Zdzisław Skwara „Zych”

Archiwum Historii Mówionej



  • Pan Zdzisław Skwara urodzony 30 kwietnia 1920 roku w Warszawie, który w Powstaniu Warszawskim pod pseudonimem „Zych” walczył jako kapral podchorąży w batalionie imienia „Czarnieckiego” w oddziale kapitana Gozdawy. W wolnej i niepodległej Polsce przeżył pan 19 lat, proszę opowiedzieć pokrótce, jak wyglądało pana dzieciństwo i pańska młodość?

Urodziłem się na Starówce, na Nowym Mieście w 1920 roku, w tej dziś mam już 88 lat. Chodziłem do szkoły powszechnej na Rybakach, która potem była twierdzą w czasie Powstania wówczas śpiewałem bardzo wysokim sopranem, namówiono mnie, ażebym poszedł do Teatru Wielkiego. W Teatrze Wielkim zostałem przyjęty do chóru chłopięcego Teatru Wielkiego, w którym śpiewałem przez cztery lata i zaraziłem się tym bakcylem sztuki do tego stopnia, że chciałem zostać koniecznie śpiewakiem. Niestety w 1930 roku zmarł ojciec i zostałem sam z matką. Warunki były dość ciężkie, dostałem się na Fort Bema – to jest Wytwórnia Amunicji Numer I - Fort Bema na Powązkach, gdzie otworzyli wówczas szkołę, tak zwane gimnazjum mechaniczne. Wtedy otwierano szkoły przyzakładowe, zaczęła się nasza armia dozbrajać, więc otwierano szkoły dla specjalistów we wszystkich zakładach zbrojeniowych. Całe szczęście, że skończyłem tę szkołę, jako tokarz narzędziowy, miałem rok szkoły Wawelberga, więc dostałem tytuł technika. Zdawało mi się, że przede mną otwiera się nowe życie, zacząłem zarabiać. Niestety wojna wybuchła w 1939 roku. Młodych ludzi ewakuowano na wschód, powiedziano nam, że cała fabryka będzie pracowała w Równym na Wołyniu. My do tego Równego nie dostaliśmy się z kolegami, w razie czego przecież moglibyśmy tam wstąpić do armii, miała być na wschodzie jakaś linia obrony. Tymczasem 17 września, mieszkaliśmy wówczas w miejscowości Rudzieniec u księcia Czetwertyńskiego i tam doszły już oddziały armii czerwonej po przekroczeniu Bugu. I co robić? Chcieliśmy uciekać do Warszawy. Zaopatrzyliśmy się w żywność i niestety daleko nie odeszliśmy, bo w Rudnie był oddział sowiecki, a my byliśmy w Rudzieńcu, szliśmy koło lasu. Natknęliśmy się na maleńką chatę, chcieliśmy dowiedzieć się o kierunek na Warszawę, bo nie chcieliśmy przez te miejscowości, gdzie sowieci są chodzić, tylko bokiem wydostać się stamtąd. Tymczasem obok tej jednej chaty było dwóch sowieckich żołnierzy na koniach, w czapkach budionówkach z czerwoną gwiazdą. „Stop”. Zatrzymali nas, rewizja i zaprowadzili do komendy do Rudna. Tam postawili nas pod ścianą, chcieli nas rozstrzelać. Dlaczego? Dlatego, że ten, który nas złapał, stwierdził, że my jesteśmy przebranymi oficerami. Wśród nas był inżynier Roman Piotrowski, z którym wypiliśmy bruderszaft i został naszym wujem. Piotrowski był starym legionistą, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Był starszy od nas o dwadzieścia lat, dlatego został wujem. Nie wypadało mówić mu po imieniu. Ten wuj miał odznaczenia jeszcze z pierwszej wojny światowej. Jak ten krasnoarmiejec dorwał się, zrewidował, zobaczył w woreczku ordery, przypiął sobie te medale i zameldował temu komisarzowi, że to przebrani oficerowie, bo złapał ich w lesie - jeszcze skłamał. Komisarz wyjął nagan, zawołał takiego Iwana, z bębnem, z karabinem maszynowym i dawaj pod parkan po dwóch. Niewiele owało, abyśmy tam zostali rozstrzelani. Dobrze się stało, że wuj mówił po rosyjsku, my nie znaliśmy rosyjskiego i zaczął przemowę do tego komisarza: „Towarzyszu komisarzu, jaka u was sprawiedliwość jest, przecież nie sprawdziliście naszych dokumentów, my jesteśmy bierzeńcy , uciekinierzy z Warszawy, nie jesteśmy wcale oficerami, jesteśmy cywilami, ludzie pracy, a to są medale za pracę” - zaczął opowiadać. – „Ale przecież u was chyba sprawiedliwość jest? Wy się szczycicie swoją sprawiedliwością, to powinniście sprawdzić nasze dokumenty, a nie sprawdziliście dokumentów.” Ten komisarz podrapał się- nu, prawilno, u nas sprawiedliwość jest, no to Iwan do komendy ich. Odesłali nas do komendy, kiedy przyszliśmy do tej komendy, komendy nie było i odesłał nas ten nasz konwojent do grupy oficerów, do polskich jeńców, którzy byli pod lasem. Dość dużo było naszych polskich jeńców, żołnierzy i mała grupka oficerów. Jak on się dowiedział, że my oficerowie, to zaprowadził nas do grupki oficerów. Tam przeżyliśmy cały dzień fatalnie, bo nas stale opluwali, wyzywali pany, pamieszczyki, oficery, my was budziem rostrielac […] Aż w końcu nasi żołnierze poszli pieszo, a nas wieczorem zabrali w samochód i zawieźli do wsi Komarówka. Tam, widząc co się dzieje, że jest niedobrze być oficerem, chociaż awansowałem na oficera, pomyślałem: „Trzeba wiać”. I tak się umówiliśmy. Ciemno było, wprowadzili nas do ogrodu, sadu, gdzie byli nasi jeńcy. Chcieli nas zamknąć w stodole. Więc, jak szliśmy tam po ciemku, jeden gwizdnął, a my: „Chodu”, wszyscy na ten sygnał w stogi siana i uciekliśmy. Oni krzyczeli: „Stój!” A gdzie tam znajdzie wśród setki naszych żołnierzy. Nie znaleźli nas. Następnego dnia włączyli nas w kolumnę do Białej Podlaski. W Białej Podlaskiej w pociąg i zawieźli nas drogą naszych dziadów na wschód, myśleliśmy, że na Sybir. Dojechaliśmy… Dojechaliśmy do miejscowości Orsza. W Orszy nam dali nawet jakąś zupę po dwóch dniach postoju i między Smoleńskiem a Orszą, w miejscowości Smoliany zatrzymaliśmy się. Tam był nasz obóz, jeniecki, pod opieką NKWD i zabrali nas do roboty, bo kto nie budziet rabotać, nie budziet kuszać . Trzeba było pracować. Wzięli nas do budowy tak zwanej „warszawskiej szosy”, to znaczy budowa była prawdopodobnie z Moskwy do Warszawy. I tam pracowaliśmy. Wszy nas żarły straszliwie. Pracowaliśmy tam do grudnia. Pisali listy, zapisywali, gdzie kto mieszka, myśleliśmy, że może dostaniemy zapłatę. Nie zapłacili, ale okazało się, że to jest lista do wywózki. Początkowo myśleliśmy, że nas wywiozą na Syberię, tymczasem nastąpiła wymiana jeńców między Niemcami a Sowietami. Wywieźli nas do Brześcia i w Brześciu przekazali oddziałom Niemieckim. (…) Po drugiej stronie Bugu już się Niemcy nami zajęli, wsadzili w pociąg i wywieźli na zachód, przez Warszawę tylko przejechaliśmy… Ciekawostka – jak zawiadomiliśmy rodziny? Wiedzieliśmy, że kursuje w Polsce bilon. Pieniądze polskie już nie, ale bilon był w obiegu. Chcąc zawiadomić rodziny, napisaliśmy kartki, włożyliśmy do portmonetki z bilonem i jak przejeżdżaliśmy przez Warszawę, wyrzuciliśmy na ulicę. Okazało się, że to był znakomity sposób. Moja matka dowiedziała się, że mnie wiozą do Niemiec, że żyję. Niemcy wywieźli nas przez Berlin do Bawarii do stalagu VII A. Tam dostałem numer 7199 i zostałem jeńcem obozu jenieckiego. Niemcy skrupulatnie zaczęli nas badać na każdym apelu, przede wszystkim szukali Żydów. Oczywiście Żydów nie znaleźli. Nawet gdyby byli, to nikt by ich nie wydał. W końcu szukali oficerów, okazało się, że między nami byli zakamuflowani oficerowie. Było ich kilkunastu. Podawali się w Rosji za kaprala, mechanika, był sierżant od czegoś tam, jakiś robotnik, ale nie oficerzy. W każdym razie tych oficerów wysłano do oflagu, bo Niemcy byli skrupulatni, oficerowie nie mogą być w stalagu tylko w oflagu. Dalej zwalniali Ślązaków na Śląsk, folksdojczy, raichsdojczy, jeśli tam byli i na końcu – kto jest cywilem. Oczywiście my byliśmy cywile, nie byliśmy w wojsku, zgłosiliśmy się jako cywile. I nas jako zivil gefangenen wysłali do Warszawy przez Ostrzeszów, niemiecki Schildberg. Tam zatrzymaliśmy się w obozie, trzy dni siedzieliśmy bez jedzenia, czekaliśmy, żeby oni wypisali nam dokumenty. Po trzech dniach, kiedy wychodziliśmy z tego obozu, na stacji kolejowej stały samochody niemieckie, filmowiec na samochodzie, filmował nas jak nam rzucano chleb, tym biednym, zgłodniałym, każdy łapał. My trzy dni nie jedliśmy! Bochenek chleba na osobę. Zjadłem cały bochenek chleba i nic mi nie było. Nie wiem, dlaczego. Pierwszy raz w życiu. I kostka margaryny na dwudziestu. Niemcy filmowali to, jacy dobrzy byli karmiąc tych biednych Polaków. Wróciłem do Warszawy w 1940 roku pod koniec lutego. Dowiedziałem się od mojego brata, który był w konspiracji, o ZWZ. Nie wiedziałem, że jest konspiracja, ani, co się dzieje w Warszawie. Wiedziałem że Hubal walczył w Górach Świętokrzyskich, chciałem jechać w Góry Świętokrzyskie. On mi odradził, mówi: mamy całą konspirację w Warszawie i jest wojsko, wszystko w porządku, zbieramy dokumenty, filmujemy. Dowiedziałem się o Wawrze, o masakrze, gdzie powiesili karczmarza i rozstrzelali ludzi za Niemców, którzy zostali zabici w karczmie. W każdym razie wiedziałem, że coś się dzieje. Koniecznie chciałem się dostać do tego wojska jak najszybciej. Dopiero w kwietniu brat mi załatwił, że poszedłem złożyć przysięgę, bo to nie było takie proste. Wyglądało to bardzo uroczyście i tajemniczo, romantycznie. Pamiętam - kwiecień, dzień słotny, deszcz padał, my przez most Kierbedzia szliśmy zmoknięci na Pragę, naprzeciwko kościoła Floriana był barak, latarnia dla ociemniałych. To był drewniany barak, dzisiaj tam jest wybieg dla niedźwiedzi. Patrzymy, tam jest napis „Szewc”. Wchodzimy do tego szewca, jest zydel, buty, pocięgle, wszystkie przybory szewskie do napraw obuwia. Okazuje się, że tym szewcem jest dowódca z Armii Krajowej, to znaczy ZWZ wtedy - bo Armia Krajowa była dopiero w 1942 roku - Związek Walki Zbrojnej, dowódca nazywa się Wawrowski czy Wawerski. Otworzył skrytkę i tam weszliśmy z kolegą, bo był jeszcze jeden kolega do zaprzysiężenia. Muszę zaznaczyć, że wówczas nie chciałem pracować w przemyśle wojennym, a mógłbym pracować, byłem fachowcem przecież. Poszedłem zamiatać śnieg na kolejce Jabłonowsko–Karczewskiej, bo brat był konduktorem na tej kolejce. Zacząłem zamiatać śnieg, ale kiedy ogrzewałem się w warsztatach na Wiatracznej, to się dowiedzieli, że jestem specjalista, fachowiec. To jak to? Ja mam śnieg zamiatać? Załatwili z dyrekcją, że szkoda mnie do zamiatania, wzięli mnie do warsztatów i potem stałem się rzeczywiście specjalistą, zostałem brygadzistą. Reperowaliśmy popsute, zniszczone wagony, a potem w Piasecznie budowaliśmy lokomotywki motorowe. Byłem wtedy kolejarzem, miałem ausweis , mogłem się poruszać po mieście. Wrócę do przysięgi – byłem z kolegą, kolejarzem na zaprzysiężeniu, w zakamuflowanym pomieszczeniu. Pięknie to wyglądało: świece, na ścianie flaga biało-czerwona, duży wiszący ryngraf z Matką Boską i wtedy złożyliśmy normalną wojskową przysięgę. Zostałem żołnierzem Związku Walki Zbrojnej, z zastrzeżeniem, żebym nie robił nic na własną rękę, tylko dostosowywał się do rozkazów dowództwa. Pierwsze rozkazy, które były, to takie, by zobaczyć, jaka to jest grupa. Zrobili defiladę. To była głupota według mnie. Trzeba było mieć „Kurier Warszawski”, ten szmatławiec w kieszeni, i po nabożeństwie u Floriana, na ulicy Floriańskiej, przejść się ulicą Floriańską w tę i z powrotem z tym szmatławcem „Kurierem Warszawskim” wystającym z kieszeni. Tam ktoś nas obserwował. Był dwa razy taki przegląd naszych kolegów. Później niestety Wawrowski został aresztowany. Brat kazał mi się ukrywać. Ukrywałem się u pielęgniarek. Bardzo przyjemnie było. U jakich pielęgniarek? Okazuje się, to był żłobek dla dzieci niemieckich, pielęgniarki były polskie. Główna szefowa nazywała się Czesława Narudosławska. Ukrywałem się tam bodajże cały miesiąc. Przychodziłem, jak zabrali ostatnie dzieci, przenocowałem i musiałem wyjść przed przyprowadzeniem pierwszego dziecka, bo to Niemcy przyprowadzali dzieci.

  • Dlaczego pan się tam ukrywał?

Dlatego, że tego Wawrowskiego aresztowali, możliwa była wpadka, nie wiadomo, kto wsypał. Mój brat był szefem, moim dowódcą. Stary berliniak, szwoleżer pierwszego pułku Szwoleżerów, wojskowy, ja nie byłem wtedy jeszcze w wojsku. Wtedy zostałem zaprzysiężony. Wrócę do mojej kariery. W kwietniu również, nareszcie zacząłem zarabiać pieniądze, niewielkie pieniądze, bo to były pieniądze nędzne, ale miałem własne. Szukałem pedagoga, żeby mnie zaczął uczyć śpiewać. Prywatnie uczono w Warszawie. Przechodzę kiedyś ulicą Nowy Świat, patrzę - w kawiarni „Napoleonka” jest wywieszka: „Profesor Stanisław Kazuro i Margeritta Trombini Kazuro uczą śpiewu, muzyki, teorii itd. Konserwatorium, piętro, numer...” Zapisałem sobie […] Poszedłem do tego pana, otworzyła służąca. Bardzo starszy pan, w kurtce, pyta mnie, co mogę zaśpiewać, a ja znam wszystkie arie operowe. Mówię: „Wszystko mogę zaśpiewać, z << Halki >>, , Don Hose z << Carmen >>.” Nie wiedziałem jaki mam głos w ogóle. „No to niech pan zaśpiewa arię Jotka”. Zaśpiewałem arię Jotka, on podegrał mnie, bo to dobry muzyk. Śpiewałem jak mogłem najlepiej. „Proszę pana niech pan przestanie śpiewać, zobaczymy jaką pan ma skalę głosu”. Sprawdził skalę głosu, dykcję. „Proszę pana, pan wcale nie jest tenorem” Te arie tenorowe bardzo lubiłem, te piosenki Kiepury. „Pan jest właściwie taki bas liryczny, bas baryton. Zaczniemy pracę, oczywiście pana przyjmuję do swojej klasy”. Okazuje się, że to było tajne konserwatorium, które założył Kazuro łącznie z różnymi pedagogami. Pracowałem na kolejce, uczyłem się i koncertowałem. Pierwszy koncert miałem w 1941 roku, w maju w naszym domu na Żoliborzu. Mam do dzisiaj program z tego koncertu. Na Żoliborzu, w Naszym Domu, to był dom imienia Piłsudskiej - przechowywano tam nawet dzieci żydowskie, dużo ich przechowano, dużo było dzieci, sierot wojny – tam robiliśmy koncerty z profesorem. To był mój debiut, 1941 rok, maj. Potem były koncerty w kawiarniach. Na przykład w kawiarni „Pod Znachorem” śpiewałem z koleżankami. Uczyła się z nami Antonina Kawecka, Alina Bolechowska, kolega Fidziński - piękny baryton, student Państwowej Sztuki Teatralnej, zginął niestety na Mokotowie w pierwszych dniach Powstania. To była nasza praca, walka i nauka Opowiem ciekawą historię, jaka mnie spotkała. Woziłem często prasę z Piaseczna, bo w Piasecznie pracowałem, budowaliśmy lokomotywki motorowe, tam byłem brygadzistą, miałem dwadzieścia parę osób w brygadzie. Ja byłem najmłodszy, dwadzieścia jeden lat, brygadzista. Mieliśmy inżyniera, który konstruował, technika, który rysował plany, a ja te plany brałem i rozdawałem pracę, montowałem to wszystko. Wybudowaliśmy dwie lokomotywki motorowe ręcznie. Do tego stopnia, że nawet skrzynie biegów ręcznie zrobiliśmy. Ręcznie robiliśmy nawet zamki do otwierania szyb, nie mieliśmy żadnych wzorów, trzeba było skonstruować wszystko. Nie wiem, czy te lokomotywki jeszcze gdzieś są? Powinny być w muzeum. Ręcznie wykonane, motorowe. Dostaliśmy tylko silnik Diesla i koła i podwozie. I hamulce Westinghouse’a, powietrzne hamulce. A tak to wszystko zrobiliśmy ręcznie. Przydały się te lokomotywki do szmuglu. Pojechaliśmy na próbną jazdę z Mogielnicy do Warszawy, poza planem, jazda próbna, Niemcy nas nie złapali, bo pociągi zatrzymywali w Grójcu, a my przejechaliśmy. Dwa razy nam się udało przewieźć szmugiel mięsny z Mogielnicy do Warszawy. Trzeba było dorobić trochę. Koncertów tajnych mieliśmy dużo. Mieliśmy koncerty na przykład na RGO, gdzie Niemcom był wstęp wzbroniony. Koncerty specjalnie dla Polaków i cały dochód przeznaczony był na Radę Główną Opiekuńczą, która się opiekowała potrzebującymi… Produkowano pościel dla więzień, dla szpitali, takie szwalnie. W takiej właśnie szwalni na Sienkiewicza mieliśmy teorię. Rano produkowano bieliznę, a po południu maszyny pod ścianę, fortepian wjeżdżał i tam mieliśmy całą teorię muzyczną.W końcu zaśpiewałem „Pod Znachorem”. Chodziliśmy tam na małą kawę, byłem tam na jubileuszu Ludomira Różyckiego, gdzie grało świetne trio: Jan Maklakiewicz - kompozytor na fortepianie, piękna skrzypaczka Nina Stokowska i Jan Romejko - wiolonczela. Grali oczywiście muzykę salonową. Tam powstało fantastyczne tango, które było szlagierem po wojnie - „Siedem czerwonych róż”. A dlaczego taki tytuł? Bo pani Stokowska, piękna kobieta, dobra skrzypaczka otrzymywała wiązanki róż od wielbicieli, i to zainspirowało Maklakiewicza do napisania tego tanga, zresztą bardzo ładne tango. (…) W końcu w 1943 roku, front był coraz bliższy Warszawy, my cały czas myśleliśmy o Powstaniu, akcji „Burza”... Musiałem przestać pracować, bo jak z Piaseczna bym się dowiedział, że Powstanie wybuchło… a ja na Starówce mieszkałem. Dojeżdżałem ze Starówki. Zwolniłem się z pracy w 1943 roku. Nie chcieli mnie zwolnić. Ale chorowałem na gardło i lekarz coś tam wynalazł, że nie jestem zdolny do pracy i zostałem zwolniony, ale legitymację sobie podstemplowałem i miałem nadal ausweis , koledzy mi tam zrobili, nadal byłem w czapce kolejarskiej do samego Powstania, a to było pół roku przed Powstaniem. Tak, że byłem zabezpieczony.

  • Czym zajmował się pan w konspiracji?

Roznoszeniem ulotek. A propos właśnie ulotek, tych pism, „Biuletyn Informacyjny” dostawałem od brata… Miałem pretensje, bo brat mnie trochę oszczędzał. Rwałem się do akcji, brat miał właśnie taką akcje – zdobycie amunicji. Kolejką wieźli w nocy transport broni. I oni mieli taką akcję, ale mnie brat nie zabrał. Żałowałem bardzo. A potem dumnie pokazywał przestrzelony chlebak, brał udział w tym. Mnie dawał często „Biuletyny”, które rozwoziłem na Stare Miasto. Akcja była udana. Opowiem przygodę, jaką miałem w roku 1943. Wtedy, po zamachach na dygnitarzy niemieckich, było bardzo dużo patroli na mieście. Wychodziłem akurat z Konserwatorium z Okólnika, szedłem ulicą do Nowego Światu. Na rogu Tamki i ulicy Ordynackiej jest napis na jezdni „1916”, dość znany, widocznie tam brukowano w tym czasie. Idę z kolegą, rozmawiamy, mieliśmy lekcję, więc mówimy o śpiewaniu, o ariach operowych i człowiek stracił instynkt samozachowawczy. Z dołu z Tamki wyszedł dość duży patrol niemiecki, my go nie zauważyliśmy. Nagle słyszymy: Halt! Dostałem w głowę, ktoś mnie trzepnął, czapka mi spadła. Ręce do góry: Haende hoch! Rewizja. Zrewidowali nas, wyciągnął legitymację – ślusarz, brygadzista, kolejarz… „A co w tej teczce? Skąd ja idę?” Mówię prawdę: „Idę z lekcji śpiewu. Ja śpiewam.” – „Jak to, kolejarz śpiewa? Jak to jest?” Ja mówię: „Tak, to moje hobby, lubię śpiewać, a szczególnie niemieckich kompozytorów, których bardzo lubię.” – „Zobaczymy!” Sięgnął do teczki, wyciągnął album Mozarta, arie Mozarta, przegląda - ten porucznik mówił dobrze po polsku – przegląda, mówi: „Tu, Figaro. Zaśpiewaj!” I ja na ulicy śpiewam (...). - Ja, gut. Przewrócił drugą kartkę, „A to?” Ja mówię: „Wszystko śpiewam” (...). Sam zaczął nucić. Ja, gut . Rzucił mi tę teczkę Raus! No to czapka na głowę i chodu. Pobiegłem na lekcję na Sienkiewicza, przychodzę, a tam mieliśmy też włoski z panią Kazurową, usiadłem na tych schodach i pokazuję koledze, co jest w drugim albumie. A w drugim albumie jest cały komplet „Biuletynów Informacyjnych”. Gdyby on nie wziął Mozarta tylko drugi album, to wylądowalibyśmy na Pawiaku, a potem pod ścianą, tak jak Trzebiński na Nowym Świecie, pod ścianą w worku papierowym, w których rozstrzeliwano. Albo w najlepszym wypadku w Oświęcimiu. W każdym bądź razie uratował nas Mozart. Ja mówię cały czas „Mozart uratował mi życie” To taka przygoda była przed Powstaniem. Wróćmy do Powstania Warszawskiego. Mieszkałem na Nowym Mieście pod numerem szóstym. Dom najwyższy na tej mierzei był między kościołem Panny Marii a kościołem Sakramentek. Najpierw była mobilizacja, o której mnie brat zawiadomił. Byłem na punkcie. Powiedziano – „Jeszcze nie ten moment, ja cię zawiadomię”. On mieszkał pod Warszawą w Wiśniewie, w Henrykowie właściwie, na linii do Jabłonny, mieszkał z żoną i z córką. „Ja ciebie zawiadomię.” – „Ja czekam na ten wybuch”, mówię. Niemcy uciekali, artyleria waliła na Pradze, napięcie w Warszawie było takie, że lada moment będzie wybuch. My nie myśleliśmy o tym, że w Jałcie nas sprzedano. Wiedzieliśmy tylko, że Niemcy uciekają i musimy jakoś zrewanżować się za te pięć lat okupacji. Czekam z niecierpliwością. Poszedłem nawet na Plac Krasińskich słuchać szczekaczki. Spotkałem tam kolegę, skoczył do tramwaju: „Cześć, spotkamy się, ja uciekam...”. Z plecakiem na Śródmieście uciekł. Nie spotkałem się już z nim. Zdenerwowany stoję, na Żoliborzu pierwsze strzały, stoję na Placu Krasińskich, tramwaje normalnie jeździły. Nadjeżdża ciężarówka z Niemcami, przedtem łazik, oficer ma pistolet na wierzchu i patrzy po wszystkich, a z daleka na Żoliborzu słychać strzelaninę. Oni jadą na Żoliborz. Okazuje się, że tam pierwsze strzały padły. Nie wiedziałem nawet, że mój znajomy Zdzisław Sierpiński, recenzent muzyczny, brał udział w tym pierwszym starciu na Żoliborzu. Zdenerwowany poszedłem do domu, to był 1 sierpnia, a ja nie mam żadnych wiadomości. Mówię: wybuchnie Powstanie beze mnie. Byłem strasznie zmartwiony, ale kiedy przyszedłem do domu, rozległy się pierwsze strzały o siedemnastej. Powstanie. Zobaczyłem kolegów z opaskami biało-czerwonymi, biegają, strzelanina. Wyszliśmy na ulicę i rzuciliśmy się do budowy barykad. Pierwszą barykadę robiłem razem z sąsiadami na rogu Kościelnej, koło kościoła Panny Marii. Entuzjazm był taki, że ludzie wyrzucali meble, nie meble, chodnikowe płyty, wszystko na tę barykadę. Zaczęli już przynosić do kościoła Panny Marii pierwszych zabitych, pierwszych rannych opatrywali. Pierwszy dzień Powstania niestety spędziłem w domu, po budowie barykady poszedłem do domu. Kuzyn jeden przyszedł do nas, bo nie mógł się dostać na Pragę, przez most go nie puścili. Mieliśmy jeszcze jednego człowieka w mieszkaniu. Przenocowałem ten dzień, ale to było niemożliwe, żebym został w domu. Na drugi dzień poszedłem szukać jakichś oddziałów, zameldować się. Przecież jak to, żeby członek Armii Krajowej siedział w domu... Spotkałem na ulicy Freta kapitana „Dąbrowy”. Melduję mu się: „Panie kapitanie, strzelec Skwara melduje się na rozkaz, jestem żołnierzem Armii Krajowej, zaprzysiężony już tyle lat, chciałem w najbliższej jednostce się zameldować.” – „A broń kolega ma?” Ja mówię: „A skąd! Nie mam, przyszedłem do was po broń.” – „U nas nie ma” - on mówi – „Mam trochę dziewiątek do pistoletów, taką piramidkę i nic więcej. Ja nie mam broni. Nie przyjmę bez broni.” – „Ale czy jest możliwość zdobycia opasek biało- czerwonych?”. „To zawsze jest możliwość.” Pobiegłem do domu, pytają – co i jak? Jest dowódca, całe miasto prawie wolne, a zaatakowali Wytwórnię Papierów Wartościowych – została zdobyta, ale nie ma broni. Jeszcze przedtem: „Trzeba zdobyć tę broń!” Ja mówię: „Jak?” No właśnie, na wypad idą koledzy w stronę Cytadeli, po zdobyciu Wytwórni Papierów Wartościowych. Zrobiła się grupa na Freta, dostałem butelkę z benzyną i mówię: pójdziemy szukać, gdzieś może zdobędziemy broń, może od Niemców...Wyszliśmy za szkołę poligraficzną, za klub Polonia, dalej w stronę Cytadeli i tam nas przywitał ogień kaemów od strony Cytadeli. Tak, że zalegliśmy zupełnie w tych szuwarach i dawaj się wycofywać. To jest niemożliwe dla kogokolwiek, żeby cokolwiek tam zdobyć. Niemcy obsadzili wszystko. Wróciłem z powrotem jak niepyszny, niestety bez broni. Dobrze, że cały i żywy. Pobiegłem do domu i mówię do sąsiadki, która była szwaczką, bieliznę szyła: „Kochana pani - nazywała się Korymbowa - może pani uszyć opaski biało czerwone?” – „Naturalnie, zaraz się zrobi.” Nie wiem, skąd one zdobyły materiał biało-czerwony? Maszyny poszły w ruch i ze setkę chyba opasek mi zrobiły natychmiast. „Tylko – mówię – nie chcą mnie przyjąć bo nie mam broni żadnej.” I sąsiadka znów – jak to dobrze z sąsiadami dobrze żyć - „Wiesz ty co, syn mój zdaje się zakopał w piwnicy jakiś pistolet, a jego nie ma.” Ja mówię: „To chodźmy szukać.” Wziąłem łopatę, przekopaliśmy piwnicę i znalazłem. Siódemkę belgijkę, niedużą, naoliwioną, pięknie zakonserwowana. No, nareszcie mam broń. Trochę tam było amunicji, siódemek. Ubrałem się, pas założyłem, czapkę kolejarską, siódemkę za pasem, cała naręcz tych biało-czerwonych opasek i melduję temu kapitanowi: panie kapitanie, mam opaski i mam broń. Spojrzał na to: „Kochany, z takim gówienkiem chcesz iść na wojnę, to jest broń?” Nawet amunicji do siódemki nie mam, to jest taka broń osobista. Ale przyjął mnie, wysłał do komendy na Długą 15, do kapitana „Fajera”, wtedy był zastępcą kapitana „Gozdawy”, żebym się tam zameldował. Zadowolony przyjął te opaski. Oczywiście już miałem opaskę biało-czerwoną, miałem tę siódemkę, zameldowałem się u kapitana. Byłem jednym z pierwszych uczestników tworzącego się oddziału 101 kompani saperów. Najpierw byłem łącznikiem. Wysłał mnie kapitan „Fajer” na Stawki, żebym przyniósł z porucznikiem Jurem i kolegą Jurkiem […] „Idźcie na Stawki, tam są zdobyte panterki.” Poszliśmy przez getto, ostrzeliwani przez sztukasy, na Stawki i tam na Stawkach zafasowałem sobie jedną piękną panterkę, a drugą miałem nawet na futrze. Były panterki na futrze, bo Niemcy widocznie magazynowali je na wschód. Piękna panterka na futrze, ale założyłem normalną. Nabraliśmy konserw… i z powrotem przez getto. Dość ciężko było przejść, bo nas tam stale meserszmity ostrzeliwały. Ale doszliśmy z powrotem, zameldowałem, oddałem. I wtedy kapitan poznał mnie z porucznikiem „Benetem” – „To będzie wasz dowódca. Tworzymy 101 kompanię saperów, która ma za zadanie stworzyć zabezpieczenie dla Starego Miasta, bo walki są na Woli i Niemcy przebijają się w stronę Starego Miasta. Trzeba zabezpieczyć fachowo, nie tak spontanicznie jak robiono barykady, a trzeba zrobić tak” – i porucznik „Benet” narysował piękne rysunki barykad i zaczęliśmy je budować, robiliśmy na Miodowej, na Podwalu zabezpieczyliśmy od strony Placu Zamkowego. Całe Stare Miasto umacnialiśmy przy pomocy ludności cywilnej, ale my byliśmy fachowcami, z rysunkiem… A najpiękniejszą barykadę zrobiliśmy na ulicy Sapierzyńskiej, pomagali nam wyzwoleni Żydzi węgierscy, którzy zostali wyzwoleni na Gęsiówce przez oddział „Radosława”, oddział „Zośki” chyba. Oni wzięli się do roboty i zrobiliśmy piękną barykadę, taką naprawdę fachową, szyny na sztorc postawione, zakopane w ziemi, wykopany rów z taką pochyłością, jedno przejście tylko było pod ścianą, tak, że gdyby na przykład czołg wjechał, to by się zakopał. Znakomicie zrobiona barykada. Ten rysunek chyba jeszcze jest gdzieś w książce kapitana „Fajera”, bo ja nie mam tego rysunku. Kompania rozrosła się. Dostaliśmy kwaterę na rogu Koźlej i Freta. W budynku pięciopiętrowym. To była taka sala, ni to parter ni to suteryna, niski parter, wysoka suteryna. Tam była kiedyś sala tańca. To było duże pomieszczenie. Oczywiście okna zabezpieczyliśmy workami z piaskiem i tam się zakwaterowaliśmy. Tam była też kuchnia, a z drugiej strony na podwórze wyjście, podwyższenie było przy wyjściu. Tam nasza kompania kwaterowała, a było ponad sto osób. My nie tylko budowaliśmy barykady, ale i broniliśmy tych barykad, bo kiedy byliśmy na ulicy Miodowej, zaatakowali czołgami Miodową, to musieliśmy pomagać chłopakom z granatami. Broni nie mieliśmy dużo, mieliśmy kilka mauzerów, karabinów, kilka peemów. Za to mieliśmy dużo granatów, dlatego że w hali na Świetojerskiej była wytwórnia granatów. I kto robił te granaty? Kolega mojego brata z Fortu Bema, ogniomistrz Pankowski. On był specjalistą z wytwórni amunicji, tam założył wytwórnię granatów i produkował sidolówki i granaty, to były różnego rodzaju granaty. Były granaty takie na przykład w worku – umieszczone były hacele i szpilki, gwoździe, wszystko jedno, zabezpieczone, i była draska i materiał wybuchowy. Można było potrzeć o pudełko zapałek lont się palił i rzucić. Kiedy granat się rozerwał, to robił straszliwe spustoszenie, bo ten złom, który tam był, ranił dotkliwie Niemców, więc to była bardzo groźna broń. Sidolówki to były pudełka sidolu, tak zwanego. „Sidol” to była znana firma - w z tych pudełek można było robić granaty, granat ten był zbrojony. Nie mówiąc o zdobytych niemieckich granatach trzonkowych czy granatach obronnych. W każdym razie pomagaliśmy chłopakom odpierać atak, a to mówią: „ Podwale atakują”.Przejścia były przebite przez piwnice domów i łatwo można było przejść nawet w stronę Podwala i na Podwalu bronić z chłopakami dojścia. Niemcy nie mogli wejść do Starego Miasta od strony Placu Zamkowego. Potem na Świętojańską, to my znów prześlijmy na Świętojańską. Takie ostre pogotowie. Tak, że ta obrona trwała bardzo długo, różne przygody były. Byłem dwa razy ranny. Opowiem historię – zaprosił nas kapitan „Prus” do siebie na Senatorską, bo objęliśmy odcinek Bank Polski, Senatorska, Miodowa. Kapucyni byli naszymi kapelanami. Poszliśmy do „Prusa”, bo barykada była uszkodzona przez czołgi - na rogu był sklep „Brun i Syn”, na Bielańskiej, niedaleko Banku Polskiego przy wylocie na Plac Teatralny - i trzeba było tę barykadę podwyższyć. Pierwszy raz zobaczyłem piata w akcji. Nagle nadjechały dwa czołgi, więc wskoczyliśmy na piętra z granatami i jeden czołg unieszkodliwiliśmy, po prostu, zaczął się palić, to ten drugi go wyciągnął z powrotem. Widziałem, jak oni strzelili z piata i czołg został unieszkodliwiony. To była dla mnie sensacja, ten piat to była rura i pocisk przeciwpancerny. Pierwszy raz widziałem, jak z piata można było czołg unieszkodliwić. Zabezpieczyliśmy barykadę, zabezpieczyliśmy okna na piętrach koło barykady, żeby można było atakować z góry, rzucać granaty. Ale to było mało. Palił się Ratusz, przednia część. I teraz, rany boskie! Trzeba zabezpieczyć stanowiska ogniowe, bo inaczej padnie Ratusz. Weszliśmy tam, gdzie się wypaliła przednia część, a mury stały. Dostaliśmy się do okien z workami z piaskiem, trzeba było je zabezpieczyć. I tam po raz pierwszy stałem się strzelcem wyborowym. A dlaczego strzelcem wyborowym? Przed wojną uprawiałem wiele sportów. Chciałem być artystą. Biegałem, czterysta, osiemset metrów, w sekcji strzeleckiej byłem, nawet na mistrzostwach Warszawy strzelałem, złotą odznakę strzelecką miałem. Strzelałem bardzo dobrze. Nawet zrobiłem dwa kursy szybowcowe kategorii A i B. Pływałem, Wilanów - Warszawa w maratonach. Byłem trochę taki wariatuńcio. W każdym razie strzelałem bardzo dobrze. Mój brat też świetnie strzelał, był kawalerzystą, znakomicie strzelał. (…) Byłem wtedy pierwszy raz za strzelca wyborowego. Miałem mauzera niemieckiego, trochę amunicji i wtedy właściwie mogłem polować na żywy cel, który był pod arkadami Teatru Wielkiego. Tam stało niemieckie działo koło filarów i Niemcy czasami się kręcili, miałem doskonały cel. Brałem udział w tej akcji.

  • W ostatnich dniach sierpnia Starówka stała się celem ataków niemieckich, pamięta pan jak się państwo wycofywali?

Tak, ale opowiem jeszcze jedną historię z takich akcji bojowych.Mianowicie, zastępcą porucznika „Beneta” był porucznik „Klucznik”, przyszedł z Woli. Doskonały saper. Specjalista. Bo my tu nie byliśmy specjalistami. Zabrał mnie z sobą, żeby unieszkodliwić „kaem” niemiecki na rogu Moliera i Senatorskiej. Tam był karabin maszynowy, zresztą niedaleko w pałacu zabili Baczyńskiego. Chłopaki byli zrozpaczeni, bo ten „kaem” im dokuczał bardzo, ostrzeliwał barykady na Daniłowiczowskiej i trzeba było go unieszkodliwić, wysadzić w powietrze. To tak mi się zdawało, że tak jak Kmicic wysadzał tę kolubrynę pod Częstochową, to my też mieliśmy wysadzić to stanowisko. Musieliśmy się podczołgać w nocy, we dwójkę, „Klucznik” miał materiał wybuchowy, my podczołgaliśmy się pod samo stanowisko, założyliśmy ładunek wybuchowy, osłaniali nas koledzy na barykadzie. No i dopiero nastąpił wybuch! Wycofaliśmy się stamtąd. To była fantastyczna przygoda. Wysadziliśmy w powietrze właśnie ten narożnik razem z „kaemem” i chłopaki mieli spokój, jeśli chodzi o ostrzał. Co jeszcze z takich ciekawych rzeczy na Starówce… Mianowicie, strzelali z Grubej Berty i domy waliły się jak domki z kart. Pierwszy pocisk rąbnął w halę targową na Świętojerskiej. Następnie coraz bliżej. Słyszymy: „Chłopaki, wycofać się na korytarze, na podwórze!” Nie przypuszczaliśmy, że rąbną w nasze domy. Tymczasem dostaliśmy pocisk w nasz dom pięciopiętrowy. Dom się zwalił, rozsypał się… My ocaleliśmy w korytarzyku między kuchnią a naszym pomieszczeniem, a nasza kwatera zasypana. Tam mój plecak został, panterka futrzana, wszystko zostało właśnie pod tymi gruzami, a my ocaleliśmy. Dym…, nie wiadomo jak się wydostać… Dobrze, że paniki nie było. Patrzymy, a tu światełko takie maleńkie dobiega gdzieś od strony kuchni. Po tych gruzach wyszliśmy, odsypaliśmy trochę, bo to zasypane było, wyszliśmy przez dziurę na podwórko. Ja byłem półprzytomny, wyglądałem fatalnie, wyszedłem jak nieprzytomny na ulicę Freta i dalej na Nowe Miasto przez te dziury i jak ludzie mnie zobaczyli, mówią – gdzie pan był? Cały osmolony, czarny. Dali mi kielicha, herbaty gorącej, wtedy dopiero oprzytomniałem. Poszedłem zobaczyć naszą kwaterę. Proszę sobie wyobrazić, miałem przy sobie walizkę z garniturem koncertowym, ta część ocalała, gdzie stała walizka, ale walizki już nie było. Znalazł się jakiś szabrownik, który ją gwizdnął, tacy ludzie też byli.... Po tych przygodach staromiejskich dostałem w ucho raz na Długiej, przy ostrzale artyleryjskim, ale nie będę opowiadał szczegółów jak to było. Dostałem w plecy od tych moździerzy sześciostrzałowych…, od „szafy”. Zgrzytało tak: „zgrzyt”, to jak nakręcają szafę, to już trzeba się chować. Niestety schowałem się między barykadą a ścianą, a to wybuchło koło mnie, dostałem w plecy. Ale nie groźnie. Tylko pas się rozerwał. Stare Miasto niestety zostało osamotnione i Niemcy zaatakowali ze wszystkich stron, padła katedra, weszli już na Stare Miasto, padła szkoła na Rybakach, Wytwórnia Papierów Wartościowych. Dowództwo postanowiło, ażebyśmy przebili się przez Plac Bankowy do Śródmieścia. Niestety ta ewakuacja nie udała się. Dlaczego? Może nie skoordynowane były te ataki? W każdym razie my dostaliśmy awanse. Ja awansowałem na starszego sapera wówczas, po tej batalii staromiejskiej i pożegnałem się z matką… Kiedy mój dom został spalony, sam zniszczyłem całe mieszkanie jak się dom palił, siekierą porąbałem meble, wszystko co było w mieszkaniu, żeby zniszczyć to wszystko. Zamknąłem drzwi na klucz i klucz wyrzuciłem. Uciekłem, kiedy już czwarte piętro się paliło, wszystko zostało zniszczone. Matka moja była na Podwalu koło Krzywej Latarni. Pożegnałem szpital, który był pod Krzywą Latarnią, naszych kolegów, pożegnałem koleżankę, która była ranna też na Podwalu koło kościoła Paulinów. Kwaterę mieliśmy koło wytwórni - fabryka Spisa to chyba była, za kinematografem miejskim, i to była nasza ostatnia kwatera. Tam mieliśmy się przebijać do Śródmieścia. My mieliśmy wysadzić w Banku Polskim wejście i koledzy mieli zaatakować, a inni kanałem wydostać się na Plac Bankowy i wierzchem. Niestety ta akcja się nie udała, dużo kolegów zostało zabitych, rannych. Jeden oddział, który przeszedł do Śródmieścia, to oddział porucznika „Morro”, zaległ w piwnicach kościoła świętego Antoniego na Senatorskiej, i potem przeszedł w panterkach przez Ogród Saski do Śródmieścia, udając oddział niemiecki. My niestety musieliśmy się wycofać, i obsadzić z powrotem barykady, bo koledzy zeszli z barykad. Tam była straszna rzecz, bo rannych poprzynosili, żeby przenieść ich do Śródmieścia, to było coś potwornego, całe kino miejskie było zawalone rannymi. W każdym razie, trzeba było się wycofać. Koledzy poszli z powrotem na barykady, te które były jeszcze nie zdobyte, i trzeba było ewakuować się kanałami. Na Daniłowiczowskiej był kanał. tak zwany Mały, tam chodziły nasze łączniczki, które kontaktowały się ze Śródmieściem, bo mieliśmy kontakt tylko albo przez Londyn – radiowy, albo kanałem do Śródmieścia. Nie można było inaczej ze Śródmieściem porozumieć się. I te dziewczyny chodziły... To były bardzo dzielne dziewczyny piętnasto-, szesnastoletnie, brudne potwornie, chodziły tam i z powrotem tymi kanałami. Jak własną kieszeń znały te małe kanały. I my, jako że nie mieliśmy ciężkiej broni, dostaliśmy ten mały kanał - grupa „Radosława” szła burzowcem z Placu Krasińskich, grupa PPS i jeszcze jakieś grupy. Łączniczki nas nauczyły, jak należy się zachowywać. Kolana trzeba było owinąć grubo szmatami, bo trzeba było na kolanach się czołgać, patyczki wystrugać takie, żeby można było się podpierać na tym jajowatym kanale i na czworakach dosłownie iść, oczywiście w tym, co tam w tym kanale było, w tej breji. Weszliśmy do kanału, było to z pierwszego na drugiego września, przeszliśmy już może jakieś pięćset metrów, może czterysta, szliśmy dość długo, zatrzymywaliśmy się co jakiś czas. Te kanały były dosyć bezpieczne, ale po chwili zaczęły się ścieki podnosić do tego stopnia, że prawie pod samą brodę. Co jest? Rozkaz jest: cofać się do wyjścia. I w odwrotnym kierunku, z powrotem wyszliśmy na Daniłowiczowską. Okazało się, że kanał został zablokowany jakimś nieboszczykiem. Ktoś – czy umarł, czy ktoś chciał na własną rękę się przedostać i zginął w kanale, w każdym razie zatamował te ścieki do tego stopnia, że one zaczęły się podnosić, a nie można było go wyciągnąć stamtąd, nie było możliwości. Wyszliśmy na Daniłowiczowską i teraz co robić? Mieliśmy tylko sierżanta, bo porucznik miał jakieś zadanie, podczas którego zginął już na Starówce. Mieliśmy sierżanta, który nami dowodził. Nas było już kilkunastu z całej kompanii. Wysłał patrole, żeby spenetrować okolicę, bo my byliśmy prawie sami, noc, ciemno … Niemcy nie atakowali w nocy, ale nie wiadomo, gdzie oni są, bo przecież nie ma też naszych placówek. No więc patrol. Ja z takim patrolem poszedłem w stronę barykady Najświętszej Marii Panny, tak się nazywało barykada na Długiej. Kiedy przyszedłem tam, wisiał obraz Matki Boskiej. Zobaczyłem flagę polską, zrobioną z flagi niemieckiej. Odcięta była czarna część i została biało-czerwona – my takie flagi robiliśmy z niemieckich. Zdjąłem tę flagę, Niemcom nie zostawię. Złożyłem, schowałem do munduru, do kieszeni, i potem przeszedłem już ulicą Długą do kanału na Placu Krasińskich. Zatrzymaliśmy się w spalonym sklepie. W tym spalonym popiele podgrzewaliśmy się trochę z tego błota, z tego wszystkiego, żeby trochę się osuszyć. Tymczasem grupa „Radosława” wchodziła do kanału, sierżant poszedł zameldować, że my jesteśmy. Był tam major „Bary”, który był żandarmem, on pilnował wejścia do kanału i trzymał porządek. Kanał się zablokował, nie mamy przydziału, a powinniśmy wejść do tego kanału. Mowy nie ma, bo teraz jest tam grupa „Radosława”, jest linka, wzdłuż linki z drugiej strony Długiej wchodzili wszyscy po kolei do kanałów. Czekamy. „Poczekajcie, poczekajcie.” Doszło do awantury takiej, że sierżant wyjął kolta i mówi, że zastrzeli tego „Barego”. Przyszedł pułkownik „Radosław”, o lasce i jakoś doprowadził do zgody, mówi „Jak tylko moje oddziały wejdą, to wy wejdziecie do kanału”. My czekamy cierpliwie, w tym spalonym sklepie. Tymczasem świta. Dzień nadchodzi. Niemcy zajęli już część Starego Miasta i doszli już do drugiej strony, na Nowiniarską, to jest druga strona Placu Krasińskiego. (…) Niemcy po drugiej stronie, na Nowiniarskiej - tej ulicy już dzisiaj nie ma, tam stoi pomnik Powstania Warszawskiego - zainstalowali karabin maszynowy i zaczęli ostrzeliwać rano barykadę. Zrobił się popłoch, wszyscy pouciekali, bo rykoszety po bruku trzeszczały. Cisza. Patrzymy - nie ma żandarmów, nie ma „Barego”, nie ma nikogo. Mówię do kolegi, z którym się trzymałem cały czas, do Jurka: „Co będziemy czekać? Jurek, pryskamy stąd, nie ma głupich, co będziemy tu czekać, na co?” Wtedy, kiedy wszyscy pouciekali, nie było żandarmerii, to my prędko do kanału wskoczyliśmy. Idziemy na dół, wchodzimy, tylko teraz w którą stronę iść? Jesteśmy sami. Poszliśmy w stroną Żoliborza. Odeszliśmy już jakieś sto metrów, w końcu puknął się człowiek w głowę - przecież te ścieki idą w stronę Żoliborza, my tak idziemy tymi ściekami, a tam Niemcy już w kanale siedzą, nie puszczają w ogóle, jest niebezpiecznie, trzeba iść z powrotem, pod prąd. Wróciliśmy się do Placu Krasińskich, tam wchodziła jeszcze jakaś grupa. To my dołączyliśmy do tej grupy. Szliśmy przez jakiś czas, kiedy nastąpiły wybuchy bomb. Okazało się, że jakiś sztukas zaczął bombardować ten wlot kanału, to połączenie Długiej z Placem Krasińskich. Dowiedziałem się potem od kolegi, pseudonim „Siwek” - teraz zmarł niedawno - jak to było, bo on ostatni wszedł, bodajże o dziesiątej rano, już po zawaleniu się domów. My ustawiliśmy też karabin maszynowy, ostrzelaliśmy Niemców po drugiej stronie, tak że oni zamilkli.W każdym razie te bombardowania słyszeliśmy w kanale, tym burzowcem powoli doszliśmy do Krakowskiego Przedmieścia. O siódmej chyba weszliśmy do kanału, gdzieś koło pierwszej wyszliśmy na Nowym Świecie róg Wareckiej, tam jest kawiarnia „Napoleonka”, w tym miejscu, gdzie widziałem ogłoszenie o lekcjach Kazury. Weszliśmy do tej kawiarni, to był punkt gdzie mogliśmy napić się herbaty i znów te nasze dziewczyny… to były cudowne dziewczyny, nie brzydziły się, gdy wchodziliśmy oblepieni tymi nieczystościami z kanałów… Wyglądaliśmy strasznie. One nam pomogły doprowadzić siebie do jakiegoś porządku. Wypiliśmy herbatę, i co dalej? Pytają się: gdzie, co, jaki oddział? Aha, z kompanii saperów. To nas odesłali na Marszałkowską do naszych kolegów, którzy byli ranni, jeszcze przedtem wydostali się. Byliśmy na Marszałkowskiej. Dostałem dwa dni urlopu. Mogłem robić, co chcę. Poszedłem odwiedzić profesora Kazurę na Okólniku. Przeszedłem przez Nowy Świat - musiałem się schylać, bo tam z Banku Gospodarstwa Krajowego strzelali, ta barykada była niebezpieczna - do ulicy Pirackiego, obecnie Foksal, doszedłem do Okólnika i tam spotkałem profesora Kazurę, który był komendantem obrony przeciwlotniczej (…) Spotkałem tam kolegów ze Starówki. Moje koleżanki dawały cały lipiec koncerty dla publiczności i dla wojska właśnie w sali Konserwatorium. Do tego stopnia były popularne, że głośniki były na zewnątrz. Tam grała Basia Hesse-Bukowska, późniejsza laureatka konkursu Chopinowskiego. Tam śpiewała Lola Krupianka, wyszła za mąż, miała małe dziecko, oraz Alina Bolechowska, świetna śpiewaczka, późniejsza laureatka wielu konkursów, pedagog Akademii. W każdym razie spotkałem się z nimi, pogadałem, opowiedziałem im o swoich przygodach, one mi opowiedziały o swoich i wróciłem. Z Marszałkowskiej dostałem przydział do Komendy Saperów pod dowództwem kapitana „Jotesa” i kapitana „Chwackiego” oraz kwaterę na ulicy Widok 12. Nasi koledzy od „Gozdawy” mieli akurat koło Braci Jabłkowskich, tuż obok kwaterę, tak że byliśmy razem. Tam spotkałem właśnie „Siwka”. Kiedy stałem na posterunku, przechodził i mówi, że ostatni wszedł do kanału, o dziesiątej rano. Kiedy bomby spadły i karabin został zniszczony, tam został ranny w rękę i wszedł o dziesiątej do kanału, już nikogo tam nie było. Ci koledzy, którzy byli w tym sklepie, prawdopodobnie zginęli, bo ja ich potem już nie spotkałem nigdzie. Jestem na Śródmieściu, na Widok 12, nastały wtedy ciężkie czasy. Jeden atak odpieraliśmy na Chmielnej, kiedy Niemcy zajęli Powiśle, szybko atakowali od Nowego Światu. Kapitan „Jotes” zabrał mnie, żeby pogłębić przejście w Alejach Jerozolimskich, które było bardzo cenne. Dlaczego cenne? Bo było to połączenie między Śródmieściem Północnym i Południowym. Jedyne połączenie. Inaczej byłoby znów Śródmieście Północne odcięte, Niemcy przecież byli na rogu Marszałkowskiej – w hotelu „Polonia” i Banku Gospodarstwa Krajowego. Ostrzeliwali z dwóch stron, atakowali stale tę barykadę. Ta barykada nie była zdobyta do końca. Musieliśmy ją pogłębić. Niestety, tam jest tunel kolei, średnicowy. Nie można było w głąb się wkopać, tylko trzeba było wysadzić szyny i zrobić ją wzwyż, workami. Poprawiliśmy tę barykadę. Chodziliśmy do Haberbuscha po jęczmień, kaszę „pluj”. Straszliwie na Śródmieściu było, głód, czerwonka. To samo było, co na Starym Mieście, tylko że w gorszych warunkach. Sowieci nie pozwalali lądować amerykańskim samolotom na swoich lotniskach, ale pozwolili raz, bodajże (…) 17 czy 18 września. Amerykański samolot – radość wielka, leci armada cała i pełno spadochronów. Czy oni zwariowali, desant w biały dzień? Niemcy ostrzeliwują? Okazuje się, że to były zasobniki z bronią. Niestety wszystko prawie poszło do Niemców. Wiatr zniósł. My niewiele dostaliśmy z tego, co Amerykanie zrzucili. To był taki pokaz. W każdym razie doszło już do rozmów kapitulacyjnych i trzeba było kapitulować. To był najgorszy moment, najbardziej przykry. Najpierw były zawieszenia broni – żeby ludność cywilna z białymi chorągiewkami, szmatkami jakimiś mogła wyjść. Niemcy się zgodzili. To była taka walka na raty. Potem znów obsadzaliśmy barykady. A potem doszło do rozmów kapitulacyjnych.

  • Jak pan przyjął tą decyzję o kapitulacji?

Wszyscy bardzo źle ją przyjęliśmy. Mieliśmy jeszcze broń, mieliśmy amunicję, mogliśmy jeszcze się bronić. Jak zobaczyliśmy Niemców i naszych oficerów na barykadach, to był szok dal nas. Niemcy żądali, żebyśmy rozebrali barykady na Złotej. Sami je budowaliśmy, teraz trzeba było rozbierać, żeby można było udostępnić przejście oddziałom, które będą wychodziły. Ostatni moment był fatalny. Z kapitanem „Jotesem” i „Chwackim” spędziliśmy ostatnie dni mocno popijając, no trudno, muszę się przyznać. Zrobiłem im koncert, wyśpiewałem się.Naśpiewałem ile mogłem. Koncertów na Starówce nie miałem, raz tylko oficerom rannym z Woli śpiewałem, ale to bez akompaniamentu, po prostu piosenki takie, żeby jakoś czas umilić. Poprosili mnie: „Zaśpiewaj im coś”, ranni byli. A tutaj to my sobie popiliśmy zdrowo. I dostałem awans na kaprala podchorążego. Proponowali mi obóz oficerski, to znaczy oflag, żebym z nimi poszedł. Niestety nie mogłem kolegów zawieść i mówię, mimo że mam dobre stosunki z oficerami, to nie mogę tak zrobić. Z kolegami pójdę. Poszliśmy ulicą Złotą, w kolumnie marszowej… Kiedy wyszliśmy już na Żelazną, ludzie nas różnie wtedy żegnali. Jedni wymyślali nam od podpalaczy, drudzy współczuli nam, pomagali, chcieli nam pomóc… Mówię: „Przecież wy tak samo będziecie musieli opuszczać Warszawę, jak i my. Ale nie wiadomo gdzie was zawiozą. Tak, że jedni żałowali nas, inni nam wymyślali. Ludzie tracili przecież domy, mieszkania, wszystko. Byli zrozpaczeni. Kiedy wyszliśmy na ulicę Żelazną i Aleje Jerozolimskie było tak, że nawet niektórzy oficerowie, którzy widzieli nas z daleka, salutowali nam. Doszliśmy do Placu Narutowicza, tam była ostatnia defilada, przyjmował nas generał „Monter”, stał na skwerku, a my na baczność. Przeszliśmy koło „Montera” i to była nasza ostatnia defilada w życiu. Doszliśmy do domu uniwersyteckiego, gdzie składaliśmy broń, tę, którą tak było ciężko zdobyć. Koledzy niektórzy płakali. Rzucali tę broń, całowali. Oczywiście to był szmelc. Bo dobrą broń to się połamało, wyrzuciło, czy się schowało. A tu się oddawało taki złom. Nawet Niemcy się dziwili: czym wy się broniliście, sześćdziesiąt trzy dni z takim złomem. Tak niestety było. Potem nas zabrali w kolumnie marszowej, pieszo do Ożarowa. Zatrzymali się koło cmentarza Wolskiego, gdzie generał Sowiński bronił Warszawy, tam mieliśmy postój. Potem poszliśmy do Ożarowa. […] Umalowali się wszyscy na czerwono, w minii niektórzy spali… Nie wiadomo, gdzie kto spał.

  • Na czerwono? Proszę opowiedzieć?

Tam były jakieś pokłady minii. Minia to jest taki proszek, którym się smaruje coś, by nie rdzewiało. Ten proszek był rozsypany, jak ktoś w nocy wszedł, nie widział i się na nim położył - rano wstają czerwonoskórzy, umazani w tym proszku. My ich nazwaliśmy czerwonoskórymi. Tam była ciekawa historia – opowiadał mi kolega Lankajtis, ja tego nie widziałem – jeden z jeńców był ambasadorem. Dlaczego był ambasadorem? Okazuje się, że szedł z Mokotowa kanałem, zabłądził i wyszedł zupełnie goły prawie na posterunek niemiecki, tam gdzie byli Niemcy. To była część Mokotowa, w której były wille ambasadorów, dyplomatów. Tam oni wyszabrowali kompletny strój ambasadora, nawet z takim kapeluszem stosownym… Zaczęli się śmiać, bo wyszedł goły z tego kanału, wystraszony… Normalnie zabijali naszych kolegów, którzy wyszli na stronę niemiecką. Tam wtedy jego uratowało niemieckie poczucie humoru. Mieli ten strój ambasadora - jak taki goły jest, to ubrali go w strój ambasadora z tą czapką, oczywiście dla żartu i zabrali go do kolumny jenieckiej i on do Ożarowa w tym stroju ambasadora przybył. I nazywali go tam „ambasadorem”. W Ożarowie Niemcy nas chcieli skaptować, żeby zrobić oddziały walczące z Sowietami, ale niestety wyśmialiśmy tego oficera. On przyszedł, po polsku zaczął mówić: „Was Sowieci zdradzili, to dołączcie do nas, będziemy dalej z sowietami walczyć, z tymi bolszewikami”. Ale wszyscy mówili: „Ee, stary, a zapomniałeś bracie, jak wyście nas mordowali”. Wyśmieli go. Oficer wyszedł jak niepyszny. Stamtąd pociąg – dojechaliśmy do Fallingbostel - Stalag XI B. Dostałem numer 140602. No i tam… baraki. W Fallingbostel rewizje, kąpiele – normalnie - numer jeniecki, fotografia. My tam zawiązaliśmy różne kółka. Były lekcje języków: angielskiego, niemieckiego, francuskiego i kółko artystyczne. Kolega ”Korab” wywiesił tam kartkę: kto jest z artystów, żeby się zgłosił, to zrobimy jakąś grupę artystyczną. Zgłosił się skrzypek z opery – Kamiński Kaziu, doskonały skrzypek, zgłosił się aktor Kozankiewicz pseudonim „Jerry”, akordeonista Bożym i drugi Ługowski Zygmunt – dwóch akordeonistów. „Korab”, który to prowadził, był redaktorem pisma okupacyjnego, taki aranżer, doskonały menadżer, i ja śpiewający. Zrobiliśmy grupę artystyczną. Daliśmy wrześniowcom naszym, którzy tam byli, koncert. (…) Koncert bardzo się podobał. Zrobiliśmy też koncert naszym kolegom. Ta grupa się trzymała, ale zabierali nas na Arbeitskommando ,, do Zagłębia Rury, do Hanoweru. Jak to, pod bomby alianckie jechać? Tam bombardują, trzeba znaleźć komenderówkę taką, żeby przeżyć. Francuzi przyszli, mówią: chłopaki, jest świetna komenderówka w Górach Harcu – [Bad Harzburg]. Ja mówię: Góry Harcu są nie na zachodzie, a raczej na wschodzie od Fallingbostel, w środku Niemiec, piękne góry. bad to znaczy kąpielisko, ta komenderówka to może być albo do fabryki konserw, albo ja wiem co… coś musi być, ale przecież to [Bad Harzburg], to jedziemy. I cała nasza grupa artystyczna zgłosiła się - ja tam w balladzie śpiewam – na ochotnika się zgłosiliśmy. Więc pojechaliśmy tam. Przyjeżdżamy, chcieli nam odebrać opaski biało-czerwone, mówią: „Będziecie robotnikami cywilnymi.” Na to się nie chcieliśmy zgodzić. Von den Bach podpisał z Borem-Komorowskim układ, że jesteśmy pod opieką Konwencji Genewskiej, że jesteśmy jeńcami wojennymi, a nie cywilami. Gestapowiec odszedł jak niepyszny, ale na drugi dzień wychodzimy do pracy, zaprowadzili nas, a tam kopalnia, wagoniki jeżdżą. Kopalnia rudy żelaznej, i to nie jedna, tam była. Tam spotkałem Polaka, który mnie wybrał. Tam Polacy też pracowali. Niemcy, jak na targu niewolników ludzi wybierali. Prawie, że w zęby zaglądali. Ty na dół do urobku, ten do lasu kopalniaki ścinać… Mnie Polak wybrał, żebym naprawiał chodniki, jak zawalą się gdzieś pod ziemią. Byłem zadowolony, że z Polakiem będę pracował. Na drugi dzień przyjechaliśmy, zjechaliśmy windą na dół, we własnym ubraniu, tylko lampkę karbidówkę miałem… osiemset metrów pod ziemią. Miałem jemu pomagać, jak tam były zawały tych chodników, to trzeba było to uprzątnąć, podstemplować. Taka była moja praca. Ale dowiedziałem się od tego Polaka…, pytam się: z łapanki złapany czy jak? Jak on się dostał tutaj do Niemiec? On mówi: „Przyjechałem na ochotnika marki zarabiać.” O żesz ty! Nasi ludzie uciekali z łapanki, żeby nie dostać się do Niemiec, a on na ochotnika, sam przyjechał marki zarabiać! Z kielecczyzny jakiś. Szlag mnie trafił. Powiedziałem: nie będę mu nic pomagał. Ja tu nie przyjechałem do roboty! Ja jestem jeńcem. Nakrył mnie sztygar raz, że nic nie robię, drugi raz, mówi: a sankcje będą! Ja mówię: co mnie gorszego czeka, ja już jestem w obozie, nic mnie gorszego nie spotka - głód, smród i ubóstwo. Nie będę robił. Miałem taką przygodę tam, a propos tego „J’attendrai” . Wjeżdżamy na dół, po pracy mamy jechać na górę, nie ma windy – nawaliła winda, awaria jakaś. Chłopaki mówią: „Słuchaj, Zdzisiek, pośpiewaj coś.” Osiemset metrów pod ziemią śpiewałem im koncert. Śpiewałem piosenki włoskie, Kiepury, śpiewałem piosenki neapolitańskie, różne rzeczy śpiewałem. Wjeżdżamy na górę, a jeden z Francuzów - bo tam francuscy jeńcy pracowali, Niemcy, Francuzi – podchodzi do mnie i mówi: „Słuchaj, a może ty byś zaśpiewał jakąś piosenkę francuską?” Ja mówię, że nie mam nut. „To ja ci przyniosę.” Na drugi dzień dostałem „J’attendrai” ,, żebym się nauczył. Niestety na drugi dzień nas wywieźli do Blankenburga, do innej kopalni, gdzie budowaliśmy w skałach pod ziemią fabrykę podziemną, fabrykę V-1, V-2, w skałach, z kacetowcami, z więźniami obozu Dora, z KC, tylko że ich pilnowali esesmani, a nas wachmani, ci z Wehrmachtu. […] A propos tych ballad. Jest 11 listopada, chcemy zrobić jakąś uroczystość, ale Niemcy, ten feldfebel , taki szef nie pozwoliłby, on nie znał polskiego. Powiedzieliśmy mu, że pracujemy ciężko w kopalni i chcemy rozrywki jakiejś, że chcemy wieczorek zrobić czy on się zgadza? Naturalnie, tak. Zaprosiliśmy go do siebie. A kolega napisał balladę „Kuplety habsburskie”. Ja się nauczyłem i te kuplety zaśpiewałem. Oczywiście przedtem Kazio Kamiński na skrzypcach zagrał kilka utworów Wieniawskiego, „Korab” opowiedział o Piłsudskim, o odzyskaniu niepodległości kilka słów. Oczywiście tłumacz mu tłumaczył zupełnie co innego, że omawia piosenki, które będziemy śpiewać. On nic nie kapował, ten feldfebel . Potem zaśpiewałem te ballady. Chłopakom się tak te ballady podobały, że potem kiedy Barbórka była, jako górnicy świętowaliśmy. „Ty, słuchaj, napisz coś na Barbórkę.” I napisał balladę „20 lat później”, jak się powstańcy spotkają po dwudziestu latach, jak to będzie. Fajna ballada. Zaśpiewałem i po dwudziestu latach spotkaliśmy się w Warszawie. Na drugi dzień wywieźli nas do Blankenburga, po tym podwieczorku artystycznym. Tam nie wjeżdżaliśmy w dół, a w skałę, w górę. To było jak jaskinie z bajki – oświetlone, w środku hale fabryczne wykute w skałach, zresztą robiło się je dopiero, wózki jeździły z kacetowcami w pasiakach, gdzie nad nimi, jak diabły stali czarni esesmani. To było coś potwornego. Tylko my i kacetowcy. Tam miałem wypadek, bo oberwała się skała. Byłem przydzielony do pomocy Francuzom, którzy robili sklepienie kleinowskie, obudowywali. Ja pomagałem koledze, stanąłem na platformie, oberwały się skały. Kolega dostał się pod rusztowanie, karbidówka wypaliła mu nogę, do szpitala go zabrali. Byłem trochę potłuczony, ale nic mi więcej nie było, trochę kamienie spadły. Jakoś cało wyszedłem. Na drugi dzień poszedłem do lekarza, wysłali mnie, że po wypadku. I powiem ciekawą historię: Mieliśmy tam w obozie kolegę, pseudonim „Zabawa”, Jurek Sawicki. W czasie Powstania był zasypany bodajże trzy dni, odkopali go, ale psychicznie był jednak trochę zachwiany. Kiedyś patrzę, a „Zabawa” zaczął handlować – sprzedał cebulę na kartofle, a kartofle na obierki i te obierki wsuwa. Ja mówię: „Czyś ty zgłupiał, obierki?” Mówi: „co? W obierkach najwięcej witamin jest.” Ale jaka ilość…Kiedyś ukradł paczkę i zjadł cukier ze słoniną, wszystko co było w tej paczce, to zjadł. Był wiecznie głodny. Oczywiście kocówę dostał, powiedział, że więcej tego robić nie będzie. Ale to nie było normalne. Kiedy szedłem do lekarza po tym wypadku, patrzę, na apelu „Zabawa” stoi w płaszczu, kapka u nosa wisi, mówię: „Co z tobą?” – „Idę do lekarza udawać wariata.” – „Jak to udawać wariata?” Odchyla płaszcz – on jest goły, w butach tylko i w furażerce. Ja mówię: „Czyś ty zgłupiał, przecież zapalenia płuc dostaniesz?” – „A widzisz, ty uwierzyłeś, że zgłupiałem, lekarz też mi uwierzy.” I jak go lekarz zbadał – uwierzył. Wysłał go do Altengrabowa do szpitala, dla psychicznie chorych, niestety Niemcy wszystkich psychicznych wykańczali, dostał zastrzyk i niestety zmarł w Altengrabowie. Dostałem dwa tygodnie zwolnienia, przyszły pierwsze paczki, rozkoszowałem się kawą neską, papierosami Chesterfield, Camelami. To była wielka frajda. Potem nas wysłali na tak zwaną kipę. Po tym wypadku wyciągaliśmy wózki z kopalni i wywracaliśmy na kołysce. Były takie kołyskowe wózki, gdzie się wysypywało to na hałdę, pracowałem przy tych wózkach… Ale często taki wózek spadał. Mieliśmy dwóch nadzorców. Jeden, nazywaliśmy go „goryl”, to nas bił. Był tak potężny, że nie wiem dlaczego on się nie dostał na front. Drugi staruszek zasuszony, bał się tego „goryla”, też krzyczał, ale tylko krzyczał… W każdym razie powiedzieliśmy, że chcielibyśmy ukatrupić tego „goryla”, ale wojna była na ukończeniu… Drugi Niemiec wyciągał wózki, zapraszał nas do siebie i częstował własnym chlebem, który miał na przydział. My ten chleb piekliśmy na piecyku, mogliśmy się jakoś odżywiać. (…) W każdym razie, dotrwaliśmy… Tam było dużo ciekawych przygód. Potem budowaliśmy kabel do Halberstadtu. Mieliśmy paczki… Wielkanoc była wspaniała, jak Boże Narodzenie było straszne, to Wielkanoc była wspaniała. Sprzedawaliśmy trochę kawy, mieliśmy jajka, nawet pół litra też się znalazło. Wielkanoc mieliśmy wspaniałą. Nawet nam zazdrościł ten feldfebel . Przyszedł, apel zrobił, parę godzin nas trzymał i patrzał na ten stół i tylko ślinka mu leciała, myślał że go zaprosimy, ale nie zaprosiliśmy go. 12 kwietnia miała miejsce ewakuacja do innego obozu Altengrabowa. Doszliśmy tylko do Halberstadtu, kiedy już czołgi amerykańskie prawie zajmowały miasto. Przedtem jeszcze był straszliwy nalot, oglądaliśmy to z Blankenburga, kiedy Halberstadt zrąbali - wtedy widziałem pierwszy raz nalot dywanowy … Myślałem, że one polecą dalej, a one poleciały nad Halberstadt. Potem dowiedziałem się, dlaczego zrąbali to miasto… W ciągu dwudziestu minut, to stutysięczne miasto przestało prawie istnieć. Co raz to Niemcy uciekali, zostało tylko trzech wachmanów i powiedzieliśmy: „Dalej nie idziemy.” Zanocowaliśmy w lesie, obok była grupa Niemców z pancerfaustem. Rano o siódmej idą czołgi…, nie wiadomo tylko czy niemieckie czy amerykańskie. Wysłaliśmy kolegów, którzy znali niemiecki i angielski, patrzymy, a oni chusteczkami białymi machają, a potem skaczą, podskakują – Amerykanie. To my zaatakowaliśmy tych Niemców, którzy obok byli z pancerfaustem, a oni tylko czekali na to, ręce podnieśli do góry, jeszcze ich papierosami poczęstowaliśmy i jeńcy prowadzili jeńców. Wzięliśmy ich do niewoli do Amerykanów, nas wysłali do Halberstadtu. Tam ulokowali nas w kinie… w każdym razie tam zamieszkaliśmy. Nudy, wóda… Dlaczego wóda? Bo w Habelstadt zdobyliśmy samochód i tam było pełno tego alkoholu. Wóda lała się strumieniami i to polska, krakowska. Można było brać, porozbijane wszystko w garażach stało. Wanderer mieliśmy, kolega Zbyszek nim jeździł […] Amerykanie namawiali nas na wyjazd na Filipiny, my się nie zgodziliśmy… cała historia była. Wysiedli z jeepa, oni nas zapisali już do szpitala amerykańskiego, zaprzyjaźniliśmy się z lekarzami, mieli i w stanie obsługi, zapisali nas i jedziemy do Ameryki… Przez Kalifornię, mówią: „W Kalifornii was wysadzimy, a my na Filipiny”, mają lecieć do szpitali. My się zastanawialiśmy - jak nas mają na stanie, to mogą nas nie zostawić w Ameryce, jednak Filipiny… a tam wojna z Japonią jeszcze jest. I nie wiadomo, co dalej robić. W każdym razie nie pojechaliśmy do Ameryki. Był kapitan Różański. Nam się bardzo nudziło, on skompletował oddziały okupacyjne z naszych akowców, Anglikom zaoferował naszą współpracę i przez dwa miesiące okupowaliśmy całe góry Harzu, tylko Armia Krajowa, byliśmy okupantami… Biało-czerwona flaga nad górami Harzu…

  • Nie wahał się pan wrócić do kraju? <

Nie. Chcieliśmy wrócić, ale nie było repatriacji i nie było możliwości wtedy. Stamtąd pojechaliśmy do Osterode - nastąpiła zmiana stref, Rosjanie zajmowali nasze tereny gór Harzu, my przenieśliśmy się do Osterode. W Osterode był teatr amatorski, zainteresowaliśmy się nim, zrezygnowaliśmy z pracy w brytyjskich oddziałach i założyliśmy teatr: Polski Teatr Objazdowy. Teatr zyskał rozgłos wszędzie w obozach polskich, zaprosili nas do generała Maczka na koncerty, z tremą pojechaliśmy, bo tam Schiller prowadził teatr. Daliśmy tam wspaniałe przedstawienie w Lingen, w Papenburgu. Mieliśmy katastrofę samochodową… W Lingen przyszło na koncert tysiące naszych żołnierzy, sukces niebywały, kwiaty. Przyszła do nas pani Tauber, żona słynnego śpiewaka Ryszarda Taubera i kapitan Benson, oficer kulturalny 30 Korpusu Brytyjskiego, zaoferowali nam stworzenie Polskiego Ośrodka Kulturalnego w Hanowerze. Nam w to graj. Zgodziliśmy się natychmiast. Przyjechaliśmy za dwa tygodnie do Hanoweru. Piękna willa, warunki idealne, dostaliśmy zaopatrzenie, samochód ciężarowy z kierowcą Anglikiem, szminki nie szminki, dekorację, całą orkiestrę … Stworzyliśmy piękny Polski Teatr Objazdowy przy 30 Korpusie Armii Brytyjskiej, z tym że mieliśmy obsługiwać całą strefę brytyjską w Niemczech, wszystkie polskie obozy. Daliśmy wtedy 121 koncertów do czasu repatriacji do Polski. Byliśmy wtedy jedynymi polskimi przedstawicielami na rocznicę wyzwolenia Hanoweru, zaprosili nas do generała gubernatora brytyjskiego, byliśmy jedyną grupą polską. To było bardzo ładne z jego strony, kiedy wznosił toast za Powstanie Warszawskie, za nas, za Warszawę, że byliśmy jedynymi sprzymierzeńcami, którzy nie opuścili Anglików. To bardzo ładnie z jego strony, że wspomniał. Wtedy się wszyscy oficerowie nami zainteresowali, mieliśmy jedną bardzo dobrą tłumaczkę, panią Renatę, która była naszym kierownikiem muzycznym, znała doskonale angielski (…). Była z nami jeszcze Barbara Rudzka, śpiewaczka znakomita, tenor Cywiński… Z teatrem wróciłem do kraju w 1946 roku w maju. Tutaj w radiu zainteresowali się nami i dali nam dwie audycje w lipcu i w sierpniu dla Polaków za granicą. Widocznie chcieli pokazać, że wrócili akowcy i nie siedzą na Syberii tylko w Polsce i śpiewają. Oczywiście dalej się nami nie interesowali, za to ja związałem się bardziej z radiem, śpiewałem w kwartecie Rewelersów, później studiowałem w Konserwatorium, skończyłem studia w 1953 roku. Zostałem w kraju. Mieszkałem w ruinach początkowo Konserwatorium, potem ożeniłem się, z żoną założyliśmy zakład fotograficzny, który splajtował po dwóch latach.Później koncertowałem w filharmonii, w radio… Dużo śpiewałem w radio, od 1950 roku, kiedy przesłuchiwał mnie Szpilman, potem dyrektor Polskiego Radia Kołaczkowski i inni…W końcu wyjechałem do Niemiec. W Niemczech spotkałem Jana Kiepurę, który mi dedykował „Koledze Skwarze – Jan Kiepura”. (…) Śpiewałem w Niemczech, nagrywałem film w Berlinie, potem NRF, NRD, w końcu dostałem stypendium do Belgii. (…)W Polsce zacząłem śpiewać szczególnie muzykę oratoryjną, w Operze Kameralnej. Stworzyłem potem własny zespół muzyki dawnej – Canor Anticus, 12 lat prowadziłem ten zespół. Śpiewałem we wszystkich miastach Polski z orkiestrami polskimi (…)

  • Jak rozumiem, ze względu na swoją działalność kulturalną nie był pan represjonowany przez władze komunistyczne?

Ciężko mi było dostać na początku mieszkanie. Kiedy zobaczyłem swoje akta w Konserwatorium w Wyższej Szkole, to tam zawsze było napisane, że jestem nieuspołeczniony…, same negatywy. A jeśli chodzi o represjonowanie, jako że byłem wolnym człowiekiem, artystą, radio mi dużo pomogło, miałem legitymację radiową, co prawda musiałem na pierwszomajówki chodzić, bo lista była, ale poza tym mnie nie ciągali na przesłuchania. Miałem taki glejt „Polskie Radio – pracownik państwowy”. (…) Później też nie byłem represjonowany. Koledzy moi tak. Jeden z moich kolegów siedział w więzieniu, drugi kolega, który przyjechał, miał pistolet na pamiątkę, zobaczyli, wsadzili go do więzienia.Ja uniknąłem tego, tylko że miałem w ogóle trudności… Z trudem, dopiero w 1952 roku, dostałem mieszkanie, a tak to mieszkałem w suterynie, mimo że pracowałem w teatrze, mimo że coś robiłem… Niestety nie miałem mieszkania.

  • Mówił pan, z jakim bólem przyjął pan decyzję o kapitulacji, o zakończeniu walk w trakcie Powstania – a z drugiej strony, co było dla pana najlepszym wspomnieniem z tego okresu?

Najlepszym? Że mogłem walczyć. Przez pięć lat myśleliśmy o Powstaniu. Pamiętam, jak wróciłem z pierwszego obozu, to mój brat pokazywał mi zdjęcia, dokumentację, jaką zbierali, pomniki, Chopin pocięty na lorze kolejowej…, dokumentowali wszystkie te rzeczy z myślą, że kiedyś będzie Powstanie ogólnopolskie i my będziemy tymi aliantami, którzy mogą sowietów jako alianci powitać, jeśli będą… Niestety stało się zupełnie inaczej, akcja „Burza” nie wypaliła…Mówią wszyscy, czy Powstanie powinno wybuchnąć, czy nie? Że źle… Gdyby dowództwo nie dało rozkazu do wybuchu, to ono by wybuchło spontanicznie. Niemcy zażądali przed samym wybuchem Powstania, żeby młodzi ludzie zgłosili się do kopania fortyfikacji, bo oni będą bronić miasto, zrobią Festung Warschau … nie zgłosił się nikt. Mówili, że jak się nie zgłosi, to represje… My zawsze byliśmy narażeni na to, że jak coś nie tego, to kula w łeb… Kiedy zaczęli uciekać, tak jak my na wschód, wtedy tysiące ludzi uciekało i wojska były rozbite, tak Niemcy uciekali na zachód. Dosłownie – barany prowadzili, nawet krowy … armia uciekająca. To była jedyna okazja, żeby ich pobić. Poza tym sprzedawali broń, sam byłem świadkiem, pod Halą Mirowską, był tam największy handel, sprzedawali broń, amunicję, ci który uciekali. (…) My nie wiedzieliśmy jak jest na froncie. Słyszeliśmy tylko działa, które waliły… już są w Falenicy, już do Wawra sowieci dochodzą, już tak blisko… tylko przez Wisłę. Pod Magnuszewem, trzydzieści kilometrów od Warszawy jest przyczółek sowiecki. Jest okazja, Warszawę wyzwolimy… Tak, że gdyby dowództwo nie dało rozkazu do Powstania, to mi się wydaje, że ci, którzy byli uzbrojeni, którzy byli naładowani, to nie wytrzymaliby. Najlepszy dowód, jak na Żoliborzu nie wytrzymali i przed akcją „W”, przed siedemnastą, zaczęli już walkę z Niemcami. To trudno powiedzieć… Wszyscy początkowo byli szczęśliwi, że nareszcie są wolni, flagi biało-czerwone, radia powystawiali ci, co mieli je zakamuflowane. Najgorsze tylko, jak Londyn nadawał: „Z dymem pożarów”, a to był podobno sygnał, szyfr do zrzutów, bo czekaliśmy żeby zrzucili broń…
Warszawa, 27 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk
Zdzisław Skwara Pseudonim: „Zych” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Batalion "Gozdawa" Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter