Milada Broel-Plater „Madel”
Milada Broel-Plater z domu Gawlikówna, urodzona w 1928 roku w Warszawie. Miałam pseudonim „Madel”, byłam w oddziale łączniczek w zgrupowaniu majora „Roga”. Moim bezpośrednim przełożonym był rotmistrz „Bończa”. Byłam łączniczką.
- Proszę opowiedzieć coś o latach swojego dzieciństwa?
Moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe, miałam kochających rodziców i nieznośnego młodszego brata, jak to zwykle młodszy brat. Ojciec mój był wojskowym, był podpułkownikiem. Zmienialiśmy miejsce zamieszkania tak, jak to bywa w wojskowych rodzinach. Do września 1939 roku byliśmy w Drohobyczu. Mój ojciec był tam dowódcą garnizonu. Został przeniesiony do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie z dniem 1 września rozpoczął służbę jako dowódca OZ 27 DP. My – ja z moją matką i bratem − dojechaliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego kilka dni później, już po wybuchu wojny. We Włodzimierzu byliśmy bardzo krótko. W tym czasie rząd polski zmuszony do ucieczki, zmierzał w kierunku granicy rumuńskiej. Mój ojciec dostał wiadomość, że rząd będzie przejeżdżał następnego dnia przez Włodzimierz. Wiedział, że Niemcy mieli doskonały wywiad i organizowali bombardowania na trasie przejazdu rządu. Dlatego wszystkie matki z dziećmi wsadził na ciężarówkę i powiedział: „Na dwa dni pod Włodzimierz na wieś jedziecie, oni przejadą, wrócicie”. Wyjechaliśmy, rozstaliśmy się z moim ojcem. Drugi pułkownik był na froncie ze swoim pułkiem. Mój ojciec miał za zadanie organizację zaplecza, z czego najważniejszym było stworzenie wojska z ochotników, z cywili. Jak wyjechaliśmy na wieś, następnego dnia ojciec przysłał bardzo krótki list do mojej matki: „Jedź na granicę rumuńską. Wychowuj dobrze dzieci. Na zawsze Twój, mąż”. Pojechaliśmy dalej, matki z dziećmi, ciężarówką. Tak dotarliśmy do Tarnopola. W Tarnopolu szofer z ciężarówką uciekł, porzucił wszystkie matki z dziećmi. Jestem za to wdzięczna Opatrzności, bo gdyby nie to, może dostałabym się do Rumunii i zostałabym na emigracji, a jednak uważam, że wygrałam, zostając w Polsce.
- Kiedy znalazła się pani w Warszawie i jak do tego doszło?
Z Tarnopola każda matka ze swoimi dziećmi na własną rękę starała się dostać do rodziny. My dotarliśmy do Lwowa, gdzie mieliśmy znajomych. Mój brat miał wtedy pięć lat, ja jedenaście. Tam spędziłam pierwsze lata, dopóki nie wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. Dziwnym cudem nie zostaliśmy wywiezieni przez Rosjan na Sybir. Może dlatego, że nie byliśmy w swoim mieście, gdzie by nas znali. Gdyby nie to, że we Lwowie udało nam się ukryć, Rosjanie na pewno wywieźliby nas jako rodzinę wojskową. Kiedy Niemcy zajęli Lwów, moja matka skontaktowała się ze swoimi braćmi. Jej starszy brat był w Warszawie i sprowadził nas do siebie, ponieważ byliśmy pod jednym zaborem. Tak doczekałam Powstania Warszawskiego już w Warszawie.
- Jak przyjechała pani do Warszawy, to gdzie pani zamieszkała?
W Warszawie najpierw mieszkałam na Alejach Jerozolimskich u mego wuja Mirosława Szabuniewicza. Miał on piękne przedwojenne mieszkanie pełne uciekinierów i rozmaitych „bieżeńców”, ale zmieściliśmy się. Potem mieszkaliśmy jakiś czas na Pradze. Chodziłam na komplety.
Pani dyrektor Jakubowska miała prywatną szkołę na placu Trzech Krzyży. Był to stary pedagog, jeszcze moja matka chodziła do jej szkoły, a potem ja chodziłam. Komplety prowadziła pod przykrywką szkoły modniarskiej. Robiłyśmy kapelusze, ale szedł bardzo przyzwoity program nauczania. Muszę powiedzieć, że wspominam swoje nauczycielki jako wspaniałe. Dużo z siebie dawały. Robiły klasówki, przeglądały nasze wypracowania. Myśmy nie mieli zeszytów, tylko pisaliśmy ołówkiem na kartkach, nie podpisując się. One rozpoznawały nasze charaktery pisma. W Warszawie na pensji pani Jakubowskiej na jednym komplecie było nas pięć, sześć, siedem osób.
- Mieszkała pani na Pradze, a potem gdzie?
Z Pragi przeprowadziliśmy się na Stare Miasto i zamieszkaliśmy na ulicy Brzozowej w domu profesorskim. Tam mieliśmy wynajęte mieszkanie. Moja matka była zaangażowana bardzo poważnie w pracę konspiracyjną. Nie mówiła mi o tym, ale widziałam, że wraca do domu z jakimiś materiałami, pracuje, zajmuje się korespondencją.
- Czym dokładnie zajmowała się pani mama?
Była kierowniczką grupy szyfrantek Komendy Głównej AK. Miała pensję z Londynu. Nie była to bardzo duża pensja, ale była. Do pełnego obrazu trzeba dodać, że ukrywałyśmy u nas dwie Żydówki – matkę z córką – o nazwisku Zimnowoda.
- Gdzie mieściła się szkoła?
Mój brat chodził do szkoły powszechnej na Krakowskim Przedmieściu.
- Czy do momentu wybuchu Powstania pani też brała udział w konspiracji?
Przed wybuchem Powstania nie brałam udziału w konspiracji.
- Jak zapamiętała pani moment wybuchu Powstania? Jak do tego doszło, że brała pani w nim udział?
Jak wybuchło Powstanie ogarnął mnie szał radości. Nie było w domu mojej matki, a ja uważałam, że mogłabym coś zrobić. Była u mnie moja przyjaciółka. Zgłosiłyśmy się do pomocy. Powiedziano nam: „Tutaj są Powstańcy, którzy wrócili z wypadu i bardzo chcą się wymyć, nie mają łazienki. Poszukajcie domu z łazienką”. Poszukałyśmy domu z łazienką. Potem gotowało się zupy, były kuchnie. Powiedziano nam: „Potrzebny nam jest ktoś do roznoszenia zup”. Roznosiłyśmy zupy.
- Pamięta pani, co to były za zupy?
Zupy były z wszystkiego, z czego się dało, z jarzyn, czasem wkładano konserwy mięsne. Zupy to było główne pożywienie. Nie było drugich dań, nie było klusek, były gęste zupy – to pamiętam – cały okres Powstania na Starym Mieście.
- W którym to było miejscu?
Kwatera łączniczek była najpierw na Rynku na linii Świętojańska – Nowowiejska, potem mieliśmy kwaterę na Podwalu koło miejsca wybuchu czołgu.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć swoje wspomnienia związane z wybuchem czołgu?
Prawdopodobnie byłam wysłana z rozkazem, żeby coś przekazać. Z moją przyjaciółką zobaczyłyśmy zbiegowisko. Ludzie zaczęli mówić, że czołg zdobyliśmy, czołg! Pobiegłyśmy Świętojańską w kierunku placu Zamkowego. To był bardzo mały czołg, wjeżdżał w ulicę Świętojańską, która przechodzi koło katedry. Tłum ludzi biegł za czołgiem, tłum ludzi biegł przed czołgiem, cieszyli się wszyscy szalenie. Powyciągali aparaty fotograficzne, których nie wolno było oczywiście mieć w czasie okupacji, fotografowali czołg. Pamiętam dwóch żołnierzy siedziało w czołgu. Jeden z nich prowadził, był ciemnowłosy okrągły, a drugi siedział wychudzony koło niego blady. Pamiętam dokładnie dwie sylwetki. Ludzie biegli za nimi i okropnie się cieszyli, że mamy czołg. Przejechali przez rynek, dojechali do Podwala. Wtedy z naszej kwatery, która tam była wyszedł Rajmund, mąż Ireny, naszej komendantki i powiedział: „Macie czekać na rozkazy na kwaterze, a nie biegać za czołgiem”. Obrugał nas. Pokornie odeszłyśmy od czołgu, weszłyśmy do bramy. W tym momencie rozległ się straszny huk, a olbrzymia brama wyleciała z zawiasów i spadła na ludzi. Ale nie zrobiła nam nic, trochę nas przygniotła. Wszyscy wydostaliśmy się spod niej. Czołg był pułapką i był cały podminowany. Szalona ilość ludzi zginęła − oczywiście ci, co siedzieli i ten, co prowadził czołg. Ale oprócz tego zginęła cała gromada ludzi, która asystowała czołgowi, jak przejeżdżał przez rynek Starego Miasta. Moja matka, która akurat przyszła mnie odwiedzić na kwaterze łączniczek, przez okno widziała mnie koło czołgu. Wybiegła, widziała rozrzucone szczątki ludzkie. Była przekonana, że jestem jedną z nieżyjących już osób.
- Jakie były reakcje ludzi, którzy byli wtedy wokół pani?
Wróciłam na kwaterę i siedziałam na kwaterze. Koło mnie Irena, która była naszym dowódcą, pytała się o męża. Powiedziałam: „Był ze mną, wszystko w porządku, weszłam do bramy, on pewno gdzieś też”. Ona zaczęła go szukać, nie mogła go znaleźć. Nie znalazła go wcale, bo należał do grupy tak zranionej i tak rozszarpanej, że nie można było nikogo rozpoznać. Z początku myślała, że poszedł na barykady, szukała go wszędzie. Potem miała parę godzin załamania, położyła się na łóżku i mówiła: „Ja chcę jeść, dajcie mi jeść, czemu mi nie dajecie”. Wtedy zagrzałam jej zupę, dałam talerz. Ona nie zjadła. Wieczorem się opanowała, wstała i przejęła swoje obowiązki. Miała parę godzin zapaści. Nie mówiła nic więcej, bo zorientowała się, że on należał do najbardziej... Rozsypane szczątki ludzkie leżały na ulicy długi czas.
- Czy pamięta pani, kiedy pochowano zwłoki?
Pochowano ich prawdopodobnie w zbiorowej mogile.
- Czy po wybuchu był pogrzeb?
Nie pamiętam.
- Czy pamięta pani ze Starego Miasta jakieś msze bądź wspólne modlitwy, kontakty z księżmi?
Tam, gdzie mieliśmy kwaterę w piwnicach były msze święte.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Piękne było. To, że mogłam założyć biało-czerwoną opaskę, miałam tam napisane WSK, Wojskowa Służba Kobiet, rozmaite były opaski, że miałam swój pseudonim, że mieliśmy Polskę, że czasem jak zagrali hymn, to myśmy stali, śpiewali i płakali.
- Gdzie na przykład śpiewali państwo hymn?
Trudno mi powiedzieć. Pamiętam nowy oddział, który się formował i tam śpiewali hymn. Pamiętam zrzuty, które przynosiłam z terenów getta. To były granaty, chyba angielskie. One się tym charakteryzowały, że miały na opasce tęczówkę. Były rozmaite granaty, polskie były chyba całe zielone. Myśmy w ogóle mieli robione granaty, były też niemieckie zdobyczne.
- Proszę powiedzieć o przenoszeniu granatów z getta? Czy ktoś pani zlecił przenoszenie?
Powiedzieli: „Milada i Maryla mają się zgłosić i przenosić granaty”. Poszłyśmy we dwie. Tam był major „Róg” który dyrygował nami. Zabieraliśmy w rozmaite torby i nosiliśmy granaty. Były dość ciężkie, ale człowiek, jak ma szesnaście lat, jest młody i silny.
- Dokąd je pani przynosiła?
Chyba na Podwale, na kwaterę. Pamiętam w każdym razie stamtąd majora „Roga”. Starszy pan w jesionce i w kapeluszu, zupełnie nie wyglądał na Powstańca. Nie miał, tak jak większość, panterki, munduru poniemieckiego, nawet nie wiem, czy miał opaskę.
- Czy pamięta pani z dni Powstania ulotki, prasę, słuchanie radia?
Radio było własne, chyba był głośnik, który nadawał wiadomości, ale nie miałam dostępu do radia, żeby słyszeć wiadomości z zagranicy. Wiem, że były kontakty.
- Jak pani to pamięta dni kiedy Powstanie się kończyło,?
Kiedy Powstanie się kończyło, to część wyszła kanałami do Śródmieścia, a część – tak jak ja - zdjęła opaski i wyszła z ludnością cywilną. Wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście. Tam stał czołg, nie wiedzieliśmy, czy nas przed czołgiem nie popchają i czy nie będą nacierać z czołgiem, ale nie. My poszłyśmy z ludnością cywilną, dostałyśmy się do Pruszkowa.
- Czy była pani wtedy razem z bratem i mamą?
Byłam z moją matką i moją przyjaciółką, z którą byłyśmy cały miesiąc w Powstaniu. Natomiast mój brat w okresie lata był w Milanówku u siostrzyczek. W Pruszkowie była selekcja − zdrowych się wywoziło, a chorych, słabszych zostawiało się w Polsce, bo nie nadawali się na roboty. Wywoziło się ich na wieś. Moja matka, moja przyjaciółka i ja byłyśmy zdrowe, ale nie chciałyśmy się dostać do Niemiec. Pamiętam, że moja matka podeszła do sanitariuszki i spytała, co zrobić, żeby nie jechać do Niemiec. Ona odpowiedziała: „Proszę się przygotować, zaraz przyjdzie tutaj polski lekarz i on was wszystkich zwolni”. Dali nas do pierwszego szeregu, myśmy były bardzo mizerne, bo było dość głodno ostatnio. Za nami ustawili młodych ludzi, którym kazano udawać kaleki. Lekarz, starszy pan zwalniał, jak tylko mógł. Dostaliśmy się do baraku, chyba to był numer pięć, bo numer jeden wywozili do Niemiec. Numer pięć zostawał w Polsce. Oni wywieźli nas w okolice Radomska. Tam dostaliśmy się do dworu na wsi i stamtąd z kolei pojechaliśmy do Krakowa, gdzie był brat mojej matki. Tak zamieszkałam w Krakowie na ostatni etap.
- Jak pani wspomina ostatni etap wojny, już będąc w Krakowie?
Troszkę nienajlepiej, bo Kraków, choć przyjął wszystkich Warszawiaków, był miastem posłusznym. Tam każdy, kto nie pracował, to nie wychodził z domu. Mnie też nie pozwolili wychodzić z domu, ponieważ nie miałam żadnego dokumentu. Zapisałam się na komplety i myślałam, że będę dalej kończyć gimnazjum. Ale nie miałam żadnej możliwości dostania pracy, więc nie mogłam wychodzić z domu i chodzić na komplety. Dopiero doczekałam końca wojny, żeby się dostać do szkoły i zdać maturę w Krakowie.
- Co pani robiła po 1945 roku?
Zostałam w Krakowie, skończyłam szkołę, zdałam maturę w gimnazjum Hoene-Wrońskiego w matematyczno–fizycznej klasie, a potem dostałam się na politechnikę. Jakiś czas byłam asystentką na politechnice u profesora Plamitzera. Skończyłam politechnikę. Jestem magistrem inżynierem budownictwa lądowego. Pracowałam w budownictwie przemysłowym jakiś czas. Potem, jak założyłam rodzinę, miałam dzieci, to przeniosłam się do szkolnictwa. Okazało się, że mam duszę belfra i bardzo dobrze mi się pracowało w szkole.
- Czy za swój udział w Powstaniu była pani w jakkolwiek sposób represjonowana? Czy spotykała się pani z nieprzychylnymi uwagami za udział w Powstaniu?
Trochę uważali w Krakowie, że Warszawiacy zwariowali z Powstaniem. Dla mnie Powstanie Warszawskie z całą pewnością był to jeden z najpiękniejszych odcinków mego życia. W Krakowie byłam serdecznie przyjęta i w społeczność krakowską, koniec końców, wrosłam, mam mnóstwo przyjaciół.
- Czy na koniec chciałaby pani powiedzieć o Powstaniu coś, co myśli pani, że nikt inny, by nie powiedział, ostatnie słowa na temat Powstania, które są pani osobistymi słowami, przeżyciami?
To były, mimo wszystko, jedne z najpiękniejszych chwil mego życia.
Kraków, 27 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska