Artur Rybicki „Czajka”
Nazywam się Artur Rybicki, urodziłem się w Warszawie w 1929 roku na Woli, a w zasadzie dawniej nazywano tę dzielnicę Czyste, obecnie część Woli. Tam zostałem ochrzczony, chodziłem do szkoły; tam urodziła się moja matka, ojciec.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Chodziłem do szkoły numer 90 na ulicy Karolkowej. W czasie wojny przenieśli nas najpierw na Leszno, potem na Młynarską, do tak zwanej szkoły tramwajowej, a 1941 roku matka mnie przeniosła do szkoły sióstr felicjanek na ulicę Syreny. Wspaniała szkoła, wspaniałe kobiety nauczycielki, wychowawczynie i tak do 1942 roku. Jeden z kolegów zaproponował mi, co może dzisiaj trochę śmiesznie brzmi, jak dwunastoletni chłopak proponuje walkę z wrogiem. Oczywiście zgodziłem się i tak wstąpiłem do „Zawiszy”.
- Czy w pańskim domu były jakieś tradycyjnie niepodległościowe?
W zasadzie niepodległościowych nie było, rodzice zajmowali się pracą. Matka wychowaniem mnie, ojciec pracował w hotelu „Polonia” jako kelner. Zmarł, kiedy miałem sześć lat, w 1935 roku, tak że wychowany byłem przez matkę. Tak było, jak powiedziałem, do 1942 roku.
- Ponieważ pan jest warszawiakiem, cały czas był w Warszawie, czy pamięta pan moment wybuchu wojny, obronę Warszawy?
Tak, pamiętam. W 1939 roku pierwszy nalot, jaki był na Warszawę, to na Wolę. Na Kole pierwsze bomby spadły. To nawet na bosaka poleciałem zobaczyć, wyciągnęli z gruzów po wybuchu młodą dziewczynę zakurzoną i to są moje wspomnienia. Poza tym sensacją były walki powietrzne naszych pilotów. Oczywiście naloty, ulica, na której mieszkałem, została częściowo zbombardowana, spalona.
- Na jakiej ulicy pan mieszkał?
Mieszkałem na ulicy Staszica, to jest równoległa do Młynarskiej. Istnieje do dzisiejszego dnia. Domu nie ma, bo został spalony. Mieszkałem z matką. W 1942 wstąpiłem do „Zawiszy”.
- Jak pan zapamiętał okres okupacji?
Z czasu okupacji to zapamiętałem tak: nauka i poza nauką były zadania, które nam nakładano. Trzeba było uczyć się dobrze, żeby nie wyrzucili z „Zawiszy”, to jest jedna rzecz. Zdawałoby się, że to niby w formie zabawy, ale to były zadania, w tej chwili można powiedzieć, bojowe. Chodziło o pierwsze zadania, jakie nam nadano. To było wyszukiwanie tak zwanych domów przechodnich, ponieważ układ Warszawy był taki, że z ulicy na ulicę poprzez domy można było przejść albo przez jakieś bramy, które były z podwórka na podwórko, albo przez piwnice i wtenczas trzeba było wyznaczyć, orientacyjnie oczywiście, gdzie można było przebić mur, żeby przejść do następnej bramy albo, tak jak powiedziałem, do następnej piwnicy. Albo pokazać i naszkicować przejście poprzez bramy na następną ulicę. To były takie zadania. Mieliśmy poza tym akcję, to był po prostu wygłup, za który zostaliśmy mocno skarceni. Na ulicy Chłodnej był fotograf, gdzie na wystawie miał fotografie Niemców. Walnęliśmy kamieniem. Okazało się, że tego nie wolno było robić, ponieważ zdekonspirowaliśmy częściowo naszą organizację. Zresztą, gdyby złapali, to oczywiście skutki byłyby raczej nieprzyjemne. [...]
- Pamięta pan numer Chłodnej?
To jest Chłodna przy placu Kercelego, nie wiem w tej chwili, jakby usytuować tego fotografa. Poza tym z tych akcji to mieliśmy częste wyjazdy, a to do Świdra na tak zwaną wyspę Wiklin, gdzie mieliśmy już ćwiczenia harcerskie, zdawanie stopni, orientacyjne, czytanie mapy i tak dalej. Wyjeżdżaliśmy za Piaseczno do Zalesia, też mieliśmy ćwiczenia.
W Warszawie mieliśmy już poważniejsze zadanie, myśmy to nazywali akcją
Arbeitsamt. To chodziło o informowanie, ostrzeganie obywateli, którzy mieli być wywiezieni do obozów czy do więzień, czy na roboty. To była jednorazowa akcja.
- Skąd miał pan takie informacje?
Myśmy dostali rozkaz, adres – pójdziesz, powiesz to czy tamto i zmywać się szybko. Tak że miałem dwa adresy: na Gibalskiego i Żytniej. Koledzy też mieli podobne, ponieważ wszyscy byliśmy na Woli w okolicach Karolkowej czy w ogóle Woli. Z takich akcji, które rzutowały... to sprzedawaliśmy gazety. Były dwie takie akcje. Pierwsza akcja to była dezinformująca, pod tytułem „wojska niemieckie wkroczyły do Szwecji”, a wiadomo, że Szwecja była neutralna. To był dodatek nadzwyczajny. Druga to chyba „Nowy Kurier Warszawski”, że Hiszpania przystąpiła do wojny. Przygoda była taka, że na rogu Żelaznej i Złotej zebrała się grupka ludzi, bo jak żeśmy mieli po kilkadziesiąt egzemplarzy, to od razu tłumek się zrobił i najprawdopodobniej [zauważył] to jakiś agent gestapo, który się przeciskał. Oczywiście jakoś go zatrzymali. Biegiem wskoczyłem na tył tramwaju, na zderzaki, uciekłem.
Poza tym oczywiście przenoszenie różnych ulotek – „Bądź gotów” czy „Biuletyn informacyjny”. Poza tym szkolenie. To już był 1943 rok. W 1943 roku zostały stworzone „Bojowe Szkoły” i nasza drużyna już weszła w skład służby Armii Krajowej jako „Bojowa Szkoła”. Przechodziliśmy normalne szkolenie, takie jak w konspiracji przechodzili dorośli tak i my przechodziliśmy – nauka o broni, terenoznawstwo, znaki, począwszy od alfabetu Morse'a po znaki drogowe, znaki kolejowe, tramwajowe. To wszystko żeśmy przechodzili, a poza tym prawdopodobnie, to w tej chwili trudno powiedzieć, ale w każdym razie specjalizowaliśmy się w rozpoznaniu lotnictwa, broni pancernej, broni motoryzacyjnej. Tak że były nawet zadania i pewnego rodzaju egzaminy, że trzeba było z czarnej sylwetki odczytać typ samolotu czy czołgu.
Wszystko w tej chwili to jest wspomnienie, ale dla dzieciaka jak ja czy moi koledzy to było przeżycie bądź co bądź poważne. Tym bardziej że w moim przypadku siostry felicjanki wiedziały o tym i dlatego dusiły, żeby mieć jak najlepsze stopnie. Już w 1943 roku Niemcy nie pozwolili prowadzić im szkoły, tak że siostry zapisały nas do normalnej powszechnej szkoły i świadectwo żeśmy tam dostali. Nie pamiętam która, to na Wolskiej było, już za mostem. Z tym że lekcje odbywały się w pałacyku na Syreny, tak jak poprzednio. Oczywiście w tej chwili mogę powiedzieć, że poziom narzucony przez siostry był bardzo wysoki.
- Jak panowie przeszli do „Bojowych Szkół”, czy już wiedzieli, że są w AK?
Myśmy już wiedzieli, że jesteśmy przeniesieni i już przestaliśmy być zastępami. Już byliśmy sekcjami i patrolami.
- Pamięta pan, jak to się odbyło?
Po prostu na zbiorowe przyszedł nasz drużynowy Zenek i powiedział, że od dzisiaj jesteśmy drużyną numer 1700 o takim i takim przeznaczeniu. Tak że nie było jakichś fanfar, tylko po prostu normalnie.
- Jak pan się dostał do „Zawiszaków”?
W szkole kolega Maciek Osiecki zapytał, czy chcę walczyć z Niemcami. Dlatego powiedziałem, że w tej chwili to może trochę śmiesznie wygląda, że dwunastolatek chce walczyć z Niemcami. Wtedy wstąpiłem i zacząłem chodzić normalnie na zbiórki.
- Czyli jak pan wstąpił do harcerzy, to już był pan nastawiony, że będzie walka z okupantem?
Oczywiście już wiedzieliśmy, o co chodzi. Zresztą z harcerstwem byłem o tyle związany, że przed wojną byłem w zuchach. Tak że już wtedy byłem jakoś wiązany i uczuciowo. Zresztą inaczej trochę harcerstwo wyglądało niż w tej chwili. Tak że [odbywały się] wycieczki poza miasto – oczywiście ci starsi. Pełna swoboda była. Jeśli chodzi o dalszy ciąg działalności w BS-ach, to żeśmy otrzymywali zadania i został przydział do rozpoznania terenu na południu Warszawy jak Raszyn, od Gołąbek do Piaseczna. Tak że zbiórki mieliśmy co niedzielę, w kościele odbywały się msze. Na msze chodziliśmy na ulicę Chłodną do Karola Boromeusza, wtedy kiedy była normalna msza, i na plac Zbawiciela do kościoła Zbawiciela i dostawaliśmy ćwiartkę chleba, kawałek kiełbasy i w teren. Oczywiście zwykle z przeznaczonym zadaniem. Wtedy żeśmy chodzili od rana. Na dziewiątą do kościoła i od razu bezpośrednio tam, gdzie żeśmy zostali wysłani. Tak że cały dzień żeśmy tracili na to i trzeba było zdawać szkice, sprawozdania z tego, cośmy zobaczyli. Chodziliśmy całym patrolem. Po dwóch żeśmy byli podzieleni i każdy z nas wykonywał to, co było potrzeba.
- Pamięta pan może jakiś szczególny patrol, coś takiego, co panu szczególnie utkwiło w pamięci?
Oczywiście nie obyło się bez przykrych chwil, ponieważ matce nie można było powiedzieć, że idziemy na zadanie, bo to była konspiracja. Zresztą prawdopodobnie matka się domyślała, niemniej jednak, jak powiedziałem, że przyjdę za dwie godziny z kościółka, to matka czekała z obiadem. Jak przyszedłem o szóstej po południu, to wiadoma rzecz, nie tak jak dzisiaj – dziecko trzeba było pogłaskać, tylko dostało się w łeb raz, drugi, trzeci i to tak się przeżywało. Tak żeśmy dotrwali do końca lipca.
W międzyczasie, z takich ciekawych przypadków, spotkań – na ulicy Senatorskiej był teatr, nie pamiętam jego nazwy, to była koncentracja chłopaków i była defilada wewnątrz. Był generał „Bór” Komorowski. Wtedy dowiedziałem się, że podlegamy „Kedywowi”. To było przeżycie niesamowite, bo to generał i tak dalej.
Przy końcu lipca nasz łącznik przyszedł bardzo rano, że muszę być o godzinie dziesiątej w Raszynie u pana, u którego byłem wyznaczony. Przyniósł mi stertę map.
- Pamięta pan nazwisko tego pana?
Oczywiście, że pamiętam. To był pan Leon Raniewicz. To była jego posiadłość i byłem do niego przeznaczony. Wziąłem to wszystko, spakowałem do teczki. Oczywiście po cichu przed matką, bo by mnie na pewno nie puściła. Wsiadłem w kolejkę EKD, przejechałem do... Przed stacją w Opaczy. To było lato przecież, stałem na pomoście z teczką, widzę, że żandarm idzie z karabinem w moim kierunku. [Myślę:] „Cholera, co robić?”. Nie wiadomo, co robić. Wyrzuciłem teczkę, za parę metrów wyskoczyłem sam. Ani strzelał, tylko wychylił się, prawdopodobnie pomyślał, że jakiś gapowicz jechał. Wróciłem, wziąłem teczkę. Okazało się, że rzeczywiście był potężny materiał. Z tego wynika, że [byłem] w dużym niebezpieczeństwie. Ale na tym się nie skończyło.
Przez Opacz trzeba było przejść główną drogą, skręcić w lewo. Na samym zakręcie w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów była kolonia niemiecka, gospodarstwo niemieckie. Przed dojściem do zakrętu usłyszałem długą serię. Zląkłem się, wskoczyłem do rowu i zobaczyłem żandarmów jadących motocyklem z karabinem maszynowym. Poczekałem, jak pojechali, poszedłem drogą aż do samego Raszyna. Rozkaz był taki: „Nie wchodzić przez bramę, tylko przez siatkę”. I rzeczywiście była ucięta siatka. Wszedłem, za jakąś godzinę, dwie dowiedziałem się, że Niemcy, którzy jechali, rozstrzelali pięciu chłopaków. Za mną w ślad przyszedł cały mój patrol, pięciu nas, jak okazało się później. Przyszły dziewczyny, harcerki. Też chyba pięć sztuk ich było. Oczywiście byliśmy izolowani, bo to chłopaki, akurat taki wiek, to prawdopodobnie bali się, żebyśmy się nie zbliżyli. Tam byliśmy cały dzień, całą noc, drugi dzień i noc i rano zostaliśmy zwolnieni do domów. Obecnie aleją Krakowską, wtenczas była szosa Krakowska do Okęcia, do Warszawy poprzez plac Narutowicza, Okopową przyszedłem do domu.
Za dwa dni przyszedł łącznik: „Na godzinę czternastą na placu Narutowicza przy kościele zameldować się w pełnym oporządzeniu”. Za kościołem był dom, dzisiaj nieistniejący, coś innego tam stoi. Miało to trwać trzy dni. Siedzieliśmy. Nie wszyscy dostali rozkaz. Byłem ja, kolega Marian i dużo starsza, cztery czy pięć lat, kobieta była razem z nami. Do godziny gdzieś dwudziestej żeśmy byli. Już podczas walk, już był atak na Tytoniową, dostaliśmy [przydział]. Nie wiedzieli, co z nami zrobić. Przyszedł jakiś pan, żeby się przedostać do Raszyna, gdzie mieliśmy przydział. Nie wiem, kto to był, czy to był dowódca, czy to był jeden z żołnierzy. Tak żeśmy jakoś polami, poprzez znowu mnie znaną drogę do Opaczy, już prawie swobodnie przeszli do Raszyna i żeśmy siedzieli do 28 [sierpnia], w każdym razie prawie do końca sierpnia. Zadania, jakie żeśmy dostawali, to [wychodzić] na szosę Krakowską, opisywać, sprawdzać, ile samochodów [przejeżdża], jakie samochody, Węgrzy czy jakieś inne formacje i tak dalej. To wszystko meldować.
12 czy 13 sierpnia w nocy był nalot. Aliancki samolot prawdopodobnie odłączył się czy zabłądził, w każdym razie lotem koszącym, tuż nad dachami przeleciał. Dopóki nie przyleciał, to było wszystko cicho. Jak poleciał nad Raszyn, już od strony Warszawy, to się rozpętało piekło. Ale to takie piekło, że w nocy było zupełnie widno i Niemcy, jakie tylko mieli możliwe uzbrojenie, to wszystko waliło w to. Oczywiście szybko leciał, z bojową szybkością, prawdopodobnie wylądował na Okęciu na lotnisku. Później opisywane było to zdarzenie.
Na drugi dzień po nalocie dostaliśmy polecenie przeczesać Raszyn i odszukać, gdzie są Niemcy, którzy tak strzelali. Ciekawe rzeczy były. Okazało się, że w ukryciu są osłonięte działka przeciwlotnicze. Ukraińcy nie Ukraińcy, wszystkie formacje, jakie były. Ale w międzyczasie trzy razy w nocy musieliśmy uciekać albo w pole, albo do stodoły na piętro w siano, w słomę, bo były naloty na gospodarstwa okoliczne.
Z [ciekawszych] zadań mieliśmy jedno takie, które nam utkwiło [w pamięci]. To żeśmy po prostu bali się, ale jakoś żeśmy wytrzymali. Koło Piaseczna, dwa kilometry, trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale od nas to był dość spory kawałek, stało działo niemieckie, Gruba Berta tak zwana, która ostrzeliwała Warszawę. Zadanie krótkie było, mieliśmy przejść, wyznaczyć punkt pionowy, prostopadły do działa i od tego działa przejść ileś metrów, ile się da. Myśmy przeszli chyba, jeśli dobrze pamiętam, pięćset kroków. Tu kąt prosty i tutaj pod jakim kątem, chodziło o kąt sinusa, na kartce, oczywiście w skali, jaka była możliwa. To wyznaczyliśmy. Kiedy żeśmy wracali, to już Niemcy zaczęli na nas zwracać uwagę. To było gdzieś kilometr może od tej drogi. Z prawej strony był las, było pole, właśnie to działo. Tak że to takie zadanie.
Drugim, można powiedzieć, zadaniem, gdzie Niemcy się nami zainteresowali, to było sprawdzenie na linii, gdzie jest ulica 17 Stycznia na Okęciu, która prowadzi do lotniska. Linia kolejowa szła i na tej linii stały trzy działka polowe, ostrzeliwali Warszawę. Chodziło o to, żeby zobaczyć, ile tych działek jest. Szybkości strzelania nie, bo przede wszystkim nie mieliśmy zegarków, ale w każdym razie już Niemiec z karabinem nas popędził. Ale jeszcze, jak widać, szczęśliwie to się skończyło.
W lasach, w Sękocinie i w okolicznych lasach, i dalej okazało się, że stały oddziały partyzanckie od początku. Nie dochodziliśmy do nich, bo było skrycie, żeby nie zdradzić. Tak że miałem spotkanie z jednym z ich łączników. Przekazałem jemu jakąś informację. Pani, która była, harcerka, tylko starsza od nas, jeździła rowerem do różnych gospodarzy. W każdym razie po 15 sierpnia na pewno był rozkaz, że oddziały się wycofały. Jak później dowiedziałem się, to był Zgrupowanie „Głuszec” zza Grójca. Koleżanka, ta druhna, 15 sierpnia znikła. Jak później się okazało – wyszła, gdzieś poszukała sobie gospodarstwa, które ją przyjęło, później straciliśmy z nią kontakt. Myśmy z Marianem tak przy końcu sierpnia – 27-28 dostali od pana Roniewicza list. Marian był starszy, on dostał list. Dostaliśmy po 500 złotych. Ruszyliśmy do Małej Wsi za Grójcem, za Belskiem. Zameldowaliśmy się u nadleśniczego, nas zagospodarowano. Siedzieliśmy do października. W październiku postanowiłem szukać matki.
- Jakie wieści dochodziły? Grójec to było spore miasto, jak to wyglądało z tamtej perspektywy?
Przede wszystkim milczenie, bo w Belsku stał oddział Niemców. Zresztą rodacy grójeccy, kilku służyło w SS, tak że myśmy byli jako ci uciekinierzy. Zresztą na małych chłopaków nie zwracano wiele uwagi, ale wiedzieliśmy, co mamy robić i w razie czego, do kogo się zgłosić. Pan, u którego żeśmy mieszkali, okazało się, że to był dowódca plutonu, najprawdopodobniej jemu podlegaliśmy. Później z nim się nie spotkałem, ale z jego rodziną bliską, z żoną to nawet pracowaliśmy, z synem, z córką. Wiadoma rzecz, później stary pan Puzewicz zmarł, a rodzina w Warszawie się uplasowała. Śladu nie ma już dawno po tym gospodarstwie ani po tych wszystkich. Tak przywędrowałem do Włoch pod Warszawę.
- Na początku października?
Można powiedzieć – pierwsza połowa października. Zabawne zdarzenie, ponieważ zatrudnieni byliśmy u elektryka, który elektryfikował czworaki, zakładaliśmy instalację. W dowód wdzięczności... Wiadoma rzecz, że jak odbierali instalację od elektryka, stawiali mu obiad. Nam to nie, ale w zamian za to mogliśmy się najeść sporo owoców.
Sam sobie wyznaczyłem termin, kiedy mam wyjechać. To było akurat w przeddzień wyjazdu. Pojadłem sobie jabłuszek w dzień, podczas obiadu poczęstowano mnie bardzo dobrym, prosto od krowy mlekiem. Można sobie wyobrazić, jaka to była sensacja. Musiałem odłożyć wyjazd. Przyjechałem, po drodze od Piaseczna do Pyr zaatakowały nas radzieckie samoloty. To było mocno niebezpieczne. Tak że puszki po „konserwach” to tylko padały i przelatywały przeze mnie. Doszedłem do linii kolejowej, o której wspomniałem przed tym – obserwacja dział. Akurat jechał pociąg roboczy z robotnikami, którzy budowali okopy, wskoczyłem, dojechałem do Włoch. Na jednej z ulic w Starych Włochach była obława akurat. Nie miałem co zrobić, na chwilę wstąpiłem do kolegi, on tam mieszkał. Mama Leszka Teodorczuka powiedziała, że mnie nie puści. Umyła mnie, dała Leszka piżamę i tak dalej. Już zagospodarzyła mnie, zaopiekowała się mną. Oczywiście zacząłem poszukiwania w okolicach, dalej, gdzie można było. Sąsiadów spotykałem, pytałem. Tak że z matką spotkałem się albo to był koniec października, albo już listopad. Zimno, matka bez butów, jakoś dobrnęliśmy znów za Grójec. Ciekawy przypadek. Myśmy byli z Marianem w Starej Wsi, a mama była z ciotką i jej córką, szwagierką trzy czy cztery kilometry od nas w Lipiu. Myśmy chodzili z Marianem do kościoła w Lipiu i one chodziły do kościoła w Lipiu. Nie mogliśmy się spotkać, dopiero we Włochach.
Później już wędrówka od gospodarza do gospodarza, trochę w stodołach. Później ksiądz proboszcz z Lipia przywołał z ambony, nakazał nas przyjąć. W Wilkowie, żeśmy się zakwaterowali, byliśmy już do zdobycia wsi, do wyzwolenia. Przyszliśmy pod koniec stycznia do Warszawy. Zamieszkaliśmy na Mokotowie.
- Jakie było pierwsze wrażenie po wyzwoleniu?
Ciotka poszła po mleko, bo mleczarnia była we wsi. Przyszła, mówi: „Słuchaj, jakieś ruchy są, jakieś samoloty”. – „Jak będzie czerwona gwiazda na samolocie, to będę wiedział, że jesteśmy wyzwoleni”. W tym momencie przeleciały samoloty z czerwoną gwiazdą. A przed tym Niemcy, ogromny mróz był, tak że już przed ucieczką całą noc samochody były zapalone, w ruchu. Rano okazało się, że już są Rosjanie. Wiadomo, jak to na wojnie.
Przy końcu stycznia żeśmy przyszli do Warszawy. Zamieszkaliśmy na Rejtana i tak żeśmy się zadomowili z powrotem. Domy były zniszczone. Trzeba było poszukiwania robić, po piwnicach się chodziło, węgiel gdzie został, jakieś kawałki chleba czy olej, pewnie już był zepsuty. Żołnierze na samochodach przywozili chleb, rozdawali. Tak żeśmy doczekali do wiosny. Na wiosnę trzeba było iść do szkoły. Na Sandomierską poszedłem do gimnazjum.
- Jak pan pamięta wejście Rosjan, bo tu relacje są różne?
Na czołgach [przyjechali]. Przede wszystkim wielu z nich pytało: „Daleko do Berlina?” – „To tam, za górką”. Wyobrażałem sobie armię w nieco inny sposób. Jak zobaczyłem psy, które ciągnęły sanki, maleńkie tobogany… Głodni, zawszeni. Mówię nie dlatego, żeby ich upokorzyć, bo na wojnie nie ma rozkoszy. Spali razem w kuchence, gdzie myśmy spali. Było ich pięciu czy sześciu, bardzo przyzwoici. Później druga linia, odwód, który został, to już odpoczywali sobie, hulaj dusza. Gorzelnia była we wsi, tak że sobie pozwalali elegancko. Dyscyplina była niesamowita, żeby któryś się wygłupił, żeby coś ukradł czy coś w tym rodzaju, to absolutnie to jest [niemożliwe]. Być może gdzieś miało miejsce, ale ja nie spotkałem się z tym. Bardzo weseli, bardzo przyjemni. Z tym że propaganda ich była taka, że polscy oficerowie to tylko potrafili
szaszkami wymachiwać – szablami. Ale był jakiś czy to polityczny, czy nie, że [mówił, że] jednak wojsko, że oficerowie tyle walczyli. Tak że prostowali ich, jak mogli. Być może ze względu na nas, żeby nie robić przykrości, trudno powiedzieć. W każdym razie były i takie zdania też, że polska armia to raczej takie... Po wojnie, jak powiedziałem, zacząłem chodzić do szkoły.
- Wiadomo było, że Warszawa jest zniszczona praktycznie w dziewięćdziesięciu procentach. Dlaczego pańska rodzina zdecydowała się wrócić do Warszawy?
Rodzice moi urodzili się w Warszawie. Nie wyobrażałem sobie i nie wyobrażam innego miasta, tylko Warszawę. Tak samo zresztą jak i mieszkańcy, rodacy innych miast to samo odczuwają. Czy to poznaniacy, czy krakowiacy swoje miasto kochają i nie wyobrażają sobie lepszego, piękniejszego. Warszawa jest dzisiaj zupełnie inna, niż była przed wojną, niż do Powstania. To były góry gruzu. Trzeba było zdobywać kawałki drewna do palenia. Gdzieś w piwnicy w rozwalonym domu, gdzie jeszcze można było znaleźć kawałek węgla, to się przynosiło.
Poszliśmy z ciotką z Mokotowa na Wolę zobaczyć, czy nie ma jakiejś kartki, bo wuj był też w akcji. Wracając, na Kolejowej było pole, twarda ziemia, jakimś prętem wyrąbaliśmy trochę cebuli. Na rogu Rejtana i Puławskiej był przed wojną, do Powstania tak zwany sklep kolonialny. Znalazłem w piwnicy beczkę z solą, taką do solenia śledzi. Jaka to frajda była. Cebulę, którą żeśmy przynieśli, posoliliśmy solą i z chlebem wojskowym [zjedliśmy]. Jakież to było smaczne, jakie to było dobre. Tego nikt nie zrozumie, póki nie spróbuje. W czasie mojej wędrówki można powiedzieć, jaka była brukiew smaczna, prosto z ziemi. Noża nie było, zębami skórę się ogryzało, ale to było tak wspaniałe jedzenie, że trudno sobie wyobrazić dzisiaj. Tak że czternastolatki dzisiaj... Chociaż nie wiadomo, co taki dzieciak sobie myśli. Niejednokrotnie zastanawiam się nad tym, jak dzieciaki pewne rzeczy sobie wyobrażają.
- Czy ujawnił się pan po wojnie jako żołnierz AK?
Nie.
- Może przeciekła jakaś informacja? Miał pan jakieś nieprzyjemności z tego powodu, czy po prostu tak to było zakonspirowane?
Było zakonspirowane. Choć koledzy wiedzieli, bo trochę nas zostało. Sporo zginęło. Ale jakichś wielkich nieprzyjemności nie miałem.
- W którym roku pan się ujawnił, że walczył w Powstaniu?
W życiorysie trzeba było napisać, ale pisałem tylko, że byłem w Związku Harcerstwa Polskiego i więcej nic. Ujawnienie to w sześćdziesiątym którymś – 1968, 1962 czy 1963. W prasie zostało ogłoszone, że powstała komisja historyczna „Zawiszy”. Na Starym Mieście na Krzywym Kole żeśmy po raz pierwszy się spotkali tak gremialnie. Oczywiście nikt nikogo nie poznał, bo to już panowie starsi byli, ale trzeba było trzymać język za zębami po prostu.
Warszawa, 14 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła