Wiesław Gniazdowski „Wiesiek”
Nazywam się Wiesław Gniazdowski, pseudonim z okresu konspiracji i Powstania: „Wiesiek”. Moja przygoda z konspiracją rozpoczęła się w szóstej klasie szkoły podstawowej na ulicy Drewnianej, w bok ulicy Dobrej, w Szkole Powszechnej numer 34. [...] Osobą, która zorganizowała nas w pluton konspiracyjny Armii Krajowej był nauczyciel wychowania fizycznego w tejże szkole, w szkole numer 34. Był to magister prawa wysiedlony przez Niemców z Bydgoszczy. Był to rok 1942. Myśmy już uczestniczyli w różnych spotkaniach nieco wcześniej, ale nie miało to jeszcze charakteru konspiracyjnego. Były to po prostu wycieczki za miasto, urządzanie coś w rodzaju teatru, spotkania koleżeńskie. Mieliśmy możliwość pływania kajakami po Wiśle. Nie było jeszcze wtedy mowy o konspiracji, ponieważ tenże wówczas podporucznik Antoni Szwarcenzer musiał poznać młodzież i nie wszystkich mógł zakwalifikować do służby konspiracyjnej. Po roku czasu czy pół roku czasu szereg naszych kolegów został wciągnięty wówczas do konspiracji. Jednym z nich byłem ja i we wrześniu 1942 roku, będąc jeszcze w szkole podstawowej, kończąc już szkołę podstawową, zostałem zaprzysiężony jako żołnierz Armii Krajowej, pseudonim „Wiesiek”. Byłem w zgrupowaniu trzecim „Konrad”. „Konrad” to było po prostu Juliusz Szawdyn, pseudonim „Konrad”, bo myśmy przyjmowali od pseudonimu dowódcy nazwę całej jednostki całego zgrupowania. On był już drugim dowódcą zgrupowania, ponieważ pierwszy dowódca, którego znałem osobiście, porucznik „Gustaw”, z wykształcenia chemik, zajmował się produkcją granatów i niestety, na Żoliborzu, w jego willi w podziemiu produkował uzbrojenie i w nieszczęśliwym wypadku został rozerwany, a dom został poważnie wzruszony. Myśmy otrzymali wówczas zadanie, między innymi ja, żeby obserwować, czy nie ma jakichś podejrzeń, że tam była produkcja broni czy materiałów wybuchowych. Myśmy tam jeździli przez jakiś okres czasu i zbieraliśmy [informacje], podsłuchiwaliśmy, co ludzie mówią. Ludzie mówili na szczęście: „A, pędził tutaj bimber i mu kocioł wysadziło!” Po uspokajających informacjach, że nie było żadnego donosu, ani do tak zwanej policji granatowej, ani do gestapo, zwykła sprawa bimbrowni to była dość powszechna przed Powstaniem, że kotły wybuchały, że ludzie pędzili bimber. Wobec tego uspokoiliśmy się i ten rozdział uznaliśmy za zamknięty. Mieliśmy łódki, jeździliśmy kajakami po Wiśle, Wisła była piękna. Tam były zebrania i zbiórki naprzeciwko pomnika „Syreny”. [Tam] był przedwojenny klub urzędników bankowych i tam myśmy się zbierali. Tam były, już jak zostaliśmy wciągnięci na listę „konspiratorów”, do normalnych plutonów, odbywały się wykłady i ćwiczenia z wyszkolenia bojowego. Mianowicie, tam uczono nas rozbierać karabin zwykły, uczono strzelania do tarcz. Było specjalne urządzenie, tak zwany „trójkąt błędów”, powszechnie używany w wojsku, gdzie bez oddawania strzałów uczyło się celności, a nawet w hangarach tego budynku myśmy mieli ostre strzelanie. Jak to się odbywało? Jest ciekawa sprawa, jak to było zakonspirowane. Na olbrzymim, wysokim tarasie, który wychodził na Wisłę, wychodziło dwóch, trzech kolegów i przyciskało jedną nogą część deski, podnosiło drugą część do góry i puszczało. Nastąpiło uderzenie deską o deski, czyli był huk. Ponieważ uderzeń było dziesięć, dwadzieścia, to w garażach, gdzie myśmy mieli zrobioną strzelnicę, akurat padły strzały. Ludzie, którzy przechodzili, dziwili się, co ci głupi chłopcy robią, dlaczego oni tak się bawią tymi deskami. Ale byliśmy bardzo młodzi – piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat, to było coś zupełnie naturalnego, że młodzież ma takie pomysły i bawi się deskami. To była poważna sprawa, o czym nie wszyscy wtedy zdawali sobie sprawę. Za jakiś czas tam stacjonował komisariat policji rzecznej, tak jak dzisiaj są komisariaty policji rzecznej. W tym komisariacie policji rzecznej myśmy mieli swoich żołnierzy Armii Krajowej. Ci policjanci, oni chodzili nie w granatowych, a w zielonych mundurach, dlatego, że to byli policjanci rzeczni, to byli zresztą zawodowi przedwojenni podoficerowie, oni byli wciągnięci do konspiracji. Oni przychodzili i uczyli nas posługiwać się bronią. Mieli wykłady z dziedziny wojskowości, na tyle, na ile ich wiedza pozwalała. Wobec powyższego strzały odbywały się z ich karabinów, bo oni przychodzili z karabinami, przychodzili z amunicją, którą w jakiś sposób szmuglowali czy oszukiwali Niemców, bo Niemcy sprawdzali amunicję, ale zawsze były możliwości. Myśmy się właśnie w klubie, który był własnością urzędników bankowych, którego już dziś nie ma, był w okolicach dzisiejszego Mostu Świętokrzyskiego, jak się patrzy na Pragę, to po lewej stronie Mostu Świętokrzyskiego, takiego pięknego mostu, były zabudowania klubu. Tam myśmy mieli zarówno wychowanie fizyczne, to trzeba pamiętać, że w szkołach Niemcy zlikwidowali wychowanie fizyczne, dlatego, że chodziło o to, żeby młodzież była cherlawa, żeby tylko nadawała się do najprostszych prac. Myśmy tam właśnie rozpoczynali naszą epopeję wojskową. Do naszych obowiązków, później, już po przysiędze, bo ja składałem we wrześniu 1942 roku przysięgę, należało roznoszenie biuletynów czyli podziemnej prasy. Też byliśmy stosunkowo młodzi i małego wzrostu, to Niemcy nie przywiązywali do tego wagi. Przenosiło się broń, amunicję. Odbywały się transporty wszelkiego materiału wybuchowego, w mniejszej ilości, do miejsc przeznaczenia, gdzie był magazynowany lub były wytwarzane z tego granaty. Jak była akcja starszych kolegów, polegająca na tym, że były wykonywane wyroki, to z reguły, żeby zmniejszyć niebezpieczeństwo, ci żołnierze, którzy szli wykonywać wyroki, przynajmniej z naszego oddziału ODB 3, to jest Oddział Dywersji Bojowej 3, bo każdy z oddziałów miał Oddział Dywersji Bojowej, to myśmy donosili broń w pobliże, żeby oni z bronią jak najkrócej szli do miejsca wykonania wyroku. Wracali w to samo miejsce, zostawiali i myśmy broń odbierali. To oczywiście było podczas pełnej konspiracji, żebyśmy nie wiedzieli, kto ją przynosi, ani oni nie wiedzieli, kto odbiera później broń, żeby nie było żadnych możliwości poznania się. Jeżeli dostawałem polecenie, że zanieść do tego i tego lokalu, do sklepu czy do innego warsztatu, tam się zostawiało, nie wiedziało się, kto odbiera. Potem już nie odbierałem z warsztatu broni, odbierał zupełnie ktoś inny. Tak, że nie było nawet możliwości zaznajomienia się. Konspiracja, o której mówię, poza tymi pracami, było jeszcze od czasu do czasu malowanie na ścianach, tylko nie tak, jak dzisiaj, tylko była kotwica – „Polska walczy” albo poprawiało się, Niemcy chyba w 1943 roku, na przełomie 1942 i 1943 roku postawili ogromne makiety V –
Victoria, z napisem
Deutschland siegt alle Fronten czyli „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”. Myśmy przerabiali to tylko na
liegt. To było bardzo niebezpieczne i było sporadyczne. Były jeszcze akcje w kinie. Myśmy byli wysyłani, ja osobiście nie, ale byli koledzy z naszego oddziału wysyłani do kina, ponieważ była zasada i hasło, że: << „Tylko świnie siedzą w kinie.” Żeby do kin nie chodzić. Otrzymaliśmy ampułki z bardzo śmierdzącym płynem i szło się do kina, mówię, że nie ja to robiłem, rozgniatało się nogą, powstawał niesamowity zapach, bo to był siarkowodór, zapach siarkowodoru, więc wszyscy musieli z kina wyjść, bo nie wytrzymali. Zaprzestano akcji, bo skutek był odwrotny, zaczęli wszyscy przychodzić do kina, żeby przeżyć właśnie wielki sabotaż, wobec tego zaniechano tej sprawy. Tak zarówno szkoląc się, zarówno nosząc gazetki, działając jako łącznicy, jako chłopcy malujący na ścianach, dotrwaliśmy już przy pełnym wyszkoleniu bojowym do 1 sierpnia 1944 roku. Jednocześnie ze szkoleniem wojskowym, z pracami konspiracyjnymi, o których mówiłem, myśmy równolegle chodzili na komplety, ponieważ pierwszą podstawową zasadą było, że nikt nie mógł być żołnierzem w konspiracji, jeżeli źle się uczył, jeżeli się nie chciał uczyć. Myśmy mieli komplety w mieszkaniach różnych kolegów, grupy pięcio-, sześcioosobowe, gdzie uczyliśmy się łaciny, uczyliśmy się historii Polski, historii literatury, ponieważ to były przedmioty w szkole w ogóle zakazane, które nie były robione. Z tejże szkoły numer 34 właściwie został stworzony cały pluton sześćdziesięciu osób, młodych ludzi, którzy dowiedzieli się w pewnym okresie konspiracji, że są żołnierzami trzeciego zgrupowania „Konrad”. Myśmy już w konspiracji wiedzieli, że byliśmy żołnierzami trzeciego zgrupowania „Konrad”, składało się ono z trzech kompanii. Byłem żołnierzem pierwszej kompanii, u porucznika „Wrzosa”. Po skończeniu szkoły podstawowej większość z nas została przeniesiona, właściwie poszliśmy wszyscy do tajnego Gimnazjum imienia Rejtana, które mieściło się na ulicy Śniadeckich w Warszawie, ale była to Miejska Szkoła Ogrodnicza. Tytuł faktyczny był Miejska Szkoła Ogrodnicza, natomiast faktycznie to było tajne Gimnazjum [imienia] Rejtana. Myśmy tam uczyli się ogrodnictwa, ale jednocześnie była matematyka, była fizyka, to co można było zrobić w takiej szkole. Mieliśmy nawet praktyki na ulicy Chodkiewicza w pięknych szklarniach Zarządu Miejskiego. Szklarnie stoją do dzisiaj. W ten sposób dotrwaliśmy już jako uczniowie szkoły ogrodniczej, do dzisiaj mamy nawet dokumenty, niektóre zostały, książki czy zeszyty i książeczki ucznia, gdzie stemplowano za każdą obecność, bo to był
Ordnung muss sein, niemiecki porządek był i wybuchło Powstanie, zaczyna się Powstanie. Jeszcze tu dodam, że grupa, która była w konspiracji, to my znaliśmy się już od pierwszej klasy szkoły powszechnej, a myśmy w szóstej dopiero wstąpili do konspiracji. W 1939 roku przeżywając wojnę, po zakończeniu działań wojennych, w Alejach Ujazdowskich był wojskowy szpital. Tam było mnóstwo naszych rannych żołnierzy. Myśmy zbierali wśród mieszkańców, wśród domów wyżywienie i żeśmy żołnierzom tam zanosili – począwszy od cukierków, bo to mi tak utkwiło w pamięci, bo była na końcu fabryka Fuchsa, jak i inne rzeczy, które żeśmy im donosili później. Oczywiście Niemcy, jak już przejęli szpital, to już nie bardzo pozwolili nam tam wchodzić, to myśmy z tego zrezygnowali. Mówię to dlatego, że miłość do ojczyzny, do działalności zaczynała się bardzo wcześnie, bo już w 1939 roku. Dowodem było to, że opiekowaliśmy się rannymi polskimi żołnierzami, oficerami. Muszę dodać, że w czasie szkoły, jeszcze w okresie konspiracji, w okresie uczenia się, były robione przedstawienia. Utkwiło mi [w pamięci] jedno wielkie przedstawienie. Nie wszyscy dzisiaj już może pamiętają, a może niestety nie wszyscy pamiętają, że najsłynniejszy dywizjon lotniczy w Anglii to był Dywizjon 303. To byli bohaterowie, to były wzory. Myśmy przed Bożym Narodzeniem w świetlicy szkolnej zdobyli rower. Rower imitował warkot silników i była napisana cała treść wigilii, jaką mieli ci lotnicy Dywizjonu 303 i za chwilę jest sygnał, że muszą startować do lotu bojowego. To było [coś] bardzo wzruszającego, to wszystko odbywało się w ciemnym pomieszczeniu. Było zupełnie ciemno, było tylko słychać warkot opon rowerowych, który imitował silniki. Każdy był wyznaczony do pewnej recytacji. Dlatego tak wspominam, że wśród młodzieży wówczas była inna sytuacja, na szczęście nie było telewizji, sami ludzie młodzi uczestniczyli w tego rodzaju przedstawieniach, teatrze, który wypełniał czas bardzo ciężki. Trzeba było pamiętać, że była godzina policyjna. Kończyła się o ósmej czasami, kiedy jeszcze był widno, już nie było wolno wychodzić, a o wpół do dziewiątej najlepszym przypadkiem, więc wszystko się działo w domach. Całe towarzystwo spotykało się na podwórku, co dzisiaj tego nie ma, ponieważ potrzeby [nie ma]. Kiedyś życie z sąsiadami było zupełnie inne, każdy sobie pomagał, każdy ostrzegał, że: „A tu była łapanka, a tutaj kogoś aresztowano.” Wszyscy byli o wszystkim powiadomieni. Zatem zupełnie inne życie podczas okupacji, było bardzo serdeczne, każdy sobie pomagał. Właściwie była nędza, głód, bardzo ciężko było wyżyć. Były ciągle łapanki, człowiek wychodził z domu i wcale nie miał pewności czy wróci, bo go złapali albo rozstrzelali, przy łapaniu też były rozstrzeliwania. Dziś jeszcze mnóstwo tablic jest w tych miejscach na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu, w każdym miejscu, gdzie były rozstrzeliwania. Ale mimo wszystko myśmy to jako młodzi ludzie znosili nie tyle dobrze, wiedzieliśmy, że czeka nas świetlana przyszłość, że to się musi skończyć, że Polska musi zwyciężyć i musimy tę wojnę wygrać. Niestety, inaczej to się wszystko stało, niż sobie żeśmy myśleli. Jest okres już zbliżającego się Powstania, jest sytuacja taka, że mamy już próbne miejsca zbiórek, już wiemy, gdzie będziemy się zbierali i gdzie każdy oddział, co będzie oddział atakować. To wiedzieli dowódcy nasi, a myśmy tylko mieli wskazane miejsca i lokale, gdzie tuż przed Powstaniem trzeba było się zebrać do akcji. Mieliśmy każdy w swojej dzielnicy dokładnie opracowany każdy szczegół przejść między podwórkami, między domami, żeby można było przejść nie wychodząc w ogóle na ulicę, tam gdzie tylko to było można. Kiedyś w starych budynkach to było można. Wybucha Powstanie, 1 sierpień. Mieliśmy jedną zbiórkę, nie pamiętam, na parę dni, na trzy dni wcześniej, bo miało być Powstanie dwa, trzy dni wcześniej. Zbiórka została odwołana, już potem była druga zbiórka, tuż przed 1 sierpnia. Był 30 lipca, byliśmy już na stanowiskach. Nie wszyscy zdążyli wrócić jeszcze raz, ponieważ mieszkali często gdzieś dość daleko, a punkty zbiorcze były w różnych miejscach. O ile na pierwszej zbiórce było osiemdziesiąt procent tych, którzy mieli być, w drugiej już tylko może sześćdziesiąt [procent] było, bo już nie zdążyli powrócić. Część mieszkała na Pradze, to już nie mogła przyjść na Powiśle. My jako z urodzenia i zamieszkania Powiślacy, mówię jako cały oddział, zgrupowanie trzecie „Konrad”, na Powiślu mieliśmy do zdobycia przyczółki Mostu Kolejowego i Mostu Poniatowskiego, obecnie budynek, gmach [Związku] Nauczycielstwa Polskiego na ulicy Smulikowskiego. Podczas okupacji to była centrala Ubezpieczalni Społecznych, bo była ubezpieczalnia. I to nasz oddział wykonał tutaj tylko w części, ponieważ natarcie na przyczółki Mostu Poniatowskiego i Mostu Kolejowego nie udało się zupełnie, ponieważ tam stały działa przeciwlotnicze i sprzężone karabiny maszynowe. Uderzenie, które wyszło z obecnego gmachu [Związku] Nauczycielstwa Polskiego, kilku zostało zabitych, ciężko rannych, zostali na przedpolu, nawet nie dobiegli do karabinów maszynowych. Ci, którzy atakowali przyczółki Mostu Poniatowskiego ponieśli jeszcze gorsze straty, dlatego, że tam też stały karabiny przeciwlotnicze. Uderzaliśmy z dwóch stron – od strony Wybrzeża Kościuszkowskiego i od strony Rzeźni na Solcu. Te ataki się załamały pod ogniem karabinów maszynowych i nastąpiło nieszczęście – oddziały cofnęły się do budynku w Alei 3 Maja. Przyjechały czołgi niemieckie i ze stu albo więcej żandarmów, i kolegów, którzy byli w tym domu na rogu Wybrzeża Kościuszkowskiego i [Alei] 3 Maja, wyciągnęli z domów, wyciągnęli wszystkich mieszkańców i zostali oni rozstrzelani pod mostem. Polegało to na tym, że ci, którzy mogli się wykazać, że są zameldowani i mieszkają w tym domu, to już Niemcy zostawili, ale ci, którzy przyszli właśnie, bo tam był punkt wypadowy, mieli gdzie indziej miejsce zamieszkania, to rozstrzelano ich zaraz pod mostem. Tablica tam jest, szesnastu rozstrzelali, kilku wysłali do Stutthofu od razu, na Most Poniatowskiego, na stronę praską, wysłali do Stutthofu. Tak się skończyły te dwa uderzenia, jeżeli chodzi o nasze zgrupowanie. Dla niektórych naszych kolegów ten pierwszy dzień skończył się niezwykle tragicznie, szczególnie dla naszego plutonu, w którym i ja byłem. Część naszego plutonu miała zbiórkę na ulicy Tamka przy ulicy Zajęczej i od razu pierwsze wyjście z bramy dostali się pod ogień Ukraińców. Zginął, chyba pierwszy śmiertelny strzał dostał kolega Śliwiński, pseudonim „Słoń”, szesnaście lat chłopak, został od razu zabity, jak tylko wyszedł z bramy. Oczywiście nasi koledzy następni zlikwidowali Ukraińców, zabili po prostu, ale on już pierwszy zginął. Rozpoczęło się czyszczenie terenu, ponieważ na terenie było sporo folksdojczy i było sporo Ukraińców i Niemców. Tereny właśnie na Powiślu – Tamka, Zajęcza, Solec, Dobra zostały pierwszego dnia już oczyszczone, ale największe walki były w elektrowni warszawskiej. W elektrowni warszawskiej myśmy tylko byli oddziałem pomocniczym, natomiast walczyło zgrupowanie „Elektrownia” kapitana „Cubryny”. Byli to żołnierze Armii Krajowej, ale byli jednocześnie pracownikami elektrowni. To był największy sukces, jaki pierwszego dnia odniesiono, z pierwszego na drugiego dnia, ponieważ elektrownia została zdobyta. Proporcja sił była następująca – było stu trzydziestu żołnierzy Armii Krajowej, którzy praktycznie byli pracownikami i była trzystuosobowa załoga niemiecka. Mówię załoga niemiecka jako ogólnie, bo byli to w dużej mierze Ukraińcy, był oddział SA, około stu trzydziestu osób, były oddziały Czerkiesów, Ukraińców, ale Kozaków. Oni chodzili w niemieckich mundurach, ale mieli czapki jak Rosjanie, tylko czerwone denka u góry, dlatego, że to byli Kozacy wszyscy, tak zwani donieccy Kozacy. Trzystuosobową załogę niemiecką, to nasze oddziały w ciągu jednego dnia, do godziny dwudziestej drugiej zlikwidowały i to był największy sukces. Mogę tylko dodać jeszcze, jako dwie ciekawostki z tej historii, że żyjący do dzisiaj porucznik „Ursyn” Wincenty Szanter był inżynierem, pracował w elektrowni. On dokonał czynu, we dwóch, jeszcze z drugim kolegą, czynu bohaterskiego. To był piątek, o ile mnie pamięć nie myli. Wówczas oni dwaj przenieśli przez bramę elektrowni parę kilo trotylu, a właściwie to był nie tyle trotyl, ile plastik, angielski materiał wybuchowy. Przykryli plastik rąbanką, bo w piątek rozdawali pracownikom rąbankę, czyli mięso i z jednego budynku przenieśli przez bramę na teren elektrowni i założyli ładunek na tyłach niemieckiej kwatery, gdzie żołnierze, Niemcy spali. Tam była sypialnia, na tym korytarzu, z tyłu korytarza. Tak, że żeby była jasność, że przyłożyli do ściany dziesięć kilo materiału wybuchowego, zapalili lont i była umowa taka, że jak to wybuchnie, to rozpocznie się cała akcja elektrowni. Niestety, z przyczyn zupełnie różnych akcja się wcześniej rozpoczęła, bo już patrole niemieckie, które szły ulicą Dobrą, zorientowały się, że były strzały na Żoliborzu. Usłyszały, że coś się dzieje dziwnego, wobec powyższego rozpoczęli zatrzymywać ludzi, rozpoczęła się strzelanina. Dramat tej sytuacji był taki, że oni jak podłożyli ładunek, chcieli się wycofać korytarzem, podchodzą do drzwi, a drzwi zostały zamknięte przez kogoś, kto przechodził na zewnątrz klatką schodową, zamknął drzwi dla żartu, przypadkowo. Oni się nie mogą wycofać. Są w pomieszczeniu, gdzie jest parę kilo materiałów wybuchowych, więc lontu już nie można zgasić. Upadli na ziemię, uważali już, że zginą. W tym momencie cud się zdarza, schodzi jakiś inny człowiek i próbuje otworzyć drzwi, otworzył z klucza i ich wypuścił. Nastąpił wybuch, który spowodował zamieszanie wśród załogi niemieckiej, bo oni odpoczywali. Zawsze jest jedna służba dzienna, druga nocna, odpoczywali. Przerażeni zaczęli wyskakiwać w bieliźnie na teren Wybrzeża Kościuszkowskiego i uciekać w kierunku domu Szychta, to jest dom, który stał (był ostoją niemieckiego garnizonu) przy Moście Kierbedzia, obecnym [Moście] Śląsko-Dąbrowskim. To był jeden element dramatyczny, który tych dwóch ludzi, a szczególnie „Ursyn”, on umożliwił w dużej mierze zdobycie elektrowni, ponieważ wprowadził olbrzymie zamieszanie wśród załogi niemieckiej. Drugi element był, pośrodku podwórka w elektrowni był bunkier. W ogóle cała [elektrownia] była obstawiona bunkrami. Tam się zamknęli Ukraińcy i strzelali. Ktokolwiek ruszył się przez podwórze, strzelali. Rzuciliśmy granaty, ale nie można było w szczelinę trafić, mury były grube, więc oni przez parę godzin szachowali oddziały, które już tam dobijały Niemców, te oddziały nie mogły się ruszyć. Niektórzy strażacy wpadli na pomysł, że zaczęli z sikawką lać wodę w szczeliny strzelnicze, wobec powyższego woda zaczęła im się podnosić i jak już doszła do piersi, drzwi się otworzyły od bunkra i wyrzucili karabiny, hełmy, cały sprzęt i wyszli z rękami podniesionymi do góry. Tam właśnie zdobyliśmy, nasze oddziały zatrzymały pierwszych jeńców wojennych. Byli to w dużej mierze Ukraińcy, ale byli także i Niemcy. To był drugi oddział, który walczył na Powiślu. Trzeci oddział to był wówczas oddział jeszcze „Krybara”, nazywało się zgrupowanie ósme „Krybar”, podkreślam specjalnie. Oni atakowali Uniwersytet. Atakowali Uniwersytet od strony Gęstej czyli od dołu, tak jak dzisiaj jest Biblioteka Uniwersytecka, czyli z tamtej strony oraz z ulicy Oboźnej do bocznej bramy. Ponieśli olbrzymie straty. Pierwszego dnia ataku ze zgrupowania ósmego „Krybar” zginęło sześćdziesiąt parę osób, od razu. To było ósme zgrupowanie „Krybar”, wtedy się jeszcze nazywało ósme zgrupowanie „Krybar”, rozpoczęło atak na Uniwersytet, zarówno od dołu, od ulicy Browarnej i Gęsiej oraz od ulicy Oboźnej, atak, który się załamał w ogniu broni maszynowej. Dlaczego? Myśmy mieli wiadomość, że na Uniwersytecie jest tylko kompania ozdrowieńców, to znaczy żołnierzy, którzy byli ranni i którzy wypoczywali, nabierali sił. Ale na dwa dni przed Powstaniem, o czym myśmy już nie wiedzieli, tam przyszła normalna kompania bojowa niemiecka, była wyposażona w karabiny maszynowe, w moździerze, w granatniki, nawet w działo. Była znakomicie uzbrojona. Myśmy o tym nie wiedzieli. Nasi koledzy zaatakowali to przez zasieki od strony Oboźnej. Saperzy weszli, przecięli zasieki nożycami, rzuciło się granaty i weszli do pierwszej bramy, natomiast druga grupa kolegów, która atakowała z dołu, od ulicy Karowej, wdarła się na teren Uniwersytetu i doszła do Audytorium Maximum, (wtedy to było spalone, dzisiaj jest używane, każdy wie, kto ma kontakt z uniwerkiem, gdzie jest [Audytorium Maximum]). Niestety, zało już amunicji i musieliśmy się wycofać. Tam ponieśli duże straty, bo jak dzisiaj się spojrzy z dołu, z parku pod górę, to pod tę górę to prawie jak na Monte Cassino musieli się chłopcy wdzierać do góry. Weszli, ale już się nie utrzymali, bo oddział, który atakował z Oboźnej nie mógł się przebić przez druty kolczaste i legł tam. I sześćdziesiąt dwie czy trzy osoby wtedy, pierwszego dnia zginęły. To był pierwszy dzień, niezwykle tragiczny. Jak zachowywała się ludność? To był wybuch entuzjazmu. Nie w każdym domu, ale niemalże, prawie w każdym oknie pojawiła się flaga biało-czerwona. Wyszli ludzie na ulice. Pomogli budować barykady. Od razu, pierwszego dnia, zrywało się chodniki, kamienie i budowało się barykady, żeby czołgi niemieckie nie mogły przejechać. To jest coś nieporównywalnego. Teraz dochodzimy do momentu, już pierwszy, drugi, trzeci dzień Powstania, gdzie właściwie oddziały, co mogły zdobyć, to zdobyły, a resztę, tak jak Uniwersytet, nie mogły zdobyć i nie zdobyły go niestety, okrzepły w obronie... i dopiero 4 sierpnia powstała grupa „Krybar”. Dlaczego powstała grupa „Krybar”? Myśmy przed Powstaniem byli wszyscy w grupie „Róg”. To był słynny dowódca, który walczył na Starym Mieście. Ktokolwiek zna historię Powstania, to major „Róg”, to była wtedy wielka postać. Myśmy należeli do zgrupowania „Róg”, ale niestety Niemcy przecięli na pół, to znaczy oddziały, które były na Placu Żelaznej Bramy, włącznie z majorem „Rogiem” musiały się wycofać na Stare Miasto, my tu żeśmy zostali na Powiślu bez dowództwa, bo każdy był osobno. Dowódcą do 4 sierpnia był major „Róg”, który u nas nie był zresztą, bo był gdzie indziej. Wówczas dowódca okręgu „Śródmieście” wydał rozkaz i z trzech zgrupowań, o których mówiłem, powstała grupa bojowa „Krybar”. Wówczas ósme zgrupowanie, które było zgrupowaniem „Krybar”, podjął to porucznik „Bicz” i zostało ósme zgrupowanie „Bicz”, trzecie „Konrad” i zgrupowanie „Elektrownia” „Cubryna”. Te trzy oddziały do 6 września walczyły i broniły Powiśla.
- Pan jeszcze mówił, skąd się wzięła nazwa „Krybar”.
Zaraz powiem. Ciekawe jest, że jest pomniczek grupy „Krybar” na Tamce, naprzeciwko Pałacu Ostrogskich, każdy może zobaczyć. Ale skąd się wziął pseudonim dowódcy tych oddziałów „Krybar”? Jego nazwisko, Odorkiewicz nazywał się, ale pseudonim „Krybar” wziął się stąd, że miał dwie córki – Krystynę i Barbarę. Stąd zbitek tych słów powstał pseudonim „Krybar”. W pierwszych dniach Powstania myśmy na Powiślu dokonali, uważam, rzeczy bezprecedensowych, bo został wyprodukowany przez nas samochód pancerny „Kubuś”. Kubuś, który powinien być tutaj w Muzeum albo na pewno jest w Muzeum Wojska Polskiego. Na podwoziu chevrolety, pracownicy i spawacze elektrowni oraz paru inżynierów w garażu na ulicy Topiel i Tamki, dzisiaj tego budynku już nie ma, wyprodukowali jedyny w swoim rodzaju samochód pancerny „Kubuś”, który miał pomóc zdobywać Uniwersytet, bo myśmy przeprowadzali trzy ataki na Uniwersytet. Pierwszy był zupełnie nieudany, o następnych jeszcze powiem. W pierwszych dniach Powstania, w sierpniu, Niemcy, którzy jechali na Uniwersytet, a jechali z Placu Piłsudskiego, jechali samochodem pancernym i pomylili drogę. Mieli skręcić na Uniwersytet, a pojechali i minęli pomnik i Pałac Staszica i wjechali na ulicę Kopernika, prosto na nasze barykady. W związku z tym samochód został najpierw obrzucony butelką, ostrzelany, załoga niemiecka została [unieszkodliwiona], niektórzy zginęli od razu, niektórzy zostali ranni, wzięci zresztą do naszego polskiego szpitala, bo myśmy jeńców niemieckich traktowali tak samo jak naszych rannych w myśl zasad Konwencji Genewskiej. Został zdobyty drugi samochód. On nosił [nazwę] najpierw od imienia dowódcy kompanii „Jaś”, ale potem dostał nazwę „Szary Wilk” od oficera, który dowodził „Szarym Wilkiem”, tym samochodem pancernym i zginął podczas następnego ataku na Uniwersytet Warszawski. W ten sposób powstała cała historia grupy „Krybar”, złożona z trzech głównych oddziałów. Urodziło się ósme zgrupowanie „byłe” „Krybar”, ale było „Krybar”, zostało teraz „Bicz”. Tak myśmy tutaj trwali do dnia 6 września. Po upadku Starówki, który miał miejsce 3 września, wszystkie siły niemieckie uderzyły na Powiśle. Myśmy byli gorzej uzbrojeni niż wszyscy inni. Musieliśmy wytrzymywać napór, po pierwsze olbrzymich ataków z powietrza, sztukasy atakowały nas non-stop oraz czołgi. Czołgów zostało kilka zniszczonych. Czołgi szły ulicą Dobrą i ulicą Browarną. Na ulicy Browarnej zostały zniszczone dwa czołgi, przez naszych kolegów właśnie z ósmego zgrupowania, bo oni tam stacjonowali, nie trzecie [zgrupowanie]. Myśmy się tutaj bronili, na ulicy, tak jak się idzie, ulica Lipowa, Leszczyńska, Drewniana, aż doszło do obrony budynku naszej szkoły, w której my jako uczniowie żeśmy się uczyli, weszliśmy do konspiracji. Doszło do obrony naszego budynku szkoły. Niemcy już byli na Leszczyńskiej, myśmy byli w budynku szkoły. Z geografii to wynika, że ulica Drewniana jest równoległa do Leszczyńskiej, budynek jest duży, stoi jeszcze do dzisiaj, ocalał. Byliśmy atakowani z dwóch stron – od strony Leszczyńskiej, od strony Dobrej i od strony ulicy Browarnej, od ulicy Topiel. Tam, to już był wieczór, myśmy musieli się wycofać, nie mogliśmy [się utrzymać], ponieważ niemieckie działo szturmowe ustawiło się na zbiegu ulicy Browarnej i Drewnianej i szachowało nam wyjście, strzelał. Dobrze, że to było działo szturmowe, a nie czołg, bo działo szturmowe nie miało oczywiście cekaemu, bo czołg jakby miał, to by nas tam zniszczył. Myśmy czekali tam do wieczora aż się ściemni. Jeden z kolegów, Franuś Borzęcki, miał wtedy siedemnaście lat, poszedł i chciał spalić działo szturmowe. Wziął cztery butelki z benzyną, przebiegł przez podwórka, bo to było na rogu, wyskoczył do działa szturmowego, rzucił butelki, ale niestety butelki nie wyleciały, tylko upadły przed działo szturmowe. Działo szturmowe nazywało się wtedy „Ferdynand”. Niemiecki cekaemista, który był na ulicy Browarnej przeciął go na pół z karabinu maszynowego, po prostu. Działo szturmowe, jak zobaczyło, że rzucają butelkami, to uważało, że mogą przyjść następni. I było prawdą, ktoś musiałby pójść następny, jeszcze spróbować to działo przepędzić. Wobec powyższego działo szturmowe się wycofało, dzięki Bogu. Wieczorem zbudowaliśmy sobie jeszcze zasłonę, barykadę ze sprasowanej słomy, żeby nie było tylko widać, trochę belek. Zrobiliśmy przekop przez Drewnianą i wycofaliśmy się na ulicę Dobrą. Tak, że tylko dwa dni broniliśmy naszą szkołę, uczniowie bronili tej szkoły. Dzisiaj jak jestem w tej szkole, zawsze im wypominam, że oni nie mieli okazji, że musieli z okien tej szkoły strzelać. Tam się wydarzyły dwa tragiczne wypadki. Na ulicy Leszczyńskiej jeden z oficerów, dzisiaj nie wiadomo, kto i wtedy też nie wiadomo, kto, zrobił zbiórkę plutonu na podwórku, już podczas wycofywania się. Stanęło chyba z trzydziestu czy czterdziestu, czy dwudziestu chłopców i obok stały kosze z butelkami od benzyny. W tym momencie, jak on zrobił zbiórkę, uderzył granatnik w kosz i wszystko chlusnęło na nich, więc większość się spaliła, a niektórzy jęczeli i prosili kolegów, żeby ich dobili, bo to [był ból] nie do przeżycia, nie do wytrzymania. To był jeden wypadek, to był tragiczny wypadek, gdzie pluton, nie chcę mówić imienia czy pseudonimu dowódcy, bo myśmy nigdy nie sprawdzili, on zginął zresztą, nie wiadomo, kto zrobił zbiórkę. Zresztą zginęli i ze zgrupowania ósmego i ze zgrupowania trzeciego żołnierze. Drugi był jeszcze na Leszczyńskiej, nie tyle tragiczny, ale bardziej śmieszny wypadek. Myśmy jako oddział zostali zabarykadowani w bramie. Bramy przed wojną były zamykane, grube bramy, drewniane, metalowe i dowódca ustawił nas w oficynach, czyli wewnątrz podwórka. Ponieważ wiedział, że Niemcy, myśmy słyszeli, że ktoś dochodził do bramy, próbuje bramę rozwalić. Powiedział: „Zakaz. Nie strzelać aż do momentu, kiedy oddział atakujący wywali bramę, to wówczas otworzyć ogień.” Przy erkaemie był wtedy podchorąży Ryszard Langner, on dzisiaj mieszka w Stanach Zjednoczonych. Miał brena angielskiego i słychać było uderzenia. Prawdopodobnie ci, którzy uderzali, wzięli spalone belki, uderzali, żeby belkami rozbić bramę i wejść. On nie wytrzymał, chociaż dowódca zakazał strzelania, nacisnął z nerwów spust, strzelił parę razy i nastąpił olbrzymi wybuch. Okazuje się, że jego seria z brena trafiła w granaty, które mieli na zapaskę ci, jak się okazuje, Azerbejdżanie. Nastąpił olbrzymi wybuch, parę granatów, brama wyleciała, zobaczyliśmy, jak się przewracają żołnierzy azerscy, bo ich tam było z piętnastu czy dwudziestu razem, rannych, zabitych. Niestety, myśmy chcieli zebrać broń, bo największą rzeczą, jaką moglibyśmy zrobić, [to] zebrać broń od nich. Ale tuż za nimi stał czołg na ulicy Dobrej. Jak tylko zobaczył, że brama wybuchła, zaczął strzelać z cekaemu. Myśmy niestety nie mogli tej zdobycznej broni zabrać. Wówczas żeśmy się wycofywali do tyłu. To był drugi epizod, nie taki tragiczny, momentami nawet, gdyby to nie była śmierć ludzi, to byłby wesoły, ale to były, jak się okazuje, oddziały azerbejdżańskie. Atakowały nas Azerbejdżany.
- Chciałabym się spytać, czy pan się spotkał podczas Powstania z ludźmi innej narodowości?
Spotkaliśmy się, tak.
Nie. Spotkaliśmy się z [ludźmi] innej narodowości, nie w moim oddziale, tylko w oddziale obok byli Holendrzy, którzy „przeszli” do nas. Tam było dwóch rosyjskich jeńców wojennych, którzy tam się trafiło, że zostali siłą rzeczy [wcieleni], przyłączyli się do Powstania. Nie mówię o Czerniakowie, gdzie był cały pluton Słowaków. Tam Słowacy przeszli na stronę polską i trochę Węgrów. Mówię o swojej dzielnicy, o tych sprawach. Po tych przypadkach nastąpiło tragiczne wycofywanie się w dniu 6 września z Powiśla. Mój oddział, w którym się wycofywałem, pod dowództwem porucznika Czeczota-Gawraka, pseudonim „Nowina” (później znanego profesora z dziedziny historii i teorii filmu, członka Polskiej Akademii Nauk, żyje jeszcze do dzisiaj, był wykładowcą także samo na uniwersytecie w Łodzi), myśmy się wycofywali Tamką. Tutaj też były dwa przypadki, które wymagają przypomnienia. W pewnym momencie, jak Niemcy bombardowali domy, wzdłuż Tamki domy były bombardowane, dom po domu. Myśmy musieli się cofać dom po domu, bo nie można było, nie było szansy walczenia ze sztukasem, który zrzucał bomby. Spadły bomby na jeden budynek i przysypało ludzi. Myśmy rzucili się do ratowania. Leży kobieta przygnieciona belką stalową, nieżywa i trzyma na ręku dziecko. Jeden z kolegów, ja stałem dalej, bierze dziecko, patrzy, że jest dziecko żywe i mówi: „Chodź, dziewczynko, zaraz cię zabierzemy!” A ono mówi: „Ja nie jestem dziewczynka, tylko chłopczyk!” Małe, może trzy lata miało dziecko, oddaliśmy jakiejś kobiecie. Moment tragiczny, zresztą opisany w naszej książce. Byłem dalej od tego, ale widziałem to i mam relację tego, który odbierał to dziecko. I drugi był moment, wskazujący o wyczerpaniu, kiedy wyjechało działo szturmowe z ulicy Topiel, stanęło lufą w ulicę Tamka, żeby strzelać, z ulicy Cichej wyszedł jeden z naszych kolegów, zobaczył działo szturmowe, wyjął rewolwer i zaczął do niego strzelać. To znaczy, był tak zdenerwowany, że uważał, że wystraszy działo szturmowe, opancerzone zresztą, ze zwykłego pistoletu smithwestona angielskiego, oddał parę strzałów i dołączył do nas. W ten sposób myśmy się wycofywali 6 [września] do góry Tamką, żeśmy przeszli na ulicę Szczyglą na tyłach, gdzie dzisiaj jest Akademia Muzyczna. Przed wojną była tam Cyrk Saniewskich, spalony jest i na tyłach cyrku wyszliśmy na ulicę Szczyglą. Z ulicy Szczyglej zaczęli rzucać bomby, zapaliły się budynki i myśmy przez ogród Pałacu Zamojskich wyszli na ulicę, wtedy się nazywało Pierackiego, dzisiaj to jest ulica Foksal, przed wojną Foksal, potem Pierackiego, potem Brygady Młodzieży Jugosławiańskiej, a teraz znów jest Foksal. Tutaj jesteśmy świadkami wielkiego dramatu. Jak się idzie od Pałacu Zamojskich w kierunku Nowego Światu, po lewej stronie, tam stały budynki i były szpitale powstańcze. W tym momencie, kiedy myśmy już byli tutaj właśnie wycofując się, uderzyły w szpitale tak zwane „krowy” czyli „szafy”. To były miny, niemieckie moździerze salwowe, sześciolufowe z chemikaliami zapalającymi się. To upadło na szpital i ranni zaczęli się palić, siostry wyrzucały sienniki z okien, żeby oni skakali na to, ale przecież to był budynek dwupiętrowy, cóż człowiek palący czy taki, który nie mógł się ruszyć, to nie miał w ogóle szans. Niewiele osób, niewielu rannych się uratowało, ale byliśmy świadkami wielkiego dramatu, jak nasi koledzy, ranni z tego szpitala, palili się żywcem. Myśmy doszli najpierw do Nowego Światu, właściwie do Kopernika. Tam była nasza ostatnia barykada, tam myśmy się zatrzymali. Już były inne oddziały, które nam pomagały i tam żeśmy trwali do wieczora. Wieczorem wszystkie nasze oddziały, powiślańskie, ulicą Foksal wycofywały się do ulicy Chmielnej, przez Nowy Świat. Na Nowym Świecie była niewielka barykada i każdy, kto przechodził przez Nowy Świat, to musiał rzucić na barykadę jedną cegiełkę albo kawałek kamienia, żeby barykada rosła nieco, żeby była wyższa, ponieważ w gmachu BGK, to jest na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, do dzisiaj budynek stoi jeszcze, tam stał niemiecki cekaem i strzelał do nas. Wobec powyższego, kiedy oni przerywali strzelanie, to był okrzyk: „Skacz!” ale trzeba było rzucić cegłę. Z chwilą, kiedy każdy przebiegł przez Nowy Świat na ulicę Chmielną, rzucał cegłę i podnosił barykadę. Mój oddział, już trzecie zgrupowanie, ale już w dużo zmniejszonym składzie, bo myśmy liczyli około czterystu osób, przeszło nas tylko sto osiemdziesiąt. Na początku miała czterysta, przejście, w Śródmieściu już było tylko około stu osiemdziesięciu osób, więc więcej niż połowa została rannych, zginęła, zagubili się, bo to było różnie. Otrzymaliśmy kwatery, pamiętam jak dzisiaj, na Zgoda 4. To jest teraz, bar dzisiaj jest, na rogu jest kawiarnia, restauracja „Sfinks”, a myśmy w tym budynku byli. Tam żeśmy ledwo odpoczęli i na drugi dzień, nie byłem, zostałem na kwaterach, ale część kolegów poszła na Pocztę Główną, walczyła w gruzach Poczty Głównej. Niemcy z ulicy Świętokrzyskiej przed czołgami pędzili ludność cywilną i chcieli koniecznie zdobyć gruzy Poczty Głównej, to teraz tam stoi Narodowy Bank Polski, czarna wielka ściana, to tam była przed wojną i przed Powstaniem Poczta Główna. Tylko to już były gruzy, tam w gruzach broniły się nasze oddziały, a teraz tam jest narodowy gmach Banku Polskiego na Placu Napoleona lub jak dzisiaj się mówi, na Placu Powstańców [Warszawy]. Niemcy Świętokrzyską pędzili ludność cywilną prze sobą, przed czołgami, ale tylko do Czackiego. Na Czackiego nasi zaatakowali ich, oddziały które tam były. To nie były nasze oddziały, „Krybara”, tylko inne oddziały. Zaatakowały tak, że część ludności udało się uratować, a Niemcy, jak zwykle, jak zobaczyli butelki z benzyną, to się zaczęli wycofywać. Placówki, które myśmy otrzymali, na których już byłem, to były ulica Górskiego3-5. Ulica Górskiego to jest ulica, gdzie na rogu Szpitalnej jest sklep Wedla, tam piękną czekoladę podają. Dalej idąc ulicą Górskiego w kierunku Nowego Światu, na tyłach budynków Nowego Światu myśmy otrzymali placówki, już jako trzecie zgrupowanie „Konrad”, a byliśmy jeszcze tylko kompanią, bo zostało nas już tylko stu kilkudziesięciu ludzi, bo reszta zginęła. Tam żeśmy już do końca Powstania trwali. Jeszcze nam się tam zdarzył przykry epizod. Myśmy przyszli bardzo zmęczeni na placówkę na Górskiego, na terenie, gdzie stało Gimnazjum Górskiego, zostało spalone i ku naszej radości patrzymy, że leżą sienniki, to nareszcie możemy się nieco przespać. Miałem to szczęście, że nie skorzystałem z tego przespania się, co nie uchroniło mnie od kłopotów, tak czy inaczej, ale szereg kolegów się położyło na tym, usnęło. Była zmiana warty, zmiana stanowisk, to przyszli następni. Rano się tak wszyscy ruszają bardzo [niespokojnie], okazało się, że [sienniki] były zawszone. To były strasznie zawszone sienniki. I od razu wszyscy żeśmy mieli eleganckie wszy. Ale jak ktoś mówi, że ma wszy, to dopiero można mu wierzyć, jak ma wszy w skarpetkach, a myśmy mieli wszy w skarpetkach. Wszy były tak wygłodniałe, a myśmy byli łakomym kąskiem, że pomimo, że nie leżałem na tych siennikach, ale potem ocierając się o kolegów, kupiłem od nich tę sprawę. Myśmy już z wszami walczyli. Walka była trudna, bo przecież wody nie było, ledwo wodę dostawało się do picia. Rano się dostawało miskę „pluj-zupy”, to znaczy kawa czarna albo woda. Wodę nosiły nasze koleżanki i koledzy, bo były dyżury, ze studni na ulicy Złotej, do Brackiej to niedaleko. Kasza – „pluj” to był jęczmień przygotowywany do produkcji piwa od Haberbuscha i Schiele. Tutaj były wielkie browary, z Haberbuscha i Schiele było przynoszone [zboże], to było gotowane i bochenek chleba z dodatkiem jęczmienia na nas siedemnastu. Dlaczego na siedemnastu? Tak wyglądało, że na siedemnastu. Myśmy tam jeszcze przeżyli dwie, może trzy wspaniałe chwile, bo był dzień, kiedy był zmasowany nalot lotnictwa amerykańskiego i rzucano nam zrzuty. Były dwa czy trzy naloty. Na naszym odcinku, właśnie na Górskiego, na budynku domu, który był spalony, zawisł jeden ze spadochronów, łącznie z pojemnikiem. Więc jednocześnie radość, a jednocześnie [kombinowanie], co by tu zrobić, żeby pojemnik zdjąć, bo część spadła do Niemców, ale część na Górskiego spadło po naszej stronie. Spadochron wisi tak wysoko, na drugim, trzecim piętrze, linki zwisają. Były różne koncepcje. Nie można było na przykład przynieść drabiny, były takie, ale na drugie, trzecie piętro mieli wejść, to trudno. Były koncepcje, [żeby] go zestrzelić, ale jak strzelić w linki. Wprawdzie byli u nas strzelcy wyborowi: „Dajcie nam tylko pięć sztuk amunicji, to my to zestrzelimy.” Dowódca powiedział: „Nie, amunicji nie będziemy dawali, żeby strzelać do tego, bo nie traficie.” I dopiero jeden z kolegów, pseudonim „Wilk”, wrócił ze Starówki, bo w konspiracji był w naszym oddziale, ale w zamieszaniu walczył na Starówce i potem za Starówki wrócił tutaj, i wpadł na pomysł i rzucił butelkę zapalającą. Butelka uderzyła o ścianę, oblała linki od spadochronu, to się zaczęło palić i ku radości naszej w pewnym momencie spadło. Były akurat tam piaty, w tym pojemniku. To są angielskie rusznice przeciwpancerne, które rozbijały czołg. To były wspaniałe urządzenia. Strzelało się z ręki. Oczywiście musiał to być ktoś, kto umiał to robić, nie mógł być chłopaczek, jak my, szesnaście lat. To musiał być dorosły mężczyzna, żeby utrzymał uderzenie. Tam myśmy zdobyli trzy piaty. W drugim pojemniku jeszcze były pociski do tego, jeszcze steny, tak, że myśmy się dobrze odbudowali i byli uzbrojeni, ale była zasada, że ci, co mieli zrzuty na swoim terenie, to mogli zatrzymać jedną część, a dwie trzecie trzeba oddać dowództwu. Jeden ze spadochronów spadł na tyłach kawiarni Bliklego. Tam był ogródek – „Baltona”?, „Altona”?, coś takiego, już nie pamiętam, jak on się nazywał. Pojemnik spadł tam, wieczorem, to już byłem przy tym. Trzech kolegów z dowódcą, kapitanem Krowackim, przez dziurę w ogrodzie żeśmy weszli do ogródka i żeśmy cały pojemnik przeciągnęli. Udało nam się, że Niemcy czy Ukraińcy, którzy byli może o sto pięćdziesiąt metrów, ale to był wieczór, była dziewiąta wieczorem, jakoś tego nie zauważyli. Właśnie stamtąd zdobyłem pokrowiec, który służył mi za śpiwór przez długi okres czasu. Był znakomity. Przypadło mnie z całej akcji, to przypadł mi śpiwór, a resztę żeśmy oddali do uzbrojenia do dowództwa. Tak to trwało na stanowiskach ze zmiennym szczęściem, potem Pocztę zmienili, inny oddział poszedł na Pocztę, moich kolegów wycofali. Tam zostało bardzo wielu rannych i zabitych ludzi, między innymi jeden z moich kolegów z tej samej sekcji, co ja, z tej samej drużyny, z jednej klasy, został ciężko ranny w głowę i jest inwalidą. Miał taką skorupę krwi we włosach na głowie, że myśmy dopiero w niewoli mogli tą skorupę ostrzyc nożyczkami. Przez pół roku chyba, przez trzy miesiące chyba nosił to wszystko na głowie, bo był obandażowany, ale nie można było nic zrobić, bo mu się kurz zlepił z krwią i włosami. Tak to się mówiło, że mu się zrobił tak zwany kołtun, dzisiaj może nieznajomość rzeczy jest wśród młodych ludzi, ale tak to się nazywało. Nastąpił dzień 2 października, kapitulacja. Dwa, trzy dni przedtem dostaliśmy rozkaz naszycia sobie proporczyków biało-czerwonych na kołnierzykach, wyprania, kto mógł, opasek, bo opaski były biało-czerwone. Dnia 5 października wychodzimy z Warszawy do niewoli. 5 października, już wszyscy wiemy, że wychodzimy do niewoli. Jest zbiórka z rana, właśnie na ulicy Szpitalnej, przed obecnym i uprzednio też domem Wedla, zbierają się nasze oddziały powstańcze, ponieważ idziemy do niewoli niemieckiej, nie może być nazwy, że to jest oddział ten „Krybar”, tamten „Konrad”, inny jeszcze inaczej się nazywał, zostaje wydany 25 września rozkaz, który porządkuje oddziały według systematyki przedwojennej wojska polskiego. Oddziały, których z całej grupy „Krybar”, z trzech zgrupowań, zostało nas już tam niewiele ponad dwieście osób, ubytki, zostaliśmy pierwszym batalionem trzydziestego szóstego pułku piechoty Legii Akademickiej. I tutaj jest wyjątkowo przypadek, że oddziały trzydziestego szóstego pułku Legii Akademickiej w 1918 roku powstały na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Jest to słynny pułk, który walczył w 1920 roku pod Radzyminem, w którym kapelanem był ksiądz Ignacy Skorupka, który zginął zresztą na polach tam. Te oddziały, które były złożone ze studentów pięciu uczelni warszawskich – Uniwersytetu, Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, Szkoły Głównej Handlowej, Politechniki Warszawskiej, ci studenci stworzyli te oddziały, walczyli na wojnie bolszewickiej i przypadek sprawił, że oddziały powstańcze, które walczyły o Uniwersytet dostały nazwę trzydziestego szóstego pułku piechoty Legii Akademickiej. Dlatego dzisiaj studenci Uniwersytetu, którzy przechodzą, wchodzą przez bramę główną, ale nigdy nic nie widzą, to po lewej stronie, jak się wchodzi bramą główną z Krakowskiego Przedmieścia, a najlepiej wejść jeszcze lewą furtką, to dwadzieścia metrów czy dziesięć za bramą, jakby spojrzeli w lewo do góry, jest piękna tablica ufundowana przez nas – oddziały, które zdobywały Uniwersytet 1 sierpnia, 23 sierpnia i 2 września, na pamiątkę i chwałę tą tablicę ufundowały, już jako trzydziesty szósty pułk Legii Akademickiej, dlatego jesteśmy zapraszani na wszystkie uroczystości akademickiego otwarcia roku akademickiego. Tak to czasami los kręci się, że pani jako studentka Uniwersytetu, a ja jako żołnierz tego oddziału, mam zaszczyt, że jestem umieszczony, [że] moje oddziały są umieszczone na terenie Uniwersytetu. Ale wracamy do dnia 5 października roku 1944. Wychodzimy do niewoli, wychodzimy ulicą Złotą i idziemy na Plac Narutowicza do Domu Akademickiego i tam składamy broń. Ludność oczywiście rozpacza, są szczęśliwi, że wyszliśmy, że nie lecą bomby na nich, że nie ma bombardowania, żałują nas, żegnają, dzielą się jeszcze resztkami żywności, robią, co mogą. Żegnają tak jak ludność żegna kochane swoje wojsko. Dochodzimy do Placu Narutowicza, składamy na Placu Narutowicza broń, salutując oczywiście, oddając wszystko, jesteśmy bezbronni. Jesteśmy formowani w czwórki i maszerujemy do Ożarowa. W Ożarowie były jeszcze wtedy słynne zakłady „Kabel”, produkcji kabli. Zresztą, może pamiętacie, dwa lata temu była tutaj afera, że likwidowali fabrykę kabli, tam robotnicy protestowali. Nas wszystkich z Placu Narutowicza, pieszo, to jest z dziesięć czy osiemnaście kilometrów, przeszliśmy wieczorem do fabryki kabli. Każdy się rozłożył jak mógł i gdzie mógł i tam też się zdarzyła jedna zabawna historia. Ponieważ to był zakład przemysłowy, była minia. Minia to jest farba, czerwona, ale jak się człowiek usmaruje minią, to bardzo ciężko tą farbę zmyć. Paru naszych kolegów, nie z mojego oddziału, bo to wyszedł cały pułk, ułożyło się do snu na betonie, tam była słoma, beton. Położyli się buziami i wstali rano, do połowy twarze były czerwone jak u czerwonoskórych. Tam cały trzydziesty szósty pułk piechoty został z Warszawy na własnych nogach przetransportowany i znów dowódcą został major „Róg”, czyli nasz dowódca jeszcze z konspiracji. Dowodził pułkiem, który wyszedł z Warszawy, który zresztą już na terenie Śródmieścia, on wrócił ze Starego Miasta i był dowódcą wszystkich naszych oddziałów, całego pułku. W dniu chyba 7 października podjechały wagony, pociąg z wagonami towarowymi i po pięćdziesiąt osób w wagonach bydlęcych nas ułożono i wywieziono w kierunku Niemiec. Była niezwykła ciasnota, bo pięćdziesiąt osób w takim wagonie, to jak ktoś leżał przy węższej ścianie wagonu, to mu nogi kładli na wierzch, więc ci, co leżeli plecami do ściany węższej, krótszej, to leżeli w ten sposób, ci kładli nogi na nich, po dwóch godzinach zmiana – ci, co mieli nogi na wierzchu, musieli mieć nogi pod spodem, a ci wyjmowali. Pierwszy raz nas wypuścili z wagonów gdzieś pod Częstochową. Można było się napić brudnej wody oraz dokonać czynności fizjologicznych. Tam jeszcze stały kotły z kawą i nasze organizacje charytatywne, kobiety to przygotowywały i można jeszcze było dostać, jak kto miał w co, szklankę czy kubek kawy. Po krótkiej przerwie znów nas załadowali do wagonów i 10 października, pamiętam jak dzisiaj, „wylądowaliśmy” w Fallingbostel, Stalag XI B. To jest sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt kilometrów od Hanoweru. Tam żeśmy wysiedli na stacji, ustawili nas w czwórki, żeśmy weszli do obozu Fallingbostel. Obóz był olbrzymi. Kogo myśmy tam spotkali? Spotkaliśmy żołnierzy września, którzy byli jeńcami od 1939 roku, spotkaliśmy naszych spadochroniarzy, którzy skakali pod Arnhem, bo oni we wrześniu walczyli też pod Arnhem. Był olbrzymi obóz Anglików, Amerykanów, Hindusów, jak to Niemcy nieładnie mówili
internationale Spitzbube, czyli „złodziejstwo międzynarodowe”. Oczywiście też duży obóz Rosjan, którzy nie byli objęci Konwencją Genewską, wobec powyższego żyli tam w strasznych warunkach. To się nie da opisać, jak byli żywieni, jak [byli] traktowani. W Fallingbostel poszliśmy nareszcie do tak zwanej mykwy, to znaczy Niemcy bardzo przestrzegali tych spraw, żeby nie było zawszenia, bo się bali tyfusu, więc dwa razy nas [wysłali do mykwy]. Pierwszy raz, jak żeśmy poszli do mykwy i oddało się ubrania do tak zwanej parówki, to była taka ilość wszy i takie były zawzięte, że za pierwszym razem nie zostały zduszone. Dopiero za drugim razem wszy zostały wybite z naszych ubrań. Ale trafiliśmy na inny kataklizm, prycze były czteropiętrowe, więc co sprytniejsi, to wiedzieli, że trzeba wejść na samą górę, wziąć pryczę na samej górze. Na górze jest cieplej, zawsze, bo to było zimno. Ale oszukali się bardzo, ponieważ barak był nieużywany długi czas, nie wiadomo, kto tam był [wcześniej]. Z jednej strony były nasze baraki, z prawej strony były baraki naszych koleżanek, kobiet, ponieważ wychodziły z nami do niewoli. Tylko drutem były przedzielone baraki. W pewnym momencie wieczorem wśród kolegów, którzy weszli na górę, rozlega się ruchy i krzyki. Okazuje się, że baraki były niesamowicie zapluskwione. Pluskwy były tak sprytne, że szły po ścianie i robiły desant z sufitu i spadały na tych, którzy byli tam najwyżej, którzy mieli najcieplej. Więc od razu wszyscy wstali, zaczęli pluskwy odganiać, ale wiedzieliśmy, że z pluskwami to jest łatwiej niż z wszami, bo pluskwa lubi mieszkać. Nie lubi mieszkania, tylko lubi stołek, krzesło, najlepiej łóżko. Po dwutygodniowym pobycie w Fallingbostel rozdzielono nas i mnie wywieziono z liczną grupą kolegów do Stalagu VI J, Dorsten. To już jest blisko Renu. Tam żeśmy wylądowali znowu w Stalagu VI J, tam znowu byli różni jeńcy wojenni, akurat najwięcej było jeńców francuskich, których można było poznać po tym, że urządzali sobie bale w obozie jenieckim. Obóz jeniecki to miał jednak pewne zasady związane z ochroną jeńców wojennych, bo sami Niemcy byli w niewoli u Anglików i Amerykanów, więc starali się zachowywać w sposób normalny, możliwie normalny. Po dwóch tygodniach rozdzielono nas na
Arbeitskommando, na komenderówki pracy. Już byłem za Renem, już byłem w Westfalii, więc trafiłem do Mönchengladbach, inni trafili do Düsseldorfu, w wielu miejscach, tam gdzie było zapotrzebowanie na siłę roboczą, to trafiły nasze komenderówki. Wylądowałem w Mönchengladbach, było nas grupa około dwustu osób w barakach. Baraki były drewniane, to już była zima, dostawało się kubełek brykiet do piecyka, żeby to wszystko ogrzać. O godzinie szóstej była pobudka, wszyscy już musieli pójść do umywalni umyć się, jak kto miał czym i o siódmej była zbiórka i przychodziły z zewnątrz różne firmy niemieckie i wynajmowały nas do pracy. Przychodziła tam firma Hielgerschwers, w której często byłem, przychodziła rzeźnia, przychodziły gazownie. Wobec powyższego, on miał dzisiaj zapotrzebowanie na dziesięć osób, dwanaście osób,
oberfeldfebel, czyli
lagerführer, czyli dowódca obozu, Niemiec, odliczał: „To wy dzisiaj pójdziecie tutaj, drudzy pójdziecie tam.” I nas zabierano do pracy. Pracowałem w różnych firmach, ale najdłużej w firmie Hielgerschwers, to była firma budowlana, która budowała zapory przeciwczołgowe. Byłem chłopak szesnastoletni, musiałem nosić worki pięćdziesięciokilogramowe z cementem. Jedzenie, powiem zaraz, jakie było. To chyba była najgorsza firma. Próbowałem się nawet stamtąd jakoś wysmyknąć, ale miałem szczęście, że majster mówi: „Ty jesteś taki mały, chudy, to wiesz, ty będziesz jeździł ze mną po zupę.” Jak już jeździmy po zupę, to jest już lepiej, bo wszyscy pracowali, a myśmy z roboty, gdzie żeśmy robili roboty betonowe, wracaliśmy do obozu, czyli do Lagru naszego. Tam kocioł zupy, czyli była kapusta rozgotowana na wodzie i na dwieście litrów zupy były zawsze wrzucane dwie kostki półkilowej margaryny. Niemka mówiła: „Patrzcie, jaką macie tłustą zupę!” Dwie kostki margaryny na dwieście litrów zupy, przecież to żart. Nie było ziemniaków, tylko była wyłącznie kapusta. Kapusta była w dużej ilości. Kubeł z zupą z majstrem w tramwaj, żeśmy jechali tam. Czasami zdarzało się, że firma Hielgerschwers nie miała zapotrzebowania na nas, to pracowałem w gazowni, raz przy odgruzowywaniu robiliśmy. Gladbach był w ogóle chyba w osiemdziesięciu procentach zniszczony. Tam było kilka nalotów dywanowych i zostało to zniszczone. Jak wyglądało życie w takim obozie? O szóstej rano pobudka, o siódmej do pracy, po dziesięciu godzinach się wracało. Każdy miał obowiązek, gdzieś po drodze, u nas się nie mówiło inaczej, tylko „zorganizować”, trzeba było „zorganizować” brykiety, kawałek deski, żeby można było sobie w baraku opalić, ziemniaków skądciś zdobyć. W piwnicach były rozrzucone, w kieszenie można było zebrać ziemniaków i wówczas po powrocie z pracy siadało się przy piecyku, piecyk się rozgrzewało, każdy, kto miał ziemniaka, to ziemniaka obierał, kroił na plasterki i robił takie... dzisiaj to nazywa się chipsy. Gotował, nie, tylko piekł ziemniaczki. Rozmawiało się i ulubionym tematem rozmów, co było? Jak byłem w swojej szkole i pytałem się: „Chłopcy, o czym była mowa przy zebraniu wieczorem po ciężkiej pracy?” Podawali różne tematy, były poważne i mniej poważne, ale okazało się, że myśmy zwykle mówili o jedzeniu, jak to byśmy zjedli zacierek z ziemniakami okraszonych grubo skwarkami, tak jak to mamusia w domu robiła zupy. Bo byliśmy głodni, po prostu. Pracowaliśmy ciężko, wyżywienie to było bochenek chleba półtora kilowy na pięciu, czyli trzydzieści deko chleba dziennie, deko margaryny, deko budwurstu, czyli kiełbasy najgorszego gatunku, zawsze było to. Wieczorem chleb się dzieliło sumiennie, bo to przecież było życie. Było tylko lepiej, dzięki temu żeśmy przeżyli, że co jakiś czas myśmy otrzymywali po pół paczki, po jednej czwartej, ale po pół paczki zwykle dostawało się z Czerwonego Krzyża szwajcarskiego. To była paczka pięciokilowa, która zawierała, mogę powiedzieć, bo to ważna rzecz: sto papierosów, mydło Swan, mleko w proszku, dwie puszki mięsa, kiełbasa, potem była kawa. Dlaczego była potrzebna kawa? Bo za kawę dostawało się chleb. Myśmy Niemcom sprzedawali kawę i otrzymywaliśmy za to chleb, i papierosy też [sprzedawaliśmy]. Za papierosy, większość nie paliła, ja też. Jak przyjechały paczki, to było wielkie święto, bo wreszcie mogliśmy coś zjeść, bo tak to byliśmy formalnie głodni.
- To było tak, że jedna paczka była na parę osób?
Na dwóch albo na czterech, zależy, jak to jest. Na Boże Narodzenie, pamiętam jak dziś, dostaliśmy na dwóch paczkę, ja z kolegą, z którym spałem. Żeśmy paczkę podzielili, wszystko równo. Było wielkie święto, bo tam jeszcze czekolada była, oczywiście papierosy. Tak jak w Fallingbostel czy jak w Dorsten, gdzie byliśmy na początku też były paczki, tylko tam się dostawało paczkę jedną na osobę. Dlaczego? Bo oni nie mieli możliwości kontaktu z ludźmi, z miastem. O ile u nas kosztował bochenek chleba pięć papierosów, o tyle w obozie kosztował całą paczkę, dwadzieścia papierosów. Taka była różnica w cenach. Starsi czy sprytniejsi, którzy się wyspecjalizowali, to jak myśmy byli na robocie, to nawiązywali kontakt przez majstra niemieckiego albo przez ludność: „Jutro przyniesiemy ci kawę, a daj nam dwa czy trzy bochenki chleba za to.” Kartki można było dostać, bo u Niemców był porządek, trzeba było przyznać, jak dostało się kartki, to się z kartką poszło, za kartkę się dostało, to co było na kartce – Pffefferrkoche czy Brot czy sałatkę z buraków czerwonych, to wszystko się dostało, można to było ze sobą zabrać i dzięki temu przeżyć. Co było najgorsze w tej całej historii? Rozpoczęły się bombardowania miast. W dzień bombardowali Amerykanie, w nocy Anglicy, więc myśmy ciągle byli zrywani w nocy do schronu, bo Niemcy wszystkich do schronu wypędzali, a w dzień, jak byliśmy na robocie, to też często były naloty. Odbywało się to w ten sposób, że najpierw przylatywał samolot
Lightning, dwukadłubowy myśliwiec i robił koło nad danym miastem czy nad daną częścią miasta, zostawiał smugę w górze. Potem samoloty bombardujące, między innymi fortece B-20, co to u was jest chyba w Muzeum, one więcej latały tam, rzucały bomby nie patrząc, na co. Jak wjechał, widział okrąg, to już tam rzucał bomby. My już żeśmy wiedzieli, jak było
Anglikzeichen, ten znak, to trzeba było z tego miejsca uciekać albo do schronu, bo to już nie było ratunku. Co chwilę nas, co parę dni [bombardowali], były ciężkie naloty. Był tylko jeden przypadek, że jeden kolega został ranny, tak nikt nie zginął z naszych kolegów. Tak to trwało, praca i naloty, szczególnie naloty były ciężkie. [...] Był taki moment przed Bożym Narodzeniem 1944 roku, że Niemcy rozpoczęli kontrofensywę w Ardenach. Ponieważ chcieli przeciąć na pół armię amerykańską, dojść do Cherbourga, to im się nie udało, ale uderzyli bardzo na Amerykanów, pogonili ich, bo Amerykanie nie byli do tego przygotowani. Wszystkie transporty szły właśnie przez Mönchengladbach, bo tam był duży węzeł kolejowy. Amerykanie i Anglicy, żeby zahamować niemiecką ofensywę rozpoczęli bombardowanie węzła kolejowego. Zbombardowali, to akurat był pierwszy dzień świąt, olbrzymi nalot w nocy, zniszczyli resztę dworca, zniszczyli tory. Nas od razu w pierwszy dzień Świąt wypędzili do pracy, żeby porządkować tory. Przyszedł drugi nalot, żeśmy ledwo uciekli do schronu. Schron był byle jaki, więc jak bomby upadły, to już myślałem, że jesteśmy do góry nogami wszyscy, żeśmy to przeżyli. Skończył się nalot, to myśmy wszyscy biegiem ze strachem uciekli do obozu. Było przyzwyczajenie, że jak jesteśmy w swoim obozie, to jest obóz jeniecki, to nic nam się nie może oczywiście stać. Co było nieprawdę, ale na szczęście nic się nie stało, na szczęście. Bombardowania trwały tak przez grudzień. Ofensywa się załamała, Amerykanie i Anglicy zbliżali się już do granic miasta. Myśmy byli trzydzieści kilometrów od Weert, miasta holenderskiego, gdzie toczyły się najcięższe boje, Mönchengladbach był [trzydzieści kilometrów od tego miasta]. I gdzieś w końcu lutego ja z paroma jeszcze kolegami, zaczęliśmy wszyscy gromadnie uciekać do obozu, czyli do stalagu, do Dorsten z komenderówek, bo tu już nie można było wytrzymać. Miałem szczęście, bo my z paroma kolegami,
Lagerführer nam powiedział: „Wy tak byle jako wyglądacie, jesteście słabi, to już nic nie wytrzymacie, do roboty się nie nadajecie.” To nas odesłał do obozu, do Dorsten. Pociągiem żeśmy zajechali, jeszcze trzeba było za wachmanem nieść karabin, bo wachman był bardzo stary, dlatego, że wachmani to byli już pod siedemdziesiątkę, sześćdziesiąt parę lat. Nie nadawali się do wojska, tylko byli do pilnowania, ale też byli biedni ludzie, bo byli starzy. Więc żeśmy dostali się do obozu. Tam dostałem paczkę, to jeszcze się dożywiłem, bo całą paczkę dostałem. Najadłem się do syta, czego można było i jedzenie było lepsze. Rozpoczęła się ewakuacja, stamtąd przez sześć tygodni, więcej, przez prawie osiem tygodni, dwa miesiące prawie, żeśmy szli pieszo i żeśmy doszli aż za Hanower. Doszliśmy do miejscowości Hagen, gdzie jest niedaleko słynny obóz, kacet Bergen-Belsen, to jest obóz koncentracyjny. Myśmy byli od tego cztery kilometry. Przypadek zdarzył, że jesteśmy szesnaście kilometrów od Fallingbostel, czyli od tego obozu, gdzie w ogóle nas Niemcy przywieźli, po tej wędrówce. Wędrówka była ciężka, bo to się szło i w dzień i w nocy, pieszo, jeszcze z wózkiem, jakieś rzeczy żeśmy zawsze mieli, coś do jedzenia trzeba było mieć ze sobą. Ale już pod Hagen zostawili nas Niemcy i tam 16 kwietnia, mnie osobiście z całą grupą, odbili Anglicy. Jeszcze żeśmy wpadli w popłoch, bo przyjechały czołgi szosą i miały gwiazdy, a myśmy panicznie, bardzo bali się Ruskich, że trafimy do Rosjan. Ale było z nami, jak się okazuje, dwóch, którzy się nie przyznawali, dopiero się przyznali tego dnia, „cichociemnych”, oficerów, którzy bali się pójść do oflagu z oficerami, tylko poszli z nami. Mieli to przemyślane. Mówią: „Słuchajcie, to są nasze znaki. To są Amerykanie albo Anglicy.” Myśmy do czołgów dolecieli, ja też między innymi, uszczęśliwieni, wszyscy się witają, cieszą się i 16 [kwietnia] nastąpiło oswobodzenie. Od razu na drugi dzień powiedzieli nam, żebyśmy się wycofali, bo jeszcze wojna trwała. Zaczęliśmy się wycofywać w kierunku miasta Celle. Tam żeśmy dostali umundurowanie, już nas Anglicy wyposażyli w mundury, w buty. Wszystkie łachy, które mieliśmy na sobie, jenieckie, żeśmy spalili, żeby nie było żadnych możliwości przeniesienia różnego robactwa. Każdy musiał stanąć, jak się urodził, dostawał tam bieliznę, skarpetki, wszystko, zupełnie inne wyposażenie. Przechodząc różne perypetie, po różnych obozach polskich, gdzie się pełniło służbę wartowniczą, między innymi w Bergen-Belsen potem żeśmy pełnili, trafiłem osobiście do Fallingbostel, bo tam był jeden z największych obozów polskich i było założone gimnazjum dla żołnierzy. Do tego gimnazjum zacząłem chodzić, skończyłem je i w 1946 roku, w lipcu, po skończeniu roku szkolnego wróciłem do kraju i tak się kończy moja opowieść. Teraz muszę suplement dodać. Nasza koleżanka, Zosia Napora, była właśnie w oddziałach, które broniły się na ulicy Oboźnej i na Browarnej. Tam był wielki budynek na rogu Browarnej i Topiel, tam jest dziś straż pożarna. W czasie Powstania, kiedy już Niemcy atakowali od strony Uniwersytetu, oni z Uniwersytetu sprowadzili „goliata”. „Goliat” to był czołg niemiecki, mały, naładowany dynamitem, miał pięćset kilo materiałów wybuchowych. Był sterowany przy pomocy linek. Oni pod ten budynek właśnie podprowadzili „goliata” i zdetonowali. Budynek się zawalił i tam zginęło dwudziestu czterech czy dwudziestu pięciu naszych kolegów, właśnie z kompanii „Poboga” Malinowskiego, w której była Zosia Napora. Ponieważ po wojnie myśmy byli już zorganizowali i koleżanka Zosia Napora przyszła nawet osobiście do mnie, ale mówię, nie potrafię poświadczyć, czy była czy nie była, bo nie jest z tego oddziału, poza tym wszystkich się nie zna. Los tak sprawił, że zostały znalezione notatki porucznika „Poboga” Malinowskiego, gdzie została wymieniona Zofia Napora, co od razu żeśmy jej wysłali do Wrocławia, żeby mogła sobie załatwić uprawnienia kombatanckie. Jeszcze później w paru przypadkach tu żeśmy się spotykali. Ostatnio żeśmy mieli kolegę we Wrocławiu, który tracił świadomość i ona jeszcze załatwiała jemu, bo chciała sprawdzić, czy jest dom opieki społecznej, gdzie go można umieścić i córka tam go umieściła. Tak się kończy epopeja na dzisiaj.
Warszawa, 8 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magda Czoch