Tadeusz Ruman „Kazimierz Żak”
Moje nazwisko jest Ruman Tadeusz, [urodzony] 2 listopada 1919 roku w Kołomyi. Teraz to jest oczywiście na Ukrainie. Teraz jestem majorem, [w czasie wojny] byłem chorążym.
Tak.
Najpierw byłem w dywizjonie 305, w którym zrobiłem siedemnaście lotów operacyjnych na bombardowanie Niemiec, w tym trzy razy nad Hamburgiem, dwa razy nad Essen, dwa razy nad Kolonią, Dusseldorf, Dortmund, Wuppertal i tak dalej. A później w 1944 roku byłem przeniesiony do eskadry 1586. To była eskadra do specjalnych zadań we Włoszech w Brindisi, skąd lataliśmy ze zrzutami zaopatrywać armie podziemne, przeważnie polskie, Włochy północne, Jugosławię, Grecję. W tym byłem jedenaście razy nad Polską, no i później podczas Powstania Warszawskiego byłem na każdym locie operacyjnym naszej załogi.
- Proszę opowiedzieć jak wyglądało pana życie przed wojną?
Przed wojną byłem... zdałem akurat maturę w 1939 roku w czerwcu.
- To jaką szkołę pan skończył?
Szkołę Handlową w Bielsku, Bielsko-Biała.
- I pan dojeżdżał z Kołomyi, czy...?
Nie, nie. Mieszkałem w Dziedzicach u siostry. I w 1938 roku byłem na kursie szybowcowym w Ustionowej, zrobiłem kategorię B, ale tak zrobiłem, że podrobiłem ojca podpis, bo ojciec nie chciał podpisać, więc podpisałem za niego. I później jak mi przysłali, ojciec mówi, że nie podpisze. Ja mówię: „Tato, już za późno, bo ja podpisałem parę miesięcy temu.” I musiałem pójść.
- Nie zorientował się, że wojna się zbliża?
No pewnie, że to było wiadome. Ale zawsze od dziecka chciałem być w lotnictwie. Później w następnym roku, w 1939 roku na wakacjach po maturze byłem w Stanisławowie. Zrobiłem kurs motorowy na RWD-8 i skończyłem cztery, czy pięć dni przed wybuchem wojny. Później, po wybuchu wojny...
- Jeszcze wcześniej... Proszę mi powiedzieć, jaka atmosfera panowała w pana domu? Były jakieś anegdoty w związku z wojną dwudziestego roku, albo...?
U nas w domu to było naprawdę bardzo patriotycznie. Bo ja wiem, jak jeszcze na czworaka chodziłem to matka już śpiewała mi „Rotę” i tak dalej tak, że wtedy przed wojną to było faktycznie i w szkole i w domu, było wychowanie patriotyczne.
- A w szkole? Jaka panowała atmosfera?
To samo. W szkole było to samo – patriotyzm był straszny. Nawet pamiętam, jak profesor Grochal jak nam tak w kilku powiedział: „No, gdybym ja był... tego...” , bo dużo Niemców było w Bielsku i oni chodzili już w tych białych skarpetach tak jak Hitler Jugend. I on nam tak dał i później ja to robiłem, z pióra tak...łapałem tym... atramentem.
- Dochodziło do jakichś...?
Jakby mnie Niemcy złapali, jak przyszli, to by mnie...och! Zamordowali!
- Był pan w Warszawie przed wojną?
Byłem na badaniu, przed tym byłem na badaniu w Cebuli – Centralny Urząd Badań Lotniczych, które trwało trzy dni. Trzeba było być naprawdę zdrowym, wzrok szczególnie. Mam jeszcze teraz bardzo dobry. Podczas wojny mnie nazywali „
Hawkeye”,
hawk to jest jastrząb – jastrzębi wzrok.
- Jakie wrażenie wywarła na panu Warszawa?
Warszawa przed wojną?
Tak.Normalnie, jak tego. Później podczas wojny to tylko widziałem ją z góry, z powietrza. Warszawę [widzieliśmy] jak lecieliśmy, to już z pięćdziesięciu chyba kilometrów nie potrzeba było nawigować, bo Warszawa była w płomieniach. A myśmy latali nad dachami. Warszawa była w płomieniach, zburzona i tak dalej. To było strasznie przykro na to patrzeć.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny? Byłem akurat w Dziedzicach z zamiarem, żeby zawieźć konfitury i tak dalej do siostry, która spodziewała się dziecka i wyjechała do Radomia do drugiej siostry. Że wojna wybuchnie to było wiadomo, tylko nie wiadomo kiedy. A mąż jej mnie prosił, żebym to zawiózł zaraz po skończeniu pilotażu w Stanisławowie. Przyjechałem, ona robiła masę konfitur i tak dalej. On musiał czekać, był zmobilizowany później i mówię: „Jutro wreszcie, 1 września raniutko, o jakiej piątej, szóstej godzinie rano...”. On mnie budzi, wychodzi, a tam samolot zrzucił dwie bomby, ale nie trafił. To była rafineria
vacuum oil company w Dziedzicach – Dziedzice Czechowice. Ale już wstałem i o godzinie jedenastej wyjechałem z Dziedzic pociągiem. Już w nocy byliśmy gdzieś koło Oświęcimia, już pociągi wracały z rannymi, bo to niedaleko od granicy. Na drugi dzień 2 [września] w Krakowie, z Krakowa na północ, do Radomia wyjechaliśmy kilka kilometrów – most zburzony, [wróciliśmy] z powrotem do Krakowa. Znowu postawili nas tam gdzieś na bocznicy i na drugi dzień w niedzielę 3 [września] dotarł do Tarnowa... Pociąg stanął w Tarnowie, chyba jakiś ze dwanaście dornierów bombardowało . I tam ogłosili, że Anglia i Francja przystąpiły do wojny. A jakie były oklaski straszne!
- Pamięta pan jak ogłosili, to było...?
Ogłosili, że Wielka Brytania i Francja wydały wojnę Niemcom.
- To było ogłoszone przez megafony?
Przez megafony, tak. Bo już tam była stacja kolejowa, był już cywilny i wojskowy dowódca stacji. To widocznie dowódca wojskowy ogłosił. Straszne oklaski... Myśmy stamtąd wyjechali do... po drodze bombardowania i tak dalej. I w tym samym pociągu 9 września w sobotę było straszne bombardowanie w Lublinie tam, na stacji kolejowej. Myśmy przyjechali w niedzielę na następny dzień i na peronie to były naprawdę stosy, chyba z kilkaset żołnierzy – wszystko w nowych mundurach, to widocznie [ci], którzy byli zmobilizowani. To już tak były upały, straszne upały. Już było czuć te zwłoki. I na drugi dzień wyjechaliśmy stamtąd na wschód, w tym samym pociągu i po drodze jak pociąg stanął – jeden samolot niemiecki zrzucił bombki, które nie trafiły. Pociąg przy samym tym stanął, on widział, że tam nie ma nawet żadnego karabinu maszynowego, ani nic, to on bliziutko... i zaczął ostrzeliwać. A myśmy przeskakiwali, z tej strony na drugą stronę. I on obrócił znowu tak, że widział [nas dobrze]. Tego nigdy nie zapomnę. Jakichś pięćdziesiąt, może sto metrów od nas dwie czy trzy krowy się pasły i dziewczynka mała, [miała] pięć, czy sześć lat, bo wiadomo, przecież dziecko nie wie, że to wojna. I on strzelał do nich – krowy postrzelał, zranił i tą dziewczynkę postrzelił w nogę, ona się wiła w boleściach. Myśmy czekali tylko, żeby on musiał lądować, żeby wyszedł z benzyny, czy coś, [żeby] mu zało, to byśmy go rozszarpali. Widział, że to przecież dziecko, że... Wprost nie do zrozumienia! Nie mogę zrozumieć Niemców. Tak jak Niemców nienawidzę, ale nigdy bym do dziecka, czy do cywila niewinnego tego nie zrobił, czy do zwierzęcia rolnego, tak samo, jak te krowy postrzelał...
- Ile ludzi było wtedy w tym pociągu?
O, pełno ludzi. Tak samo jak i ja w tym pociągu, aż do siedemnastego, szesnastego w sobotę w Równym się znaleźliśmy – to już blisko granicy rosyjskiej. Postawili pociąg na bocznicy i dalej nie może jechać. Równe to było małe miasteczko. Stamtąd w niedzielę rano wyszedłem z tego pociągu, już było nas kilku, cośmy się poznali, bo byliśmy już szesnaście dni razem. Poszedłem do kościoła, wracamy z kościoła i już Rosjanie przyszli. Ale! Jakie przywitanie? Bo powiedzieli, że przyszli nam pomóc. No to wtedy, żeby diabeł był, jak przyszedł nam pomóc to by był mile widziany! Ale już po kilku minutach zauważyliśmy jaka to pomoc, jak oficerów, trzymali już pod tym, zdjęli pasy, rewolwery wzięli i już oficerów trzymali. Tam było też masę wojska, co tam się posuwali. To już widzieliśmy jaka pomoc wkrótce [nadejdzie]. No i wkrótce [została powołana] milicja, już takich łobuziaków wzięli, nałożyli czerwoną opaskę na [ramieniu] i już była milicja. A więc widzieliśmy jaka to pomoc... I później wróciłem do domu po kilku dniach. Trzeba było mieć specjalną przepustkę, tam były jakieś targi wschodnie, czy coś w Równym. Tam było biuro, były olbrzymie kolejki, ale dostałem tą [przepustkę]. Przejechałem, przyjechałem do Kołomyi. Też zauważyłem [...], że była tam Wilkenbauer [fonet.], taka kolonia niemiecka. No ja też tam z tym Wikenbauerem to jak byłem młody, to czasami nieporozumienia były. To tylko Rosjanie byli, to nic, ale... Później jak Niemcy tam przeszli w 1940 [roku], to jakby oczywiście mnie nie było. I wstąpiłem do brata. Brat był zawodowym oficerem w piechocie.
- Wtedy w Kołomyi byli rodzice? Czy już się rodzina zebrała...?
Rodzice byli jeszcze. Tak, rodzice byli i siostra była tam. Przyszedł brata kolega z gimnazjum i mówi do mnie: „Tadek, czy byś nie wstąpił do armii podziemnej?”, mówię: „Oczywiście!” Pojechałem do Lwowa i tam trzeba było złożyć przysięgę, że się nikomu nie będzie mówić nic, nawet rodzicom nie powiedziałem. Siostra tak przypuszczała później. Byłem kurierem.
- Kiedy to było? Który to był rok?
1939.
To był wrzesień, na początku gdzieś, w połowie może października.
- Wtedy już miał pan pseudonim?
Nie, nie, nie. Dopiero, aż we Lwowie jak dostałem, to mi powiedzieli, że wyglądam młodziej – byłem dwa lata młodszy i dali mi inne nazwisko – Żak Kazimierz. Ojciec Piotr, to po rosyjsku jak później było, to Żak Kazimier Piotrowicz. Zrobiłem takich jedenaście, albo dwanaście przejść [przez granice] z rosyjsko okupowanej Polski na niemiecko i z niemieckiej na tę. Niemcy [tak nie pilnowali], można było przejść granicę i w jedną i w drugą stronę, ale Rosjanie strasznie uważali. Tak jak mówię, po jedenastym, czy dwunastym [przekroczeniu] zostałem aresztowany.
- Widział pan różnicę między okupacją rosyjską, a niemiecką? Czy jeszcze wtedy nie zauważało się specjalnych różnic?
To samo było, zasadniczo. Wtedy Niemcy, jak byli, to już Żydów zaczęli prześladować. Później, nie zaraz na samym początku, ale później, tak grudzień, styczeń to już było [tak], że musieli [Żydzi] nosić te opaski i tak dalej. Pamiętam, raz w Krakowie czekałem na pociąg i w poczekalni przeszedł stary Niemiec, siwe włosy widocznie i tak się pyta: „Jude?” Mówię: „Nein.” Nie, to okej. Później tam jednego się pyta: „Jude?” – on nie miał opaski, a on przestraszony... To on, [Niemiec] złapał go […], zaczął kopać, zabrał go ze sobą. Co się z nim stało, to nie wiem. Tak... No i później, tak jak mówię, byłem aresztowany na granicy przez Rosjan koło Rawy ruskiej. Tam na drugi dzień [zabrali mnie] do Lwowa, do Brygidek. To było takie sławne więzienie przed wojną – Brygidki we Lwowie. Tam byłem kilka miesięcy, stamtąd jak się... nad Morzem Czarnym miasto... zapomniałem tą miejscowość. Tam byłem kilka miesięcy, stamtąd nas zabrali do Starobielska. To po tym, jak zabrali tych więźniów – oficerów, którzy zginęli w Katyniu i w Charkowie. Tam mi wyczytali wyrok – piętnaście lat ciężkich robót.
Tam wszystko było, że byłem w tym... Powiedzieli, że byłem Polakiem i że nie powinienem przechodzić przez granicę.
- Dowiedzieli się, że był pan kurierem?
Nie, nie. Tego się nie dowiedzieli. Bo jak mnie aresztowali, miałem adresy w bibułkach do robienia papierosów, zniszczyłem to, bo też miałem tytoń tak, że to nie było podejrzane, te adresy. Nie, nie. A miałem dowód osobisty, to był wydany we Lwowie, dokładnie i nie podejrzewali. We Lwowie zrobili dokładnie jak rosyjski.
- Dowód był na Kazimierza Żaka, tak?
Żak Kazimierz, tak. Już później zapomniałem prawie swoje nazwisko, bo zawsze był Żak Kazimier.
- W tym Starobielsku pan...?
Wyczytali w Starobielsku z ambony nas trzydziestu paru, bez sądu, bez niczego. I tam byliśmy bardzo krótko, może dwa, trzy tygodnie.
- Ale wtedy wiedział pan już właśnie o rozstrzeliwaniach oficerów?
Nie, nikt nie wiedział. To dopiero w 1943 roku, [gdy] byliśmy w Anglii, jak... Nie, nie tam nic nie było wiadomo. Stamtąd nas zabrali, bo tylko jakieś trzy, cztery tygodnie byliśmy w Starobielsku do Charkowa. Charków, to było olbrzymie więzienie rozdzielcze. Stamtąd wysyłali do różnych łagrów pracy, na Syberię i tak dalej. I tam po kilku dniach przyszedł naczelnik więzienia do każdej celi i powiedział, że wojna wybuchła między nimi, a Niemcami i że teraz, jak tylko [będą] jakieś rozruchy, jakieś krzyki, [to]
trojka – znaczy trzy osoby w sądzie i [nastąpi] rozstrzelanie. Więc nikt [się nie burzył], cicho, bo mogło być [dramatycznie]. Znowu po jakichś trzech, czterech tygodniach wszystkich Polaków z celi zabrali na strych, na górę. Bo tam było wszystko pomieszane, różne narodowości, więźniowie polityczni, kryminaliści, mordercy – to wszystko razem. Polaków tylko już... Na przykład jak byli Ukraińcy, znaczy mieli obywatelstwo polskie, ale nie byli Polakami – ich nie, tylko Polaków. I powiedzieli nam, że będziemy zwolnieni i tak dalej. Po kilku, może tam byliśmy z jakieś dziesięć dni, dowódca zabrał nas każdego z osobna i mówi do mnie: „Żak, wiesz, że zawarliśmy traktat z panem generałem Sikorskim? Przedtem to był bandyta Sikorski i tak dalej. I z premierem Churchillem. Churchill też był przedtem [bandytą]. I że będziemy walczyć ze wspólnym wrogiem.” A ja mówię: „No tak, ale co te czternaście, czy piętnaście miesięcy, co spędziłem w więzieniu? Co za to, że walczyłem z tym wrogiem?” „A, to musimy zapomnieć.” I bierze moją grubą teczkę z przesłuchaniami i tak dalej i przekreśla i pisze:
oswobożdziennyj, uwolniony i mówi: „Żak, będziesz [wolny], teraz tu się tworzy wojsko polskie i pojedziesz.” A ja mówię (taki głupi byłem, mogłem przypłacić przecież życiem!) bez zastanowienia: „ Żak i wszystko, co jest w tej teczce, to są kłamstwa.” A on się popatrzył i mówi: „Ja bym to zostawił, aż dopiero, jak pójdziesz do Polaków.” Przecież u nich życie to było tak, jak muchy. Ale ten tak się popatrzył na mnie. To wszystko... chciałem się jakoś odgryźć na nich za te piętnaście miesięcy w więzieniu. No, ale zwolnili nas. Pojechaliśmy do Buzuka. To jest koło...
- Proszę powiedzieć, czy miał pan kontakt z rodziną przez ten cały okres?
Nic, skąd tam! Nic. Kontakt dopiero [nawiązałem po] dwóch miesiącach jak się wojna skończyła.
- Czyli wtedy po aresztowaniu rodzina nie wiedziała co się z panem dzieje?
Nic, skąd. Ostatni raz... Bo jak się przedtem żegnałem z rodzicami, to było tak, tego... Pojechałem pociągiem. Nie wiedziałem, będę tu za parę dni, czy coś. Ale ostatni raz to tak, jakbym miał przeczucie. Z trzy razy wracałem, już byłem na ulicy i wróciłem się jeszcze. I ostatnie słowa z rodzicami – ojciec się pyta: „Kiedy będziesz?” Mówię, że [za] jaki tydzień. „Nie będziesz za tydzień.” Mówię: „To za dwa.” „Jak nie będziesz za dwa?” Ja mówię: „To nigdy nie będę.” To były ostatnie moje słowa do rodziców. Oczywiście nie byłem [za dwa tygodnie], więc jak matka później, jak się skontaktowałem po zakończeniu wojny, jakie dwa miesiące po zakończeniu dopiero i jak matka dostała list ode mnie, [rodzice] byli już wtedy w Tarnowie, to mówiła, że były setki, dosłownie setki mszy żałobnych za moją duszę. A ja cały czas jeszcze żyłem. Możliwe, że to mnie uratowało. No i napisała mi tak sama, że: „Jeszcze byś powrócił, to dostaniesz ładne mieszkanie takie, jak na Romanowskiego.” Na Romanowskiego było więzienie – ostrzegła mnie, żeby nie powracać. Przecież i tak bym nie powrócił, bo gdybym powrócił, to bym był od razu aresztowany, bo bym nie wytrzymał. Co się działo w Polsce zaraz po wojnie, za czasów stalinowskich...
- Proszę powiedzieć, jak dostał się pan do Londynu?
Do Londynu? No w Burzymuku koło Kulbiszewa, tam się tworzyła Polska, wojsko polskie i było już lotnictwo. I ponieważ nie byłem w lotnictwie, ale miałem kurs szybowcowy i kurs motorowy, to byłem w tej eskadrze lotniczej. I stamtąd przewieźli nas na południe do Karmine. Karmine to było już zupełnie na południu, w Kazachstanie zdaje się. I tam panowała straszna epidemia tyfusu, zginęło tam masę [ludzi]. Pamiętam taki grób, przechodziłem raz, wykopana ziemia i dwadzieścia zwłok wrzucone i ksiądz pomodlił się i wapnem zasypali i tego i drugie. Ale później z Karmine, jakoś nie zachorowałem na tyfus, z Karmine później do... nad morze do... Jak się nazywa morze? Między Persją, a Rosją? Zaraz mi przyjdzie...
Lotnictwo. Nas było tam z jakichś stu trzydziestu, zdaje się, coś takiego. Rosyjskim statkiem, no przecież jak to... morze...
Kaspijskie, zdaje się, tak. [Płynęliśmy] do Persji, do Pachlewii w Persji rosyjskim statkiem. I tam, do dzisiejszego dnia nie wiem, tak jakby się... statek przyjechał, wszystko Rosjanie... I nagle, wychodzimy ze statku i są Anglicy – wojskowi z piechoty, nie z lotnictwa. A Rosjanie tak jakby ulotnili się jak kamfora. I zaczęło się już [robić] ciemno. A tam w tym ciemno, to dosłownie ręki nie widać. Zaprowadzili nas do kina i w kinie na podłodze... Ale były sienniki takie – to było tak jak hotel pięciogwiazdkowy po tym, co było w Rosji. I tam dali nam bochenek chleba na dwóch i jeszcze jakieś tam. I my zaczęliśmy ciąć to i dokładać kawałeczki, żeby było równo. A oni, mimo, że nikt z nas nie mówił po angielsku, ale... tak [pytają], co my robimy? Mówimy: „Żeby ten miał tyle, [co drugi].” A oni, że jak chcemy, to możemy dostać jeden bochenek cały, albo dwa bochenki całe. To tylko myśleli, że jeden bochenek [nam wystarczy]. Bo wtedy, kiedyś to był człowiek [wygłodniały], mogłem dosłownie zjeść bochenek chleba po tym głodzie, co był przez piętnaście miesięcy w więzieniu. I stamtąd na drugi dzień mieliśmy prysznic i żołnierz angielski stał, [...] włosów nie było, bo nas strzygli. Trzeba było tym płynem całe ciało umyć, nasze ubranie, te łachy, cośmy mieli na sobie, to do spalenia. A tu nowiutkie, bielizna i ubranie z piechoty, nie z lotnictwa tylko z piechoty brytyjskiej. Aleśmy się wtedy czuli wspaniale! Po trzech czy czterech dniach [pojechaliśmy] z Pachlewii do Teheranu. Ale to jest daleko, jechaliśmy wojskową ciężarówką brytyjską, ale prowadził cywil – Pers i w połowie drogi stanęliśmy znowu na noc. Przespaliśmy się w szkole i na następny dzień [ruszyliśmy] do Teheranu. Tam byliśmy w takim niewykończonym budynku, jakaś fabryka budowana przez Niemców. Tam też [spaliśmy] na podłodze, ale mieliśmy sienniki, to [było] wspaniale. I też byliśmy coś cztery dni, czy pięć dni i stamtąd [dostaliśmy się] do najgorętszego miejsca na świecie, dużo ludzi nie wie – to jest Achfaz w Persji. To nie jest na równiku, ale to jest najgorętsze [miejsce]. Bo pamiętam, było takie pytanie w telewizji w Anglii już, długo, długo po wojnie o najgorętsze miejsce. Od razu mówię: „Achfaz w Persji” [...] Teraz Iran, ale przedtem to było znane tylko jako Persja. I stamtąd, z Achfazu – byliśmy trzy tygodnie. A ja nie czułem, żeby było dla mnie za gorąco, lubię gorąco. Stamtąd [dostaliśmy się] na południe Persji, mały port i do Indii, do Bombaju. W Bombaju przesiedliśmy się na duży statek „Empress of Canada”, który był później zatopiony przez Niemców. I tam byliśmy tydzień i naokoło Afryki. Bo przez Morze Śródziemne nie można było jechać, bo Niemcy tam panowali. A więc do Capetown, do Kapsztadu w Południowej Afryce – tam byliśmy tylko dwa dni. I do Anglii.
- To była cały czas ta sama grupa, która wyruszyła, czy ktoś się wykruszył?
Tak. Jeszcze więcej było. Później i Anglicy też byli na tym statku, tym z Persji. I do Freetown – Freetown jest w Zachodniej Afryce. Ale statek nie zawinął do portu, tylko tak, jak myślę dwa kilometry od..., tam ładowali węgiel na statek. I powiedzieli nam, że Freetown, to jest miejscowość na świecie, gdzie są wszystkie choroby, jakie tylko są na świecie, pamiętam. I oczywiście dlatego nie wypuścili nas do, na... I stamtąd do Liverpoolu, do Anglii. Niedziela, 6 czerwca 1942 roku. Z Liverpoolu specjalny pociąg do Szkocji. Do Szkocji, znowu do takiej fabryki i tam musieliśmy być tydzień – taka kwarantanna. Kwarantanna, że nie można było wychodzić, bo nie wiedzieli, czy mamy jakieś choroby, czy coś. Ale już w sobotę powiedzieli, że można pójść, bo nie było żadnej choroby. Stamtąd [pojechaliśmy] do Blackpoolu, do lotnictwa, bo tam była baza polskiego lotnictwa. I tam dostaliśmy mundury już lotnicze, angielskie. Bo byliśmy jak w RAF-ie, to były te same mundury, tylko, że mieliśmy „polandy” na ramieniu.
- Tam byli jeszcze jacyś Polacy z 1939 roku? Którzy dostali się po...?
O, tam już byli Polacy w 1940 roku jak upadła Francja.
- Dużo ludzi liczył ten Blackpool?
Blackpool to jest letniskowe miasto. To jest największe letniskowe miasto w Europie. Tam jest dosłownie tysiące hoteli, nie setki, a tysiące hoteli. Ludzie sobie nie zdają [sprawy]. Tam jest promenada, [...] jakieś dwadzieścia parę kilometrów nad morzem. I myśmy tam mieszkali w prywatnych hotelikach przeważnie, bo tak połowę cywili, połowę wojskowych.
- Jak Anglicy się odnosili do Polaków?
W Blackpoolu nawet do dzisiaj, myśmy mieli bardzo, bardzo dobrą opinię. Stamtąd [dostaliśmy się] na kurs [pilotażu] i później po kursie? do dywizjonów. W dywizjonie...
- Pamięta pan pierwszy swój lot?
Pierwszy swój lot? Krefeld. Krefeld to jest tak na pograniczu Niemiec z Holandią. To był krótki lot, dość spokojny. Później pamiętam drugi lot był na Kolonię, Dusseldorf, Essen. Dwa razy nad Essen byłem, trzy razy nad Hamburgiem. Spotkałem po wojnie Polaka, który pracował, był podczas bombardowania Hamburga na przymusowych pracach. To było przez jakieś dziesięć dni. W nocy [bombardował] RAF, myśmy byli razem z RAF-em. A w dzień bombardowali Amerykanie z tego... On powiedział, że to było po prostu piekło. „Tam na stacji kolejowej, to szyny tak były pozwijane, jak srebrny papier. To było coś strasznego!” Wiem, bo myśmy byli na jakichś dwudziestu tysiącach stóp wysokości, to myśmy mieli dym, że jeszcze jakaś tam rafineria, albo coś była jeszcze drugie tyle nad nami. Strasznie to [wyglądało].
- Załoga była mieszana? Składała się z różnych narodowości?
Nie, nie. My mieliśmy zawsze polski [skład]. 305 dywizjon, to był 300 i 305 – to były czysto polskie załogi, nie były mieszane.
- Ile osób było podczas lotu, ile osób liczyła załoga?
To było w „wellingtonie” – pięciu. A później, jakeśmy byli już we Włoszech specjalnym C-7... tak. No i później 305 [dywizjon] przeszedł na „mitchelle”. Ale nie było żadnych lotów, nic. Później, jak poszedłem do dywizjonu – zrobiłem siedemnaście lotów operacyjnych na „wellingtonie” i później poszliśmy właśnie do dywizjony do specjalnych zadań – 1583, do Włoch. Tam zrobiłem wszystkich razem pięćdziesiąt cztery... siedemdziesiąt jeden lotów zrobiłem. A przeciętna w życiu w bombowym dywizjonie było dwanaście, do czternastu lotów tak, że miałem troszkę szczęścia.
- Dużo osób ginęło, pana kolegów?
Bardzo dużo. Bo przecież właśnie w tym dywizjonie specjalnym, to było [tak], że załogi ginęły. Z Anglii przychodziło uzupełnienie. Na drugi, trzeci dzień poleciał – znowu zginął. Dużo razy jeszcze teraz ludzie się mnie pytają: „Tadek, ty byłeś w tym dywizjonie do specjalnych zadań w Brindisi we Włoszech. Znałeś takiego i takiego?” Mówię: „Nie.” Bo skąd? Nie było czasu się nawet zapoznać. Myśmy stracili podczas Powstania Warszawskiego co najmniej sto procent stanu naszego dywizjonu. Żeśmy stracili osiem, sześć załóg.
- Rozmawialiście o możliwości wybuchu Powstania w Warszawie? Były takie rozmowy między kolegami?
Nie. Myśmy się dopiero dowiedzieli, jak faktycznie wybuchło Powstanie 1 sierpnia. A pierwszy lot na Warszawę był 4 sierpnia.
- Proszę powiedzieć tak krótko, jak to się stało, że tak mało czasu zajęło zorganizowanie tych lotów?
Przecież dywizjon cały czas latał operacyjnie tak, że można było zasadniczo polecieć tego samego dnia. Tylko, że trzeba było mieć połączenie i z Londynem i z Polską, bo to wszystko szło z Londynu – „Bór” Komorowski był – radiem, bo z naszym rządem legalnym na emigracji w Londynie. I stamtąd myśmy znowu dostawali pozwolenie i [lataliśmy] razem z RAF-em.
- Proszę powiedzieć tak osobiście, czy uważał pan, że Powstanie ma sens?
Powstanie oczywiście, że miało sens, że to było dobrze. Ale ponieważ tego nie mogę zrozumieć, że oni mogli tak nas zdradzić – to była największa zdrada w drugiej wojnie światowej. Przez Rosję. Że oni byli na drugiej stronie Wisły, Warszawa mogła być zajęta w przeciągu kilku dni od wybuchu Powstania. A Stalin rozkazał, nie, zabronił, licząc na to, że jak najwięcej naszych Polaków – patriotów zginie. To jest największa zdrada!
- A myśli pan, że pomoc Anglików i Amerykanów była wystarczająca?
No, Anglicy to... Churchill nazwał po dwóch, czy trzech lotach... Przecież on trzymał Anglików i południowoafrykańczyków, żeby latali. Bo powiedział, że to są loty samobójcze. Do pewnego stopnia to były [loty samobójcze]. Przecież to ponad dziesięć godzin [trwał] lot, ten nasz ostatni lot był dziesięć godzin, trzydzieści osiem minut – bez osłony myśliwców i tak dalej. Myśmy... Niemcy znali naszą trasę, z Brindisi z Włoch do Warszawy. Najgorzej to było koło Krakowa, tam najwięcej zginęło, zestrzelili. To były trudne loty, bo myśmy startowali w dzień i lądowali na drugi dzień gdzie indziej. Tak, że to były trudne loty i Churchill zabronił po dwóch, czy trzech lotach Anglikom [latać], ale mówi: „Polacy, jeśli chcą lecieć – to jest wasz kraj i wasza stolica.” I nie było jednej osoby, żeby odmówiła. A w lotnictwie to było tak, że każdy w każdej chwili mógł powiedzieć: „nie lecę dziś”, czy „nie lecę już więcej.” I to było w porządku. Ale nikt nie odmówił.
- Pamięta pan pierwszy lot nad Warszawę?
No tak, oczywiście.
- Może pan opowiedzieć jak to wyglądało?
Warszawa, tak jak mówię, za każdym lotem to już była widoczna z pięćdziesięciu kilometrów.
- A ten pierwszy start? Od samego startu proszę opowiedzieć?
Startowaliśmy w dzień.
Z Brindisi, tak. Campo Cassalle duże lotnisko nad samym morzem. Nad Jugosławią zaczęło się już ciemno robić, przez Węgry do Polski. I później nad Polską lataliśmy już nisko.
- Ten pierwszy lot to był...?
4 sierpnia, później 7 sierpnia, 9 sierpnia zdaje się.
- A gdzie zrzucano zasobniki?
W różnych miejscach, już teraz nie pamiętam. Na Placu Krasińskich zawsze były wystawione naftowe lampy, taki krzyż zrobiony z tego. Tak jak przedtem zrzucaliśmy w Puszczy Kampinoskiej przed Powstaniem, koło Lublina, zawsze gdzieś w lasach przy... Tak samo w tym były. Tylko tutaj trzeba było uważać, bo czasami to było tak – ulica, są Niemcy, później jest dwieście, trzysta metrów Armia Krajowa i tam trzeba zrzut zrobić, a tutaj znowu Niemcy. A przecież samolot, no to sekunda, dwie za wcześnie, albo za późno i już jest [w] rękach wroga. Tylko, że Polacy to się starali, żeby to [dobrze] zrzucić. Bo to jak żeśmy zrzucali do Tito w Jugosławii, czy coś, to już tam...
- To pan latał z jedną załogą?
W jednej załodze, tak.
- Pan się przyjaźnił z tymi osobami?
Myśmy byli jak rodzina wszyscy. Przeważnie załogi były tak, jak rodzina.
- Pamięta pan najtrudniejszy lot nad Warszawę?
To ostatni lot, na dwóch silnikach. Tylko zrzut zrobiliśmy i dostaliśmy strasznie nad Mokotowem. Strasznie – dwa silniki poszły. Jeden się nawet zapalił, ale szybko mechanik ugasił – tam są gaśnice i dobrze, bo jeden z jednej strony, drugi z drugiej. I nigdy nie myśleliśmy, ktoś tam powiedział w załodze: „To lecimy przez Wisłę, bo Rosjanie.” Już nigdy w życiu byśmy nie polecieli do tej... I mówimy: „Nie będziemy lecieć na południe. Jak najdalej, żeby nabrać wysokości i skakać.” Ale później jakoś się ustatkowały te silniki i tak leciały wolno, nabieraliśmy wysokości i jesteśmy już blisko pod Tatrami. I jakiś niemiecki oddział tam się wycofywał i taką jedną serią jeszcze po całym kadłubie [nam przeleciał]. Zwykły karabin maszynowy nas postrzelał, ale dobrze, że nie w silniki tylko po kadłubie. I tam właśnie nasze spadochrony tak samo były podziurawione. Później, jakeśmy przylecieli, sprawdziliśmy spadochrony, to były podziurawione. Gdybyśmy skakali, to... Jak jest malutka dziurka w spadochronie jak się otworzy, to porwie się od razu na kawałeczki. Tak, że dobrze, żeśmy nie skakali, bo byśmy się zabili i tak. I tak jakoś przelecieliśmy przez [niezrozumiałe], tylko kilka stóp nad górami. I mówimy: „No to jedziemy już nad Jugosławią, będziemy skakać.” Ale jak już niedaleko jest do Brindisi. I przylecieliśmy, wylądowaliśmy pięknie. Nacisnął [pilot] na hamulce, a tu nie ma żadnych. I lecimy w kierunku morza. Skręciliśmy w prawo, tam były takie kamienie i dzikie winogrona. I straciliśmy w tym podwozie i to zahamowało. I dziurę zrobiło w kadłubie z jednej i z drugiej strony. I to nas uratowało. Stamtąd wyszliśmy... Później jak sprawdzili, to było na pięć minut benzyny lotu. Jeszcze pięć minut i byśmy poszli w dół. Poszliśmy do łóżka – wtedy było lot dziesięć godzin i trzydzieści osiem minut trwał, od startu do lądowania. Zmęczeni poszliśmy do łóżka normalnie. Za godzinę czy coś [wpada] goniec z kancelarii: „Wstańcie, bo przyjechał marszałek brytyjskiego lotnictwa sir John Lessor i chce zrobić zdjęcie.” […] I zrobił już zdjęcie i wtedy dostałem
Distinguished Flying Medal. To jest najwyższe odznaczenie bojowe, jakie mogliśmy otrzymać – Polacy podczas wojny. I normalnie to trwa kilka miesięcy. Dowódca dywizjonu wysyła do dowództwa RAF-u [dokumenty], czy przyznają, czy nie. A to było już w czterdziestu ośmiu godzinach było w rozkazie. To [wędrowało] do Londynu, z Włoch do Londynu i z powrotem. To się nazywa immediate – natychmiastowe. To tylko było nas w ogóle Polaków czterech, czy pięciu. A teraz zdaje się, że już tylko jeden żyjący jestem.
- Ile załóg wróciło podczas tego ostatniego lotu?
Ten ostatni lot? Tylko my. Zdaje się, że cztery załogi poleciały i zginęły. Jak myśmy wylądowali tam w tym, jedno co, radio było. Wiedzieli, że jesteśmy postrzelani do dwóch silników. A więc już był pas startowy wolny, że od razu lądowaliśmy i już tam samochody przyjechały jak najbliżej, jakie może dwadzieścia metrów i pyta mnie się: „Kto wrócił?” On mówi: „Nie, wy pierwsi.” Mówię: „Jak my pierwsi, to i ostatni” i tak było. Tamci nie powrócili, to był ostatni lot na Warszawę, już później więcej nie było. Później jeszcze były loty na Puszczę Kampinoską, ale już do samej Warszawy nie.
- Proszę powiedzieć, kiedy podjął pan decyzję, żeby nie wracać do Polski?
Od razu jak się wojna skończyła. Przecież wiedziałem... siedziałem w więzieniu przez czternaście, czy piętnaście miesięcy w rosyjskim oddziale. Komunistyczny system bardzo dobrze znałem i bardzo go nienawidziłem, muszę się przyznać, bo miałem powód do tego.
- W rodzinie wszyscy przeżyli wojnę?
Brat był w niemieckim obozie. Mój brat był cały czas w tym... On perfekt mówił po niemiecku, był w wywiadzie. On z Niemcami czasami... później był aresztowany w Radomiu. Siedział coś, ponad rok, ale też przeżył. Też szczęście [miał]. Wujek mój był, wujka powiesili w Skoczowie. On był oficerem celnym na granicy. Jego i trzech innych Niemcy złapali i powiesili w tym... tego właśnie im też nie mogę nigdy wybaczyć. Zrobili szubienicę na rynku i zmusili żonę i jedenastoletnią córkę, że musiały widzieć tą egzekucję. I zostawili na... dwadzieścia cztery godziny wisieli na [szubienicy]. I ta dziewczynka teraz cały czas widzi ojca, jak tam jest w tym... To jest wprost nie do wiary, że w dwudziestym wieku niby rzekomo taki inteligentny naród i tak dalej, żeby coś takiego mógł zrobić? To nie jest dla mnie nigdy zrozumiałe...
- Kiedy pierwszy raz widział się pan z bratem po wojnie?
Z bratem po wojnie widziałem się pierwszy raz w 1974 roku, jeszcze za komuny.
Nie, nie. Byłem w Polsce. Przyjechałem jeszcze w 1974 roku i widziałem po prostu... Pamiętam, w czwórkę poszliśmy z siostrą, ona poszła ze swoim synem i moja żona była ze mną. Miałem już obywatelstwo brytyjskie. Pracowałem po wojnie przez dwadzieścia cztery lata w RAF-ie. Ale już jako cywil, nie jako [żołnierz]. Nawet byłem w dowództwie w Londynie ostatnie pięć lat. Byłem jeden Polak. Zawsze, mimo że przyjąłem obywatelstwo brytyjskie, przecież zawsze byłem Polakiem i oni wiedzieli, że jestem Polakiem. Nigdy nie przyznawałem się do tego, że jestem Brytyjczykiem – to było tylko na papierze. Wtedy była zimna wojna między wschodem, a zachodem, a więc nie pojechałbym do Polski. Ale jak skończyłem już w tym... Pojechałem do Polski. Trochę się obawiałem, ale przyjechałem na parę dni. Poszliśmy do restauracji i pamiętam, za funta mieliśmy cztery obiady. A czułem się, jakbym nie płacił za to, a kradł po prostu, bo to było za darmo. Myślę sobie, źle? Wspaniale! Wszystkie ceny, tego... Następnym razem przyjechaliśmy z żoną (żona żyła wtedy) w 1976 roku – już było troszkę gorzej. Później w 1978 zdaje się, a później stan wojenny. Nic nie było. Zorganizowałem – byłem prezesem Stowarzyszenia Lotników Koła Blackpool i jestem wiceprezesem Stowarzyszenia Lotników w Wielkiej Brytanii. Ale [gdy byłem] prezesem Koła Blackpool, myśmy mieli piękny klub. Zorganizowałem taką polish relief fund pomoc dla Polski, bo tu nic nie było przed stanem wojennym. I myśmy tu przywozili, byłem pierwszy raz 3 grudnia 1980, czy 1981 roku. Przywieźliśmy... Zrobiłem taką imprezę, taniec, ekstra w klubie. Myślałem, że zarobię jakieś dwieście funtów kupię lekarstw, albo coś. Ale zarobiliśmy tysiąc osiemset z czymś funtów. To było wtedy dużo pieniędzy. A więc kupiliśmy... całą ciężarówkę przywieźliśmy do Polski, do Kurii Metropolitalnej w Poznaniu, do Karmelitanek w Częstochowie i do Wizytek tu w Warszawie. I tak później były te tripy, później kupiłem ciężarówkę. Byliśmy z szesnaście razy w Polsce. Wysłaliśmy pomoc trzy i pół miliona funtów wartości wysłali z Blackpoolu, z Klubu. Myśmy wysłali z Blackpoolu więcej, niż wszystkie organizacje Wielkiej Brytanii. Daję słowo, tak, bo tu nic nie było. Pytali mnie się, dlaczego nie do jakichś instytucji państwowych? Mówię: „Bo to by mogło pójść na wschód, do naszych przyjaciół na wschód.”
- Proszę mi powiedzieć na zakończenie, jak pan ocenia z perspektywy Anglii – jaki sens miało Powstanie Warszawskie?
Powstanie Warszawskie, żeby wyzwolić nasz kraj, naszą stolicę od wroga. Ale nigdy nie liczyliśmy... Bo rzekomo Rosja miała być naszym przyjacielem podczas wojny, tak? Jeżeli nas tak zdradzili, to na to nikt nie liczył. A więc nie można winić „Bora” Komorowskiego, ani nikogo z dowódców Powstania, ani naszego rządu na uchodźctwie w Londynie. Oni zrobili... Ani rządu brytyjskiego w Londynie z Churchillem na czele. Bo wszyscy się spodziewali, że oni rozpoczną Powstanie. Ci są po drugiej stronie Wisły, że oni przyjdą z pomocą, a ci [Rosjanie] zostawili nas przez dwa miesiące, żeby... Niemcy widząc, co jest zaczęli bombardować i tak dalej, bo nie mieli żadnej opozycji. A Rosjanie się opalali na drugiej stronie Wisły. Przecież to jest wprost niezrozumiałe, że można było tak haniebnie postąpić z naszym krajem! No, ale to był Stalin, prawda... Nasz przyjaciel, z Katynia i innych miejsc zagłady Polaków, inteligencji polskiej...
Warszawa, 9 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski