Tadeusz Jakiemów

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Jakiemów, urodzony we Lwowie w 1914 roku.

  • Proszę powiedzieć, co robił pan przed wybuchem wojny?

Pracowałem jako buchalter w sklepie, hurtowni tytoniowej.

  • Mieszkał pan we Lwowie?

Nie, mieszkałem w Mościskach. Jak się wojna zaczęła, tak że rodzice sprowadzili się do Mościsk i mniejsza miejscowość, szybciej było, wygodniej zakupy robić po wioskach.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Strzelali, chowałem się pod łóżko. Bo jeszcze byli znajomi rodziców, którzy mieszkali w tym czasie u nas w Mościskach, wspólnie chowaliśmy się. Co słyszałem, to pamiętało się, że jak Austriacy odeszli, a Rosjanie weszli, że nawet początki były prawdopodobnie lżejsze dla ludności, jak za czasów austriackich.

  • O pierwszej wojnie światowej pan teraz opowiadał, tak?

O pierwszej wojnie, 1914 rok.

  • A przed II wojną światową? Gdzie skończył pan szkołę?

Skończyłem szkołę w Mościskach i potem mama chciała mieć misjonarza w domu, tak że dała mnie do klasztoru Ojców Redemptorystów, tam robiłem trzy lata seminarium. Jak poczułem, że jednak zakonnika ze mnie nie będzie, więc pomyślałem sobie i do rodziców napisałem, żeby mnie odebrać, bo potem mam okłamywać i innych też. To było dla rodziców tańsze, bo się nie płaciło w tym czasie, jak mieli wiadomość, że ojciec zginął, a za pensję, którą matka otrzymywała, to nie było wystarczająca, żeby utrzymać. Myśmy byli już wtedy w trójkę.

  • W którym roku ojciec zmarł?

W 1920, to gdzieś przy samym końcu wojny. Mój brat już był urodzony, najmłodszy.

  • Ojciec zginął w walce, tak?

Zginął, wiem, że zginął w walce, w jaki sposób to nie wiem. Pewnie w akcji.

  • Teraz rodzina była na pana utrzymaniu, pan musiał iść do pracy?

Na moim utrzymaniu... nie, matka miała pensję po ojcu.

  • Co robił pan później, po śmierci ojca?

Byłem chłopakiem, małym dzieckiem, więc w tym czasie, w 1920 roku miałem sześć, siedem lat, to chodziłem do szkoły normalnie.

  • A przed wojną jeszcze, co pan robił później?

Później byłem w Mościskach, pracowałem w hurtowni. Potem z Mościsk przenieśli mnie do Sokala, tak że mieszkałem ostatni rok przed wojną w Sokalu. Tam pracowałem w dalszym ciągu w hurtowni. W tym czasie był monopol tytoniowy pod kontrolą rządu, tak jeżeli ktoś chciał otworzyć sobie sklep tytoniowy, to musiał zażądać opinii i pozwolenie przez hurtownię.

  • Co działo się z panem po wybuchu wojny?

Przy wybuchu wojny już byłem na froncie, bo mnie zmobilizowali przed wrześniem. 19 sierpnia, jak się nie mylę, już byłem zmobilizowany w Przemyślu w Dwudziestej Czwartej Kompanii Łączności. Tam przydzielili mnie na pocztę w Horkówce, to jest na Podkarpaciu, gdzieś koło Sambora. Siedziałem tam cały czas do 17 września. 17 września dostaję rozkaz, że pocztę muszę opuścić i iść z grupą żołnierzy, która jedzie na Łupków, jak się nie mylę. Mam gdzieś legitymację, jeszcze miejscowość, gdzie przekroczyłem granicę polsko-węgierską. W drodze z Polski na Węgry to było nieprzyjemne, bo wiedzieliśmy, że jednak dochodzimy do punktu, gdzie zostawiamy za sobą coś, które mieli wypełniać. Po przejściu granicy, gdzie musieliśmy broń złożyć, złożyliśmy broń tylko dużą – karabiny, karabiny maszynowe, ale granaty i pistolety, to mieliśmy ze sobą cały okres czasu aż do przejścia z Węgier do Jugosławii. W Jugosławii na granicy musieliśmy wszystką broń zostawić. Nie zostawiliśmy wszystkiego, bo pistolety zatrzymaliśmy sobie, zawsze jest jakaś pomóc, zawsze jest coś, do czego człowiek ma zaufanie, że jednak... Po pierwsze, kiedy zostały nam przydzielone na Węgrzech hale fabryczne, tam gdzie ja przebywałem, to było nas tam około pięćset żołnierzy, przeważnie była piechota i straż graniczna. Było bardzo dużo cywilnej ludności z dziećmi. To była dopiero organizacja obozów. Jak była pierwsza msza w niedzielę, jak zaśpiewali „Boże, coś Polskę”, to trzeba tam było mieć naprawdę serce twarde, ażeby nie ryknąć płaczem. To przykre momenty. Ale przeżyło się to. Dowódcą obozu w Szarvar na Węgrzech był hauptmann Laube. To już był obóz proniemiecki, bo Niemcy żądali, ażeby polskie obozy na Węgrzech i Węgry oddały wszystkie Niemcom [niezrozumiałe]. On był regentem. Bardzo silny gość był. Pomału jeden za drugim uciekaliśmy. Łapali. Były takie momenty, gdzie Węgrzy dziwili się bardzo, w jaki sposób, cały obóz, cała hala fabryczna są obsadzone wojskiem, dookoła obozu wieże wartownicze, a jednak codziennie to Polacy uciekali. Dziwili się bardzo Węgrzy, bo wiedzieli, że postawić koło, zamknąć w worku Polaka, postawić tam wartowników, wartownicy nic nie widzą, że po pewnym czasie, że Polak w worku wzięty i Polaka nie było. Były takie wypadki, gdzie szedł do ustępu, a w ustępie już siedzieli ludzie z cywilnymi ubraniami. Wszedł do ustępu żołnierz, a wlazła z powrotem cywilny. Dziwili się Węgrzy, w jaki sposób. Nikogo nie było, a jednak Polacy uciekają. Były nawet takie momenty, gdzie zawieszali na sznurek za jaja i szarpiąc, żeby się Polak przyznał, w jaki sposób oni uciekają. Mnie złapali trzy razy. Jak złapali pierwszy raz, to dostałem, dwa tygodnie nie wolno mi było fabrycznej opuścić. Drugi razem złapali, to dostałem trzy tygodnie więzienia w obozie. Trzeci raz udało mi się, miałem szczęście, bo do więzienia przynosili z obozu jedzenie w puszkach. To był gość starszy, miał po sześćdziesiątce, tak że nie miał plany, żeby uciekać z Węgier. Tak, że namówili my jego, ażeby wziął nasze cywilne ubrania. Myśmy już byli po cywilnemu, bo tam była organizacja, gdzie jak się uciekło, jak się było poza obozem, dostawaliśmy cywilne ubranie. Tak że nie można było już tak szybko uciec. Mówili mi do tego starszego kolegi, żeby wziął nasze ubranie wojskowe, a my weźmiemy jego cywilne. On się zgodził na to. Myśmy z próżnymi menażkami mogli wyjść z więzienia, a tamten dostał, te parę miesięcy to powiedział: „Przesiedzę”. Tak, że nam się udało i w tym czasie ten trzeci raz był szczęśliwy dla nas, bo udało nam się uciec.

  • Panu i komu, kto jeszcze? Kto to był?

To było dwóch kolegów. Jeden, który był też razem ze mną, to był, szczęście, bo sąsiad przedwojenny, kolega. Razem ze mną był zmobilizowany i był też w ucieczce razem.

  • Jak się nazywał?

Adam Tużytek. Oni mieszkali też w Mościskach, za klasztorem i był ze mną razem. Myśmy poprosili, że jesteśmy z tej samej miejscowości, w tym samym dniu byliśmy zmobilizowani, ażeby nas nie rozdzielić. To byliśmy razem we Francji, w Coetquidan, gdzie już dostaliśmy sprzęt francuski, radiostacje i inne. On był ze mną. Później za rządów w Londynie, jak był premier Mikołajczyk, tak że, za jego rządów, a kolega też był z partii ludowców, postarał się jemu wziąć szybko kurs spadochronowy i dostał się do cichociemnych i leciał. Wylądował w dobrym miejscu, ale jest koło domu i nie wejść, żeby z rodzicami się przywitać i poznali jego tam i od razu bez niczego kula w łeb. Tak, że tam straciliśmy się, rozeszliśmy się.

  • Co było z panem, jak pan uciekł z obozu na Węgrzech?

Potem, na Węgrzech., jak żeśmy uciekli z obozu, to dostaliśmy się w ręce straży granicznej. Straż graniczna była w Jugosławii zorganizowana, więc strażnik na samym początku, zapytał czy mamy broń, „Mamy”, to musieliśmy broń oddać. Później dostaliśmy kolacji coś do jedzenia ciepłego i czekaliśmy na pociąg, którzy jechał do Morskiej Soboty w Jugosławii. Strażnik mówi, że tam będzie czekał na nas w ciemnym ubraniu ktoś z Czerwonego Krzyża. Żebyśmy się z nim śmiało udać, bo są wypadki, że są Niemcy, którzy też mówią po polsku i namawiają mówiąc, że „jesteśmy z polskiego konsulatu, chodźcie za mną, weźmiemy was w dobre ręce”. Ci, co dali się namówić, nie wracali już z powrotem, ginęli. Potem, jak dostaliśmy się tam do Morskiej Soboty i do tego gościa z Czerwonego Krzyża, tam dostaliśmy bilety do Zagrzebia. Tam była ambasada polska jeszcze czynna. Dojechaliśmy szczęśliwie, bo jak nam powiedzieli, nie jest ciężko trafić, bo ambasada jest pięćdziesiąt metrów od dworca kolejowego: „Nie musicie się nikogo pytać, z dworca kolejowego, już widzicie ambasadę”. Trafiliśmy do ambasady i w ambasadzie dopiero zaczęli się oficjalne papiery, paszporty jako do pracy do Francji. Siedzieliśmy w Splicie czekając na statek grecki i statkiem zawieźli nas do Marsylii. Tam pierwszy obóz, weryfikacja. To było w górach, tam siedzieliśmy jakieś cztery tygodnie. Stale napływało Polaków i z Rumunii i z Węgier. Jak opuściliśmy tą miejscowość, zawieźli nas do Coetquidan, to jest w północnej Francji. Tam już dostaliśmy sprzęt francuski. Mówię o tym jako łącznościowiec, gdzie radiostacje to jeszcze były z prądnicą, że musiał być specjalny gość, który musiał prąd robić. Samolot latał nad głową, szukał, ażeby się z nim połączyć. Sprzęt jeszcze z 1914 roku jeszcze, który nam dali tam do zabawy. Po jakimś czasie w Coetquidanie szukamy drogi, bo powiedzieli nam we Francji. Byłem przedzielony do kompanii wartowniczej rządu w Angers. Tam dostaliśmy rozkaz od Sikorskiego, że armia polska jest rozwiązana, kto chce, może zostać na terenie Francji, kto chce, ten niech szuka wyjścia, gdzie ma ochotę. Nas się zebrało tam jakiś sześciu ludzi, mieli my jeszcze samochód. Z benzyną było gorzej, ale jak ma się pistolety, też wtedy zmusi się Francuzów, żeby jesteśmy żołnierzami i możemy przemocą wziąć też. Po Coetquidanie, po rozwiązaniu armii polskiej, myśmy szukali miejsca na statkach, które jeszcze do Anglii płyną. Ciężko było znaleźć, bo jechaliśmy od południa, od Marsylii przez Le Verdon potem La Rochelle. W La Rochelle będą jeszcze będę dwa statki, ale nie będą już do portu [zawijać], będą łódki podstawione i na łódkach do statków. Tak dostaliśmy się na statek angielski. Dojechaliśmy do Liverpoolu. Jak już dojechaliśmy do Liverpoolu, to już byliśmy w domu. Tam od razu kwaterę dostaliśmy w szkołach. Tak się zaczęło prawdziwe wojsko. Wtedy już mundury inne dostaliśmy, dostaliśmy już broń, sprzęt, czołgi dla piechoty, te Brengen Ariers. Zaczęły się normalne zajęcia, poligony, strzelanie. Myśmy w pierwszych latach byli przeznaczeni jako Pierwszy Pułk Artylerii Ciężkiej. Ale było ludzi na takie coś, tak że przestało, Pierwszy PAT nie mogli tyle ludzi stworzyć, tak że Pierwszy PAT został rozwiązany i zrobili z niego drugi PAL-MOT, drugi pułk artylerii lekkiej motorowej. Tak, że zrobiło się prawdziwy skład dywizji. Było tam od pierwszych godzin ledwo, bo nie było już dużo żołnierzy, którzy byli prawdziwie, przeszli front w Polsce i we Francji, ale już byli niewolnicy Polacy z Afryki i ci młodzi chłopcy, którzy przeważnie byli ze Śląska, którzy się czuli trochę. Tak było sformowane, dywizja. Jest bardzo dobra książka „Od podwodu do czołgu” Maczka. Zaczęły się nasze wędrówki ze Szkocji na południe, coraz bliżej celu, aż dojechaliśmy do, miejscowość z głowy wyleciała. To był obóz, gdzie nie wolno już nam było wychodzić ani kroku od ogrodzenia.

  • Ale na terenie Anglii?

W południowej Anglii. Tam musieliśmy czekać na sygnały i wtedy na statki i do Kanału. Było napięcie, było trochę ciekawości, bo czekali na pogodę, na dobrą sytuację.

  • Kiedy to było, kiedy pan się znalazł w obozie, w tym drugim?

To było w czerwcu, nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, ale cała dywizja to już była zmobilizowana, tak, że nie byłem ja osobiście, ale wszelkie bronie, że broń pancerna, już była przenoszone. Jeszcze dostaliśmy wiadomość od Anglików, że te tereny, gdzie będziemy lądować, są już od Niemców uwolnione, tak że Niemców już tam nie ma. I to właśnie była nasza pierwsza porażka, jak myśmy stracili tam około sześć czy dziewięć czołgów, bo żeśmy się sami pchali w paszczę Niemców. Jest taki wypadek, który osobiście miałem, koledze z broni pancernej, gdzie krzyczą z bólu, ranny tu tam... i koło mnie akurat, naszego czołgu stało dwóch sanitariuszy, ten [kolega] mówił do nich: „Ludzie, idźcie. Macie sprzęt, jesteście tutaj po to, żeby ludzi ratować.” „Ale oni tak strzelają.” Wiem, że strzelają, bo straciłem też kierowcę w naszym czołgu, nie żeby był ranny, ale nerwowo nie wytrzymał, jak usłyszał pociski niemieckie, które gwizdali obok. Nie wytrzymał, z czołgu nie wyszedł, tak się bał. A oni mówią: „Nie, tam nie pójdziemy, bo tam strzelają”. Mnie to naprawdę poruszyło, nie byłem dowódcą sanitariuszy, ale nie wytrzymałem, tak że w mordę biłem. Tak. To były pierwsze dni na terenie Francji. Tam [niezrozumiałe] stracili jednego podchorążego, jego nazwisko wyleciało mi z głowy. Tak się zaczęło, pierwsze nasze przejście, to było na marszruty. Ja jako łącznościowiec w stanie byłem z bronią pancerną, dlatego dotarliśmy też te same czołgi, ażeby nie był rozpoznany, że to jest punkt obserwacyjny, a bardziej z tej broni. Tak, że staliśmy się, my byli, nasz czołg był albo z pierwszym pancernym albo z drugim pancernym albo z dwudziestym czwartym pułkiem ułanów. [...] To przejście, poszczególne walki, to już osobiście mogliby powiedzieć pancerniacy, którzy brali bezpośredni udział.

  • A która walka utkwiła panu najbardziej w pamięci?

Miejscowość, nie pamiętam jej, ale było to w tym momencie, kiedy my zamykali ten worek, ażeby Niemców oddzielić. To wtedy nie było, szło się nóż na nóż rękę na rękę. Tam nie było już w czas, żeby wziąć pistolet i granaty i tego używać. I tak to wszystko. Major z piechoty został przestrzelony przy uchu, spotkałem jego pod drzewem, który siedział i czekał na pomoc. Tak samo myśmy stracili, on wtedy był jeszcze, on był już wtedy wysunięty, Janusz Pakulski, wysunięty obserwator. Wziął ode mnie z czołgu najmniejszą radiostację i z radiostacją musiał wejść w głąb, prawie na teren niemiecki, jeszcze nie uwolniony. W pewnym momencie straciłem z nim łączność. Wołam, wołam, nie ma Janusza, nie ma. Mówię do dowódcy baterii: „Pójdę i zobaczę, gdzie on może być?” Może gdzie leży chłopisko. A dowódca baterii mówi tak: „Tadziu, życie ci niemiłe? Siedź w czołgu, gdzie jest twoje miejsce.” Byłem uparty, powiedziałem: „Nie, zostawić jego nie można, wiedząc o tym, że on w tym kierunku poszedł.” To było po żniwach. Zboże cięte było dość wysoko. Jeden był plus jak szedłem, żeby Janusza spotkać, że słyszałem jak oni odpalali moździerze, to słychać było ten trzask i [padałem] płasko na ziemię. Miałem ręce całe z krwią, podrapane od ściętego zboża. Ale znalazłem jego. Leżał niedaleko kościoła, leżał na ziemi, dostał w ramię, szarpnąłem i zaprowadziłem jego na punkt sanitarny i tam go oddałem. On mi po drodze mówi: „Tadziu, tam leżał też obok kanadyjski żołnierz.” Wróciłem się z powrotem, doszedłem, gdzie ten kanadyjski żołnierz leżał, piana z ust mu się już, był zharatany, od głowy aż do stóp to była jedna rana. Jak byłem z Januszem na punkcie, powiedziałem im, żeby wzięli jakieś dwa koce i żeby jego położyć i odtransportować. Tak, że już nie poszedłem tam drugi raz. Sanitariusze zabrali jego. Żałuję bardzo, że nie odnotowałem numeru tego kanadyjskiego [żołnierza], dowiedzieć, czy on będzie żył czy nie. W akcji człowiek nie ma wszystko na głowie. Byłem w Kanadzie, rozmawiałem z ludźmi, gdzie tego znaleźć. Później, jak przeszliśmy ten punkt, była też nie bardzo przyjemna sytuacja, gdzie Niemcy siedzieli na brzegu lasu, nasza piechota była przed usadowiona. Był nalot amerykański, który mieli z lasu Niemców wywalić, a piechota nasza miała ich złapać. Pierwsza faza się udała, rzucili bombę w miejsce, gdzie miały upaść. Następna, Niemcy wychodzą, nasza piechota rzuciła się, ażeby wziąć jak najwięcej do niewoli. W tym czasie druga faza leci samolotów, zamiast w to samo miejsce rzucić, oni rzucili na nas. Było, w dołku, któryśmy kopali, każdy jeden, który tam był, to głowę chował, żeby głowę ochronić. Reszta ciała to mniejsza. Nawet kapelan, który też mówił: „Zostwcie jeszcze dla mnie miejsce.” Następna fala samolotów amerykańskich rzuciła się jeszcze więcej do tyłu, tak, że całą artylerię ciężką kanadyjską też zniszczyli i to był taki punkt długo pamiętany. Później, ta ostatnia, jak z Francji zaszliśmy do Holandii, do Belgii, to tam już dostaliśmy od Maczka rozkaz, ażeby starać się niszczyć prywatne posiadłości. W Niemczech się haratało wszystko, co było pod ręką, tam się nie patyczkowało, że albo jak była niemiecka stajnia czy gdzie było [niezrozumiałe] to się rzucało granatem, rzucało się bomby, to się niszczyło wszystko, ażeby jak najmniej strat samemu mieć. Jak dotarliśmy do granicy, do Belgii... tu była różnica. Nie tylko tych owoców, które nawet ludzi przynosili, ale cała pomoc, bo nawet tam była w którejś miejscowości dekorowana Krzyżem Walecznych jedna Belgijka, która pomagała naszym, [wskazując] gdzie są jeszcze Niemcy. W Belgii to już naprawdę było, dla czołgów to było ciepłe lato, gorące. W czołgu wentylacja była z góry, tak że jak byli my spoceni, a później czołgi przed nami czy inne pojazdy, kurz, pył, który wciągało do środka, byliśmy czarni jak murzyni, brudni. To się wszystko przyklejało do ciała. Naród był cały uprzejmy, widziało się radość. Nie było to, że byłeś brudny, że byłeś z tym potem, to cię całowali, na szyję ci skakali, gdzie była duża różnica z Holandią. Jak żeśmy granicę przekraczali z Belgii do Holandii, to tam żeśmy mieli ostrzeżenia, że Holendrzy mają jedną dywizję SS, tak, że to nie jest takie pewne, że trzeba raczej. Tam też Niemcy byli jeszcze dość mocni, bo jak staliśmy z pułkiem całym jeszcze na terenie Holandii, to bardzo dużo wyłapywaliśmy Niemców przebranych jako kobiety. Idzie sobie babuszka z wózkiem, jakby miała dziecko, z takim, a jak patrzyłeś dobrze, to widziałeś te ręce, to nie jest babska ręka, ale to jest ręka mężczyzny. Tak, że trzeba też uważać, bardzo dużo było Niemców przebranych. Tak jak nasz pułk stał przed klasztorem, nie klasztor, a seminarium. Pełno kleryków stało w ogrodzie, gdzie stały działa, interesowało ich to. Między klerykami Niemcy przebrani w ubraniach klasztornych, tam rzucali miny. Trzeba było [uważać], ostrożni byli. Tam były zabezpieczone wszystkie krzyżówki, tak że nie było tam lekko przejść. Jak przeszliśmy do Holandii, weszliśmy do Niemiec, to tam się zobaczyło prawdziwe zniszczenie. Tam były miasteczka, wioski, miasta tak zniszczone, że trzeba było buldożerem miejsce robić, żeby czołgi mogły wejść. Tamtędy już serca nie mieliśmy. Przyszliśmy do jednej miejscowości, gdzie domy jeszcze były, nie było jeszcze zniszczone, tak, że spać pod folią na ziemi... nie, to się skończyło. Do domu niemieckiego, gdzie jest jedna kobieta z dzieckiem, jest druga kobieta z dzieckiem: „Ten pokój wasz, ta kuchnia wasza, ta łazienka wasza, reszta dla wojska”. Rano jak wstałem, to buty, to się tak błyszczały jak [niezrozumiałe], tak się Niemki bały, myślały że Polacy będą to samo robić, co Niemcy robili w Polsce. Tak, że Niemcy się trochę nas bali. Tam też uwolnieni z obozów polskich, niemieckie obozy.

  • Był pan przy tym wyzwalaniu?

Nie byłem przy tym, bo my jako łącznościowcy mniej udziału braliśmy w bezpośredniej walce, bo oni byli do tego szkoleni, my nie. Tośmy utrzymali. Później, jak byliśmy w Lingen na okupacji w Niemczech, to powiedziałem do dowódcy pułku: „Ja kończyłem w Anglii kurs elektroradiotechników” i później w Lingen i w Meppen było szkolenie w dalszym ciągu dla oficerów i podoficerów, to byli specjalne kursy obchodzenia się ze sprzętem radiowym. Tak, że tam się więcej czołgiści, oni byli zajęci uwolnieniem obozów. Miałem taki wypadek jedyny, gdzie miałem służbę w garnizonie w Lingen. Przynosi patrol jedną kobietę zalaną w pestkę, porozpinana, to była też głupota naszych żołnierzy, że w ten sposób postępują. Narzekali, że Rosjanie robili, Amerykanie robili, ale żeby nasi, z tej radości, że spotkali Polkę...

  • Ta kobieta była Polką?

Ta kobieta była Polką, tak, była też z AK. Zalana. Zaprowadziłem ją gdzieś w miejsce, gdzie tak puścić na ulicę. Wziąłem ja mając służbę podoficera garnizonowego, mówię do porucznika, który był oficerem garnizonowym, on mówi: „Weź jeszcze sobie jednego chłopaka i do obozu.” Niech się martwią, władze babskie są tam, po co mamy tam się z tym mieszać. Ale ona była w strachu: „Zaprowadzicie mnie tam do obozu, to mnie od razu zamkną.” To mówię: „To dobrze zrobią.” Wzięliśmy jeepa i ją wsadzili do jeepa. Dostała spazmy w drodze ze strachu, że musiałem ją parę razy otrzeźwiać. Miała rację, bo przywieźliśmy ją do obozu, ten oficer, major jakiś babski, od razu... ale jednak dostała się w ręce swoich. To były takie nieprzyjemne wypadki. Później były też wypadki w obozach uwolnionych przez naszych, że gdzieś truciznę pili w obozach, oślepiali je, to było też. To było nie bardzo przyjemne. Później obozy już w Niemczech jeden Wilhelmshafen i te inne miejscowości, bardzo dużo było agentów z Polski, którzy namawiali, żeby wracać do Polski.

  • Dlaczego pan nie wrócił?

Dlatego, że miałem dobrego kolegę w pułku i już byłem już żonaty. W 1944 roku poznałem żonę, a w 1946 roku przyszła teściowa powiedziała: „No co będziesz robił? Nie zapomnij o tym, że jeżeli tutaj ludzie widzą żołnierza, to opinie ci tracą.” Tak samo jak i w Polsce było, jak dziewczyna z żołnierzem szła, to aha. Tak samo w Belgii też. Powiedzieli, że trzeba się żenić, to znaczy trzeba. Jak się ma dziewczynkę dziewiętnastoletnią, która dopiero co maturę zdała, jak to można nie zakochać się. Były przyjemne chwile i były też gorsze. Jak już jechaliśmy na okupacji z Holandii, z północnych Niemiec, to brało się dwie [niezrozumiałe] i jechało się, jedni do Saint-Nicholas, inni do innych miejscowości. I tak co tygodnia spędzało się tutaj.

  • Kiedy pierwszy raz pan przyjechał do Polski po wojnie?

W 1967 roku, w tym czasie, kiedy otrzymałem obywatelstwo belgijskie.

  • Wtedy spotkał się pan po raz pierwszy z bratem?

Z bratem spotkałem się pierwszy raz w 1967 roku. Bo przez panią, którą poznałem jeszcze będąc w wojsku, to była też dziewczyna po maturze, myśmy byli na manewrach, jak byłem jeszcze w służbie czynnej. Siedzi w domu w oknie dziewczynka z gitarą. Jak to żołnierz, jak to, się dziewczyny tak nie puszcza, żeby słowa nie powiedzieć. Gadu, gadu i od razu [zapytałem] o adres, nazwisko i tak dalej. Skończyły się manewry, powróciło się do Jarosławia i znajomość się też skończyła. Po jakimś czasie dostałem w rękę adresy, a ona pisze tam do Przeworska. Napisałem samą odpowiedź, tak żeśmy się poznali przez list. Będąc potem już w Niemczech, jeszcze nie w Niemczech, zacząłem szukać kontaktu z rodziną. Pisałem do Lwowa, żadnej odpowiedzi, pisałem do Mościsk, żadnej odpowiedzi. Miałem później znajomego porucznika, który był u nas w pułku, a później przeszedł do Czerwonego Krzyża. Jan, ale nazwisko nie pamiętam, ze Szkocji do Anglii to bardzo często jeździłem. Szukam różnych znajomych i wpadł mi adres właśnie tej dziewczyny z Przeworska. Więc [piszę] „Droga, kochana...”, jak ona się nazywała, Emilia? Mniejsza z tym „...czy nie mogłabyś mi zawieźć, powiedzieć adres mamy albo brata albo siostry?” Dostaję odpowiedź: „Dziękuję za list...” Bo jak byłem na Węgrzech miałem z nią korespondencję listowną. Bo nawet jako stary harcerz znałem jeszcze z dobrych czasów pisanie sokiem z cebuli. Jak pisałem jej, to powiedziałem, w jaki sposób nie pamiętam, żeby się zorientowała, że trzeba nagrzać nad lampą, więc wyjdzie prawdziwe pismo. Zrozumiała, bo była cwana, naprawdę. Miałem od niej wiadomości, co tygodnia, kogo strzelali Niemcy, jak postępowali, ze znajomymi tu czy tam, miałem bieżącą wiadomość od niej. Mając jej adres dostałem odpowiedź. Mówi, że wyśle mi wkrótce, jak będzie miała dokładny adres brata. Dostałem adres brata. Pisałem od razu list. Dostałem odpowiedź. Ale w odpowiedzi było: „Adresat aresztowany”. W pierwszej chwili nie zorientowałem się, że może być gdzieś ukryty czy coś. Piszę do niej, a ona odpisuje mi, że: „Zdarzają się takie wypadki. Ja się postaram się o adres, prawdopodobnie będę miała adres siostry.” Miała. Przysłała mi adres siostry. Siostra mi dopiero pisze wszystko prawdę. Jak dostałem list od siostry i zaczęła mnie mówić, że matka umarła, że szwagier siedzi we więzieniu, że brat siedzi we więzieniu... Była pewnym momencie w Polsce ogłoszona amnestia, żeby z lasu ujawnili się. Tam był proces pułkownika, nie wiem, którego... W tym procesie szwagier dostał dziesięć lat więzienia, wyroku, a brat pięć lat. Tak, że siostra, to co mogła, to pomagała im tam, ale też przecież niełatwo było. Oni byli naprzód, jak słyszałem od brata i od szwagra, najprzód to byli do najgorszych robót, jakie tam były, potem w kopalni jakiejś też pracowali, cały czas prze te pięć lat i dziesięć lat, oni tam dobrze. Tak, że to była pierwsza od nich wiadomość, od rodziny i pierwsza wiadomość o rodzinie całej. Tak, że nie była to przyjemna.

  • Pierwszy raz z bratem spotkał się pan w 1967 roku, tak?

W 1967 roku, to wtedy my się spotkali się osobiście ze siostrą, ze szwagrem, z całą rodziną. W ogóle nie byliśmy razem, bo siostra mając sześćdziesiąt lat poszła na emeryturę. Będąc na emeryturze zachorowała, raka dostała, tak że cała emerytura, nie bardzo się dało, dwa lata wytrzymała i musiała odejść. Miała jedno dziecko, chłopaka, który też nie bardzo był szczęśliwy. Brat też jeszcze nie był żonaty, ale też wziął sobie dziewczynkę znajomą dawno, która była, jak się nie myli, jakieś dobre dziesięć lat młodsza od brata. Tak samo, jak i ja, moja żona jest trzynaście lat młodsza ode mnie.

  • Dlaczego pan przyjechał do Belgii?

Byłem odkomenderowany z dywizji do Louwen, to była placówka, jakby to nazwać... rejestracja poległych naszych i gdzie leżą. Byłem tam odkomenderowany, tak że siedziałem, a w tym czasie już byłem żonaty. Tak, że jak przyjechałem z dywizji do Belgii tutaj, to powiedziałem jej, że mieszkam w Antwerpii, jeżeli coś jest powikłanego, telefon do mnie, to jest w Louwen, to jest dwadzieścia minut pociągiem. Siedziałem tam rok czasu, do czasu aż dywizja wyjeżdżała do Anglii. Dostałem pismo od dowódcy pułku, że mam wracać z powrotem do Niemiec, do Lingen, bo cały pułk wyjeżdża do Anglii. Im odpisałem, że miłą chęcią bym wracał, ale już jestem zajęty, tak, że małżonka mnie nie puści. Siedzieliśmy w sklepie, bo miałem sklep. Co miałem robić? Zawodu nie miałem żadnego, więc teściowa mówi: „Najlepiej będzie sklep otworzyć.” Więc otworzyliśmy sklep, jarzyny, owoce, wina, konserwy...

  • Spożywczy.

Spożywczy, tam jeszcze dochodziły wędliny, picie, wody, limonady, takie coś. Miałem jedenaście lat zajęcie.

  • W Antwerpii?

W Antwerpii. Dobre miejsce. Później zaczęła się konkurencja duża, duże bazary, tak że samodzielne sklepy zaczęli likwidować, to mówię: „Póki jeszcze możemy coś zrobić, to...”, a że byłem amatorem w piwnicy w radiu, tak że wziąłem kursy wieczorne jako elektryk. Dostałem pracę w firmie międzynarodowej, która robiła dźwigi do portów, która robiła mosty suwakowe do dużych fabryk, do elektrowni. Przyjemna praca. Zawsze coś innego. Najgorsze, co było, że delegacje duże były. Tak, że zwiedziłem [trochę]. Ostatnia moja delegacja, to był Tel-Awiw w Izraelu. Tam dostarczaliśmy dźwig, kontener. To byłem mam, nadzieję, dość dobry, bo jeżeli mnie tam zostawiali samego z ludźmi, z Żydami, do pracy na miejscu i wydałem im aparat w stu procentach. Tak, że byli ze mnie ogólnie zadowoleni. Muszę powiedzieć, że na ogół Polacy, którzy nie pili, to mieli dobrą opinię wszędzie. Nawet byli tacy, którzy lubieli do kieliszka zaglądać, to auto zostawiali, ażeby jednak wódki nie brać do siebie.

  • Bardzo dziękujemy panu za rozmowę.


Antwerpia, 11 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Tadeusz Jakiemów Stopień: podporucznik

Zobacz także

Nasz newsletter