Nazywam się Wanda Marta Wallmoden, urodzona 26 lutego 1923 roku w Warszawie. Mój pseudonim Wanda zaliczony jako pseudonim jest „Wanda Jabłońska”, to jest nazwisko z dowodu wydanego na nazwisko Jabłońska, po Powstaniu w Częstochowie. Byłam szyfrantką przy Delegaturze Okręgu Łódzkiego w Warszawie. W trakcie Powstania pełniłam funkcję sanitariuszki w kościele Jana Bożego na ulicy Bonifraterskiej i następnie przy ulicy Długiej 7.
Mieszkałam w naszym domku wybudowanym w końcu lat dwudziestych na Żoliborzu oficerskim, Spółdzielnia Budowlana Oficerów. Ojciec był oficerem Wojska Polskiego, walczył w 1920 roku, prowadził motorowy oddział, co było wtedy dosyć rzadkie, ale taki już był jego zawód. Matka skończyła szkołę księgowości. Pobrali się w 1922 roku. Początkowo mieszkaliśmy na ulicy Wilczej w czynszowej kamienicy, Wilcza 14 A mieszkania 21, na drugim piętrze. Wkrótce urodziły się następne dzieci po mnie, urodziła się Jolanta w 1927 roku w lipcu i urodził się Marek w 1928 roku w grudniu, czyli był ode mnie prawie pięć lat młodszy. Początkowo uczyłam się w domu i w momencie jak sprowadziliśmy się do tego domku na Żoliborz, zaczęłam chodzić do Szkoły Rodziny Wojskowej, która była na tej samej ulicy, budynek stoi do dziś. Po ukończeniu tej szkoły zdałam do Gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej, dosyć znane gimnazjum w Warszawie, obecnie Gimnazjum Sempołowskiej. Gimnazjum mieściło się na Placu Inwalidów w Hotelu Oficerskim, w wynajętych salach i tam ukończyłam cztery klasy gimnazjum do 1939 roku.
Należałam do harcerstwa już w Szkole Rodziny Wojskowej. Nasza Drużyna była imienia Powstańców 1863 roku. Pamiętam naszą uroczystą przysięgę na sztandar i na tą uroczystość zaproszeni byli weterani ze schroniska. Byli wszyscy umundurowani, mieli granatowe mundury z wyłogami, panie długie spódnice, to bardzo dostojnie wyglądało. Było ognisko na sali gimnastycznej i dosyć uroczyście to było. Potem należałam w gimnazjum dalej do harcerstwa i przestałam do harcerstwa należeć w momencie jak zmarł mój ojciec, czyli w 1939 roku nie należałam już… od 1937 roku.
Tak, zaczęłam mieć swoje problemy wtedy.
Chyba trudne warunki życia, bo bardzo szybko ojciec stracił pracę, początkowo nie wypłacono należnej, bardzo wysokiej emerytury, która się należała i ja już przed wojną zarabiałam korepetycjami. Poza tym pięcioletnia choroba ojca, wywarła dosyć przygnębiające wrażenie na moje życie, na życie w ogóle całej rodziny. Tak weszliśmy w okres okupacji.
Wtedy byłam u takich gospodarzy i pod moją opieką była moja młodsza siostra, pod Nowym Targiem, w górach. Pamiętam, że doszły do mnie słuchy i nie wiem jak to zrobiłam, ale jednak przyjechałyśmy we dwie. Przywiozłam moją siostrę na czas do Warszawy i w czasie bombardowania Warszawy, w czasie oblężenia Warszawy, byłyśmy na ulicy Mokotowskiej. Tam była nasza krewna i tam mieszkałyśmy, nie wiem dlaczego mama tam nas wyprowadziła. Uważała, że w Śródmieściu będzie lepiej, a tam właśnie było gorzej. Wtedy leciały bomby, ten dom był zburzony i wróciliśmy gromadką na Żoliborz.
Cały czas byłam w Warszawie, całą okupację byłam w Warszawie.
Straty? Nie, oprócz tego, że zostaliśmy bez środków do życia, to innych strat nie było. Jeżeli chodzi o straty w rodzinie, to zginął 1 września na froncie brat mojej matki, Ryszard Kremky, porucznik, jako dowódca kompanii, w momencie ataku Niemców na Polskę. Od razu 1 września.
Pod Grudziądzem, zbiorowa mogiła jest w Królewskiej Dąbrówce. Tam były uroczystości na jesieni, bardzo piękne, w tej szkole i uczczona była pamięć mojego wuja.
Zaczęłam pracować w RGO.
Między innymi chodziłam na wywiady na terenie Żoliborza, tam gdzie są teraz tory Dworca Gdańskiego, tam były tak zwane baraki, czyli takie biedne domki, gdzie mieszkali bardzo biedni ludzie. Tam chodziłam, tam zresztą bardzo dużo wywiadów było. Chodziło o to żeby dać znać Radzie Głównej Opiekuńczej, gdzie należy skierować pomoc. Jako ekwiwalent dostawałam obiady dla rodziny.
Dokładnie nie pamiętam. Pierwszą zimę, taką groźną zimę, która była bardzo mroźna, to na pewno tam przepracowałam.
Gdzie ja nie pracowałam? Udzielałam korepetycji po pierwsze, po drugie na przykład był taki zakład prywatny przerobu sacharyny, bo wtedy się słodziło sacharyną i trzeba było wyprodukować pastylkową sacharynę w pudełeczkach, więc tam pracowałam. Dosyć ciężką pracę miałam jak zaangażowano mnie, no wstyd przyznać, do rektyfikacji okowity. Ale to już było pod koniec okupacji, bo już wtedy chodziłam do szkoły chemicznej i zaangażowano mnie jako chemiczkę, która potrafi rektyfikować. Podziwiam, bo zamykano mnie z tym kotłem, z tą całą aparaturą destylacyjną w piwnicy, gdyby coś tam poszło w górę, to ja bym nie ocalała. To się dosyć szybko skończyło, już nie pamiętam z jakich powodów, w każdym razie brałam się za różne roboty. Przywoziłam spod Warszawy i z dalszych stron żywność dla rodziny, nawet kartofle w plecaku, nawet jajka, a to na rowerze, a to kolejką wąskotorową, takie było życie.
To nie,
ja chodziłam do szkoły chemicznej.
Maturę miałam zawodową, techniczną, technikum chemicznego, na Hożej była ta szkoła.
W czasie okupacji, tak. Na podstawie wyników dobrych w nauczaniu dostałam się na tajną Politechnikę, która była na terenie Politechniki. Jednym z wykładowców był na przykład profesor Zawadzki od technologii nieorganicznej, ojciec sławnego „Zośki”.
Zajęcia były w auli, były laboratoria czynne.
Jako Wyższa Szkoła Techniczna, różne rzeczy się robiło. Wtedy zdawało się egzaminy normalne u profesorów i dostawało się świstki, że to się zdało, a profesorowie nas dobrze pamiętali po wojnie.
Skończyłam po wojnie, dopiero w 1952 roku, bo też były trudności życiowe.
Represje były na każdym kroku.
Zginął nasz kuzyn, został powieszony, ale to jest dalszy kuzyn, Januszek Ful. Represje były na każdym kroku, przede wszystkim nie było za co żyć, a poza tym łapanki, wyskakiwanie z tramwaju. To na pewno wszyscy opowiadali, jak się jechało tramwajem, to raptem motorniczy dostawał sygnał, stawał i ludzie wysypywali się i uciekali, a łapanki były.
Z tym się żyło normalnie.
Może nie w tym stopniu co ja, ale na pewno też.
Jakoś się trzymaliśmy.
W 1942 roku zmarł mój dziadek i do wolnego pokoju została zaproszona jako sublokatorka płacąca czynsz, bo to było potrzebne, właśnie Elżbieta Dutkowska, która jak się okazało to była kapitan Elżbieta Dutkowska kierownik konspiracyjnej informacji, to znaczy łączności konspiracyjnej.
Ona sprowadziła się w 1942 roku w grudniu, ponieważ pamiętam dokładnie to pierwsze wspólne Boże Narodzenie, jakoś spędziliśmy to od razu przy wspólnym stole. Było bardzo serdecznie, bardzo serdeczna kobieta się do domu wprowadziła po prostu. Następnego Bożego Narodzenia już wspólnego nie było.
Ona jeździła, tak jak się dowiedziałam po wojnie, ona na jakiś czas wyjeżdżała i znikała, przecież nie tłumaczyła się gdzie ona jeździ, ona jeździła między Warszawą a Łodzią. Poza tym z Warszawy dostarczała leki, żywności trochę, bo tutaj było lepiej i to szło do Łodzi dla Polaków, bo tam było dużo ciężej. Dlatego Delegatura przenosiła się do Warszawy, ponieważ tam by wyłapali wszystkich. Po wojnie zetknęłam się z profesor Szwarc, lekarz medycyny, profesor, ona była między innymi dyrektorem Uniwersytetu Trzeciego Wieku na Bielanach. Miała Krzyż Virtuti Militari za wojnę, stąd ją poznałam, że była ze mną w jednym kole w SZAK-u, Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej na Koszykowej, w jednym kole i okazało się, że ona będąc w Łodzi, znała moją komendantkę. Ale profesor Szwarc bardzo szybko zmarła, kilka lat temu. Jest pochowana na Starych Powązkach.
Przede wszystkim jak się kończyło Powstanie wyszłam z ludnością cywilną przez Pruszków i nas zawieźli początkowo do Słomnik i tam wysadzono z pociągu. Nocowałyśmy u jakiejś pani, która nas przygarnęła i bardzo szybko skontaktowałyśmy się z naszą dobrą znajomą z Częstochowy i do niej pojechałyśmy. W Częstochowie spotykali się wszyscy warszawiacy pod Jasną Górą. Tam spotkałam moją komendantkę i ona mnie natychmiast zaangażowała jako przeszkoloną szyfrantkę, bo ja już znałam też… wiedziałam, umiałam szyfrować i skierowała mnie do Piotrkowa Trybunalskiego. Tam zostałam zakwaterowana przez miejscowego opiekuna naszej grupy i tam pracowałam jako szyfrantka.
Po roku mniej więcej, musiała nabrać do mnie jakiegoś zaufania i poznać mnie. W październiku, albo w listopadzie składałam przysięgę, 1943 roku.
Bardzo skromnie, po prostu była przysięga.
Przede wszystkim byłam przeszkolona w szyfrowaniu. Były dwa rodzaje szyfrów, szyfr na podstawie książeczki do nabożeństwa i to był szyfr na kraj, taki pisany. Oddałam książeczkę pani Pawelec... Na podstawie tego, że był podawany numer strony, numer wiersza i pierwsza litera w tym wierszu. Od tego się liczyło potem litery i się szybko szyfrowało. Z tym że wiadomości rozszyfrowywane przeze mnie, to też były zaszyfrowane, tam nigdy nie było, że granaty, czy coś takiego, nic nie było. Tam było o jajkach, o kartoflach, tak że nie wiedziałam o czym tam jest, no i to szło w Polskę do właściwych odbiorców. Drugi rodzaj szyfrów, którego też zostałam nauczona w Warszawie, to był szyfr na korespondencję radiową. To było zupełnie na innej zasadzie, dokładnie tego nie pamiętam, ale wiem, że ten szyfr jest znany w tej chwili, na podstawie… tak jak w bitwie morskiej... Litery, cyfry, ale z tym że kolejność liter i od której litery i od której cyfry, to wszystko było na początku podane i od tego się wpisywało w odpowiednie kratki litery i potem się szybko szyfrowało, albo odczytywało.
Niedużo, tylko musiałam być gotowa na każde zawołanie. Muszę powiedzieć jedno, nie wiem czy słusznie w tej chwili zaczynam, ale po wojnie miałam duże trudności ze znalezieniem świadków swojej pracy, a w pewnym momencie doszłam, że przecież muszę udowodnić co robiłam, nie dla jakichś zysków, tylko żeby wiedzieć co robiłam. Dzięki anonimowemu znajomemu dostałam adres majora Trybusa w Łodzi, o którym powiedziano mi, że on był szefem szyfrantek. Napisałam do niego bardzo naiwny list, że: „Słyszałam, że pan jest szefem szyfrantek i czy pan mógłby mi ułatwić jakieś kontakty”. Ale to było już po wojnie, to były lata siedemdziesiąte. On mi napisał bardzo miły list, ja tą całą korespondencję mam, przede wszystkim polecono opisanie wszystkiego dokładnie co robiłam i jak [to] robiłam. W tym celu jeździłam do Piotrkowa żeby sobie przypomnieć, na której ulicy było nasze biuro, na której ulicy mieszkałam i to wszystko podać temu panu, który był niby naszym szefem. Dostałam bardzo miły list, zresztą wymieniłam jeszcze sporo osób, które wtedy poznałam, licząc że on mi ułatwi jakiś kontakt i on mi po kolei wymienił, ten zginął, ten zginął, ten zginął, ten umarł i nie było nikogo. Ale on poważnie podszedł do tej sprawy, bo ja bardzo dokładnie to wszystko opisałam i przesłał swoją opinię na ten temat do człowieka, który był wówczas w Piotrkowie i on mnie znał. Wyznaczył mi spotkanie na dworcu i spotkaliśmy się na dworcu, tak bardzo szybko, bo to były takie czasy i on przysłał poświadczenie. Drugi kanał, którym szłam żeby to udowodnić, to napisałam do Stowarzyszenia Kombatantów w Londynie. Dostałam adres i napisałam do nich wprost i dostałam odpowiedź dosyć szybko. Dostałam [taką] odpowiedź od nich: „Mamy wszystkie szyfry nadawane i odbierane przez panią, w naszym archiwum”. Czyli już trafiłam. „Ale możemy pani przesłać poświadczenie na nazwisko Wanda Jabłońska”. Nie na moje, tylko na Wanda Jabłońska, bo tak figurowało u nich i propozycja: „Może ktoś pamięta panią z tego okresu?”. Posłałam im między innymi adres mojej koleżanki, która była ranna i którą wyciągnęłam kanałami i która mieszkała w Afryce Południowej. Przypuszczam, że oni do niej napisali, czy ona to potwierdza i widocznie potwierdziła, bo bardzo szybko dostałam potwierdzenie na własne nazwisko.
Mieszkałam najprzód na przedmieściu w starym drewnianym domu…
Piotrkowa Trybunalskiego.
Tam zostałam zakwaterowana, a pracowałam, to było nasze biuro na Starym Mieście, sklepiona brama, wchodziło się na pierwsze piętro, stał długi drewniany stół i tam żeśmy się zbierali. Tam był punkt zborny dla naszej grupy i tam przychodziły łączniczki, które przynosiły korespondencję, którą trzeba albo zaszyfrować, albo odszyfrować. Nie pamiętam co szyfrowałam i jak, w każdym razie tego się nie pamięta, bo się przede wszystkim patrzy na to żeby to zrobić, żeby litery poprawnie stawiać, na to przede wszystkim się patrzy i nawet nie usiłuje człowiek zapamiętać. Tam pracowałam, bardzo dokładnie to opisałam. Potem przeniesiono mnie na ulicę Piłsudskiego chyba, do przyzwoitszego już domu i opisałam bardzo dokładnie tą panią, gdzie mieszkałam i napisałam jedną charakterystyczną rzecz, jak przeszedł front przez Piotrków, to była noc, to więzienie zostało otworzone i z więzienia wrócił mąż tej pani, mojej gospodyni. Taką rzecz się pamięta. Mój świadek, który w końcu mi to wszystko potwierdził, w każdym razie zadowolona byłam, że i z Londynu przyszła odpowiedź i że ten świadek, który się nami opiekował, mnie potwierdził, tak że już dostałam, na podstawie tego wszystkiego, oświadczenie że byłam członkiem Armii Krajowej i moją funkcję. Właściwie od niego dowiedziałam się jaką funkcję [pełniłam] i w jakiej formacji pracowałam, bo nie wiedziałam, wiedziałam tylko że jest Hanka, czyli „Czarna Hanka”, która mi daje robotę, a tego wszystkiego nie wiedziałam, od niego, z tego jego oświadczenia dowiedziałam się jaka to była formacja.
Pracowałam do Powstania w Warszawie tylko, potem wyjechałam do Częstochowy, bo zostałam wyrzucona z Warszawy, a z Częstochowy zostałam skierowana do pracy w Piotrkowie.
Nie, to pracowałam tylko w Warszawie.
Odczuć to się dawało, bo przede wszystkim to co się działo na terenie Warszawy, ten cały odwrót Niemców przez Wisłę ulicą Krasińskiego, te ciężarówki wojskowe, które jechały, ci chłopacy, którzy skakali na te… Czasami zrzucali jakieś, z tych ciężarówek, coś na ziemię. Niemcy nie protestowali, to był odwrót Niemców wtedy, to tak pamiętam.
1 sierpnia nie byłam przygotowana, że to jest akurat godzina „W”, wtedy wracałam, nie wiem, czy z pracy, czy z uczelni, nie pamiętam, tramwajem przez wiadukt żoliborski nad Dworcem Gdańskim. Pierwsza rzecz, tramwaj został zatrzymany i widziałam chłopaków zza budki chyba z gazetami, albo to była jakaś inna budka, już strzelających w kierunku ulicy Generała Zajączka. Co to było? Nie wiedziałam, że to jest początek Powstania. To była jedna ze strzelanin, która wtedy była, ale dojechałam do domu na Żoliborzu, ci co jechali później, już mieli problemy.
Mnie godzina „W” nie dotyczyła, to jest moja wielka bolączka, że mnie nie dotyczyła, że nie byłam w oddziale żoliborskim, bo ja byłam żoliborzanka z zamieszkania. Niestety tak się warunki ułożyły, że właściwie zostałam zaangażowana przez Elżbietę Dutkowską do pracy, czyli przez „Hankę”.
No to powiedziałam, z koleżanką, która mieszkała na Żoliborzu, pracowałyśmy razem w grupie szyfranckiej, dostałyśmy polecenie udania się na ulicę Trębacką i miała być zbiórka naszego zgrupowania. Nie udało się tam dostać nikomu z naszej grupy. Wiem że Elżbieta Dutkowska czyli „Hanka” nasza, walczyła na Mokotowie, podobno dostała Virtuti Militari, to była bardzo dzielna kobieta. Jak doszłyśmy chyba do ulicy Koziej, to doszłyśmy do przekopów, które już były zrobione i ludzie nam powiedzieli, że my na Trębacką nie dojdziemy. Podobno tam jeszcze Niemców nie było, ale dojść raczej nie potrafiłyśmy. Postanowiłyśmy wrócić na Żoliborz, bo co ze sobą robić. Wtedy było to nieszczęście na wiadukcie, bo to już był 4 sierpnia i Niemcy nie puszczali ludzi przez wiadukt, między Starym Miastem, a Żoliborzem było zamknięte przejście. To jest ogólnie znana sprawa z historii Żoliborza. Tam moja koleżanka została ranna, dostała pięć kulek, to były dwie kulki w plecy, dwie kulki w ręku, wtedy ona się zerwała i uciekała z powrotem, bo już nie mogła przejść na Żoliborz, tylko z powrotem uciekała na Stare Miasto. [Dawniej] wiadukt łączył się z ulicą Bonifraterską, teraz jest przesunięty. Ona została ranna, piątą kulkę dostała jak uciekała. Widziałam jak patrzyłam za nią, leżałam i patrzyłam za nią dokąd ona ucieka, a ja nie miałam tego dopingu, tych czterech kulek, żeby się zerwać i uciekać. W pewnym momencie zachwiała się, ale pobiegła dalej i dobiegła do pierwszej bramy gdzie byli nasi chłopcy i tam ją wzięli na nosze i zanieśli do szpitala. Doszłam do tej samej bramy potem, w sposób bardzo dziwny. Nie wiem, ten strzelec wyborowy z bunkra jakoś źle strzelał, tuż koło głowy mi się obijały kulki, co na mnie zupełnie jakoś nie robiło wtedy wrażenia, naprawdę. Pomodliłam się, poleżałam, ale widzę że jak tylko drgnę, to on już strzela, no to nie wiedziałam co zrobić. W końcu się zdenerwowałam, przetoczyłam się, przeturlałam na drugą stronę jezdni i sturlałam się jezdnią na Stare Miasto. Przyjęłam takie założenie, że jeżeli on rzeczywiście nie trafia, albo Pan Bóg tak kieruje jego ręką, że on trafił koleżankę, która tuż obok mnie leżała, a mnie nie trafia, no to może dalej nie trafi, a ci z dołu nie mają mnie prawa widzieć, bo tam był ostrzał maszynowy, więc musiałam się turlać po ziemi. Potem doszłam na Bonifraterskią i dowiedziałam się, że ta moja koleżanka została zaniesiona do Szpitala Bonifratrów i że powiedziała, że jej koleżanka, czyli ja, zostałam zabita i leżę na wiadukcie. Tak było. Myślę tylko o tych dwóch mężczyznach, którzy tam leżeli i przyznam się, że czasem wzdycham za ich dusze. Powiedziałam na dole chłopcom, że oni tam leżą, nie było żadnego sposobu żeby do nich dotrzeć.
Od razu była robota, to znaczy było jeszcze lekko, bo powiedzmy noszenie picia, mycie, noszenie jedzenia, takie rzeczy drobne, jeszcze nie było bardzo źle. Wtedy jak byłam tam w szpitalu, przyszła grupa, oddział z Woli i opowiadali o strasznej rzezi, która tam była na Woli. Tam była między innymi moja koleżanka ze szkoły Zosia Laskowska, która potem zginęła.
To co się przy chorych robi, to był jeszcze lekki okres Powstania, przez te dwa, trzy dni. Byłam cały czas zajęta, rzeczywiście, ale nie powiem co po kolei robiłam, to co trzeba było to robiłam. Z basenem trzeba było chodzić, umyć kogoś, jedzenie podać, picie podać, wtedy wina było skądś dużo, to się dawało wodę z winem do picia chorym, rannym.
To było bardzo szybko już, bo chyba po dwóch nocach dostałam skierowanie na kwaterę, żeby troszkę pospać wreszcie i tej nocy właśnie był atak, ostrzał bardzo silny i był już zburzony szpital. Wtedy dostałam kwaterę w tym domu, gdzie teraz jest hotel, to jest ulica Konwiktorska, między Bonifraterską a ulicą Nowotki jest hotel. Tam wtedy był bardzo silny ostrzał. Przespałam ten ostrzał, bo co najmniej dwie noce nie spałam, no i rano pobiegłam szybko do szpitala. Okazało się, że wszyscy ze szpitala już się starają wynieść, wzięłam swoją chorą, ona ciężką miała ranę przede wszystkim w pachwinie, ale dzielnie się zachowywała, zaprowadziłam ją do ulicy Mławskiej i tam była piwnica z wielkimi beczkami wina. Olbrzymie beczki, nie wiem czy od wina, czy z winem, w każdym razie tam były beczki i na tych beczkach ustawiliśmy z ludźmi dziecinne łóżeczko i na tym łóżeczku położyłam moją koleżankę. Ona tam zaczęła bardzo silnie gorączkować, pamiętam że temperatura podchodziła nie pod czterdzieści jeden, ale pod czterdzieści dwa stopnie, bo zrobiło się zakażenie. Zaczęłam biegać żeby szukać ratunku, dostałam dwa zastrzyki, nazywał się Serpazil ten zastrzyk. Te zastrzyki zrobiła koleżanka, która się tam akurat zjawiła, była w harcerskim mundurku i okazała się moją koleżanką z klasy, Basia Paszkowska, córka generała Paszkowskiego, ona była sanitariuszką na Starym Mieście. Ja nie miałam strzykawki, ona potem przyszła zrobiła drugi zastrzyk, było powiedziane, że jeżeli ranna ma silny organizm, to przeżyje i ona przeżyła to, ale chodzić dalej nie mogła. Ludzie jakoś zorganizowali nosze, powiedzieli: „Niech pani idzie z nią do szpitala, bo organizowany jest szpital na Długiej”. Myśmy ją tam zanieśli, jeszcze było pustawo w tym szpitalu i nie wiem ile czasu upłynęło, ale chyba już następnego dnia, to był chyba ten wybuch czołgu pułapki i to było tuż koło Długiej. Wtedy rannych było tyle, że trudno sobie wyobrazić. Leżeli po dwoje na łóżkach i jeszcze materace na podłodze i trzeba było uważać żeby nie nadepnąć i każdy coś prosił. Pracowało się chyba w zmianach sześć godzin pracy, sześć godzin odpoczynku, nie pamiętam już. W każdym razie ten czas do 28 sierpnia minął jak sen, człowiek się czuł jak w piekle ze względu na tą ogromną ilość rannych.
Cały czas byłam w szpitalu, tak.
Oczywiście, dzisiaj ta sala, tak jak widziałam w książce pod tytułem „Długa 7”, tam są plany, to nazywa się salą Antoniny i na tej sali byłam cały czas i właściwie żyłam między pracą a spaniem, między pracą a chwilą odpoczynku, bo spać to nie było gdzie. Pamiętam, że kucałam na ziemi i opierałam głowę o poduszkę, na której leżała moja koleżanka. Ale na tym łóżku ona leżała „na waleta” z dziewczyną, która miała amputowaną nogę. Pierwsze takie ostre wejście, to od razu mnie lekarz złapał, dostałam świeczkę do ręki i musiałam patrzeć, to znaczy świecić przy operacji amputacji nogi. Chłopak był bardzo młody, noga została obcięta, chłopak się natychmiast rozbudził, zobaczył tą swoją nogę i tak powiedział: „To już na całe życie”. To były jego słowa, więcej nie pamiętam, ale on bardzo szybko umarł, widocznie z upływu krwi.
Co tam było? No było coś, głównie Rivanolem się pracowało, to znaczy nie było antybiotyków. Lekarz potrafił posadzić na ziemi, na brudnej ziemi, gdzie był właściwie brudny piach, na kocu, kobietę i wyciągać jej odłamki z pleców przy świeczce i z tego zakażenia nie było. Tam nie było zakażeń, nie pamiętam zakażeń w tym szpitalu. Był jeden wypadek tężca bardzo ciężki, ta dziewczyna niestety zmarła. Potem, kto mógł to wyszedł, a kto nie mógł, to nie wyszedł.
Żartuje pani sobie.
Nie pamiętam, żeby była woda. W beczce w rogu stała zupa, która stale tam stała, zupa z jarzyn niemieckich, suszonych i jak trzeba było, to się podchodziło, tam nabierało się tej zupy i niosło się, kto chciał jeść. Nie wiem, ta zupa tam stale stała.
Bo ja wiem, nie pamiętam. Chyba jadłam tą zupę, nie pamiętam. Dostaliśmy po butelce wina, to było ważne i po kilka kostek cukru, bo były magazyny na Stawkach i nam to dano.
[…] Był ksiądz, przede wszystkim na samym początku, jeszcze było w podziemiach światło elektryczne i ksiądz odprawiał mszę w naszych podziemiach. Udzielał komunii wszystkim, to się nazywało In perikula mori. Wielu stamtąd nie wyszło. Potem ksiądz chodził od łóżka do łóżka i stawiał karty czasami, pasjanse, mówił: „A, wyjdziesz, będziesz zdrów”. Czasami jak trzeba było, zakasywał sutannę i biegł na wyższe piętro gasić pożar.
Cały czas. Powiem dlaczego wyszłam na Żoliborz; dwie moje koleżanki, które potem dały mi świadectwo, że tam byłam, wyszły do Śródmieścia. Tam było chyba trochę gorzej, ale wyszły. Pod sam koniec istnienia Starego Miasta, nagle zasłona się odchyliła od strony schodów, ja wtedy stałam z noszami i zobaczyłam, że wchodzi mój brat. Nie wiedziałam, że on jest na Starym Mieście, on się dowiedział, że pracuję w szpitalu i ponieważ on był łącznikiem między Żoliborzem i Starym Miastem, dostał przepustki, dostał to dla mnie i dla mojej rannej.
28 sierpnia, zresztą tak jak wszyscy już odchodzili, wróciliśmy na Żoliborz kanałami.
Czytałam na przykład wrażenia jednej z koleżanek, która też stamtąd wracała, napisała, że jak weszła: „Oślizgłe trupy pod stopami”. Przyznam się, że moje pierwsze wrażenie było takie – Boże jak tu cicho! Bo przecież cały czas było bombardowanie, cały czas ostrzał był, jak wchodziliśmy do kanału, to spod kościoła garnizonowego do tego włazu się szło, to widziałam przed sobą palący się Pałac Krasińskich i te Sądy z przejazdem tramwajów, z tą całą bramą, która wtedy istniała. [...] Z tym obrazem weszłam do kanału i zrobiła się nagła cisza. Wtedy szło około siedemdziesiąt osób, był strach, że jak będą głośno gadać, to Niemcy się z nami rozprawią, bo to się przechodziło pod Dworcem Gdańskim. W każdym razie tam gdzieś nad nami byli Niemcy. Wyszliśmy po dłuższym czasie, nie wiem po jakim czasie, nie wiem ile czasu żeśmy szli, przy Zmartwychwstankach na Krasińskiego. Tak się skończył etap Starego Miasta, dla każdego inaczej, ludność cywilna wychodziła inaczej. Jest bardzo dużo opisów.
Na Żoliborzu przede wszystkim się zgłosiłam do szpitala, do pomocy, ale to był jeszcze czas, kiedy na Żoliborzu było spokojnie. W Forcie przy Parku Żeromskiego, w podziemiach, były ustawione łóżka, pięknie pościelone bielizną, czystą pościelą i sanitariuszki w białych fartuchach kręciły się i jeszcze nie miały dużo roboty. Potem dostałam jeden dyżur w mieszkaniu prywatnym, gdzie leżał indywidualnie chory i przy nim siedziałam, ale potem lekarka kazała mi iść do domu i pilnować mojej ciężko chorej matki, ponieważ nie bardzo się nadawałam wtedy do tych lepszych warunków. W tych gorszych się sprawdzałam, a w tych lepszych, chyba nie byłam jeszcze przystosowana, po prostu nie byłam przeszkoloną pielęgniarką.
To był koniec września, tak jak Żoliborz był ewakuowany. Zgłaszałam się wtedy do komendy na Żoliborzu jako szyfrantka, ale powiedziano, że mają swoich szyfrantów. Dzisiaj wiem kto to był, koleżanka z gimnazjum tam pracowała.
Tak się szło, szło, tam Wolską czy gdzieś, dziwnie mi uciekła ta droga z pamięci, wiem że żeśmy szli, aż chyba do Pruszkowa.
Z Pruszkowa bardzo dziwnie, bo niosłam nie swoje dziecko na ręku. Potem to dziecko oddałam matce, a ja dostałam plecak gdzie były rzeczy tego maluszka. Niosłam ten plecak i jak żeśmy wchodzili do obozu, to stał Niemiec i nas rozdzielał na tych co do pracy i na tych co do kraju, na wywóz, to znaczy na wywóz na teren Generalnej Guberni. To też było zdarzenie dziwne rzeczywiście, bo to był jeden, jedyny Niemiec, on mnie skierował na wywóz do Niemiec, do roboty, ale miałam rzeczy dziecka w plecaku i matka tego dziecka, za plecami tego Niemca złapała mnie i przeciągnęła po prostu za jego plecami. Nie wiem, on mógł się obejrzeć i strzelić, ale szedł sznur ludzi i on nie miał chyba czasu. Nikogo więcej nie było, był jeden Niemiec, który nas rozdzielał, nie widziałam ich więcej. Bywały takie zdarzenia. Poszłam tam gdzie stały… do zajezdni… takie kanały głębokie do remontu chyba wagonów i tam żeśmy koczowali, aż do czasu kiedy podstawiali wagony i trzeba było jechać.
Najpierw w Słomnikach, potem w Częstochowie, a potem w Piotrkowie.
Kiedy to było? Chyba 17 styczeń, zaraz po Warszawie.
W zasadzie miałam takie incydenty, że musiałam czasem opuszczać pracę, ale to było łagodne. Powiedzmy, że nie byłam, to znaczy były ciężkie czasy, tak jak dla wszystkich.
Nie mogło go nie być, ludzie by nie wytrzymali i sytuacja chyba była konieczna. Nie byłoby Powstania to by nas i tak wymordowali. Przecież to było już po zniszczeniu oddziałów „Wachlarza”.