyśmy na ławce i przyszedł ten kolejarz. Patrzy na mnie i mówi tak: „No, jesteś ciężko chory człowiek. Gdzie wy macie najbliższą rodzinę”. A ja tak spojrzałam, gdzie my jesteśmy. Patrzę, przyjeżdżamy Włochy. Nie, dojeżdżamy do Włoch, dojeżdżamy do Włoch. Ja mówię: „We Włochach”. A on mówi tak: „No, we Włochach to gorzej, bo nie zdążę zatrzymać jeszcze pociągu, ale do Ursusa dojedziemy, może tam was wypuszczę. Tylko zatrzymam tak pociąg, żebyście natychmiast wyskoczyły i stanęły za budką”. I poszedł. A ja mówię do niego, biorę ten sygnet, wyjmuję i mówię: „Dziękuję bardzo, że nam życie chcesz uratować”. On mówi: „Nie, nie. Ja tego brać nie mogę. Ja mam też dzieci na wojnie, może moim dzieciom ktoś pomoże”.
Dojeżdżamy do tego Ursusa i on zatrzymuje tak pociąg, że my za tą budkę tylko wyskoczyłyśmy i on od razu ruszył. Zaczęli Niemcy strzelać, bo było ciemnawo, nie wiedzieli, co się dzieje. Ale pociąg pojechał, myśmy zostały za tą budką. No i jak pociąg już pojechał, to idziemy w kierunku miasta. Dochodzimy do przejścia, bo tam przejście takie było zagrodzone. Tam Niemcy jadą samochodem, tośmy się wystraszyły trochę, no ale przyjechali, nie interesowali się niczym. I podchodzi do nas pani, starsza pani, nazwisko Maria Sawicka, i mówi: „Czy panie z transportu?”. – „Tak z transportu. Mamy tu koleżankę chorą, ranna i chciałybyśmy się gdzieś zatrzymać”. Ona mówi: „Proszę do mnie, zabieram was”. I zabrała nas do Gołąbek, tam zabrała nas do swojej willi i tam opiekowała się nami bardzo troskliwie. Nawet do tego stopnia, że sprowadziła do mnie chirurga, który przyszedł, obejrzał mnie i powiedział tak… Ale najpierw jeść dostałyśmy, to najważniejsze, z tego byłyśmy bardzo szczęśliwe i dziękowałyśmy jej bardzo za ten dar. Później przyszedł ten chirurg, zbadał mnie i słyszę, jak on mówi do tej pani Sawickiej: „Jak przetrwa do jutra, to proszę przyjść po mnie natychmiast. Ja jutro zrobię operację, bo muszę jeszcze zaangażować panią, żeby mi pomagała”. No, miałam szczęście, że przetrwałam. Przetrwałam, raniutko ta pani Sawicka załatwiła tego chirurga. Chirurg przyszedł z tą panią i robili mi operację na żywo. Jak nie wytrzymywałam bólu, to dawali mi kawy się napić, mocnej kawy i koniec. Ale zrobili operację, dreny mi tutaj założyli, to wszystko ładnie było. Jeszcze przez dwa tygodnie ten lekarz do mnie codziennie przychodził, opatrunki robili. Ta pani się opiekowała nami do końca, do końca.
Jeszcze chcę powiedzieć, że było nas razem cztery koleżanki, ale jedna, której męża zabili na ręku (ja widziałam to zresztą, jak wychodziłam ze szpitala), na jej ręku, bo on miał przestrzelony brzuch, nie wytrzymała nerwowo i wróciła z powrotem, znaczy wyskoczyła i wróciła z powrotem do [miasta]. A miała moje wszystkie dokumenty, dowody i tak dalej. Szukałam jej później po wojnie i nie mogłam się nic dowiedzieć o niej. Prawdopodobnie gdzieś w obozie zginęła, bo żadnego śladu po niej nie znalazłam. Więc tak to wyglądało. U tej pani byłam dwa tygodnie, a może i trzy. Dałam znać do rodziny we Włochach, bo tam miałam kuzynkę, ona była pielęgniarką, więc przekonywałam tę panią Sawicką (ona nie chciała mnie wypuścić naturalnie), mówię: „Mam kuzynkę, pielęgniarka, więc będzie się mną na pewno dobrze opiekowała, nie ma sprawy”. – „Dobrze, pani sprawa. Chce pani, pojedzie pani tam”. Tam mieszkałam u tej kuzynki, ale nerwowo nie wytrzymywałam atmosfery, ponieważ…

  • Przepraszam, czy możemy później wrócić jeszcze do tego wątku, bo jeszcze bym chciała zapytać o pewną rzecz. Kiedy pani była ranna? Czy pani pamięta mnie więcej datę, czy to była połowa sierpnia, czy koniec sierpnia?

Chyba 1 września, chyba tak.

  • A jakie były okoliczności tego zranienia?

Mówiłam pani, że tam była zbiórka, mieliśmy wszyscy wyjść do Śródmieścia i wtedy ten granatnik zaczął walić z góry, nie wiadomo skąd. I tam bardzo dużo osób zginęło, chyba połowę nas zginęło, żołnierzy na tej zbiórce. A ja ocalałam, bo tak jakoś... Wiem, że obok stała jakaś taka muszla, nie muszla, takie koło drewniane duże i mnie siłą wiatru czy czegoś rzuciło za to koło. Ja się tak złapałam wtedy za pierś, mówię: „Matko Boża, jestem ranna”. Patrzę, leci krew, mówię: „To już ranna jestem”. To pamiętam.

  • Czy była pani umundurowana?

Normalnie byłam ubrana, normalnie w sukienkę letnią, bo było przecież ciepło, nawet gorąco. [...] Nasza kompania była bardzo dzielna, na Stawkach zdobyła magazyny. Ponieważ nie było wody, nie było co pić, no to wobec tego zorganizowali wypad na Stawki, żeby zdobyć coś do picia po prostu, do jedzenia, do picia. Ja nie brałam wtedy udziału. Kiedyś się wybieraliśmy na te Stawki w nocy i nie doszliśmy, bo Niemcy tam zaczęli strzelać, więc musieliśmy się wycofać. Ale w tym momencie kiedy mówię o tym, o tych Stawkach pierwszych, to nasza kompania zdobyła te Stawki, te magazyny, Niemców wzięli do niewoli. I co było – przede wszystkim mundury. Mundury niemieckie, kurtki, czapki, hełmy, to wszystko niemieckie. No to tego mnóstwo zdobyli, przynieśli na kwaterę i wszystkim rozdali. Tak że żeśmy mieli kurtki niemieckie, mężczyźni hełmy, a my spódniczki i kurtki. Przez całe Powstanie chodziliśmy w niemieckich [ubraniach]. Naturalnie były opaski biało-czerwone. Tak to wyglądało. Aha, jak zdobyli te magazyny na Stawkach, to naturalnie też zdobyli troszkę [jedzenia]. No więc w tych magazynach było trochę sucharów, wina dużo, ale ponieważ nie było picia, to brali wino – coś trzeba pić i piliśmy wino. To najgorsze, bo żeśmy dostali czerwonki po tym winie. Czy ono było otrute, czy to my na taki żołądek pusty wino piliśmy i dlatego była ta czerwonka, nie wiem. A było to o tyle nieprzyjemne, bo przecież obok byli Niemcy, a ta biegunka była, to trzeba było wyskakiwać natychmiast z gołą pupą i to było bardzo nieprzyjemne i bardzo niebezpieczne. Ale mieliśmy właśnie te mundury, sucharów trochę, trochę wina i tak to wyglądało.
  • A jak wyglądały możliwości umycia się, umycia włosów, takiej toalety osobistej?

Z tym to było tragicznie, z tym to tragicznie, bo nie było możliwości. Ja miałam takie wszy straszne, że jak się znalazłam u tej kuzynki, to do niej powiedziałam: „Dziunia, pierwsza rzecz to zlikwiduj mi te wszy, które tak mi lecą jak proso”. Jak tak usiadłam na stole i poruszyłam włosami, to mi wszy leciały tak jak proso. No ona naturalnie przyniosła sabadille, myła mi codziennie, czesała mnie i pozbyłam się tego draństwa, za przeproszeniem. Tak że myć się nikt się nie mył.

  • Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodziną?

Miałam, miałam dlatego, że siostra moja mieszkała, rodzice moi stracili mieszkanie, bo bomba zbombardowała ten dom i przyszli do siostry. Więc na tej Świętojerskiej siostra mieszkała, więc ja tam chodziłam, zmieniałam, co mogłam, ale też tam wody nie było. Nie pamiętam, żebym się mogła kąpać. Wycierał się tylko człowiek ręcznikami, tak żeby to jakoś było.

  • Jeśli był jakiś czas wolny poza służbą, poza noszeniem meldunków, to co wówczas pani robiła?

Wie pani, że nie było takiego momentu. Nie było takiego momentu, bo myśmy byli ciągle zajęci. Z miejsca na miejsce trzeba było chodzić, donosić, tak że nie pamiętam, żebym miała do rodziców… O, przed końcem Powstania to buty mi się zniszczyły. Poprosiłam kolegę i kolega ze mną [poszedł], piwnicami do rodziców poszliśmy po buty. Po buty, to tylko raz, to tylko tak luźniejszy był czas. A tak to nie pamiętam, żebyśmy mieli czas na jakieś tam rozrywki czy rozmowy, absolutnie.

  • Czy spotkała się pani, że były organizowane koncerty, czy że Powstańcy śpiewali piosenki?

Śpiewaliśmy, proszę panią, śpiewaliśmy. Tak, był moment, kiedy Mikołajczyk jechał do Moskwy, to był ten moment, kiedyśmy odpoczywali i liczyliśmy na to, że Rosjanie nam pomogą. Wtedy był taki moment, kiedy ci ludzie wszyscy byli tacy ufni w to, że to będzie sprawa załatwiona i że będziemy mieli tą wolną ojczyznę. A to niestety inaczej się stało. Ale tak to nie było takiego… Śpiewaliśmy naturalnie, śpiewaliśmy, gazety dostawaliśmy. Jak był taki moment, że była chwila czasu, no to i gazetki czytało się, i śpiewało się. Ale to też kiedyś poleciałam z meldunkiem właśnie do tego domu profesorskiego i tam, na pierwszym piętrze bodajże to było, w jakimś takim tam mieszkaniu było pianino. Któryś z kolegów usiadł i chciał zagrać na pianinie, a dowódca krzyknął: „Do cholery, czy niemiłe wam jest życie! To wam się chce grać na pianinie!”, i naturalnie przerwał. Więc to takie właśnie były momenty. Każdy chciał jakoś się oderwać od tej codzienności. Rzeczywistość była, jaka była, prawda.

  • Czy pamięta pani jakieś tytuły gazetek?

Nie, nie pamiętam. Pamiętam tylko właśnie ten moment, kiedy przyszli i powiedzieli, że Mikołajczyk wrócił z niczym i taka była straszna... Przykre to było bardzo.

  • Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia?

Nie było wcale.

  • Nie było jedzenia?

Nie było, nie było. Proszę pani, tam gdzie myśmy byli, była też jakaś kompania AL i oni mieli zaopatrzenie. Oni mieli zaopatrzenie w tej samej hali, co my, pod ziemią, tylko oddzieleni byli od nas. I oni mieli, ale żeby wyjść stamtąd, to trzeba było przejść przez ich teren. I jak pamiętam, kiedyś właśnie była taka sytuacja, bombardowanie wielkie, więc się wycofywaliśmy z naszego terenu na ich teren. Ja lecę pierwsza i patrzę, a na stole pełno naleśników. Jak zobaczyłam... A [u nas] w ogóle jedzenia nie było, tylko te suchary się jadło. To ja tak lecąc, złapałam w garść dwa czy trzy, a za mną leciał drugi kolega i też złapał. I żeśmy mieli trzy czy cztery i potem żeśmy się dzielili tymi naleśnikami. Ale oni mieli zaopatrzenie. Ja nie wiem, skąd oni mieli, ale właśnie mówię, że żeśmy przelatywali, widziałam, że u nich jest, a u nas nie było. A u nas nie było jedzenia. Każdy w jakiś tam sposób [sobie radził], leciał do znajomych czy gdzieś, żeby coś tam zjeść czy przynieść sobie.

  • A kuchnia polowa?

Nie, nie było tego. Ja nie pamiętam, żeby coś rozdawali. To właśnie jak tylko zdobyli te Stawki, te suchary, to rozdawali te suchary, ale tak to nie było. Wody nie było, jedzenia nie było.

  • Czy były odprawiane msze?

A była, a była, były, były odprawiane msze. Był ksiądz, taki kapelan, młody człowiek i od czasu do czasu urządzał nam mszę. To było na pewno.

  • Czy one były na podwórkach, czy były gdzieś w piwnicy?

Nie, na podwórkach, na podwórkach, w miejscach takich bezpieczniejszych, gdzie więcej osób mogło brać udział w tym nabożeństwie.

  • Czy była pani świadkiem jakiegoś ślubu powstańczego?

Ślubu nie. Pogrzebów to tak, ale ślubu to nie.

  • No właśnie, a gdzie chowano poległych? Czy była pani świadkiem pogrzebu?

Byłam. Mój kolega, dowódca III plutonu z mojej kompanii…

  • Proszę podać nazwisko, jeśli pani pamięta?

Dołęgowski Józef, pseudonim „Leśniewski”. I on zginął właśnie na Starówce i chowali go na podwórku, tam przy tej fabryce, bo tam duży był ten obszar fabryczny i tam chowali wszystkich zabitych. No i jego chowali. Naturalnie potem była też koleżanka, która została ciężko ranna i nie uratowali jej. Bo żeśmy mieli też szpital na swoim terenie.

  • Na jakiej ulicy?

No, właśnie na Świętojerskiej, w tej hali, tam w podziemiach to był szpital, mieliśmy szpital. No ale umarła. Też na jej pogrzebie byłam, też na tym placu leżała.

  • Jaka była atmosfera w pani oddziale?

Wspaniała. Odważni ludzie byli, poświęceni bardzo. I powiadam, jak słucham teraz, że mówią ludzie, że Powstanie było niepotrzebne, to mnie szlag trafia od razu. Myślę sobie, że to mogą mówić ludzie, którzy nie przeżyli [Powstania], nie żyli w Warszawie, nie przeżywali tych łapanek, tej pogardy Niemców dla Polaków. To ci mogą mówić, że Powstanie było niepotrzebne. A ci wszyscy, którzy żyli w Warszawie, to myślę, że nikt z Powstańców nie powie, że Powstanie było niepotrzebne. Nie wyobrażam sobie, bo taka była atmosfera wśród samych Powstańców, jak i cywilów, że wszyscy ludzie pomagali jeden drugiemu. Barykady budowali i nikt nie przeklinał, nie złościł się, że stracił dom, że stracił rodzinę. Nie słyszałam tego.

  • Czy pamięta pani koleżanki z Powstania, z którymi była pani wspólnie na jednej kwaterze?

Pamiętam, pamiętam. Nawet spotkania były później, już w wolnej Polsce tośmy urządzali takie spotkania. Tylko już nazwiska też wyleciały z głowy. Jedno tylko pamiętam, bo bardzo blisko z nią byłam, nazywała się Peżod Wanda. Ale spotykaliśmy się, nawet mam zdjęcia z takich spotkań.

  • Jak przyjmowała ludność cywilna walkę Powstańców?

Dodatnio, nie było ludzi, którzy oponowali, absolutnie. Absolutnie wszyscy ludzie gotowi byli... Była wielka euforia, jak wydawało nam się, że jesteśmy w wolnej Polsce. Przez te kilka dni, dopóki Niemcy nie zaczęli zrzucać na nas bomb, to wydawało nam się, że mamy już wolną ojczyznę i ludzie byli naprawdę życzliwi. Ludzie jeden drugiemu pomagał, nie złorzeczył, nie, no nie.

  • Czy ma pani jakieś miłe wspomnienia z tamtego okresu, mimo tragizmu tych wydarzeń? Czy jest coś takiego, co wspomina pani dobrze i ciepło?

Nie mogę powiedzieć, że mile wspominam, bo to dla mnie była wielka tragedia. Jak patrzyłam, jak giną młodzi ludzie, wartościowi ludzie i mali ludzie, bo dwunastoletni chłopcy brali też w tym udział. To były dzieci, właśnie to były dzieci. A jak się patrzyło na to wszystko, że ludzie tracą rodziny, że tracą swój cały dobytek, to nie było to przyjemne, ale było poczucie, że my to robimy dla naszej ojczyzny. I my musimy to robić, i musimy poświęcać się, musimy pod każdym względem. A jeszcze to co mnie utwierdzało, że Powstanie musi być, że powinno być i było, to chce pani powiedzieć, że mój ojciec opowiadał kiedyś, przyszedł do domu strasznie zbulwersowany i przy obiedzie opowiada mamie taką sprawę: „Słuchaj, dzisiaj rozmawiałem ze swoim szefem, który zawołał mnie do siebie – Niemiec – i pyta mnie się, czy ja mam rodzinę na wsi”. Ojciec mówi: „Nie, nie mam”. – „No to niedobrze”. Ojciec mówi: „Dlaczego?”. – „Proszę pana, nas już ewakuują, a ja bym panu radził, żeby pan wszystko robił, żeby pan się wyniósł z Warszawy, bo w Warszawie nie zostanie kamień na kamieniu. Jeżeli pan tylko ma możność wyniesienia się gdzieś z Warszawy, to niech pan się wynosi. Warszawa nie będzie istniała”. Tak do ojca powiedział. I ojciec strasznie to przeżył i mówi do mamy, pyta się, czy my mamy gdzie wyjechać. A mama mówi: „Gdzie wyjedziesz? Nie ma gdzie, musimy zostać tutaj i koniec”. I tak to wyglądało. I to utwierdziło mnie jako dziecko (dziecko jak dziecko, miałam wtedy lat siedemnaście, osiemnaście), że to Powstanie musi wybuchnąć, bo jak mają nas zniszczyć wszystkich i całe nasze miasto, to musimy się obronić przed nimi. I to utwierdziło mnie w przekonaniu, że Powstanie musi wybuchnąć. A przecież się mówiło o tym, że Powstanie kiedyś będzie. Mówiło się w tych kręgach patriotycznych. Tak to wyglądało.

  • Jakie są pani najgorsze wspomnienia z Powstania, najbardziej tragiczne?

To była ta śmierć mojego kolegi, który zginął, ten „Leśniewski”, pseudonim „Leśniewski”. To był bardzo dzielny chłopak, kończył prawo, więc... No, szkoda mi go było bardzo, a dzielny był bardzo. Jedynak był, szkoda, To było przeżycie dla mnie bardzo duże. No i jeszcze najgorsze przeżycie miałam, jak wychodziło się z Warszawy. Jak ci Niemcy bezcześcili ludzi, którzy padali, im było siły czy byli ranni, to oni tak butami po tych ludziach chodzili, wchodzili na nich i tak tymi butami ugniatali. To było przerażające. To było przerażające, zrobiło na mnie najbardziej straszne wrażenie.

  • Czy zetknęła się pani z rozgłośnią, z audycjami radiowymi w czasie Powstania?

Mówili nam, że takie istnieją i takie działają.

  • Ale czy sama pani może miała okazję usłyszeć?

To u Philipsa żeśmy słuchali.

  • Nie, nie, ale w Powstaniu?

Nie, w Powstaniu nie. Ja sama nie brałam udziału, nie.

  • A jak rodzice przetrwali na Starówce?

Rodzice wyszli z Powstania, do Pruszkowa ich wywieźli. Wywieźli do Pruszkowa, a później z Pruszkowa gdzieś ich tam wysadzili w jakiejś wsi. Po prostu cały transport wyrzucili: „Róbcie sobie, co chcecie”. Rodzice zostali na wsi przez jakiś tam czas, nie wiem, miesiąc czy dwa, u chłopa i wrócili do Żyrardowa. Tam mój dziadek przyjął całą naszą rodzinę, bo był człowiek, który bardzo dużo dla miasta Żyrardowa zrobił, bo był najbogatszym obywatelem Żyrardowa.

  • A nazwisko?

Franciszek Malinowski. I tam nam dał mieszkanie dziadek, po Niemcach zresztą, bo Niemcy mieszkali w jego domu, jednym z domów. I tam zamieszkaliśmy w Żyrardowie.

  • Czy pani pamięta datę, jak pani wyszła z Warszawy?

To mówię, pierwszy, pierwszy, bo tego samego…

  • Bo 1 września była pani ranna…

No tak, a drugiego prawdopodobnie już wychodziłam, bo to tylko, ja tylko byłam pół dnia i noc, a później na następny dzień już mnie nie było, już wyszłam ze szpitala.

  • Czyli to był 2 września?

Tak, tak. [...] Około 2 września, tak.

  • Dobrze. Ten fragment pani życia pani już była pani łaskawa omówić. Stanęło na tym, że dostała się pani do kuzynki i ta kuzynka się panią zaopiekowała, wykurowała…

Tak, tak, a później przyjechał kuzyn i zabrał mnie do Żyrardowa.

  • I rodzina się spotkała.

I tam u dziadków mieszkałam. Dziadek znowu zajął się mną, lekarzy sprowadzał, tak że tam opiekowali się mną.

  • Czy te odniesione rany miały wpływ później na pani kondycję fizyczną?

Tak, nie karmiłam dzieci, nie mogłam karmić.

  • Zapytam jeszcze o taką rzecz. Czy pani bała się w Powstaniu? Czy pani bała się, nosząc meldunki?

Nie, nie, wcale, wcale nie. To chyba wynikało z tego, że człowiek chciał jakoś pokazać się, że nie jest tchórzem, że coś może zrobić, że coś może pomóc. Bo na przykład moja koleżanka – miałam drugą koleżankę, która ze mną współpracowała, ale właściwie ważniejsze meldunki to wszystkie ja załatwiałam, a ona się czuła pokrzywdzona. I któregoś dnia dowódca do mnie mówi: „Słuchaj, tutaj masz do załatwienia sprawę”. A ja do niego mówię: „Panie poruczniku, niech pan da to Baśce, żeby Baśka to załatwiła, bo ona ma do mnie pretensje, że ja tylko wszystko załatwiam, a ona tutaj siedzi. Czy mogę jej to dać?”. Dowódca mówi: „No tak – machnął ręką – daj”. Dałam jej i proszę sobie wyobrazić, jaki to jest los, co kogo ma czekać. W tym dniu właśnie, kiedy ona ode mnie wzięła ten meldunek i miała pójść, na Podwalu był ten czołg niemiecki, wybuchł i ona straciła oczy. Nie doniosła, nie, już nie załatwiła tego meldunku, a oczy straciła. I ja tak sobie pomyślałam, gdyby nie to, to może i ja bym straciła, bo też poleciałabym patrzyć, co się dzieje. A ona jak usłyszała, że ci zdobyli ten czołg, no to biegła też z tymi ludźmi i tam straciła wzrok. No to tak wszystko zależy od tego, co komu jest pisane.
  • Czy pani pamięta może nazwisko tej koleżanki?

Pamiętam tylko jej pseudonim: „Basia”. Nazwiska nie pamiętam.

  • A jaki pani miała pseudonim?

„Seli”.

  • Czy sama pani przybrała taki pseudonim?

Nie, dali mi tam. Powiedzieli, tak mam być i tak zostało.

  • W tej chwili, kiedy pani przyszła jako ochotniczka, zgłosiła się do udziału w Powstaniu?

Tak, tak.

  • Czyli nie bała się pani, nosząc meldunki, nie odczuwała pani strachu, zagrożenia…

Czego?

  • Nosząc meldunki jako łączniczka.

Nie, nie. Wcale nie czułam się przerażona, nigdy. Nie, jakoś nie pamiętam, żebym miała takie uczucia.

  • Czy poza tym spotkaniem w szpitalu, jeśli tak można powiedzieć, spotkaniem z tym Niemcem, z „ukraińcami” miała pani jakieś…

Wtedy zastanawiałam się, czy to jest już mój koniec, ale nie miałam takiego przerażenia, tylko mówię: „No, to chyba już koniec mój jest” – tak sobie mówiłam, ale żebym tak się bała. Mnie to tylko przerażało, jak on krzyczał: „Bandyci” i zabijał tych ludzi – to mnie przerażało, że mnie... Aha, on nawet kilka razy przechodził koło mnie, ten bandzior przechodził koło mnie, patrzył, patrzył, odchodził. Ze dwa razy przeszedł, ale właśnie ten drugi oficer, który stał w drzwiach, odwołał go w tym momencie, jak on tak drugi raz podszedł do mnie i spojrzał na mnie. Ale powiadam, to jest przeznaczenie człowieka, jak człowiek ma zginąć, to zginie, jak nie, to nie.

  • Czy miały miejsce jeszcze jakieś inne kontakty z Niemcami lub „ukraińcami”, poza tymi, o których pani mówiła?

Nie, nie, już nie miałam. A miałam, owszem, miałam. Jak w Żyrardowie byłam, już jak mogłam normalnie się poruszać, jak mi przynieśli kenkartę, znaczy kenkartę zrobioną dla mnie, to do szpitala chodziłam na opatrunki już osobiście. Do mnie nie przychodzili, tylko ja chodziłam. I łapanka była. Łapanka była, a ja w tym momencie wychodzę ze szpitala i wchodzę na ulicę, a tam Niemiec stoi i pyta mnie się, czy ja mam kenkartę. Ja mówię, że mam, pokazuję mu. On tak spojrzał i puścił mnie. Więc wie pani, czasami w życiu są takie ciekawe okoliczności, albo dobre, albo złe.

  • Czy fakt, że brała pani udział w Powstaniu, jakoś zaważył na pani dalszych losach powojennych?

A owszem, a owszem, proszę pani, bo ja przez jakiś czas mieszkałam w Jeleniej Górze po Powstaniu. Tam pracowałam w Hartwigu. Później przeniosłam się do Warszawy, [właściwie] nie do Warszawy, do Żyrardowa, bo rodzice mieszkali w Żyrardowie, i zaczęłam pracować w Ministerstwie Żeglugi. Jak wypełniałam ankietę, napisałam, że byłam w AK. I po trzech miesiącach mnie natychmiast zwolnili, ale miałam dyrektora, który był zresztą partyjny, partyjny, przedwojenny komunista i wezwał mnie i powiedział tak: „Pamiętaj, żebyś się w swoim życiu już nie przyznawała do tego, bo cię zniszczą jako młodego człowieka i nigdzie pracy nie dostaniesz”. To mnie powiedział i ja już potem nigdy się z nim nie widziałam. Proszę pani, ja od tego momentu nigdzie w ankietach nie wypisywałam, że byłam w AK, nie, nie. Ale żeby dostać pracę, to jak pracowałam właśnie w Jeleniej Górze, dyrektor mój przeniósł się do Hartwiga, przeniósł się tutaj do Warszawy... Ja go na ulicy spotkałam. Jak on mnie spotkał: „Co robisz, tego, pracujesz?”. – „ Nie, nie pracuję, bo mnie zwolnili z pracy – mówię – bo się przyznałam, że byłam…”. To on mówi tak: „Tak, dobrze. To ja ci załatwię w Hartwigu, będziesz w Warszawie pracować. Z tym że nic masz nie mówić, ja to osobiście wszystko załatwię z personalnym”. I załatwił mi. I tak się zaczęło moje dalsze życie, że ja już potem pracowałam, nigdzie się nie przyznawałam i jakoś w tych instytucjach, w których pracowałam, się utrzymywałam.

  • A w którym roku to było?

W którym roku? Ministerstwo w czterdziestym dziewiątym.

  • Jeszcze może dopytam o taką rzecz. Wtedy kiedy pani zgłosiła się jako ochotniczka do Powstania, czy wtedy była jakaś przysięga, zaprzysiężenie formalne, czy po prostu…

Wie pani, że nie, nie było formalnego, ja tego nie pamiętam. Wiem tylko, że mnie się pytali, ile mam lat, jakie mam wykształcenie i gdzie mieszkam. To wszystko zapisali i koniec. Bo to wtedy był straszny ruch, tyle ludzi było, tak że oni prawdopodobnie nie mieli czasu na takie sprawy i przydzielili mnie tu i tu i ja tam już byłam.

  • Jak pani się uporała z przeżyciami z czasów okupacji, z czasów Powstania?

Wie pani, przez dłuższy czas jak byłam ciężko chora po Powstaniu, to nawet nie pamiętałam swojego nazwiska. Przez długi okres, chyba z pół roku nie mogłam [sobie przypomnieć], ciągle pytałam się: „A jak ja mam na nazwisko? Jakie jest moje nazwisko?”. Takie przeżycia musiały być, że to wpłynęło na mój stan zdrowia, tak że tego… A później pomalutku, pomalutku, pomalutku człowiek dochodził do siebie.

  • Ale czy starała się pani zapomnieć te wspomnienia, czy też one są ciągle żywe?

Więc to było na żywo. Chodziłam do matki tego „Leśniewskiego”, tośmy tam spotykali się ze znajomymi różnymi, z jego kolegami i się opowiadało, jak kto przeżywał to Powstanie. Ludziom zaufanym to się opowiadało o Powstaniu, jak przeżywał, gdzie był, ale do kogo się nie miało zaufania, to w ogóle się nic nie mówiło i koniec.

  • Czy zostały pani może jakieś pamiątki z tego okresu?

Nie mam pamiątek. Mam tylko karteczki, skierowanie do szpitala w Warszawie dane przez lekarza i drugie do szpitala w Pruszkowie. Mam tylko to, więcej nie mam. Ja bym miała, ale te wszystkie moje dokumenty, świadectwa szkół i inne, legitymację, co nam dawali w Powstanie, no to [miała przy sobie] ta koleżanka, która cofnęła się do pociągu, i ja już nigdy tego nie odzyskałam.

  • A mieszkanie, czyli ten dom rodzinny, też wszystko, co tam było…

Nie, to bomba uderzyła w dom i wszystko się zniszczyło, nic nie zostało. Rodzice się przenieśli do mojej siostry, która mieszkała akurat na Świętojerskiej, bo myśmy mieszkali na Przyrynku, naprzeciwko kościoła Świętej Marii, Przyrynku. Blisko nawet była ta [instytucja]... Jak się nazywa ta, co papiery wartościowe...

  • PWPW. Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych.

Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych, tak. Tam w pobliżu była ta wytwórnia. Tam bombardowali właśnie tę wytwórnię przeważnie Niemcy, a przy okazji i te publiczne domy.

  • Czy pamięta pani zakończenie wojny, to znaczy ten dzień, kiedy już okazało się, że wojna się skończyła?

Właśnie nie, tego nie pamiętam. Tego nie pamiętam. Nawet nie wiem, gdzie wtedy byłam. To był który, czterdziesty szósty rok?

  • Nie, piąty.

No tak, to ja byłam w Jeleniej Górze. To ja na pewno nie przeżywałam tego, bo człowiek był przekonany, że to są komuniści, to wie pani, to prawdopodobnie dlatego nie pamiętam tego momentu.

  • Czy jest jeszcze coś, o czym by pani chciała powiedzieć, a o co nie zapytałam?

O, już dosyć, już chyba wszystko powiedziałam, już się zmęczyłam.

Warszawa, 11 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska
Cecylia Halicka Pseudonim: „Seli” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Róg”, 104 Kompania Związku Syndykalistów Polskich Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter