Włodzimierz Wojciech (William) Szkodziński (Scott) „Borowicz”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Włodek Szkodziński, a po angielsku nazywam się Bill Scott albo William Scott. Od ponad pięćdziesięciu lat jestem już obywatelem brytyjskim. [Brałem udział w Powstaniu] w „Żywicielu”, w Zgrupowaniu „Żmija” pod dowództwem rotmistrza Rzeszotarskiego na placu Wilsona w „Feniksie”. Mój pseudonim był „Borowicz”. Myśmy byli w drużynie sierżanta „Siwego”, która została samorzutnie zorganizowana, dlatego że większość członków tej drużyny nie mogła się meldować w punktach, w których powinni być, ponieważ ulice były pozamykane. Specjalnie na Żoliborzu Powstanie wybuchło o dwie godziny wcześniej niż gdzie indziej, tak że były z tym kłopoty, więc zostałem na Żoliborzu.

  • Czyli wasz oddział stworzył się ad hoc.

Samorzutnie, dlatego że tam była zrobiona zasadzka. Przechodził patrol niemiecki, zrobili na niego zasadzkę. Tam było też [kilku] niezorganizowanych żołnierzy i niestety wielu Niemców straciło życie, bo była potyczka. Żałowałem tego, bo to byli starzy Niemcy. W każdym razie myśmy dostali jakąś broń i tak dalej. To było chyba trzeciego albo czwartego dnia Powstania, dlatego że powstańcy się wycofali w ciągu nocy z 1 na 2 sierpnia do Kampinosu, ale potem pułkownik Niedzielski „Żywiciel” zdecydował wrócić na Żoliborz.

  • Jak to się stało, że zechcieli pana przyjąć, że został pan zorganizowany? Czy miał pan jakieś wcześniejsze doświadczenia?

Byłem w plutonie Armii Krajowej mniej więcej od początku 1943 roku albo nawet może wcześniej. Wcześniej byłem w pierwszej organizacji, do której mnie wciągnięto. To były „Szare Szeregi”. Potem przez sześć miesięcy było również szkolenie w ramach Narodowych Sil Zbrojnych. To też się rozwiązało. W końcu dostałem się do Armii Krajowej, ponieważ większość moich kolegów, z którymi chodziłem do szkoły (którzy mieszkali w blokach w Nauczycielskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu) należało do różnych organizacji. Tak że nie było trudno. Oni zawsze szukali kogoś, na kim można by polegać. Tak że nie było żadnych trudności, żeby się wciągnąć do konspiracji.

  • Czego nauczył się pan w „Szarych Szeregach”?

Nie pamiętam dobrze, ale były takie rzeczy jak czytanie map, używanie kompasu – takie rzeczy niby półharcerskie a półwojskowe. Potem po „Szarych Szeregach” oczywiście to już było szkolenie półwojskowe. Instruktorzy przynosili zamek do karabinu Mauser, żeby się nauczyć, jak to rozłożyć, jak to czyścic. To była głównie broń i różne sprawy taktyczne związane w części z akcją w konspiracji, a w części może przygotowanie na przyszłe działania, powiedzmy, zbrojne.

  • Czy wiedzieliście, że coś kiedyś się wydarzy, że będziecie potrzebni?

Nie, nikt przecież nie był pewien tego, czy będą jakieś działania zbrojne, czy nie. Myśmy wszyscy wiedzieli, że Warszawa nie posiadała za wiele broni. W każdym razie myśmy się spodziewali, że coś będzie, jak się wojna będzie kończyć. Spodziewaliśmy się, że do jakiejś akcji dojdzie, ale co i kiedy, i jak, oczywiście nikt nie był tego pewien.

  • Czy jak już pan był członkiem AK, to słyszał pan o planie „Burza”?

Oczywiście. Nie o planie „Burza”, to był synonim, którego nie słyszałem, aleśmy wiedzieli. Przecież w konspiracji zasadniczą rule, podstawowa rzeczą było, że jak najmniej osób powinno się znać.

  • Był system „piątkowy”?

Nie, niekoniecznie, to jakieś dziesięć do dwunastu osób. Ze względu na bezpieczeństwo myśmy znali swoich najbliższych w drużynie, w której żeśmy byli. Instruktorzy, jak przychodzili, to myśmy nawet nie wiedzieli, jak oni mają na imię. Czasami wiedzieliśmy ich pseudonim. Jak wspomniałem, Olgierd Budrewicz był moim instruktorem. Znałem go, dlatego że mieszkałem na Żoliborzu. On grał w piłkę nożną i myśmy wiedzieli jego nazwisko. Jak on przyszedł jako instruktor, to myśmy wszyscy zdębieli, bo myśmy sobie nie zdawali sprawy, że on jest jednym z instruktorów w Armii Krajowej. On nawet dał instrukcje związane z bronią, z karabinami, z pistoletami.

  • Czy przydała się ta wiedza?

Oczywiście, że się przydała. W wieku, w jakim ja byłem, [czyli] niecałe szesnaście lat (bo skończyłem szesnaście lat w czerwcu 1944 roku, a Powstanie wybuchło w sierpniu), to większość nastolatków była (można powiedzieć) dosyć inteligentna i bardziej rozwinięta, bym powiedział, niż nastolatki teraz. W czasie wojny wszyscy mieli jakieś bardziej poważne podejście do tego, co się działo wkoło nich, chcieli się uczyć…

  • Skąd to wychodziło?

Była wojna, byli Niemcy, były łapanki i życie było niebezpieczne. Od 1940 roku do 1944 roku miałem szczęście, bo mnie Niemcy cztery razy [łapali]. Raz uciekłem, a trzy razy mnie zwolnili. Trzeba było [mieć] szczęście, szczęście ponad wszystko.

  • Dzieciaki też łapali?

Wypuścili mnie, dlatego że miałem legitymację, chodziłem do szkoły Wolframa. To była mechaniczna szkoła na Miodowej. Teoretycznie osoby, które miały jakieś szkolenie techniczne mogły być pożyteczne dla Niemców, z taką legitymacją nie zabierali w łapankach. Ale młodych chłopców wtedy też zabierali w czasie okupacji.

  • Pamięta pan moment godziny „W”? Gdzie pan był w tym momencie?

To wcale nie było ani podniecające, ani niespodziane, dlatego że myśmy od kilku dni wiedzieli. Nie miałem w domu, gdzie mieszkałem, telefonu. Moja matka [niby] wiedziała, [niby] nie wiedziała, że byłem w konspiracji, bo nie chciała, żeby jej jedyny synek narażał się na niebezpieczeństwo. Ale wiedziała dobrze, że ja jej i tak o tym nie powiem. Tak było, że Powstanie wybuchło 1 sierpnia, ale myśmy wiedzieli trzy dni przedtem. Moja drużyna miała się meldować w okolicach placu Napoleona, który jest teraz placem Powstańców Warszawy. Właśnie dwa czy trzy dni przed Powstaniem większość (może pięciu) z mojej drużyny pojechało w okolice placu Napoleona, nie pamiętam adresu. Tam się mieli spotkać w bramie. Pojechali i nic z tego nie wyszło, bo nie było rozkazu do wybuchu Powstania, więc wrócili. Potem znowuż kolega, który miał telefon, dostał telefon i znowuż to odwołali.
Byłem w mieszkaniu na Słowackiego róg Krechowieckiej i Cieszkowskiego, gdzie mieszkaliśmy. Godzina była między drugą a trzecią. Okno było otwarte, bo było ciepło. Nagle słyszę tak jakby coś się darło. To był pistolet. Zaczęło się na ulicy Suzina. Tam był skład broni. Tam była kotłownia Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i tam był skład broni, o czym ja wtedy oczywiście nie wiedziałem. Poszli gońcy czy drużyna, żeby broń stamtąd zabrać. Na Krasińskiego natknęli się na patrol niemiecki na samochodzie. Oni ich gonili przez Suzina i zaczęła się strzelanina. Słyszałem to w mieszkaniu, byłem w sypialni. Miałem się meldować na placu Napoleona, ale matki nie było w domu. Myślę: „Poczekam, aż matka wróci i powiem, że ja wychodzę”. Matka wróciła. Mówię: „Mamo, ja wychodzę na chwilę”. [Wskoczyłem] na tramwaj, zajechałem na plac Inwalidów. Tramwaj się zatrzymał, tramwajarz mówi: „Słuchajcie, uciekajcie wszyscy, bo tu coś się robi”. Z daleka było widać niemieckie samochody ciężarowe, zamykały wjazd na wiadukt nad Dworcem Gdańskim. Tak że wróciłem do domu pieszo, bo to niedaleko, można było dojść od placu Inwalidów, potem tylko plac Wilsona. Niedaleko.

  • Człowiek był zdezorientowany…

Tak. W międzyczasie dwóch czy trzech z mojej drużyny wcześniej zdołało się dostać do zgrupowania w mieście, ale potem się dowiedziałem, że wcale nie byli w tym zgrupowaniu, w którym powinni, musieli się dołączyć do kogoś innego. Tak się działo w bardzo wielu wypadkach, zgrupowania nie mogły się spotkać. W Śródmieściu było lepiej i na Mokotowie, ale z Żoliborza do Śródmieścia [było ciężko]. Dlaczego był taki rozkaz, żeby z Żoliborza meldować się w Śródmieściu, to ja nie wiem.

  • Zwłaszcza że wszystkie wasze działania były związane z Żoliborzem…

Tak.
  • Jak wielu z was stworzyło to zgrupowanie?

Jak powiedziałem, pułkownik Niedzielski wycofał się z oddziałami, które były sformowane na Żoliborzu, do Puszczy Kampinoskiej z 1 na 2 sierpnia. 2 sierpnia (to chyba było w nocy) wrócił. Przez cały ten czas byłem w domu, w mieszkaniu i zdaje się to było chyba 3 albo może 4 sierpnia, nie pamiętam dokładnie. Potyczka miała miejsce na skrzyżowaniu Słowackiego, Suzina, Cieszkowskiego (z jednej strony jest Słowackiego i Suzina, a z drugiej strony jest Cieszkowskiego) – to jest bardzo blisko placu Wilsona. Szedł patrol niemiecki, [który] wysłali z ulicy Potockiej (tam były niemieckie koszary, niedaleko szkoły pożarniczej, [która] w dalszym ciągu istnieje na Potockiej), aby się przekonać, czy można się przedostać z Potockiej, Słowackiego do placu Wilsona i potem Krasińskiego do Wisły, do Cytadeli. W Cytadeli przez całe Powstanie była siedziba niemiecka, forty i tak dalej… Przeszli. Nie wiem, czyj to był oddział, dokładnie nie wiem, jak to się stało, bo dopiero tam się zjawiłem, jak już było prawie po tej potyczce. Słyszałem strzały i tak dalej, i myśmy nawet wtedy musieli kopać groby, bo kilku Niemców zostało zabitych. Mówię, żałowałem ich, bo to wszyscy byli ludzie między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia. Myśmy widzieli ich książeczki, to się nazywało… Soldatenbuch czy coś takiego… książeczka wojskowa.
Sierżant „Siwy” mieszkał na Cieszkowskiego 2 (nazywał się Urbaniak), drugi sierżant pseudonim „Tajfun” nazwisko Bober, tramwajarz. Gdzie pracował Urbaniak, to nie wiem. W każdym razie oni byli zaangażowani w konspiracji nie na Żoliborzu. Też musieli być gdzie indziej, ale też nie mogli się dostać. Po tej potyczce myśmy pochowali tych Niemców. Dlaczego ludzie, którzy brali udział w potyczce, zostawili tą broń, tego też nie wiem. W każdym razie sierżant Urbaniak „Siwy” (znał mnie z widzenia, bo mój wujek mieszkał w tym samym domu) mówi: „Chłopcy, Włodek, słuchaj. Ty i dwóch jeszcze chłopaków z Cieszkowskiego 4…”. Jeden się nazywał Dudek, a drugi był synem dozorcy. To nas było trzech, [plus] stary tramwajarz – to czterech. Tych dwóch sierżantów, to sześciu i jeszcze „Jurek”. Nas było początkowo siedmiu. [„Siwy”] mówi: „Słuchajcie, chłopcy. Powstanie się zaczęło, my o tym dobrze wiemy. Żaden z nas nie mógł dołączyć do naszego właściwego oddziału. Mamy trochę broni. Zameldujemy się jak najbliżej w zgrupowaniu na Żoliborzu. Tu muszą być zgrupowania. Jest prawdopodobnie jeden w »Feniksie«”.
„Feniks” to była spółdzielnia na samym placu Wilsona, w dalszym ciągu istnieje. Tam zatrzymał się rotmistrz Rzeszotarski „Żmija”. Pułkownik Niedzielski „Żywiciel” celowo wycofał się ze swoimi wszystkimi oddziałami, ale polecił „Żmii”, żeby został ze swoim małym oddziałem na Żoliborzu w „Feniksie”. „Siwy” jakoś się skontaktował. Miałem wtedy tylko szesnaście lat, nie byłem bardzo knowledgeable, nie byłem taki zorientowany. W końcu zdaje się, że on nas zostawił na Cieszkowskiego 2 w piwnicy i sam poszedł. To było blisko, od Cieszkowskiego do „Feniksa” wtedy było pole […]. Poszedł do „Feniksa”. Rzeszotarski „Żmija” tam był i mówi: „Dobrze, możecie do mnie dołączyć”. Myśmy dołączyli do Zgrupowania „Żmija”, to musiało być 4 albo 5 sierpnia. Tam jeszcze ktoś się do nas [dołączył]. […]
Poszliśmy pod jego komendę i przez jakiś czas pełniliśmy wartę. Myśmy byli stosunkowo dobrze uzbrojeni jak na ten czas. Nie wiedział, czy może na tych młodych chłopakach [polegać]. Było trzech starszych ludzi. Jak mówiłem, „Siwy” miał czterdzieści kilka lat, „Tajfun” mniej więcej to samo. Jeszcze jeden tramwajarz był i on miał około pięćdziesiątki, nie wiem. Reszta nas, to byli chłopcy, nastolatkowie: osiemnaście, szesnaście i piętnaście, coś takiego. Tak że nie wiedział, jakie myśmy mieli wyszkolenie, czy można na nas polegać. Co się stało: myśmy byli w dalszym ciągu w „Feniksie”, nic żeśmy nie robili przez jakiś czas, bo nie wiedzieli, co z nami robić. Myśmy mieli broń, to robiliśmy w nocy wartę wokoło „Feniksa”. Którejś nocy, już było trochę pod obstrzałem, [ale] jeszcze… „krowy” czy „szafy” nie działały. Po niemiecku to się nazywa Nebelwerfer.
„Siwy” dostał rozkaz, żeby iść na Marymont, bo to niedaleko. Goniec czy ktoś mu zameldował, że patrol ukraiński z Bielan szedł wzdłuż Wisły, doszedł do Marymontu i zaczął tam strzelać, mordować ludzi i tak dalej… Zdaje się, że Rzeszotarski miał tam żonę czy siostrę, nie wiem, jakichś krewnych na Marymoncie. Mówi: „Słuchajcie, chłopcy. Nie ma nikogo innego, wy macie broń, idźcie tam, zobaczcie, co się dzieje, czy możecie ich obronić. Zobaczcie, jak sytuacja wygląda. Jeżeli możecie coś zdziałać…”. Dał „Siwemu” wolność decyzji, bo nie wiedział dokładnie, co się dzieje, więc nie mógł dać rozkazu: „Musicie iść zrobić tam [to i to]”.

  • Czyli „Siwy” był waszym dowódcą…

„Siwy” był dowódcą drużyny.

  • Jaką bronią dysponowaliście?

Myśmy mieli wtedy w drużynie jednego szmajsera – to był pistolet maszynowy. Mieliśmy trzy albo cztery karabiny niemieckie Mausera i mieliśmy jeden pistolet dziewięć milimetrów PP Walter. Jeden parabellum, to znaczy luger, to było dziewięć milimetrów. Mieliśmy kilka granatów. Na ówczesne czasy to było bardzo dobre uzbrojenie.

  • Amunicję mieliście?

Nie za dużo. Co się stało? Myśmy poszli na Marymont. Doszliśmy chyba do ulicy Potockiej na Marymoncie. Tak mi się wydaje, że w tej części większość budynków była wtedy drewniana, jeśli dobrze pamiętam. Tam nie było dużo budynków budowanych, tylko stare, drewniane budynki. „Siwy” mówi do mnie: „Słuchaj, ty zostań tutaj. Ubezpiecz nasz tył”. On się starał, żeby tych młodszych chłopaków (ja i jeszcze drugi młodszy ode mnie) oszczędzać. „Zostań tu z tyłu. My pójdziemy dalej, zobaczymy, co się dzieje”. Poszli dalej. Co się okazało? Niestety „ukraińcy” faktycznie byli. Nie wiem, jak daleko oni poszli, może nie dalej niż kilometr. Ja tego nie widziałem, dzięki Bogu, ale powiedzieli mi, jak wrócili, że tam był stos trupów. Ukraińcy przyszli i zabili kobiety, mężczyzn, dzieci. Ja tego nie widziałem, ale było dużo… ofiar. Zdaje się, że między tymi ofiarami znaleźli (jak się zorientowali, kto to był, nie wiem) tą osobę, krewną „Żmii”. Znaleźli jakieś nosze i myśmy to ciało stamtąd przynieśli z powrotem do „Feniksa”. Co się z tym stało, nie wiem.
Potem, to już było chyba pod koniec sierpnia, nie było za dużo osób, siły w tym małym zgrupowaniu „Żmii”. Była na Marymoncie fabryka, nie wiem, co tam robili, nazywała się Blaszanka – niedaleko Wału Wiślanego w kierunku na Bielany. W Blaszance była siedziba, placówka niemiecka. To była granica, że tak powiem, posiadania powstańczego na Żoliborzu na północ od placu Wilsona. To było pod Blaszanką. Niemcy nie mieli wtedy dużo sił, więc nie atakowali. Czasami wychodzili na patrole, żeby zobaczyć, co się dzieje. Naszą drużynę „Żmija” wysłał pod Blaszankę. Był dom murowany i myśmy tam nocowali w piwnicy. Przy drodze wykopaliśmy rów strzelecki, żeby się tam schować. [To było] jako placówka ostrzegawcza dla zgrupowania. Gdyby Niemcy szli od wału wiślanego albo od Bielan, to myśmy mieli ich tam zatrzymać, jeżeli to tylko było możliwe. Nie mieliśmy karabinów maszynowych, mieliśmy tylko granaty i jeden pistolet. Wtedy bardzo szybko trzeba było wysłać łączniczkę albo jednego z chłopaków, żeby ostrzec, bo potem w pewnych miejscach (o ile dobrze pamiętam) została uruchomiona linia telefoniczna. Zdołali skądś zorganizować kilka telefonów, zdaje się, to były zdobyczne od Niemców. Mieliśmy inżynierów, tam na Żoliborzu nie owało fachowców w każdym zawodzie. Myśmy nie mieli żadnych linii telefonicznych. Co ciekawe, w ciągu pierwszych dni Powstania (nie wiem, czy większość osób o tym wie) telefony funkcjonowały w całej Warszawie. Powstanie się już rozpoczęło, a jeszcze można było telefonować z Żoliborza do Śródmieścia, na Mokotów, na Bielany, ale bardzo krótko. Ktoś mi powiedział, sam tego nie sprawdziłem. Mówiło mi kilka osób, że telefonowali normalnymi telefonami z Żoliborza. Później oczywiście łączność telefoniczna się skończyła.
Myśmy byli koło Blaszanki. To był jednopiętrowy budynek, dom jednorodzinny, można było wejść na dach i się schować z jednej strony dachu i przez lornetki [obserwować]. […] Któryś z naszych, zdaje się zastępca dowódcy drużyny „Tajfun” poszedł na dach, zawsze ktoś tam siedział z lornetką. Mówi: „Słuchajcie, jest dziwna rzecz. Ja widzę tam ludzi za wałem wiślanym i w okolicach”. Tam były różne drzewa i krzaki, tak że łatwo się było za tym schować. „Mundury khaki jak my mamy, ale troszkę inny taki odcień. Ja ciekaw jestem, kto tam jest. To może to są Węgrzy?”. „Siwy” mówi: „Słuchajcie. W nocy [pójdziemy], jak będzie trochę [ciemniej]. Nie możemy iść w nocy, jak będzie księżyc świecił, bo to będzie za jasno. I musimy czekać, jak będzie trochę wiatru, coś takiego”. Ale było ciepło i było cicho. Mówi: „My pójdziemy, zobaczymy, kto tam jest”. Znowuż mnie zostawili w rowie strzeleckim, a tylko „Tajfun” i dwóch innych poszło w trójkę pod ten wał wiślany i tak dalej. Podeszli tam i mówi: „No tak, słychać język węgierski, tam mówią”.

  • Rzeczywiście w Kampinosie byli Węgrzy.

Tak. Dlaczego ich tam posłali, nie wiem, ale słyszałem (znowuż nie wiem, czy to jest prawda, bo to tylko [wiem] z drugiej ręki, to nie w moim oddziale), że podobno wysłali małego chłopca osiem, dziewięć lat 9 czy coś takiego na ochotnika (na pewno jego rodzice o tym nie wiedzieli). On przeszedł do Węgrów i oficer węgierski napisał po niemiecku bez żadnego dania nazwiska. „Słuchajcie, Węgrzy nie chcą was atakować. Nie atakujcie nas. Jak Niemcy nam każą atakować, no to my musimy coś zrobić, żebyśmy się razem nie zabijali, bo my nie chcemy walczyć z Polakami”. Coś takiego było. Na szczęście wiem, że Węgrzy się wycofali, tak że nie było potyczki między Polakami a Węgrami. Znowuż były tylko patrole, szły potyczki i tak dalej. Stosunkowo w tej okolicy Żoliborza za wyjątkiem drobnych potyczek i walk z patrolami niemieckimi nie było wtedy żadnych walk, gdzie ponoszono duże straty. Bardzo duże straty były (nie pamiętam, jaka to była data, ale w sierpniu), [jak] chcieli się przebić z… Żoliborza na Starówkę. Zdaje się, że był tam pociąg pancerny i Niemcy mieli straszną przewagę ogniową, tak że to było niemożliwe, żeby się przebić. Wtedy oddziały poniosły duże straty. My ciągle byliśmy z drugiej strony, ciągle na Marymoncie, który jest z drugiej strony od dworca. Zresztą oni i tak prawdopodobnie by nas nie wysłali, bo dowództwo Żoliborza chciało oddziały, które były jednolite, które mogłyby na sobie polegać, które się znały i brały udział w różnych innych akcjach. Oddział z Kampinosu brał udział w różnych innych akcjach, tak że oni mieli doświadczenie bojowe. Myśmy pod koniec Powstania mieli troszkę doświadczenia bojowego, bo mieliśmy różne patrole i tak dalej.
Gdyby oddziały powstańcze w pierwszych dwóch tygodniach Powstania miały takie doświadczenie i tyle broni (to się [tyczy] całej Warszawy: Śródmieście, Czerniaków, Żoliborz), to wiele punktów, które nie zostały zdobyte, byłoby zdobytych. Słysząc odgłos granatnika czy armaty, która strzela, to myśmy nie wiedzieli na początku, w którą stronę to idzie, czy to wybuchnie. Pod koniec myśmy wiedzieli. Przez jakiś czas po tym… jak myśmy byli na Marymoncie (tydzień, dziesięć dni – coś takiego) wysłali nas na placówkę na Kaniowską i Czarnieckiego, to jest niedaleko cytadeli. Gdy ten oddział został wycofany (zdaje się, to miało coś wspólnego z atakiem na Dworzec Gdański), nas tam wysłali. Powiedzieli nam którejś nocy, żeby patrol szedł zobaczyć, czy Niemcy sami wysyłają patrole. Było dosyć ciemno. Nas było chyba pięciu, między innymi ja. Z tych pięciu tylko jeden był z tej drużyny porządkowej, która rozpoczynała na początku sierpnia. Trzech się do nas dołączyło z innych, nawet nie pamiętam, jak się nazywali, tak że nas wtedy było jedenastu czy dwunastu.
W każdym razie, o co chodzi: poszliśmy na patrol, a na terenie tej starej rosyjskiej cytadeli nad Wisłą były tak zwane granatniki, ciężkie granatniki – zdaje się, to się nazywa po polsku moździerze. Oni od czasu do czasu robili ogień nękający. Moździerz to jest tak zwana broń stromotorowa. To znaczy, że moździerz strzela prawie że pod kątem prostym. Armata nie może strzelić tak, żeby pocisk przeszedł przez budynek i spadł z drugiej strony, a granatnik i moździerz jest tak skonstruowany, że pocisk idzie pionowo do góry jak rakieta i potem spada w dół.
  • Czy da się określić cel dla niego?

Tak, można. To zależy od kąta nachylenia tej rury, która to wystrzeliwuje. Można określić, bo wiadomo, jaki jest ten ładunek, który wystrzela i będzie wiadomo, jak wysoko pójdzie. Mniej więcej, to nie jest broń bardzo dokładna. W każdym razie nękający ogień ciężkich moździerzy był na okolice placu Inwalidów, Czarnieckiego, Kaniowską i tak dalej… to było w nocy. Niemcy robili to sobie tak dla zabawy, nic im nie groziło na Cytadeli, byli dobrze wkopani, mieli broń. W każdym razie myśmy tam poszli. Idziemy i nagle słychać pum! Jak z daleka wystrzela moździerz, to słychać taki odgłos: pum! Potem nic i potem pocisk spada jak bomba z samolotu. Myśmy już wtedy wiedzieli, jak daleko to jest. Słyszę to i mówię: „Chłopcy, w dół! Padnij!”. Na szczęście, nieszczęście tam były wtedy jakieś działki, było miękkie [podłoże], ale niestety z nas pięciu dwóch zostało zabitych, jeden ranny i dwóm z nas nic [się nie stało]. Ja [byłem] jeden z [tych dwóch]. Byłem blisko tego, co został zabity. Nie wiem, jak to się stało. Oczywiście byłem przestraszony. Leżę tam, otwieram oczy, czuję krew. Mnie ktoś powiedział, że jak dostaniesz pociskiem, odłamkiem, to początkowo nic nie czujesz, dopiero za chwilę. Nic nie czuję. Leżę tam, ruszam jednym ramieniem, potem drugim ramieniem – działa, noga – działa, druga noga – działa. Nic nie ma. Widzę, jeden jęczy, a tych dwóch, patrzę [nie żyje]. Ciemno, ale było widać. Tak się stało.

  • Czy oni w was mierzyli?

Nie, to było zupełnie przypadkowo. Sierżant „Siwy” i sierżant „Tajfun” obydwaj zginęli przypadkowo, ale to było później. Myśmy brali udział w bezpośrednich walkach właściwie chyba tylko trzy razy. To było na Marymoncie. Ja brałem udział tylko dwa razy z patrolami. Z daleka się ostrzeliwali. Strzelałem, widziałem, jak się ruszali ci z patrolu. To było dosyć daleko, nie wiem, czy trafiłem, czy nie. Powiedziałem, że byłem przestraszony. Mam jeden przykład. Potem byłem wykładowcą w Anglii w jednym z college’ów i jeden z moich studentów wiedział, że jestem Polakiem, że walczyłem i tak dalej. Jest taki zwyczaj, że jak się wykłada studentom i jak oni zaczynają być nieuważni, nie słuchają, to robi się jakąś dygresję. Przerywa się czymś, żeby zainteresować. Ktoś mówi po angielsku: Mister Scott... Were you afraid? (panie Scott, czy pan się bał?) „Czy pan miał stracha, jak z drugiej strony byli enemy, wrogowie?”. Mówię: „Słuchaj, jeśli ktoś ci powie kiedykolwiek: żołnierz, lotnik, marynarz, że oni się nie bali, to oni kłamią. Bo każdy [się boi]”.
Jest takie angielski słowo: bardziej niż się bać, petrified. Afraid to się bał, a ja nie tylko, że się bałem, ale byłem petrified. Byłem zamieniony w słup soli, bardzo się bałem, skamieniały. Bardzo się bałem. Ale taka jest rzecz, że każdy mężczyzna stara się kontrolować swój strach. Ja byłem tylko młodym chłopakiem, nie mężczyzną. Każdy jest na to przygotowany, wszyscy ludzie się boją. „A, no tak!”. Na tym się skończyło.

  • Czyli w tej akcji dwóch zginęło.

Tak, dwóch zginęło.

  • Czy z tej akcji coś wynikło?

To nie była akcja, to był tylko patrol. Myśmy poszli tak daleko, jak było można pod cytadelę i nic żeśmy nie widzieli. Myśmy działali jak ochrona, na wszelki wypadek. Trzeba było uważać, czy Niemcy nie wysyłają jakichś jednostek czy coś takiego. To była warta, trzeba było pilnować rejonu żoliborskiego, żeby nie było jakichś niespodziewanych patroli czy sporadycznych ataków. Niemcy sami tego nie robili, ale były oddziały „własowców”, „ukraińskich” SS Galizien, Dirlewanger – nie wiem, czy oni byli na Żoliborzu; ktoś mówił, że byli, a ktoś mówił, że nie byli. To był oddział SS, do którego należeli kryminaliści. Oni sobie [różne rzeczy robili] dla zabawy. Wiedzieli, że mieli straszną przewagę ogniową i tak dalej. Upili się „własowcy”, Kamiński, dowódca oddziałów – zresztą został rozstrzelany. Niemcy go sami wykończyli, bo za dużo robił. Myśmy zasadniczo tego wszystkiego pilnowali. Po tym pobycie naszej drużyny w okolicach Cytadeli, w okolicach Kaniowskiej i Czarnieckiego ubyło nas w drużynie, ale… major Rzeszotarski powiedział sierżantowi „Siwemu”, że ponieważ nas już wtedy zostało chyba siedmiu („Tajfun” i „Siwy” jeszcze żyli [i było] znowuż tyle, co na początku), że to jest taki malutki oddziałek, sam nie może działać, to będziemy musieli dołączyć albo do Zgrupowania „Żyrafa”, [albo do innego]. Wszystkie zgrupowania na Żoliborzu zaczynały się na „Ż”: „Żyrafa”, „Żmija”, „Żbik”, „Żaglowiec”.
W międzyczasie (to już był owe wrześniu) wysłali nas, żeby znowu ubezpieczać. Myśmy tam byli 17 września, jak był zrzut, leciały amerykańskie… Liberatory. To były tak zwane forty niedaleko „Opla”. To była ulica z przeciwnej strony Potockiej (nie pamiętam, jak się nazywała). W „Oplu” były bardzo ciężkie walki, tam podchorąży „Tadeusz” walczył w samej fabryce. Przed wojną to była fabryka, nie wiem, czy w czasie okupacji tam coś robili, ale to było znane na Żoliborzu jako fabryka „Opla”. Tam oddziały walczyły z Niemcami, żeby ich stamtąd wykurzyć, ale nie wiem, czy im się to udało. Znowuż myśmy to ubezpieczali na fortach i tam zginęli ci obydwaj sierżanci. Co się stało: był obstrzał armatni. Armaty były gdzieś usytuowane…[ale] nie na Powązkach… Ulica Krasińskiego idzie w kierunku na północ i tam były armaty przeciwlotnicze. Oni używali tych armat przeciwlotniczych do obstrzału Żoliborza. To były tak zwane AK, 88 milimetrów, najlepsze niemieckie działa przeciwlotnicze. Jak potrzebowali, używali jako przeciwlotnicze, używali ich również do ostrzału Żoliborza. Nie pamiętam nazwy siedziby. Myśmy byli bezpieczni, bo forty koło „Opla” miały schronienia. Tak że jeśli pocisk z działa uderzył w fort, to było dużo ziemi, było bezpiecznie. Było niebezpiecznie, jak się było na zewnątrz.
Oni strzelali jak z tego moździerza. Tam mieliśmy telefon polowy. Główna kwatera pułkownika „Żywiciela” była w głównym biurze administracji Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej niedaleko kościoła Stanisława Kostki, biura były po drugiej stronie ulicy. Z tej kwatery zadzwonił jakiś jego podwładny. Myśmy nie mieli w forcie telefonu, ale były cztery takie blisko siebie [punkty, gdzie był telefon]. Ktoś przyszedł do „Siwego” i mówi: „»Siwy«, masz się meldować w głównej kwaterze. Rozkaz do ciebie, żebyś się tam meldował. Jednym z powodów jest [fakt], że dostaliście odznaczenia. Wszyscy w twojej drużynie dostali odznaczenia, Krzyże Walecznych i tam coś jeszcze, i tak dalej”. Przyszedł do mnie „Siwy” i mówi: „Włodek, dostałeś Krzyż Walecznych”. Mówię: „Nie, ja nie chcę Krzyża Walecznych, bo ja na niego nie zasługuję. Ja nie walczyłem w pierwszej linii”. On mówi: „Co zrobili? Każda jednostka dostała dwa albo trzy Krzyże Walecznych, musimy je komuś nadać, bo wyście walczyli tak czy inaczej”. Tak słyszałem, czy tak faktycznie było, to ja nie wiem.
Co się stało. „Siwy” poszedł, oczywiście pieszo, do głównej kwatery (to nie było bardzo daleko, najdalej jakieś dwa kilometry) i w międzyczasie zaczął się ostrzał. To było pum! – i wybuch. To nie był jeden po drugim, to było co kilka minut jeden, nie był sensu siedzieć pod ziemią cały czas, bo nie wiadomo, co oni będą robili. Siedzimy sobie pod obstrzałem, byliśmy w forcie i nagle pum! i bardzo bliski wybuch. „Siwy” był blisko. Oni strzelali do nas z pocisków szrapnelowych, rozrywały się na odłamki i te odłamki zabijały. „Siwy” został zabity. Ktoś powiedział, że w kieszeni przy sobie miał rozkaz, że drużyna ma być dołączona, zdaje się, do porucznika „Żyrafy”, co w końcu zrobiliśmy. Znowuż, dzięki Bogu, ja tego nie widziałem, tylko ktoś inny tam poszedł i powiedział, że on miał ten rozkaz i że również miał rozkaz nadawania jakichś odznak. Ktoś mi powiedział, że byłem na tej liście. Nie wiem, czy to prawda, czy nie. Komuś powiedziałem, że w porównaniu do tego, co inni żołnierze, inni młodzi ludzie robili, to nic takiego nie zrobiłem, żeby zasłużyć, bo Krzyż Walecznych nadaje się za specjalne walory, a ja tylko robiłem to, co wszyscy inni robili. To nie było wtedy nic nadzwyczajnego.

  • Mniej więcej jaka to była data?

Nie pamiętam, czy to było przed czy po przelocie, który był 17 września. Zdaje mi się, że to było po przelocie.

  • Widzieliście te samoloty?

Tak, myśmy widzieli, jak spadały zasobniki, jak spadochrony leciały w dół. Wszyscy szaleli i tak dalej… Początkowo ktoś krzyknął: „O! Brygada spadochronowa!”. Nie wyskoczyliby z samolotów na takiej wysokości. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent tego wszystkiego, całego zrzutu poszło do Niemców. To musiało być po nalocie, że on zginął. „Tajfun” był komendantem warty i jak się warty zmieniały, to on chodził do przodu z tymi, co zmieniali. Dwie godziny na służbie i potem się zmieniali. „Tajfun” zabierał zmianę. Zdaje się, że zabrał zmianę i pocisk armatni nie wybuchł, uderzył go i odcięło mu głowę. To był straszne. Znowuż, dzięki Bogu, tego nie widziałem, mówię tylko z tego, co słyszałem. W każdym razie zginął. Ich nazwiska są na murze w Parku Wolności. „Tajfun” i „Siwy” – Bober i Urbaniak.
Urbaniaka i Bobra znalem jeszcze przed Powstaniem, bo mieszkali w tym samym domu, gdzie brat mojej matki, zresztą wysiedlony z Łodzi, bo tam ma mieszkanie. To było dosyć przykre, bo nas zostało tylko trzech. Jeden był z Kampinosu, nie wiem, dlaczego go dołączyli. On też, zdaje się, nie należał do tego oddziału, w którym był, więc jego jakoś dołączyli do oddziału do nas, a potem myśmy poszli do „Żyrafy”, zdaje się. Dudek był i ja – trzech nas zostało. Jeszcze był syn dozorcy, więc było czterech. Drużyna sierżanta „Siwego” się skończyła. Obydwaj sierżanci zostali zabici, a ci, co zostali, musieli dołączyć do innego oddziału.
  • Przejął was wtedy „Żyrafa”?

„Żyrafa” był głównym dowódcą. Jakiś inny był dowódca, sierżant. Ale to już było na kilka dni przed kapitulacją. Wrzesień ma trzydzieści dni… to musiało być jakoś 27 września, coś takiego. Nas wtedy polecono z tym oddziałkiem, tam było jeszcze kilku z Kampinosu. Myśmy poszli jeszcze troszkę dalej wstecz od fortów koło „Opla”. [Byliśmy] w jednej z kolonii mieszkaniowej (tak się wtedy mówiło – Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa miała kolonie mieszkaniowe i każda z tych kolonii miała numer), która dochodziła do ulicy Krasińskich (nie pamiętam, jaki numer kolonii) w kierunku na północ. Powiedzieli nam: „Słuchajcie, wy zostańcie tam, jest spodziewany atak niemiecki”. Myśmy wiedzieli, że atakowali Mokotów, Czerniaków i tak dalej. W międzyczasie oczywiście Rosjanie byli po drugiej stronie. Kukuruźniki (samoloty dwupłatowe) zrzucały nam pepesze i amunicję w workach bez spadochronów nad działkami nad Wisłą, na terenie których myśmy byli i oczywiście większość amunicji była zmiażdżona. Niektóre pepesze mogliśmy używać, trochę to pomogło.
Tam podobno był desant, tam niedaleko jest płyta desantowa. Przeprawili się przez Wisłę, ale to zdaje się były dwie czy trzy łódki. Nie wiem dokładnie jak to było. Główna przeprawa, desant Berlinga – próbował na Czerniakowie. Ale gdzieś czytałem, że na Żoliborzu oficer, który postanowił zrobić przeprawę, został surowo ukarany. On to zrobił z własnego widzimisię, że tak powiem, wiedząc dobrze, że robi to na własne ryzyko, że nie powinien. Niektórzy z nich zdołali się przeprawić, ale kilku tam zginęło. To nie była wielka inicjatywa ani coś takiego. W każdym razie pod koniec Powstania myśmy byli na tej kolonii i potem okazało się, że to był rozkaz, a właściwie nie był rozkaz, ktoś to zrobił na własne widzimisię. W naszym oddziale było nas chyba z dwunastu. Nie znalem ich, znałem tylko dwie, trzy osoby, co były ze mną przedtem u „Siwego”. Myśmy się poddali w nocy z 30 września na 1 października. 28 września wieczorem szedł atak, tam się bronili i tak dalej… myśmy czekali, bo myśmy byli w drugiej linii. Widzimy, że nasi się cofają, wychodzą i tam właściwie nie było gdzie budować żadnej linii obronnej. Bloki stały w zły sposób, że tak powiem. Nie było okien, z których można strzelać w kierunku zbliżających się Niemców, tylko pod kątem. [Jako] szesnastolatek za bardzo się w tym nie orientowałem.
W każdym razie ktoś przyszedł, myśmy byli na pierwszym piętrze, i mówi: „Chłopaki, jest możliwość, że się będziemy przeprawiali przez Wisłę (to był 28 września wieczorem) i dlatego musimy się wycofać na Dolny Żoliborz. Z drugiej strony Czarnieckiego, najbliżej Wisły była ulica Promyka – to był Dolny Żoliborz, tam były działki. Tam nie było żadnych domów. Między Promyka a wałem wiślanym były tylko pola pod obstrzałem. Tak że myśmy wiedzieli, że trudno będzie dojść do wału, a po drugiej stronie wału byli Niemcy. Poszły dwa patrole z innego zgrupowania od Promyka, żeby zobaczyć, jaka jest sytuacja. Kilku zostało zabitych przez ogień Cytadeli, bo mieli tam karabiny maszynowe. Doszli do wału, a po drugiej stronie wału wiślanego byli Niemcy. Tak że tylko kilku z nich wróciło. W każdym razie niby to był rozkaz, co się okazało, że nim nie był. Ktoś na własne widzimisię wymyślił, że wycofamy się stąd, zanim zostaniemy zabici, pójdziemy na Dolny Żoliborz, może się nam uda przeprawić przez Wisłę. To musiało być w nocy z 28 września na 29 września. Wtedy ulica Słowackiego i plac Wilsona były pod obstrzałem ze strony ulicy Potockiej. Był rów łącznikowy, mogliśmy tym rowem przejść, bo inaczej nie można było przejść ze strony Krasińskiego do „Feniksa” i potem w dół w kierunku Promyka. Tam było ostatnie zgrupowanie i tam było mnóstwo oddziałów powstańczych, które się wycofały z kierunku Dworca Gdańskiego, z placu Inwalidów, z kierunku Krasińskiego, z kierunku Marymontu – wszyscy z myślą, że może się nam uda dojść do Wisły. Myśmy byli do końca przekonani, że jeżeli się nam nie uda przeprawić przez Wisłę, wszyscy zostaniemy rozstrzelani, że nikt z tych, co mają broń, nie ujdzie z życiem, Niemcy nas wszystkich wykończą. Myśmy nie wiedzieli, że były pertraktacje generała „Bora” Komorowskiego z von dem Bachem Zelewskim. Faktycznie tuż przed Niemcy atakowali.
Myśmy się znaleźli na Dolnym Żoliborzu. Wszyscy ci powstańcy, którzy przeżyli do tego czasu, tam się znaleźli. Myśmy nie wiedzieli, co z nami będzie. Powiedzmy, wszyscy tacy młodzi chłopcy jak ja, szesnastolatkowie za bardzo się nie martwili, bo w tym wieku to się nie ma takiego wyczucia niebezpieczeństwa. Nie ma się żony, dzieci i tego, żeby się o nich martwić, tylko wtedy każdy myśli, że będzie żył do stu lat. W każdym razie myśmy tam byli i był kłopot, największe zmartwienie mieli nasi dowódcy, oficerowie, co się stanie z naszymi rannymi. Dzięki Bogu, co się okazało, że ten oddział niemiecki, który zajął Żoliborz pod dowództwem jednego z generałów wojska, Wehrmachtu, [ewakuował naszych rannych]. Był szpital na Żoliborzu na Krechowieckiej 6, bo tam był schron przeciwlotniczy wybudowany w tym budynku przed… 1938 rokiem. Domy, bloki mieszkalne, które budowane były na Żoliborzu między 1936 rokiem a 1938 rokiem, wszystkie musiały mieć specjalny schron przeciwlotniczy. Tam były te piwnice i ten schron, i tam był szpital. Chcę tylko nadmienić, że [trzeba] oddać Niemcom, wojsku niemieckiemu to, że oni naprawdę wtedy ewakuowali naszych rannych. Sami nie mieli za dużo, ale naszych rannych ewakuowali dobrze. Szczególnie, że w tym szpitalu było kilku niemieckich rannych, był jeden oficer. Tam przyszli „ukraińcy” i był niemiecki oficer. Krzyknął na nich po niemiecku, miał mundur.
W każdym razie myśmy byli na Dolnym Żoliborzu. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wspomniany Iranek-Osmecki przyszedł i [mówił] przez megafon. Przyszedł rozkaz, że się poddajemy. Powstanie się kończy, generał Komorowski podpisał [kapitulację] i że my się mamy [poddać]. Wymarsz będzie z bronią do punktu, gdzie będziemy zdawali broń i tam nas potem zabiorą do niewoli. Myśmy nie wierzyli temu do samego końca. Myśmy myśleli, że my wyjdziemy i nas albo zabiorą do obozu koncentracyjnego, albo nas rozstrzelają. Ale co, oficerowie mówią: „Nie, idziemy!”, więc myśmy szli z Dolnego Żoliborza, nie pamiętam nazw tych ulic. Ulica prowadziła z Dolnego Żoliborza do ulicy Mickiewicza kilka metrów na północ od placu Wilsona. Tam się przechodziło przez ulicę Mickiewicza. „Feniks” stoi na rogu i tam myśmy przechodzili z jednej bramy „Feniksa” do drugiej bramy „Feniksa”. Jedna brama „Feniksa” była na Mickiewicza, a druga jest w dalszym ciągu na Słowackiego. Tak że myśmy przeszli przez „Feniks” i poddanie miało miejsce (tam w dalszym ciągu jest ten plac, ale wygląda inaczej) między Krasińskiego a Słowackiego. Z tyłu kościoła Stanisława Kostki jest plac.
To było w nocy. Światło było, Niemcy mieli tam reflektory. Idziemy tam i zanim żeśmy doszli do tego placu, żołnierze niemieccy stojący po obu stronach (to była jakaś dywizja pancerna) mówili: „Dawajcie nam broń!”. Oni zabierali, jeśli ktoś miał pistolet, chcieli te pistolety. Potem idziemy dalej i biorą karabiny, dają na kupę, potem granaty. Granaty mają spłonki. Myśmy wszyscy dostali rozkaz: „Chłopaki, wyciągniecie te spłonki z tych granatów i jak dojdziecie tam, żeby [oddać], rzucajcie”. Niemcy się coraz bardziej cofali, bo był stos granatów. Jak któryś z nich by wybuchł, to wszyscy w okolicy byliby zabici. Więc Niemcy z daleka od tego [się trzymali]. Teoretycznie to było tak: karabiny, pistolety maszynowe, pistolety ręczne, amunicja i tak dalej, takie były różne [składy]. Wszyscy to składali. Potem idziemy dalej na plac. Wchodzę i myśmy oniemieli. Co się stało? Jest plac owalny, patrzymy się – w świetle reflektorów stoją czołgi niemieckie. Nie wiem, ile ich tam było. Zauważyłem chyba co najmniej cztery z lufami do środka tego miejsca, gdzie myśmy się zbierali. My sobie myślimy: „Cholera, nas tutaj postawią i te czołgi otworzą ogień na nas. Z nami koniec!”.
Myśmy weszli na ten plac, a wszyscy byli bardzo, bardzo zmęczeni. Wiem, że szedłem, ale szedłem, śpiąc. Myśmy wszyscy byli głodni, nie było co jeść. Zdaliśmy broń i amunicję. Miałem chlebak. Już jak byłem potem w Pruszkowie, okazało się, że jeszcze znalazłem dwa magazyny do karabinu w chlebaku, bo nas nie bardzo rewidowali. Stoimy, wszyscy się patrzymy, mówię: „Chłopaki, te czołgi tam. Co to się będzie działo?”. Na szczęście nie [użyli ich], te czołgi stały tylko dla ubezpieczenia. Jak zebrała się dostateczna ilość żołnierzy Armii Krajowej, którzy już zdali broń (jak mówię, nie tylko ja, ale wszyscy szliśmy w transie, wszyscy byli bardzo zmęczeni), mówią: „Teraz będziecie szli do Pruszkowa”. Nie wiem, która to była godzina, to musiała być pierwsza, druga nad ranem, coś takiego musiało być. Stworzyli kolumnę i myśmy szli ulicą Krasińskiego w kierunku na Powązki.
Do tej pory nie pamiętam, czy oni nas załadowali na samochody ciężarowe, tak zwane lory, czy myśmy doszli do Pruszkowa pieszo, nie pamiętam. Wiem, że w końcu byłem w Pruszkowie w obozie. Z Pruszkowa mogłem uciec, przejść na stronę cywilną. Ale chłopcy mówią: „Nie, nie chłopaki, nie przechodzimy na stronę [cywilną]. My będziemy [jako żołnierze]”. – „A jak nas zabiorą do obozu koncentracyjnego?”. – „Nie, obiecali nam, że nas zabiorą do obozu jenieckiego”.
Faktycznie przez kilka dni byliśmy w Pruszkowie. Załadowali nas na… wagony towarowe z dachem. Tak było, że jak połowa z nas chciała się położyć, to druga połowa musiała stać. Nie pamiętam, ile [nas] było, osiemdziesiąt pięć, sto osób – coś takiego. Na szczęście jeszcze w pewnym sensie była dyscyplina troszkę wojskowa. Nie na sto procent, ale jeszcze troszkę była dyscyplina. Tam byli starsi podoficerowie zawodowi sprzed wojny i tak dalej. Mówią: „Chłopaki, słuchajcie. Część z nas chce odpocząć, to się położymy, a druga część musi stać, bo nie ma miejsca, żeby się wszyscy położyli”. Musieliśmy zrobić dziurę na ubikację, chociaż zatrzymali pociąg. Tam też były kobiety, akaczki, tak że akaczki z jednej strony, [akowcy z drugiej]. Zatrzymali gdzieś w polu, żeby sobie ulżyć, że tak powiem.

  • Dokąd dotarliście?

Jedziemy, jedziemy, jedziemy i ktoś mówi: „Jesteśmy koło Berlina”. Zatrzymali nas na bocznicy i w nocy nalot brytyjski. Bomby. Chłopaki mówią: „Niemcy nas nie zabili w Warszawie, zginiemy od angielskich bomb”. Niedaleko [padały], ziemia troszkę drgała, to były ciężkie bomby. To nie było [przy nas], musiało być dwa, trzy kilometry albo nawet dalej, ale był bardzo duży nocny, angielski nalot na Berlin. Staliśmy tam przez całą noc. Potem nas zaczęli wieźć dalej. Stajemy. Gdzie jesteśmy? W Magdeburgu. Mówią: „No wy teraz pojedziecie do obozu jenieckiego”. To już był 5 czy 6,7,8 października (nie wiem) i zaczynało się robić zimno.

  • W Magdeburgu był postój?

W Magdeburgu zatrzymał się pociąg. Przyjechały traktory z przyczepkami i zabrali nas do Stalag XI-A. Nazywał się Altengrabow. Nas zabrali do tego [obozu], tam nas [ponumerowali]. Mam jeszcze do tej pory numer jeniecki. Na początku jeńcy alianccy: brytyjscy, polscy i tak dalej, którzy zostali wzięci do niewoli w 1939 roku i w 1940 roku dostawali numery jenieckie z metalu. Musieli je nosić na szyi, tak jak wszyscy żołnierze noszą identyfikatory. Pod koniec wojny były tylko numery z tektury. Czerwony Krzyż zrobił ewidencję. Chodziło o to, żeby dać znać Czerwonemu Krzyżowi w… Szwajcarii, kto przeżył i tak dalej, żeby mogli szukać. Zrobili ewidencję w Altengrabow. To był obóz jeniecki, w którym byli Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Polacy z 1939 roku – obóz międzynarodowy. Wtedy byli nawet Włosi, byli Jugosłowianie. Żeby nas [umieścić] pod dachem, Niemcy na boisku (tam były boiska piłki nożnej) postawili duże namioty, takie ogromne jak cyrkowe i [kazali] nam w tych namiotach pobyć jakiś czas.

  • To nie był obóz docelowy?

To był obóz docelowy. Altengrabow Stalag XI-A to był obóz docelowy. Było kilka obozów, nie pamiętam, jakie [miały] nazwy. Większość żołnierzy z obozu poszło na tak zwane Arbeitskommando, muszą pracować. Między innymi ja poszedłem pracować blisko końca wojny. Od października do… stycznia 1945 roku pracowałem w cukrowni Arbeitskommando. Potem, jak to się skończyło, byłem chory. Wrócili mnie z powrotem do obozu do szpitala. Tam się wojna skończyła. Ponieważ Altengrabow był między linią rosyjską a linią brytyjską, uciekłem z obozu z Brytyjczykami. Założyłem brytyjski [mundur]. Jeden Szkot pożyczył mi beret szkocki i wyszedłem z obozu z Anglikami na Zachód. Rosjanie szli. Mówię: „Ja nie chcę, ja idę na Zachód”. Zabrali [mnie] z Anglikami do Braunschweig, potem do Hanoweru (obozu przejściowego) i z Hanoweru (przez jakiś czas tam pomagałem jako tłumacz, bo mówię po niemiecku dosyć dobrze i tak dalej) w październiku 1945 roku pojechałem do Włoch z kolegami. Ale najpierw do I Dywizji Pancernej na północy Niemiec w Meppen, bo myśmy chcieli się uczyć. W Meppen w I Dywizji Pancernej generała Maczka nam powiedzieli: „Słuchajcie, my nie możemy wam pomóc, ale wyślemy was do Włoch, do generała Andersa”. Do Włoch, bo tam były szkoły.
Zajechałem tam w 1945 roku w październiku. Poszedłem do szkoły. Zajechałem tam, meldujemy się: „Czy chcecie iść do cywilnej szkoły, czy do wojskowej szkoły?”. – „Do cywilnej”. Specjalnie jeszcze to była szkoła koedukacyjna. Do szkoły [poszedłem] we Włoszech, przez rok tam żeśmy byli. Pięknie żeśmy sobie zjedli i zdrowie nam się poprawiło, i tak dalej. Byliśmy we Włoszech do 1946 roku. Na jesieni ewakuowano wszystkie polskie wojsko z Włoch do Anglii. Najpierw byłem w Szkocji. Kontynuowałem swoje wykształcenie najpierw w polskich [szkołach] pod egidą władz, rządu polskiego, które już nie były uznawane, ale jeszcze w dalszym ciągu działały. Były pieniądze na to, żeby szkolić młodych Polaków. Zostałem, chodziłem na uniwersytet, którego zresztą nie skończyłem, ale udało mi się, dzięki Bogu, nauczyć angielskiego dosyć szybko. Skończyłem swoja edukację, zacząłem pracować, poznałem żonę.

  • Ale sentyment do starej ojczyzny jest…

Oczywiście, że się ma. Jak teraz jestem tu co jakiś czas, wracam do domu do Anglii. Mam całą rodzinę tam, mam syna, córkę, sześciu wnuków, jedną wnuczkę, trzy prawnuczki, jednego prawnuka.

  • Wiedzą o pana przeszłości?

Tak, wiedzą.

  • Interesuje ich to?

Tak. Książki po angielsku [czytają]. Znam osobiście z Oksfordu Normana Daviesa – dałem mu książki o Powstaniu i inne. Mój syn nie mówi po polsku, ale lepiej zna historię Polski niż ja, tyle książek czyta. Rodzina jest dobrze sytuowana. Pracowałem najpierw w hotelarstwie, byłem menadżerem kilku hoteli, a potem żona mi powiedziała, że albo zmienię pracę, albo zmienię żonę. Jak się pracuje w hotelarstwie, to się nigdy nie jest w domu. Poszedłem pracować [gdzie indziej].


Warszawa, 28 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Włodzimierz Wojciech (William) Szkodziński (Scott) Pseudonim: „Borowicz” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Żmija” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter