Kazimierz Batorowski „Pegaz”
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie? Kim byli rodzice?
Rodzice byli w zasadzie robotnikami. Ojciec mój pracował w Wyższej Szkole Wojennej, stąd moje ciągoty do wojska, bo byłem ciągle w towarzystwie osób wojskowych. Między innymi miałem okazję poznać pana generała Kutrzebę, który był komendantem Wyższej Szkoły Wojennej przed wojną. Matka nie pracowała przed wojną. Pracę rozpoczęła dopiero po wojnie w 1945 czy 1946 roku.
Mam dwoje rodzeństwa. Brata i siostrę.
- Co pan robił przed wojną?
Przed wojną uczyłem się. Miałem zaledwie jedenaście lat jak rozpoczęła się wojna. Byłem w czwartej klasie szkoły powszechnej. W 1943 ją ukończyłem.
- Czy był pan w harcerstwie albo w jakiś innych organizacjach?
Tak. Właśnie w 1943 roku.
Przed wojną nie.
- Jak pan sądzi, co najbardziej wpłynęło na pana wychowanie – rodzina czy szkoła?
Rodzina i szkoła. Szkoła niewątpliwie miała ogromny wpływ. Miałem wspaniałych nauczycieli. Rzeczywiście wpajali w nas pojęcia patriotyczne. Chodziliśmy na wycieczki. Zwiedzaliśmy Muzeum Piłsudskiego, jako jedni z pierwszych po jego śmierci w 1935 roku.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939, był pan w Warszawie?
Byłem w Warszawie, tak. Przeżyłem całą wojnę w Warszawie.
Wrzesień 1939 pamiętam jako okropny zawód dla mnie, młodego, właściwie dziecka wtedy jeszcze. Wierzyłem w to, że wygramy z Niemcami. Było to straszne. Chodziłem w kolejki za chlebem w nocy. Mieszkaliśmy w piwnicy, właściwie od piętnastego września.
Mieszkaliśmy w tym rejonie, na Sielcach. Dawniej się ten fragment ulicy nazywał ulica Bończa. Teraz to jest Gagarina. Ona jest przebita przez całe Sielce. Ta ulica zmieniała nazwę. Dom jeszcze stoi, bo nas ewakuowano w 1940 roku i zajęli go Niemcy. W czasie Powstania cały czas Niemcy trzymali ten obiekt i w związku z tym nie uległ zniszczeniu. Ale myśmy już mieszkania nie odzyskali.
- Co się działo z pana rodziną po zajęciu Warszawy przez Niemców?
Ojciec wrócił z niewoli, był uczestnikiem kampanii…
- W jakiej jednostce walczył?
Walczył w grupie generała Thommee. Był tam w sztabie, bo jako podoficer i pracownik Wyższej Szkoły Wojennej, gdzieś się przy sztabach pałętał. Wrócił z niewoli zaraz w październiku bądź w listopadzie. Rodzice byli bez pracy, bez środków do życia właściwie. Wynosiło się z domu wszystko, co można było sprzedać, żeby po prostu tylko móc kupować żywność, głód był straszny. I tak było przez kolejne dwa lata. Właściwie ojciec doraźnie zatrudniał się jako robotnik fizyczny, trochę na wsi. Kosił zboże, kosił łąki, trochę chodził do lasu i zbierał to, co w lesie można zebrać i sprzedawał, razem z moją matką. To był bardzo trudny okres w mojej rodzinie. Od gdzieś 1942 roku, kiedy ojciec dostał pracę w magistracie, nastąpiła pewna poprawa, jeśli chodzi o warunki bytowania. W 1940 roku Niemcy nas wysiedlili do wielkiego mieszkania na ulicy Noakowskiego, które miało ze trzysta metrów. W pięć rodzin żeśmy to zajmowali. Oczywiście każdy miał swój osobny pokój, ale jeden jedyny i wspólną łazienkę, kuchnię i te wszystkie dodatki. Wspominam ten okres, jako nienajlepszy w mojej rodzinie.
Do 1943 roku chodziłem do szkoły powszechnej, tak się to wówczas nazywało. Później, ponieważ Niemcy skasowali wszystkie szkoły średnie ogólnokształcące, poszedłem do szkoły zawodowej imienia Konarskiego, na dział elektryczny. Tam tylko jeden rok zaliczyłem, bo w 1944 roku wybuchło Powstanie. Ale również w 1943 roku, po skończeniu tej szkoły wstąpiłem do konspiracyjnego harcerstwa.
- Jak to się odbyło? Kto pana tam zrekrutował?
Koledzy ze szkoły, szczególnie jeden, z którym później cały czas byłem w tym samym zastępie. Edmund Szymkowski. On już nie żyje. Zginął w 1945 roku, tragicznie, rozjechany przez samochód. W tamtym czasie było to rzeczywiście zdarzenie wyjątkowe.
Kontakt z... wówczas to się nazywał nie drużynowy, ale stopień niżej odpowiedni. Pierwsza zbiórka, na której złożyłem przysięgę, przyrzeczenie harcerskie. Zbiórki były na ulicy Promenada i na Wspólnej – dwa lokale mieliśmy zamiennie do spotykania się. Oczywiście w terenie ćwiczyliśmy w Lasach Chojnowskich i tam odbywały się marsze na azymut, na umówiony punkt, razem z trzema zastępami. A byłem w takiej drużynie – po wojnie już się dowiedziałem, parę lat temu, niedawno, że to była dwudziesta warszawska drużyna harcerska, w której były trzy zastępy. Nazwy ich pochodziły od zwierząt. Mój zastęp miał nazwę „Kły i pazury”. Ale był również drugi, który nazywał się „Kopyta i rogi” a trzeci „Szpony i pazury”.
- Ile osób było w każdym zastępie?
W zastępie było sześć osób.
- Znał pan wszystkich kolegów?
Tylko tego jednego znałem, blisko, bo razem z nim chodziłem do szkoły powszechnej. A z pozostałymi zetknąłem się jak wstąpiłem do harcerstwa – jak żeśmy razem maszerowali w lesie, jak żeśmy szczęśliwi spotkali się trzema zastępami w określonym punkcie, nie zmyliliśmy drogi i później w jakiś chaszczach zagęszczonych robiliśmy ognisko. Każdy się dzielił tym, co przyniósł z pożywienia. Śpiewaliśmy wtedy. Było wspaniale, fantastycznie. To były piękne momenty. Poza tym szkolono nas w zakresie harcerstwa, a więc wszystkie węzły, supły, jakieś marsze. Ale również przygotowywano nas do walki zbrojnej – uczono nas obsługiwania broni strzeleckiej, podstawowej, nie jakiejś skomplikowanej.
- Po ile lat mieliście wtedy?
Wtedy mieliśmy niespełna piętnaście lat. Jak wybuchło Powstanie, to mnie do szesnastu lat owało pięciu czy czterech miesięcy. I również nie znalazłem się w oddziale harcerskim, a w takim zorganizowanym ad hoc oddziale, gdzie spotkali się ludzie, którzy nie dotarli do swoich placówek. To było na Marszałkowskiej 127.
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania? Jak pan pamięta koniec lipca 1944 roku?
Było już wiadomo, że coś się stanie i to w nieodległym czasie. Zbliżał się front wschodni i plan „Burza” musiał w jakiś sposób zadziałać. Z tym, że była taka sytuacja: część osób z naszego zastępu poszła już do partyzantki i ja również miałem z tym gronem kolegów pomaszerować. Ale na prośbę rodziców nie poszedłem, zostałem. Ojciec czuł, że coś niespokojnego się dzieje wokół i wywiózł mnie poza Warszawę, do rodziny, żeby zerwać kontakty moje na bieżąco. I rzeczywiście ze dwa czy trzy tygodnie przed Powstaniem już z kolegami, część wymaszerowała, część była w Warszawie, a ja byłem poza miastem, nie miałem kontaktu.
W Klarysewie koło Konstancina. Tu mieszkała moja ciotka i wuj, którzy mnie przygarnęli na ten okres.
- Czyli rodzice się bali o pana?
Bardzo się bali. Prosili mnie, że ponieważ w lesie są tak strasznie ciężkie warunki, że po prostu nie wytrzymam. Uległem tym prośbom. Ale wszystko się świetnie zakończyło, bo zaraz pierwszego dnia Powstania, jak znalazłem się na Marszałkowskiej 127, bo już w domu od tego momentu nie byłem, zorientowałem się, że coś musi być w nieodległym czasie planowane, kiedy był próbny alarm i nie doszło do Powstania.
- Wiedział pan o próbnym alarmie?
Wiedziałem, bo na wsi również byli ludzie, którzy byli w konspiracji. Myśmy co prawda wzajemnie o sobie nie wiedzieli, ale informacje przenikały. W związku z tym w niedzielę wróciłem, a we wtorek wybuchło Powstanie.
- Ale jak pan trafił na tą Marszałkowską?
Tam z kolei pracował w sklepie „Bata” mój wuj, który miał służbowe jakieś lokum i do niego poszedłem i przebywałem tam dwa dni, od niedzieli do wtorku. Tam przystąpiłem do organizowanego ad hoc oddziału Armii Krajowej z ludzi, którzy mając punkty zbiórki w różnych rejonach miasta, na skutek okoliczności nie dotarli na swoje punkty zborne. Tam się wszyscy zatrzymali i powstał spory oddziałek ludzi, nie mniej słabiutko uzbrojony, z którego wyodrębniono pluton około trzydziestu paru ludzi. I już rzeczywiście jak broń zgromadzono na tą niewielką grupę, to to już znaczyło jakąś siłę i wcielono do kompanii podporucznika „Jeremiego” na ulicy Wielkiej. To były sąsiednie ulice – bardzo niewielkie odległości.
- Jak pan pamięta chwile, gdy jeszcze był pan cywilem, godzinę siedemnastą, godzinę „W”?
Przede wszystkim pamiętam strzały na ulicy Marszałkowskiej w pobliżu banku PKO, Sienkiewicza i Świętokrzyska – w tym rejonie. I pierwsza zdobycz – tam był jakiś punkt sprzedający bilety na miasto, coś takiego, broniony przez Niemców. I on został zdobyty. To był klucz do zdobycia w ogóle tego rejonu, placu Napoleona. Opanowano ten fragment dzielnicy. Pierwsi Powstańcy, pierwsi z opaskami, entuzjazm. Ale natychmiast w nocy Niemcy pojechali Marszałkowską czołgami i strzelali po oknach. Myśmy właściwie nie mieli żadnej odpowiedzi. Dopiero później zorganizowano benzynę, napełniono butelki, obsadzono piętra od frontu ulicy Marszałkowskiej. I jakiś czołg w ogniu tych butelek zbłądził, rąbnął w latarnię i się zatrzymał. Niemców prawdopodobnie zabrano do niewoli, bo oni wyleźli z niego. Ale następnej nocy przyjechał drugi czołg, który go odholował z miejsca wypadku. Myśmy byli bezradni i bezsilni w zasadzie, jeśli chodzi o pierwsze kilka dni, które spędziłem w rejonie Marszałkowskiej.
- Jak reagowali ludzie na wybuch Powstania?
Entuzjazm był niesamowity. Ludzie właściwie wszystko przynosili. Mieliśmy jedzenia, mieliśmy napojów, byliśmy wszędzie zapraszani. To było coś niesłychanego. I to wszyscy. Nie było takich, którzy by byli wrogo nastawieni, czy wysuwali argumenty, że to jest bez sensu, że to jest niepotrzebne, że to jest walka z wiatrakami czy porywanie się na jakieś… Absolutnie entuzjazm był niesłychany. Pamiętam, Marszałkowska 127, cztero- czy pięciopiętrowa kamienica z sąsiednimi budynkami, wewnątrz mnóstwo ludzi. To wszystko wyległo – to rzeczywiście było coś niesłychanego. Oczywiście zapał w miarę jak palono, burzono i ludzi wysiedlano może przygasał, ale do końca życzliwość dla Powstańców, przynajmniej ta, z którą ja się spotkałem była na każdym kroku niesłychana. Wszędzie była życzliwość, wszędzie wyciągali ludzie rękę, żeby pomóc, pytali się czy czegoś bym się nie napił, czy nawet dzielili się kawałkiem chleba, o który było tak strasznie ciężko. To były fantastyczne dni, trzeba sobie powiedzieć. Przynajmniej pierwsze dni, ten początek.
- Czyli ludzie was szanowali?
Tak, oczywiście, widać było to na każdym kroku. Później przyszła prasa, harcerze roznosili, ludzie chwytali, czytali od deski do deski po trzy razy. Każdy pamiętał niemalże treść artykułu, który tam zamieszczono. To było coś niesłychanego.
- Proszę powiedzieć, kiedy oddział, do którego pan wstąpił, zaczął się formować?
Zaraz pierwszego sierpnia, dosłownie po godzinie siedemnastej, kiedy dotarło do wszystkich hasło „Powstanie się rozpoczęło. Nie ma odwrotu”. W związku z tym przyszli ludzie, którzy po drodze się zatrzymali i natychmiast było pięciu, dziesięciu. Później znalazł się jakiś pan podoficer, który przejął komendę nad wszystkim. Zajęto piwnice sklepu „Bata” (tam były wielkie magazyny) i już było miejsce. Zaraz zorganizowano kancelarię i ogłoszono wokół wszystkim, że ewentualnie ci, którzy nie zdążyli do swoich oddziałów proszeni są o zgłoszenie się do oddziału kapitana „Jura”. No i tak to się zaczęło. Przez pierwszych kilka dni byliśmy na Marszałkowskiej 127, organizowaliśmy barykady, żeby przegrodzić Marszałkowską, żeby czołgi nie mogły sobie tak „fruwać” z jednej strony w drugą. Oczywiście również obronę przeciwczołgową, szczególnie jeśli chodzi o benzynę i butelki, bo żadnych innych środków wtedy nie przypominam sobie, żeby były. A później pomaszerowaliśmy na Wolę.
- Gdzie konkretnie został skierowany pański oddział?
Bliski fragment Woli, to znaczy rejon: Grzybowska, Chłodna, Towarowa i zamknięta z jednej strony ulicą Żelazną. W tym kwadracie praktycznie broniliśmy się do piętnastego sierpnia. Oczywiście Niemcy przebijając trasę z zachodu na wschód, do połączenia z Pragą po drugiej stronie Wisły – Wolską i Chłodną – obsadzili swoimi oddziałami i starali się poszerzyć ten pas o następne ulice, żeby kolumny maszerujące tą trasą nie były zagrożone jakimkolwiek atakiem. W związku z tym do piętnastego sierpnia wydelegowano nas na rejon ulicy Grzybowskiej, Ciepłej. Tam żeśmy zajęli pozycje w fabryce Januszkiewicza, w której do dwudziestego piątego września broniliśmy i nie oddaliśmy tej pozycji.
- Czy był pan świadkiem zbrodni niemieckich, tego co się działo, w pierwszym okresie, gdy przebywali państwo na Woli?
Osobiście na własne oczy nie widziałem. Ale ludzie uciekający z Woli, a właściwie przez nasze placówki, emigrowało setki, tysiące ludzi, którzy zatrzymywali się w zakładach Haberbuscha, który pod piwnicami miał te wszystkie swoje kociołki do warzenia piwa. Tam było mnóstwo ludzi, którym udało się z Woli uciec. Zakłady Plutona, czy jakieś magazyny Plutona, to były takie z mnóstwem różnego rodzaju dobrodziejstw, też były właściwie zajęte przez ewakuowaną, wycofującą się, uciekającą ludność z Woli. Sam morderstw jakichś, stosów trupów nie widziałem, bo myśmy nie zdobywali terenu, a raczej ciągle, stopniowo, niestety byliśmy wypierani coraz głębiej. Na Grzybowskiej właściwie zatrzymał się front. Albo Niemcy uznali, że osiągnęli cel – że dzieli ich ulica Krochmalna i dopiero jest Chłodna, a więc taka przestrzeń, przez którą się my przedrzeć już nie jesteśmy w stanie. I zaniechali jakichś natarć, choć dwa przeżyłem w tym czasie dwudziestu kilku dni. Natomiast sami nie byliśmy w stanie przeciwdziałać. Jedno uderzenie, które miało miejsce, i z powodzeniem, ale nie z powodzeniem końcowym, to była próba przebicia drogi na Stare Miasto 29 czy 30 sierpnia. Generał „Monter” siłami Śródmieścia próbował utorować przez Hale Mirowskie drogę na Stare Miasto, żeby pozwolić wycofać się oddziałom ze Starówki. Myśmy byli lewym skrzydłem natarcia. Wzdłuż ulicy Ciepłej, odbijając Komendę Policji Konnej, przed wojną tam się mieściła ta Komenda Policji, dotarliśmy do ulicy Chłodnej, a więc do tej trasy, którą Niemcy za wszelką cenę utrzymywali, żeby mieć komunikację miedzy prawo i lewobrzeżną Warszawą. Ale później, nad ranem przyszedł rozkaz wycofania się. Okazuje się, że oddziały, które szły przez Halę Mirowską nie osiągnęły powodzenia i całe przedsięwzięcie właściwie spaliło na panewce. No, ale mieliśmy jeńców. Okazało się, że przeciwko nam walczyły oddziały ukraińskie, generała Dirlewangera czy jakiegoś innego Własowa. Ukraińców żeśmy kilku wzięli do niewoli. Oczywiście straty były po naszej stronie nieporównywalnie większe. Niemcy dokonali o świcie przeciwnatarcia „Goliatami”.
Tak gdzieś 30 sierpnia. To jest ten wielki, dramatyczny zryw z naszej strony, jeśli chodzi o próbę.
- Czyli to natarcie trwało całą noc?
Całą noc. Doszliśmy do Chłodnej. Nie przeskoczyliśmy na drugą stronę, ale ulica była nieprzejezdna dla Niemców, bośmy już obsadzili tam niektóre budynki i mieliśmy wgląd w tą ulicę.
- Jak wyglądało uzbrojenie pana i pana oddziału?
Właściwie głównie opierało się na karabinach strzeleckich, niemieckich. Później, po natarciu na przebicie Starówki 29 czy 30 sierpnia, zdobyliśmy trochę karabinów ukraińskich, rosyjskich i trochę erkaemów nawet – ze trzy czy cztery, z talerzami takimi, pamiętam. A tak to peemy i kbk. Granaty, częściowo polskiej produkcji, częściowo i przedwojennej i niemieckiej i różnego typu, „filipinki” czy jakieś tam inne. Na jakiś okres został nam oddany do dyspozycji „Piat”, przy pomocy, którego mieliśmy na Krochmalnej rozbijać jakieś niemieckie bunkry, ale to było przed natarciem 30 sierpnia, żeby przygotować przejście dla reszty pododdziałów, bo był bardzo silny ostrzał. Niemcy trzymali nas pod ostrzałem nieprawdopodobnym. Dzięki niemu, przez snajperów zastrzelonych zostało kilku moich kolegów. Jeden taki młody – „Skowronek”, pamiętam jego pseudonim. Żywy, bardzo aktywny, biegał między wszystkimi placówkami, i dostał w głowę. Nie do uratowania. Poza tym dowódca drużyny, podchorąży „Wieniawa”. Zginął również w takich samych okolicznościach. Wizytował jakąś placówkę i dostał postrzał w głowę. Również skończył życie. Te wypadki spowodowały, że później w tym rejonie, dowództwo zorganizowało budowę jakichś osłon, żeby w miarę możliwości dojścia do placówek były bezpieczniejsze.
- Gdzie pan wtedy stacjonował?
To było w fabryce Januszkiewicza. Mieliśmy już stałą…
- Gdzie ona się znajdowała?
Na Grzybowskiej 25. To już był okres, ponieważ oddział się wykrwawił, że służbę mieliśmy, co trzy godziny. Trzy godziny spania, trzy godziny na placówce. Rzeczywiście były to znowu mordercze dni i noce. Szczególnie noce, kiedy człowiek niewyspany widział podwójnie niemalże.
- Czy Niemcy atakowali również w nocy?
Nie, Niemcy raczej nocą unikali ataków, robili to albo przed świtem albo o zmierzchu. Ostrzał był bardzo silny, bo strzelali świetlnymi pociskami, więc widać było jak pojedyncze koraliczki przelatywały. Ale natarć i ataków w nocy, nie przypominam sobie w tym okresie.
- Kwatera była w tej fabryce, a placówki?
Placówki były wzdłuż ulicy Grzybowskiej i Ciepłej. Całe skrzyżowanie Ciepłej z Grzybowską nasza kompania obsadzała. Głębiej w Ciepłą i w Grzybowską jakieś kilkanaście domów, bo później było już drugie zgrupowanie kapitana Grzybowskiego. Pamiętam go dokładnie, bo kiedyś biegałem do niego z meldunkiem – jeszcze w początkowej fazie, jak byłem łącznikiem a nie strzelcem – ale później w miarę jak topniał zasób osobowy oddziału, dano mi karabin i już byłem pełnowartościowym żołnierzem.
- Jaki posiadał pan karabin?
Niemiecki. A w ogóle to przyjęto wtedy taką zasadę, że wszystką broń zgromadzoną na placówkach, na stanowiskach obronnych zostawiano i praktycznie zmieniała się tylko załoga, a broń zostawała i całe zasoby amunicji – no, oprócz rezerw, które gdzieś na pewno dowództwo miało. Tak, że albo miałem Stena jak byłem na jednej z placówek albo karabin zwykły, niemiecki jak byłem na innej placówce.
- Placówki były na barykadach?
One były w budynkach spalonych, gdzie myśmy zrobili na poziomie parteru strzelnicę. Znaczy sobie ułożyliśmy zapory – strzelnice na wysokości parteru. Jedne w głębi podwórek, bo całe frontony domów były zwalone. W bramie wtedy fabryki miałem bardzo często... Było stanowisko naprzeciwko jakiegoś niemieckiego strzelca, który miał w murze taką niewielką dziurkę zakrywaną cegiełką, że myśmy nie byli w stanie wypatrzyć jak on celnie strzela – koło naszej głowy o milimetry pociski przelatywały. Tak miał doskonale wpasowany swój cel. Kiedyś, ktoś przy okazji wpatrując się w ten mur, który właściwie nie zdradzał absolutnie żadnych niepokojów, zauważył, że coś, co było szare nagle staje się ciemne. Otwór. Wysunęła się lufa karabinu. Oczywiście na pewno karabinu z lunetą, oni przecież takimi się posługiwali. Miał wgląd w nasze placówki. Zresztą później myśmy mieli wgląd i w niemieckie placówki. Widzieliśmy, od której strony budować osłony, żeby nas tak nie kąsali w ciągu dnia bez walki. No, bo faktycznie trzeba sobie powiedzieć, że wystarczy zmiana obsady placówek i w ciągu marszu ginie dwóch ludzi postrzelonych przez snajpera.
Dużo ofiar. Przybywało w czasie Powstania ochotników, którzy uzupełniali nasz oddział, ale zginęło sporo ludzi.
- Kim byli pana najbliżsi koledzy?
Ja tam nikogo nie znałem. Znalazłem się przypadkowo w oddziale organizowanym od podstaw. Praktycznie, muszę pani powiedzieć, że na zasadzie koleżeńskiej, razem byliśmy na placówce. To tacy dwudziestokilkuletni, doświadczeni partyzanci –była u nas taka grupa „Baśki” – czterech czy pięciu, którzy z lasu przyszli i trafili do oddziału, chłopiska ogromne. Z takim jednym miałem okazję bywać na placówce. Traktowaliśmy się po koleżeńsku, normalnie. Wspaniali ludzie. Oni nie poszli do niewoli. W jakiś sposób starali się opuścić miasto i wrócić do lasu.
Podporucznik „Jeremi” był dowódcą kompanii.
Księżarczyk. Nie pamiętam imienia, ale wiem, że Księżarczyk. To się już po wojnie dowiedziałem, wtedy nie wiedziałem. A bezpośrednim dowódcą plutonu jak gdyby był porucznik „Karol”, było chyba czterech czy pięciu oficerów w kompanii.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Dla mnie była cudowna. Komendantka kolumny sanitarnej, pani której nawet pseudonimu dzisiaj nie pamiętam, powiedziała do mnie tak „Ty musisz najlepiej z kompanii jeść, ty musisz przeżyć i opowiedzieć wszystko co się tutaj działo”, miałem rzeczywiście jedzenie. No, nie lepsze niż wszyscy inni, ale…
- Co było do jedzenia, czy i jakie występowały trudności w aprowizacji?
W początkowej fazie mieliśmy dobre jedzenie. Konserwy były – zdobyte w magazynach Plutona, był jeszcze jakiś chleb, ale później to kaszka i śledzie, jako przystaweczka. Tak, że końcowa faza to już nie było dobre jedzenie. Ale później były, pod koniec września, zrzuty radzieckie z kukuruźników i mieliśmy świetną kaszę jaglaną. Ona była... właściwie nie wiem czy ugotowana czy myśmy ją dogotowywali jeszcze, ale z tłuszczem. I to było dosyć zjadliwe, lepsze niż to zboże mielone, przełupane na pół i gotowane z naszych zapasów jeszcze.
Nie. Nie byłem głodny. Może czasami się zdarzało, ale to ze względu na różne okoliczności, bo wiadomo było, że nie zawsze na czas dotarliśmy do tej kuchni, która nas żywiła.
- Czy miał pan jakiś specjalny powstańczy strój czy umundurowanie?
Tak. Miałem taki mundur policyjny. Znaczy jak była jeszcze Komenda Policji, ta na Ciepłej, w naszych rękach, to stamtąd zorganizowano ubrania, takie kombinezony. Ja miałem dwuczęściowy. Osobno kurtkę, osobno spodnie i czapkę, do której przyczepiłem orzełka.
- Czy pozostali żołnierze w pana oddziale wyglądali podobnie?
W moim oddziale właściwie osiemdziesiąt procent osób, można powiedzieć, było w ten sposób umundurowanych. Natomiast ci nowo przybywający, w międzyczasie, którzy uzupełniali i w obsadzie kompanii, już tych strojów nie mieli. Mieli każdy coś, co własne przynieśli. Ale osiemdziesiąt procent to umundurowanie zachowało i do końca żeśmy praktycznie w tych mundurkach występowali.
- Czy były zachowane warunki higieny? Czy było dostatecznie dużo wody?
Myśmy akurat mieli w tej fabryce Januszkiewicza na środku podwórka pompę z wodą. Mieliśmy tej wody w bród. Trzeba ją było tylko pompować i po cichu, żeby Niemcy nie słyszeli, bo strzelali granatnikami w to podwórko. Byli doskonale wystrzelani. Ale nie narzekaliśmy na wody.
- Miał pan kontakt z rodziną?
Dwa razy w czasie Powstania spotkałem się z rodziną, rodzina była po drugiej stronie Alej Jerozolimskich. To znaczy, żeby się tam dostać trzeba było mieć specjalną przepustkę, było jedno, jedyne przejście w rejonie ulicy Brackiej, Kruczej, gdzie był podkop zrobiony pod Alejami i tamtędy przepuszczano z lewej na prawą i z prawej na lewą. Jakieś trzeba było mieć uzasadnienie potrzeby przedostania się. Ale zdobyłem uzasadnienie, powędrowałem i dwa razy spotkałem się z rodziną. Raz, w trakcie Powstania, gdzieś pod koniec sierpnia – na początku września, a drugi raz już pod sam koniec Powstania, tuż przed kapitulacją.
- Jak reagowali pana rodzice?
Matka oczywiście niesamowicie. Ale już nikt nie mówił mi, żebym wrócił do domu, że jest niebezpiecznie, że mogę zginąć. Absolutnie nie było ani ze strony ojca, ani matki jednego słowa. Mój brat, młodszy ode mnie o kilka lat, był dumny. Chodził, trzymał mnie za rękę. Zresztą sąsiedzi, którzy również tam mieszkali, właściwie byłem jedynym, z tej całej rodziny sąsiedzkiej w pięciorodzinnym lokalu, który uczestniczył w walce w Powstaniu. Oczywiście dla nich to był entuzjazm. Wszyscy mnie tam podejmowali, ściskali, całowali. Bardzo mile wspominam wszystkich ludzi, z którymi się wtedy spotkałem.
- Miał pan dostęp do prasy? Do informacji?
Gazety dochodziły, te drukowane. Przede wszystkim te ogólno… to znaczy te najważniejsze, nie wiem jak to się nazywało, jakiś „Biuletyn Informacyjny” czy coś w tym stylu, taka była gazeta. To docierało do oddziału, miałem możliwość sięgnąć po tą gazetę. Nie było to wiele egzemplarzy, ale każdy kto chciał mógł sobie poczytać. Śledziliśmy to, co się dzieje na Wschodzie, co się dzieje z naszym wschodnim sąsiadem. Słuchaliśmy odgłosów walki. Piętnastego września, jak zdobyta została Praga, wierzyliśmy, że jesteśmy uratowani – że teraz, jak dowiedzieliśmy się jeszcze, że Wojsko Polskie jest z tamtej strony – że podadzą nam rękę, że otworzą to wejście do Warszawy. I żyliśmy już do końca tą nadzieją, że coś się stanie. Później zrzuty jakieś, jakiś przynajmniej oddźwięk, że mamy tam alianta, który jest przeciwko Niemcom, tak jak i my. No, ale efekt ostateczny był taki, jaki był.
- Czy był pan świadkiem zrzutów alianckich?
Byłem świadkiem, tak. Byłem świadkiem przede wszystkim wielkiego zrzutu, który był w połowie chyba września. Przyleciało samolotów multum, a ilość spadochronów była ogromna.
Niesamowicie. Wszyscy wybiegli.
Było. Myśmy nie wiedzieli nic o tym. Żniwo rannych. Sześciu ludzi u nas na Miłą, bo wszyscy wybiegli na to podwórko, przed placówki. Gdzieś tam jeden został jako obserwator, drugi poleciał patrzeć gdzie to leci, każdy chciał to łapać. Ale ogromna ilość paczek trafiła do Niemców, bo przecież do nas nie wiem czy nawet dwadzieścia procent. [...] Ale dwie tuby nasi przytaskali – wypatrzyli gdzieś, czy ludność cywilna powiadomiła. Ale akurat trafiliśmy na te, które były z lekami i było trochę żywności, jakieś papierosy. No, akurat to nie takie imponujące. Ale druga była z jakąś bronią. I to z bronią nie strzelecką, a przeciwpancerną chyba. W ogóle później dostaliśmy ze zrzutów dwa rosyjskie karabiny przeciwpancerne. Na koniec Powstania kompania była uzbrojona po zęby. Mieliśmy trzy karabiny przeciwpancerne ustawione do ostrzału Ogrodu Saskiego, myśmy później byli na ulicy Zielnej, między Próżną a Królewską. Ten odcinek my obsadzaliśmy.
Od dwudziestego piątego września. Akurat zmieniono dwie kompanie. Ta, która broniła Placu Saskiego czy Ogrodu Saskiego przeszła na nasze miejsce, a myśmy zmienili ich na ulicy Zielnej. My mieliśmy broń. Niemcy rzeczywiście nie atakowali już wtedy. Strzelali makabrycznie, marnowali amunicję niesamowicie, bo mieli jej pod dostatkiem. Ale absolutnie nie wychylali głowy. Tak, że tam żeśmy przeżyli pięć dni niemalże spokojnie, ale męczyli nas granatnikami. Ostrzeliwali wszystkie podwórka, uliczki tak, że człowiek biegł i nie wiedział czy dobiegnie do celu. Biegliśmy jak najkrótszymi odcinkami, chowając się po bramach czy gdzieś pod czymkolwiek, bo granatniki kosiły niesamowicie.
- To było największe zagrożenie...?
To było wtedy właśnie. Później już czołgami oni nie atakowali.
- Czy bombardowania dały się panu we znaki?
Bombardowania po piętnastym się skończyły niemalże, bo już radzieckie myśliwce panowały nad Warszawą, tak, że Sztukasy nie były bezkarne.
- Czy w pana kręgu dyskutowano kwestie, na przykład dlaczego Rosjanie wam nie pomagają? Czy w ogóle jakieś ideologiczne dyskusje?
Bardzo. To niemalże ciągle, codziennie na ten temat się mówiło. Ciągle.
- Miał pan czas wolny pomiędzy tymi pobytami na placówkach?
Te trzy godziny, gdzie mogłem usiąść, podrzemać lub poobijać się między budynkami, lub pogadać z kolegami czy z koleżankami, które były w oddziałach łączności i w sanitariatach.
- Mógł się pan poruszać tylko po ulicach?
Tylko. Tak jest. Właściwie nie miałem celu, żeby maszerować gdziekolwiek indziej.
- Czy wiedział pan, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
To znaczy, na odcinku między placówką Januszkiewicza na Grzybowskiej 25, a ulicą Wielką gdzie była kwatera kompanii, gdzie było jak gdyby zaplecze, o pozostałej części Warszawy nie wiem, bo się nie poruszałem po niej. Dla mnie ulica Pańska, Twarda, Wielka to był rejon, Świętokrzyskiej kawałek. Oczywiście wgląd w ulicę Królewską, Ogród Saski i powiedzmy sobie tą arterię ulicy Królewskiej i Granicznej. Ale tam, to była linia frontu i nie było żadnego ruchu. Na zapleczu owszem, ludziska jakoś tam poruszali się, zdobywali pożywienie. Gdzieś tam, ktoś wiedział o jakimś sklepie, o jakichś zasobach, magazynkach, informował, żeby to rozplombować, żeby rozdać ludziom żywność, bo zaczynało być krucho z żywnością.
- Jak to było w początkach? Jak wyglądała ludność, która uciekała? Czy to była ogromna panika?
Była panika. Mówili, że mordują w sposób bezwzględny. Absolutnie nie stanowiły dla nich oporu kobiety, dzieci, mężczyźni. Nie polowano tylko na mężczyzn. Mordowano wszystkich, których zastano w budynkach, pomieszczeniach, w mieszkaniach. Stąd rzeczywiście przerażenie w oczach tych ludzi. Widziałem ich grupki, które właściwie uciekły nie mając nic absolutnie, żadnych paczek. To nie była żadna ewakuacja planowana czy zamierzona. To była gwałtowna ucieczka, ratowanie się przed śmiercią. Według ich relacji i według ich zachowań postępowanie w tym rejonie oddziałów niemieckich i ukraińskich było straszliwe.
- Czy miał pan do czynienia bezpośrednio z Niemcami, jeńcami?
Nie miałem do czynienia. Znaczy, obok przechodzili, ale to widziałem jak prowadzono jakąś tam grupkę Niemców. Natomiast widziałem – to było w dniu chyba piętnastego sierpnia, kiedy było gwałtowne natarcie Niemców w tym rejonie Grzybowska, Żelazna, Waliców, Ciepła – pędzonych ludzi przed czołgami. Przed oczami mam ciągle tą gromadkę kobiet, młodych dziewcząt, które z jakimiś okrzykami, jękami, z jakimś… trudno mi w tej chwili nawet zidentyfikować hałas, jaki z tamtej strony dochodził, od idących przed czołgami ludzi. Był to moment, kiedy myśmy się wycofywali z jednej ulicy na drugą, czyli w okresie przeskoku. Zatrzymałem się na chwilę w bramie, spojrzałem jeszcze. Nie wiem, co się z tymi ludźmi stało, bo tym szlakiem szły następne kompanie, które musiały się wycofać z określonego rejonu. Czy ich uratowano, czy udało im się zbiec, czy Niemcy po prostu podjechali tym czołgiem do miejsca, które mieli osiągnąć i tych ludzi zgarnęli.
- Jak Państwo reagowali na takie widoki? Nie strzelano?
Nie strzelano. Akurat to było w czasie wycofywania się naszej kompanii. Ja przynajmniej absolutnie nie miałem możliwości użycia broni. Byliśmy w biegu niemalże.
- Czy brał pan w czasie Powstania udział w życiu religijnym? Czy oddział miał kapelana?
Przyznam, że chyba nie miał kapelana. To znaczy doraźnie może jakiś ksiądz przychodził, bo w nabożeństwach na ulicy Wielkiej rzeczywiście dwa razy chyba uczestniczyłem. Miałem taką możliwość.
Tak. To było w podwórkach.
- To były nabożeństwa dla pana oddziału, dla mieszkańców?
I dla oddziału i dla mieszkańców. Na ogół to organizowano nie specjalnie dla kogoś.
- Nie bano się takich dużych zgromadzeń?
Bano się, ale jednak to organizowano. Przecież nigdy nie było całego oddziału. Zawsze to był fragment jakiś, który uczestniczył w tym, reszta gdzieś tam była na placówkach, czy w innych rejonach. To było za duże ryzyko zgromadzenie całej kompanii w podwórku, przecież to wtedy jedna bomba i nie ma ludzisków. Natomiast widziałem księdza, który uczestniczył w jednym z pogrzebów, kiedy zginął kapitan „Proboszcz”, dowódca sąsiedniego oddziału, bardzo dzielny człowiek. Pamiętam go do dziś. Chodził w pelerynie wojskowej, zielonej, ze szpadą czy z szablą. On trzymał rejon ulicy Waliców, jakąś barykadę. W ataku na czołg zginął. Jego pochowano w trumnie. Znaleziono wtedy jakimś cudem trumnę i na ulicy Twardej czy na Mariańskiej, przy szpitalu na Mariańskiej, w pyle ceglanym, przy ulicy, pochowano go. I ktoś przyniósł z domu palmę. Piękną, zieloną palmę. Na tle tego kurzu, pyłu i stosów cegieł, bo właściwie ulica była całkowicie zwalona z jednej i z drugiej strony, to wyglądało niesamowicie. Oczywiście przez pierwszych kilka godzin, bo później to już ona była tak czerwona jak podłoże.
- Jak wyglądały pogrzeby pana kolegów?
Dwa czy trzy pogrzeby tych zastrzelonych przez snajperów, którzy nie w czasie ataku czy odpierania ataku, poruszali się między placówkami z rozkazami czy z dostarczeniem amunicji czy w jakichś tam celach. To dwa pogrzeby, w których uczestniczyłem, były bardzo uroczyste. Z drużyną, która oddała salwę honorową. Właśnie wtedy był ksiądz, były jakieś przemówienia dowódcy. Pogrzeb odbywał się na takim placyku niezabudowanym, chyba Grzybowska 29. Oczywiście pole zarośnięte badylami, jakimiś chwastami. Jak już odchodziłem, to pamiętam, że było z piętnaście grobów. Nie wiem czy tylko wojskowi czy i cywile również tam mieli miejsce pochówku, bo rzeczywiście było to bardzo wyodrębnione miejsce, nadające się do tego celu. W pozostałych pogrzebach nie uczestniczyłem. Nie wiem jak to... ktoś wziął, przeniósł, zakopał. Jedynie może jakaś ewidencja została, bo oczywiście był szef kompanii, który pilnował tych spraw, że tak powiem, papierkowych. To też jest ważne, okazuje się.
- Czyli dane o państwu, legitymacje?
Miałem legitymację żołnierza Armii Krajowej, którą mi odebrano.
- Kiedy to nastąpiło? Kiedy zaczęto ujawnianie?
Legitymację dostałem bardzo wcześnie, trzeciego albo czwartego dnia Powstania, może piątego, trudno powiedzieć, ale na samym początku Powstania. Natomiast ujawnianie było w momencie kiedyśmy szli do niewoli. Już wtedy szedłem z piętnastym pułkiem piechoty, czyli już była numeratywność oddziałów, które Niemcy przejmowali i oddawaliśmy broń na Placu Kercelego.
- Proszę powiedzieć, czy w pana oddziale było dużo kobiet?
Było sporo kobiet. Rzeczywiście ta kolumna sanitarna liczyła z piętnaście albo dwadzieścia osób. Była komendantka bardzo dzielna, trzymająca krótko panie, rzeczywiście. Ale niezmiernie sympatyczna, serdeczna. I była drużyna, kolumna łączności. To było kilka łączniczek, ale dziewczyny w wieku chyba maksimum siedemnastu lat.
- Jak pan sądzi, jakimi żołnierzami były te dziewczyny?
Kapitalne. Dwie do dziś żyją, mam z nimi kontakt. Od czasu do czasu oczywiście. Świetne, fajne dziewczyny. One między innymi wynalazły moją rodzinę, którą wyrzucili z mieszkania, gdzieśmy na Noakowskiego mieszkali, na Kruczą. One znalazły, one mi powiedziały gdzie są i dzięki temu się starałem o przepustkę. I to był dzięki nim niemalże kontakt z moją rodziną w czasie Powstania. Jedna się nazywa pani Klepacka, a druga pani Kolczyńska Jola. Obydwie są aktywnymi działaczami w tej chwili, organizacyjnie działają znakomicie i w obecnym okresie.
- Czy pan mając piętnaście lat, nie traktował Powstania jak wielkiej przygody?
Z pewnością w podtekście, można uznać, że człowiek w jakimś stopniu traktował to jako przygodę. Ale przede wszystkim była we mnie ogromna nienawiść do Niemców za to upokorzenie narodu, za to straszliwe maltretowanie, za ten okres okupacji, gdzie widziałem jak ludzi bili, rozstrzeliwali – na sąsiedniej ulicy rozstrzał setki zakładników, wszystko obstawione, nie wolno stanąć w oknie.
Na Noakowskiego. A wtedy rozstrzelano ludzi przy zajezdni na ulicy Puławskiej. Polna dzieliła nas tylko, ale obstawiono wszystko, bo Niemcy się bali, że może będzie jakiś zryw, może będzie jakaś akcja, która będzie miała za cel uniemożliwić rozstrzał. Nie wolno było w oknie stanąć. Straszliwe rzeczy widziałem. Łapanki. Widziałem zachowanie Niemców wobec Polaków, jak tłukli, nie zawsze ze skutkiem śmiertelnym. Pamiętam kiedyś trzech cywilnych Niemców, ale ze swastykami w klapie, prowadziło jakiegoś człowieka, mężczyznę w średnim wieku. To nie był młody człowiek. To był człowiek czterdziesto- albo pięćdziesięcioletni, który im straszliwie wymyślał, krzyczał o wolnej Polsce. Prowadziliśmy Niemców w trójkę czy w czwórkę z kolegami aż na ulicę Przemysłową, gdzie był jakiś komisariat czy oddział gestapo. Zostaliśmy dopiero jak oni zniknęli w bramie. Nie wiedzieliśmy jak się zachować, to był przecież okres okupacji. Myśmy byli jeszcze gnojkami, poza kamieniami nie było żadnych innych środków do tego, żeby walczyć. Rozważaliśmy i tą kwestię, jak się rzucić na tych trzech, którzy na pewno byli uzbrojeni – to nie podlega dyskusji. I prowadzili człowieka, poszturchiwali go. Widzieliśmy, że właściwie facet jest spisany. I to u mnie górowało. Poza przygodą, poza niewątpliwą chęcią zemsty – oddania im z nawiązką tego, co myśmy od nich dostali. To było jednak przeważające.
- Czy bał się pan o swoje życie, czy myślał pan o przyszłości?
O życie się nie bałem. Absolutnie. Miałem takie zdarzenie, kiedy właściwie byłem o krok od dostania się do niewoli. Kroczek. I cud mnie uratował. Przede mną człowiek, który już szedł w tym szpalerze, wychodził z piwnicy, ludzi którzy… Tam na górze Niemcy mówili: „Wychodzić!”, rzucili granat do piwnicy oczywiście...
- To już pod koniec Powstania było?
Nie. To było jeszcze w sierpniu. I myśmy poszli po śledzie. To było w Halach Mirowskich, pod Żelazną Bramą. Tam były wielkie magazyny z żywnością, oczywiście handel tam szedł. I myśmy pobiegli. Ludzie nosili kubełkami, wiadrami śledzie – każdy by zjadł. I w trójkę – trzech nas żołnierzy i oczywiście do tego zaraz przyczepiła się grupka cywili, mówi „Z wojskiem to jest bezpieczniej”. Pobiegliśmy do tej piwnicy. Ci cywile naładowali nam w kubełki śledzie i nagle okazuje się, że to był teren bezpański. Wtargnął jakiś patrol niemiecki, ale taki patrol nie dwóch, trzech tylko ze dwudziestu żandarmów. Wrzucili granat do piwnicy. Wiedzieli, że tam są ludziska, którzy wyciągają śledzie. „Wychodzić!”. I ludzie zaczęli wychodzić, przerażeni, że przecież zginą w tej piwnicy. Naprzeciwko mnie w prawo było wyjście na górę, a naprzeciwko dalsza część korytarza piwnicznego założona pod sufit pustymi beczkami. Bo ludziska jak opróżnili beczkę, to pchali w tamten kierunek, gdzie już tych śledzi nie było. I nagle przede mną facet z kubełkiem śledzi daje nura w te beczki. Wali głową w ten stos beczek, które z hukiem rozwalają się i toczą po tym korytarzu! A ja jestem za nim. Nawet chwili się nie zastanawiałem, dałem nurka w beczki, na brzuchu przejechałem, na rękach! I za mną, okazało się, było tych dwóch kolegów. I w trójkę biegniemy. On zna doskonale rozkład piwnic. I wyprowadza nas, do części piwnicznej – nad nami pali się dom. Zawalone są wszystkie stropy do piwnic. Jest żar, gorąco jak cholera. Piwnice są okratowane. Oczywiście wszyscy się pasują, żeby jakoś przez te kraty się przecisnąć. Nie ma mowy. Ktoś chwycił belkę i rozgiął tą kratę. Ja, jako pierwszy, najszczuplejszy z nich wszystkich, dałem nura w popiół gorący, poparzyłem sobie twarz i przelazłem, i później za ręce wyciągałem trzech kolegów, a na końcu cywila, który do końca nie wypuścił wiaderka ze śledziami! Pani rozumie jego poświęcenie?! My mówimy „Człowieku!”. Wyciągnęliśmy go, a on trzyma wiaderko! A to wiaderko nie chce przejść przez kraty. One nie były tak rozchylone, żeby przez nie można było przeciągnąć wiaderko. I wtedy pod usilną naszą namową puścił to wiaderko na dół, do piwnicy. Przebiegliśmy ulicą Krochmalną i dosłownie za sto metrów byliśmy już na swoich placówkach. Pobiegli tam nasi żołnierze, już z bronią oczywiście, jak się dowiedzieli, że to był jakiś patrol – że to był oddział, z którym można było się zmierzyć. Ale już nikogo nie zastali. Ani cywilów, ani żandarmów. Piwnice były ciche, spokojne i puste. Nie było ludzi. Także dosłownie cud. Gdybym skręcił do góry to przypuszczam, ponieważ to były pierwsze dni Powstania, byłbym rozstrzelany – tak, jak pozostali moi koledzy. Jeżeli rozstrzelali cywilów, to przypuszczalnie z wojskowymi w ogóle nikt by się nie liczył. Bo dopiero później uzyskaliśmy prawa kombatanckie. Cud mnie uratował. Jest to epizod, który się niezwykle głęboko wrył w pamięć. I to jak dziś widzę ten korytarz, tą piwnicę i faceta, którego twarzy już nie mogę sobie utożsamić, ale niezwykle dzielnego człowieka, który nas wyprowadził z tego. I sam zresztą – udało mu się zbiec.
- Mówił pan, że przechodził przez Aleje Jerozolimskie, pana oddział się tam później przeniósł. Jak wyglądało to przejście?
Mój oddział się tam nie przeniósł. Przechodziłem tylko wtedy, jak odwiedzałem rodziców. Przejście było niesamowite. Był bardzo głęboki wykop w części przykryty z góry. Z prawej strony, jak szedłem z północy na południe, wał ziemi, czyli od strony Ochoty – tam, skąd się spodziewano nieprzyjaciela był wielki nasyp ziemi, gruzów. Wiem, że w tym podziemnym wykopie było mnóstwo rur, przez które trzeba było przeskakiwać, podnosząc nogi, bo rzeczywiście tam było mnóstwo przewodów, czy jakichś telefonicznych, komunikacyjnych, rur kanalizacyjnych, jakichś wodociągowych. To było rzeczywiście najeżone. Jak tam stanąłem, to dla mnie nie był problem przeskoczyć przez to wszystko. Ale dla starszego człowieka to był problem, żeby przejść przez wykop. Przy czym wykop nie był ostrzeliwany i całkowicie bezpieczny. Wiem, że silny tylko posterunek był przy wejściu do kanału z jednej, jak i z drugiej strony, gdzie legitymowali, była jakaś żandarmeria wojskowa.
- Jakąś przepustkę trzeba było mieć?
Trzeba było mieć przepustkę. Trzeba było w tej przepustce mieć określony cel, po co się tam idzie na drugą stronę. Bo starali się ograniczyć falę ruchów. Pewnie, że jak ludzie szli, bo tam było ich miejsce zamieszkania, to nie potrzebowali żadnych innych dokumentów. Ale głównie wojsko tam się poruszało w lewo i w prawo.
- Pana oddział brał udział w próbie połączenia Śródmieścia ze Starym Miastem. Czy jeszcze w jakichś innych akcjach specjalnych?
Właściwie na taką skalę to więcej akcji nie było. Na taką skalę, jak ta próba przebicia ze Starówką. Oczywiście było mnóstwo starć w pierwszej fazie, kiedy Niemcy nacierali na nas, żeby odepchnąć nas od ulicy Chłodnej, żeby trakt komunikacyjny lewo-, prawobrzeżny uzyskać w miarę bezpieczny. Wtedy to było rzeczywiście codziennie po kilka starć, bo nacierali i Niemcy, i Ukraińcy, na przemian niemalże. Stąd kompania właściwie była dwanaście czy szesnaście godzin na linii i wycofywano nas na odpoczynek. I przychodziła druga kompania, która nas zmieniała. Przy czym myśmy przychodzili i już starych pozycji właściwie nie obsadzaliśmy tylko nowe – wtedy, kiedy oni musieli się wycofać i zająć zupełnie nowe pozycje. I tak było aż do ulicy Grzybowskiej, Żelaznej. Pamiętam ostatni okres przed piętnastym sierpnia, kiedy trzymaliśmy tą taką kluczową barykadę na ulicy Żelaznej, tuż przy Grzybowskiej i w głąb aż na ulicę Chłodną. Tam Niemcy solidnie strzelali rzeczywiście i Ukraińcy, i były ruchy wojsk, ciągle ktoś przebiegał z jednej strony na drugą. Tak, że było do kogo strzelać, tylko trzeba było mieć czym strzelać. Trzeba było mieć snajperskie karabiny, to rzeczywiście można byłoby się popisać.
- Trzeba było oszczędzać amunicję?
Trzeba było mieć amunicję do strzelania. Myśmy na ogół strzelali tylko wtedy, jak był atak i natarcie. Jeżeli ktoś strzelił to go jeszcze zrugali, że ma piętnaście nabojów i strzela. Miałem piętnaście czy dwadzieścia nabojów. Nosiłem je przy sobie, poza tym, że na stanowisku było pięć czy dziesięć – w sumie trzydzieści nabojów do jednego karabinu. To nie jest dużo.
Nie na jeden dzień. To właściwie można sobie powiedzieć, że... pewnie że tam się zmieniało. Jak wystrzelano jedne, to przyszły drugie, ale ta ilość była niemalże constans, to znaczy ciągle to był maksymalny zapas jaki tam żeśmy mieli.
- Jak pan wspomina koniec Powstania, czy zmieniała się atmosfera? Widać było, że to koniec?
Przede wszystkim wystąpiła atmosfera przygnębienia. Dotarło to do świadomości wielu ludzi. Słuchając rozmów między kolegami, jako wolny słuchacz – wyczułem, że przekonani byli, żeśmy przegrali tę wojnę, że Rosjanie absolutnie nam nie pomogą, skoro skończyło się na zdobyciu Pragi i przeforsowaniu tam jednego czy dwóch batalionów na Czerniaków. I praktycznie nie widać było żadnych innych działań poza zrzutami, które były tak niestarannie przygotowane, bez spadochronów…
- Mówi pan o zrzutach radzieckich?
Tak, o radzieckich zrzutach. Codziennie wieczorem czy w nocy latały kukuruźniki, słychać ich było rzeczywiście niesamowicie. Ale nie na spadochronach zrzucali to. W związku z tym mnóstwo amunicji było pogiętej. Nie wszystko, ale jeżeli połowę mieliśmy do wyrzucenia, a połowę do użytku... Taki karabin na przykład. Nie wiem jakim cudem on nie pogięty spadł i jak go zrzucili. Może właśnie na spadochronie, bo to był za cenny sprzęt. Żywność to były suchary z chleba razowego i ta kasza jaglana, którą pamiętam. To było jedyne cośmy stamtąd otrzymywali, przy czym ta kasza była rzeczywiście z tłuszczem, więc jako pożywienie mogła stanowić cenną rzecz. Natomiast suchary były tylko do pogryzienia sobie, jak człowiek lewą ręką, w kieszeni miał i sobie od czasu do czasu chrupał.
- Czyli czuć było, że się wycofali?
Tak. Czuć było tą atmosferę przygnębienia i przekonanie żeśmy przegrali wojnę. I później, muszę pani powiedzieć, że nielicznych, ale zaczęło się zauważać, że próbują coś dla siebie organizować. To znaczy coś z ubrania, coś z jakichś cenniejszych rzeczy, żeby sobie zabezpieczyć byt na przyszłość. To jest normalna rzecz przecież. W sumie tam w okolicy, na Królewskiej, było bardzo dużo sklepów, które były zniszczone, ale piwnice ocalały – to były bogate zasoby. W sumie żeśmy wszyscy wymaszerowali poza tymi partyzantami, czyli tą drużyną „Baśki”, która nie poszła z nami do niewoli, to właściwie całość kompanii wymaszerowała.
- Kiedy państwo wychodzili do niewoli?
Drugiego października.
Przez ulicę Grzybowską, Żelazną, do ulicy Chłodnej i stamtąd do Placu Kercelego. Na Placu Kercelego byliśmy po jednej stronie, zrzucaliśmy broń krótką, długą, Niemcy odbierali. I całe zgrupowanie, czyli piętnasty pułk, po przeciwległej stronie placu czekał w kolumnach na wymarsz. Stamtąd wymaszerowaliśmy do Ożarowa.
- Jak wyglądała Warszawa jak pan wychodził?
Strasznie. Szkielety domów. Akurat na tym odcinku niemalże nie widziałem jednego całego domu, przez cały przemarsz. Wszystko wypalone, doszczętnie wypalone. Niemcy na wysokości tych gruzów, na parterze, obstawiali calusieńką trasę. Co pięć metrów stał żandarm, z jednej i z drugiej strony w tych wypalonych domach. Ulica była przeznaczona dla kolumn maszerujących. Nikt nas w tym czasie nie eskortował, tylko oni stali tam. Obstawili całą ulicę, a myśmy maszerowali.
Do Ożarowa.
Straszne. Warunki były okropne. Szczęśliwie, że byliśmy tam jedną noc i jeden dzień i zaraz podstawiono pociąg i pojechaliśmy do Lamsdorfu. Oczywiście jechaliśmy przez Częstochowę, Opole. Chyba w Częstochowie zatrzymał się na chwilę pociąg i w sąsiednim wagonie zaczęli śpiewać jakąś pieśń religijną. Niemcy zaczęli strzelać do tego wagonu, czy w górę, w każdym bądź razie: Ruhe!. Krzyk straszny, szum. Nie wolno było śpiewać.
- Ile czasu trwała ta podróż?
Myśmy wyjechali po południu. Całą noc do południa, czyli właściwie dwadzieścia cztery godziny. Tam wyładowano nas na stacji i na eskortę czekaliśmy chyba kilka godzin. Żeśmy stali na tej stacji, aż jakiś specjalny oddział lotników – bo tam był poligon lotniczy – przyjechał, obstawili nas i ruszyliśmy do obozu. Od stacji do obozu było dwa czy trzy kilometry, może nawet więcej, bo sporo żeśmy maszerowali. I proszę sobie wyobrazić, jaki zbieg okoliczności, że w tym czasie latające dwa samoloty niemieckie, ćwiczące, tam był poligon Luftwaffe, zderzają się, a z naszej strony oklaski! Oczywiście całe kolumny klaszczą! Niemcy dostają wściekłości! Oczywiście nie strzelają do nas. Nie mogę powiedzieć, żeby strzelali do nas, ale rzeczywiście nasze zachowanie ich sprowokowało do niesamowitej furii. I kiedyś przy okazji spotkałem człowieka, który był w tej kolumnie, ale gdzieś jako tysięczny i opowiada mi to zdarzenie. Mówię „Panie! Ja to znam z autopsji. Ja też tam w tym momencie byłem”. Czyli razem żeśmy się spotkali. I to był przypadkowy człowiek. Opowiadał to koledze.
- Dotarł pan do obozu rankiem?
Tak.
- Jak było zorganizowane życie w tym obozie?
Tam przede wszystkim przyjechaliśmy potwornie spragnieni. Nie dali nam wody. Chciało nam się okropnie pić. Oczywiście dwie studnie, które były – natychmiast wyczerpały się zasoby wody. Ludzie sięgali po odrobinę wody. Entuzjastyczne przyjęcie jeńców radzieckich, którzy mieli obóz przedzielony tylko cienkimi drutami pomiędzy... Cały obóz był ogrodzony specjalnymi zasiekami, natomiast między poszczególnymi fragmentami obozu były łagodniejsze druty. Zorganizowali orkiestrę złożoną z instrumentów absolutnie nie muzycznych. To były jakieś pokrywki, garnki, grzebienie, jakieś piszczałki, ale to było coś fantastycznego. I w okresie, jak ta ogromna masa ludzi szturmowała studnie, chciało im się pić, bo wszyscy byliśmy ogromnie spragnieni, to oni nam zrobili koncert, trzygodzinny. Coś niesamowitego. Oczywiście nasi rodacy, którzy opuszczali Warszawę, byli zaopatrzeni w różnego rodzaju perfumy i tak dalej. Przerzucano im to, na drugą stronę drutów i prosiliśmy żeby grali. Oni nam przez trzy godziny grali rzeczywiście. Jakaś tam była jedna harmonia, bo harmoszki to oni jakoś tradycyjnie mieli, ale to był jedyny instrument. Reszta to było coś cudownego. Na czymś takim można było wygrać takie melodie. To bardzo poważne, z muzyki poważnych twórców, a nie tylko jakieś utwory bardzo popularne.
- Jak wyglądało życie w obozie?
Przydzielono nas na baraki, sztuby. Obok był jeszcze obóz oficerów polskich czy podchorążych, czyli w stopniu podoficerów i oficerów, którzy w 1939 roku dostali się do niewoli. Jakiś kontakt tam dowództwo nasze nawiązało z tymi oficerami. Przychodzili na pogadanki. Do nas trafił taki oficer, nie nauczyciel, ale świetnie wyszkolony w kwestiach Opolszczyzny – tego rejonu – i Łużyckiej Nysy. Opowiadał nam o historii ludzi, którzy tam mieszkali. Myśmy traktowali to jako wykłady z historii, zaniedbani przez pięć lat, nie uczeni, czy uczeni w sposób skąpy. Ale później, jakoś niewdzięcznie myśmy się rozstali z tym panem, bo ktoś mu zarzucił, że on na obiad jako uprzywilejowany wziął o dwa kartofelki więcej, czy coś takiego. No, wie pani jak to w Polsce bywa. Już go więcej nie widzieliśmy. Ale jego wykłady były bardzo ciekawe, bardzo interesujące i rzeczywiście facet miał kapitalną wiedzę, mógł to bez pomocy podręczników przekazać nam. Bardzo uroczyście obchodziliśmy dzień jedenasty listopada. Już w niewoli, w obozie, ale dowództwo widocznie zorganizowało spośród wszystkich ludzi, a było nas parę tysięcy, aktorów czy ludzi, którzy zajmowali się sprawą kultury, sztuki. Tak, że były recytacje w poszczególnych, większych pomieszczeniach. Były poszczególne ekipy, które organizowały i pieśni, i recytacje. Na tym się skończyło, bo możliwości nie było innych, ale było to bardzo uroczyste. Przypominam sobie, że chodziłem za tą ekipą z jednego pomieszczenia do drugiego, bo przyjemnie było posłuchać. Czuło się, mimo, że człowiek był w niewoli, że jest jednak w Polsce, że jest wśród swoich. Fantastyczna atmosfera.
- Czy Niemcy na to pozwalali?
Pozwalali. Absolutnie w to, co się działo wewnątrz w obozie, nie ingerowali.
W tym obozie nie zmuszano nas do pracy. Natomiast pracowaliśmy na terenie obozu. Tam zawsze były jakieś roboty porządkowe, jakieś wywózki. Żeby dać ludziom zajęcie po prostu.
- A wyżywienie było dostateczne?
Straszne. Bardzo złe. Tam rzeczywiście poczułem, co to jest głód. Tam śniły mi się okruszki chleba, które w domu się wyrzucało czy suche kromki chleba. Boże, jadłem wszystko. Jeszcze byłem młody człowiek wtedy. Coś nieprawdopodobnego. Parę kartofli, miska zupy i jedna szósta czy ósma bochenka chleba. To była taka pajdeczka, którą niemalże ważono, żeby nikt grama więcej nie dostał. Do tego maleńka kosteczka margaryny. To było wyżywienie na dzień. O dużo za mało.
- Czy istniała jakaś jeniecka organizacja obozu wewnątrz?
Przypuszczam, że taka organizacja istniała, bo ona właśnie była inicjatorem wszystkich imprez. Był mąż zaufania, który miał kontakt z Niemcami, bo oni nie mogli mieć przecież z całym obozem do czynienia, tylko byli mężowie zaufania. Byli później mężowie zaufania na mniejsze grupy, z którymi on się z kolei kontaktował. To były szczeble hierarchii.
- Czy miał pan kontakt i pana koledzy ze swoimi oddziałami? Czy była jakaś korespondencja? Paczki?
Raz dostałem wydruk, na którym mogłem napisać list. Ale odpowiedzi nie dostałem i nie wiem czy list doszedł. Ponieważ wiedziałem, że w Warszawie nikogo nie ma, że moja rodzina gdzieś się rozpierzchła po Polsce, to pisałem do stryja do Powsina. Pod Warszawą miałem stryja. Tylko ten adres pamiętałem i jeden list napisałem. Bez odpowiedzi i nie wiem czy dotarł. Niemcy dali nam specjalne druki, na których trzeba było list napisać. A nie była to korespondencja w kopertach.
- Jak pan pamięta „niemieckie” święta Bożego Narodzenia?
Byłem w Chemnitz. Ponieważ byłem ranny w Powstaniu, ale bardzo lekko, w nogę, dostałem odłamkiem z pocisku czołgowego i to mi trochę zagoili w Powstaniu. To mi nawet nie przeszkadzało w chodzeniu, bieganiu. Ale później, jak wzięli mnie do pracy i postawili przy warsztacie na dwanaście godzin z pilnikiem i kawał żelaza miałem piłować, to mi ta noga spuchła jak bania. Oczywiście przez trzy czy cztery dni męczyłem się okropnie i wreszcie koledzy poszli do majstra, niemieckiego młodego chłopaka, który nie miał więcej jak osiemnaście lat, przyprowadzili go i pokazali mu tą moją nogę. On był cywilem. Jak on to zobaczył, to natychmiast mnie skierował do punktu opatrunkowego, który na terenie fabryki się znajdował, różne wypadki BHP-wskie tam się zdarzały. Tam babka dała mi bandaż, spryskała to rivanolem i na drugi dzień się dowiaduję, że nie idę do pracy. O godzinie jedenastej czy dziesiątej przychodzi żołnierz niemiecki i mówi żebym się ubierał, że mnie zabiera. Ten żołnierz był zgarbaciały, chyba sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat miał, maleńki, jeszcze mniejszy ode mnie i straszny staruszek. Miał taki karabin francuski z bagnetem, który był właściwie na jego wysokość. Jak on to włożył na ramię, to karabin mu wystawał strasznie daleko. Dlaczego o tym opowiadam? On mnie prowadził środkiem ulicy, nie miałem prawa iść chodnikiem. Tak, jak oddział jeniecki musiałem być eskortowany. Ludzie stawali na krawędzi chodnika i patrzyli na nas! Ci Niemcy! Nie miałem szesnastu lat jeszcze, a on miał siedemdziesiąt. Dwie przeciwstawności! Coś nieprawdopodobnego. I on mnie przez całe miasto prowadził do szpitala. Tam trafiłem, gdzie byli lekarze francuscy. Dwaj Francuzi. Zapytali mnie, jak ja mam na tym komandzie. Mówię, że strasznie. Dwanaście godzin pracy. A on mówi: „Zostajesz w szpitalu!”. Coś tam popisali w dokumentach. Odesłali Niemca i zostałem w szpitalu. Sam jeden Polak wśród Serbów, Jugosłowian, tych wszystkich, którzy dostali się w wojnie jugosłowiańsko-niemieckiej. Włosi, Francuzi, Amerykanie i Anglicy. Te wszystkie narodowości. Wszyscy przychodzili mnie oglądać, że jestem Powstańcem z Warszawy i jak się to stało, że dostałem się do niewoli i koniecznie pytali ile mam lat. Musiałem to recytować dokumentnie. Obsługa szpitala – u jednego z nich znalazłem jakąś łaskę. Żebym się przespacerował, to brał mnie... Oni chodzili, mieli stołówkę w takim parku, chodzili z menażkami, przynosili obiady dla całej obsługi szpitala. Obsługa szpitala to była doraźnie jakaś wizytacja lekarza i sami sanitariusze. Spacer przez park. Oczywiście on mówił, że to dla zdrowia, żebym chodził – to była zima, ale on mówił, że to trzeba dla zdrowia chodzić jak najwięcej. Tam dostałem dwie amerykańskie paczki z Czerwonego Krzyża, w których była kawa i papierosy. Dwa produkty, za którymi Niemcy szaleli. Jeszcze załatwił mi, bo z kolei myśmy z tego szpitala mieli kuchnię w jakiejś restauracji. Obsługa, jeden Francuz i dwóch pomocników, zawsze chodziło z nim gotować obiad dla przebywających jeńców w szpitalu. I tam cudownie, od razu jak żeśmy przychodzili, był wielki, kocioł, pod nim palenisko. Francuz pakował ze dwadzieścia, trzydzieści kartofli, w popiół i wiedzieliśmy, że za dwie godzinki to będzie upieczone, i że sobie w trójkę siądziemy i wrąbiemy kartofle. Poza tym tam miałem kontakt z cywilnymi Niemcami. I to w restauracji. Szefową była taka pani otyła, też bardzo surowa i bardzo ostra w stosunku do nas, ale tam mogłem sprzedać kawę za chleb. Ten chleb szmuglowałem do szpitala. Oczywiście szmuglowałem dla Amerykanów. Serbowie byli lepiej urządzeni w niewoli niż inne narodowości, bo oni jakoś żyli wolno. Pracowali u szewców, krawców, stolarzy, innych. Nie mieli żadnej eskorty. Poruszali się swobodnie po mieście, mimo, że byli jeńcami wojennymi. Chodzili w mundurach z tymi swoimi wszystkimi znaczkami. Ten szmugiel trzymał mnie przy życiu. Miałem chleb i ci, którym dostarczałem, też mieli chleb. Poza tym można było z tej restauracji coś ukraść. Po prostu parę razy mi się udało schaby włożyć za pasek i przytachać. A poza tym były ciągłe alarmy. Ja rzeczywiście głodomór – byłem wiecznie głodny. Wyszperałem, że Niemcy, którzy tam pracują, w piwnicach przetrzymują różnego rodzaju żywność, którą się w piwnicy przechowuje, a więc kartofle, jakieś słoiki. To były piwnice przegrodzone szczebelkami – to nie był jednolity mur czy ściana tylko szczebelki. Zorganizowałem sobie taki jeden szczebelek, że sobie zawsze włożyłem trochę w spodnie, jak wychodziłem z alarmu, tych kartofli przyniosłem i mogłem upiec czy ugotować na kuchence na tej naszej izbie. Oczywiście codziennie modliłem się żeby był alarm, bo to jest okazja pójść do piwnicy i poprawić swoje zasoby. Ci Niemcy oczywiście przychodzili i prosili żebym ich poczęstował papierosem. Ale prosili, nie byli nachalni. Akurat w tym szpitalu miałem do czynienia z jakimiś normalnymi ludźmi. No, pewnie, że były stosunki: ja – wróg, on jest ten panujący, ale były to, można powiedzieć, poprawne stosunki. Kiedyś złapano mnie z tymi kartoflami. Widocznie zorientowali się, że z jednej piwnicy bardzo dużo ubyło. Jak codziennie przynosiłem porcję, bo co noc był alarm. Zagrozili mi wyrzuceniem ze szpitala. Proszę sobie wyobrazić, że i Francuzi, i Serbowie, wszyscy stanęli w mojej obronie. Komendant szpitala się złamał. Powiedział, że jak jeszcze raz mnie spotka z tymi kartoflami – „mur” lecę i nie będę się leczył. Za tydzień czy za dwa skończyło się. Był taki nalot na Chemnitz, że zniszczono miasto. Miasto przestało istnieć.
Nie. To jest daleko od Berlina, Karlmarkstadt, w tym rejonie. Alianci spalili Chemnitz. Przynajmniej jego część środkową. Śródmieścia nie było. Nas, mimo regulaminów i przepisów, puszczono do swojej komanderówki bez eskorty. Powiedzieli „Proszę maszerować tam gdzie pracujecie”. I myśmy sami, we dwóch, z kolegą maszerowali przez miasto i widzieliśmy, co część Niemców w służbach ratunkowych robiła w tym mieście. Na chodnikach mnóstwo trupów, które układali jeden obok drugiego, przykrywali tylko czymś. Zaduch, i swąd potworny spalenizny. Tak było przez trzy kilometry, jak żeśmy szli. A w ogóle po zakończeniu bombardowania słyszałem ludność, która opuszczała miasto z tymi wózeczkami, bo oni nie nosili tylko wozili swoje bagaże. Tłumy ludzi, którędy mogły wychodziły z miasta. I to był szum, krzyk, hałas. Część zginęła, ale ci, którzy nie zginęli, opuszczali palące się miasto. A dzielnica przemysłowa była nietknięta. Przyjechałem do Wandererverke myśląc, że ona też zniknęła z powierzchni ziemi. Fabryka była nietknięta. Zaraz nas zapędzili do roboty. Skończyło się leczenie, skończyło się wszystko.
- Gdzie następnie pana wywieźli?
W kwietniu pod Chemnitz zbliżyli się Amerykanie. Słyszeliśmy karabiny maszynowe. Śniło nam się, że pod to nasze komando podjeżdża kuchnia polowa z fasolówką czy z grochówką. Boże! Byliśmy tak potwornie głodni. Niemcy już nam dawali po prostu skoszoną spod płotu trawę, jakieś zielsko. To było tak gorzkie, że trzy razy podchodziłem do miski, brałem dwie łyżki do ust i po prostu odrzucało mnie. Ale byłem tak strasznie głodny, że myślałem, że to będę musiał... obierki z zieleniną jakąś straszną. Sądziliśmy, że jak już tu słychać karabiny maszynowe, to jest tuż, tuż – to jest o krok i będziemy na wolności. I proszę sobie wyobrazić, że Amerykanie nie weszli. A nas ewakuowano, w głąb jeszcze tego bardzo wąskiego terytorium, które było w posiadaniu Niemców. Gdzieś tam w góry Saksonii. Po jakichś wsiach żeśmy wędrowali, po górach, po lasach. Wycieńczeni, zmaltretowani. Co pół godziny już komendant musiał robić postój. Aż wreszcie po zatoczeniu jakiegoś kółka, bo tu Amerykanie a tam już Rosjanie, widać było, że zostały podcięte drzewa, przygotowane do tego, żeby rzucić na szosę, żeby zrobić zapory przeciwczołgowe. Powędrowaliśmy do miejscowości Sztum – wioska, w której była wyodrębniona niewielka część na obóz. I tam nas sześćdziesięciu kilku czy siedemdziesięciu kilku Polaków i około dwustu Rosjan usadowiono w tym obozie. Oczywiście jedzenia nam nie dawano. Brukiew, ale to już co drugi dzień. I tak było aż do wyzwolenia. Dzień przed wyzwoleniem, jak zobaczyłem, że szosą oddziały niemieckie z białymi chorągiewkami maszerują w kierunku na zachód, to myślę sobie„Już nie ma na co czekać”. Tym bardziej, że w przeddzień Niemcy likwidowali magazyny i zawołali trzech Polaków i trzech Ruskich i dawali chleb. Nam wypadło po pół bochenka, bo nas było mniej, a ludzi do noszenia było tyle samo, a Ruskim po jedną szóstą. I ich mąż zaufania przyszedł do nas i powiedział „Wiem, dostaliście za dużo chleba, więc niesprawiedliwie”. Nasi mówią „Tyle dostaliśmy, ile nam Niemcy dali”. Mówi „Jak nam nie oddacie tego chleba to my wam z brzucha wyciągniemy”. Groźba była taka, że jak wejdą Rosjanie, a Rosjanie zbliżali się z tej strony, to będziemy mieli z naszymi „towarzyszami” zza płotu poważne perturbacje. W związku z tym już nie był tak ten obóz strzeżony ostro jak poprzednio. Wydostałem się na szosę i pomaszerowałem do Amerykanów, do wolności. Po dwudziestu paru kilometrach zobaczyliśmy pod Stolbergiem samochód i ludzi w mundurach amerykańskich, ale do Amerykanów niepodobnych, bo wszyscy kolorowi jacyś, czarni czy półczarni, czy jacyś z Portoryko. Po angielsku z nimi też nie można było się za bardzo dogadać. Stali samochodem na środku drogi i Niemcy, którzy jechali rowerami czy szli na piechotę, oddawali im broń, oni rzucali tą broń na samochód i Niemcy sobie dalej z majdanami wszystkimi maszerowali do domu. Myślę sobie „Rany boskie! Dla tych ludzi taki cudowny koniec wojny. Przecież im się coś innego należy za to co oni narobili”. I tak widziałem moment przekroczenia strefy wolności. Pomaszerowaliśmy do rynku, a tam jest ogromne zgromadzenie ludzi. Mnóstwo różnych oddziałów francuskich, jeńców (nie było Anglików i Amerykanów), Włochów, Jugosłowian. Narodowości, które walczyły z Niemcami. Pytamy się, co oni tu robią? Oni mówią „Czekamy na transport”. Raz jeden przejechał, wokół placyku przed ratuszem, gazik amerykański, zmienił wartownika, który stał przy tym ratuszu – jeden, jedyny żołnierz – porzucał niemieckim dzieciakom gumę do żucia z samochodu i odjechał. I nic nie wiemy. Przyszedł z taką białą opaską jakiś feldfebel niemiecki i mówi „Mam za zadanie ulokować was na nocleg”, bo ta gromada ludzi nie mogła spać na placu. I rzeczywiście skierowano nas wtedy do jakiejś szkoły, gdzie ławki były pod ścianą ułożone, a nam kazano na podłodze organizować sobie spanie. Zorientowałem się, że tu nie ma żadnych perspektyw, że wojska amerykańskiego nie ma, że na transport będzie można czekać tydzień i dwa i jeść nic nikt nie daje, nie ma żadnej organizacji. W związku z tym zdecydowaliśmy się z kolegami pomaszerować w stronę tej części Niemiec wyzwolonych naprawdę. I po dziesięciu kilometrach zobaczyliśmy już taką barykadę z czołgami i mnóstwo wojska amerykańskiego. Nie przepuszczali Niemców. Widocznie była to strefa graniczna, która była już podzielona wcześniej, na wysokim szczeblu, dokąd doszli Amerykanie. Niemcy nie mieli już prawa przechodzić na drugą stronę. Oczywiście nas przepuścili, ale powiedzieli „Proszę iść tą szosą. – Dokąd? – Do Zwickau”. Było gorąco wtedy. Upał niesamowity. Żeśmy byli potwornie zmęczeni. Gaziki amerykańskie jeździły tą szosą, żaden się nie zatrzymał. Wreszcie, już pod samym Zwickau, machamy. Zatrzymał się jakiś murzyn na tym gaziku. Myśmy w dziesięciu albo dwunastu wdrapali się na samochód. Był dosłownie oblepiony. A on walił chyba ze sto mil na godzinę, w ogóle nie zwracając uwagi czy ktoś spadnie czy nie spadnie z tego samochodu. Przywiózł nas do miasta. Na samej granicy miasta, przed mostem, normalne posterunki amerykańskie. Kazali nam wszystkim wysiąść i powiedzieli „Czekać”. A my mówimy „Już teraz na coś konkretnego czekamy. Jest tutaj miasto, mnóstwo żołnierzy, wojska”. Za dosłownie dwie godziny przyjechał kolejny gazik z cekaemem na... i powiedział „Maszerować”. On na nie wiem którym biegu, ale tak solidnie pruł a myśmy musieli niemalże za tym samochodem biec. Przywiózł nas do parku i mówi „Tutaj poczekajcie, odpocznijcie.” Myśmy siedzieli tam, czekaliśmy i nikogo doczekać się nie mogliśmy. Proszę sobie wyobrazić, że przychodzi Polak, który był w więzieniu w Zwickau za jakieś przewinienia potworne, niemalże skazany na śmierć i mówi „Słuchajcie, nie macie tu na co czekać, bo po was tu nikt nie przyjedzie i nie przyjdzie. Są koszary niemieckie, gdzie już jest jakieś dowództwo, to tam idźcie.” I my żeśmy tam poszli i zastaliśmy polskiego oficera łącznikowego przy armii amerykańskiej, który nas obejrzał i mówi „Rany Boskie! Ludzie! Jak wy wyglądacie?! Coś strasznego!” Całe koszary były zajęte przez Rosjan, którzy zrabowali całe Zwickau: rowery, maszyny do szycia... cokolwiek dało się ukraść to na tym podwórku było złomowisko, bo oni się tym bawili, popsuli i rzucili. Rowery z połamanymi kółkami, bo trzech siadało na jeden rower, więc siadały obręcze... ale wszyscy rozradowani, wolni. Wyszedł jakiś ruski oficer, oczywiście z pistoletem, uzbrojony i mówi „Teraz pójdziecie do magazynu, dostaniecie porcję żywności.” Dostaliśmy po pół bochenka chleba i po pół puszki konserw, czyli jedna puszka na dwóch. Oczywiście zjedliśmy to, bo byliśmy potwornie głodni. Przywieźli nam również w bańce jakiejś kawy, czy napoju, nie pamiętam dokładnie co i za godzinę przyjechał Studebecker, na który żeśmy się wszyscy załadowali i przywieźli nas do takiej miejscowości, gdzie już gromadzono wszystkich jeńców wojennych. Tam przywitał nas pan major, oficer łącznikowy armii amerykańskiej, dostaliśmy przydział na kwatery i jeść ile kto chciał niemalże, choć były porcje ale takie, że normalnie nikt tego by nie zjadł, dali nam nowe ubrania, wszystko kazali wyrzucić. Zawieźli do mykwy, obsługiwanej przez murzynów, ubrania wszystkie won, dostaliśmy środki do mycia, proszki, mydła... Wymyci, wskoczyliśmy w zupełnie nowe ubranka i zaprowadzono nas do pokoju, gdzie były prycze wojskowe, takie na jakich spali amerykańscy żołnierze, z materacami, ze wszystkim, przyzwoicie wyprzątnięte. Zaraz po zakwaterowaniu na kolację, co było dla nas wówczas najświetniejsze i od tego momentu zaczęło się już zorganizowane życie w strefie amerykańskiej. Z tego wstępnego obozu wyjechaliśmy już grupą chyba czterystu ludzi do Hirzenhaim, obozu koncentracyjnego, który był przy hucie. Niemcy oczywiście ten obóz wyprzątnęli, wszystko wymalowali, urządzili... Myśmy przyjechali i tam był już polski obóz wojskowy, było dowództwo, organizacja, zbiórki, nawet było wstępne zapoznawanie się z amerykańską bronią. Oczywiście była funkcjonująca kuchnia, punkt sanitarny, dwóch lekarzy niemieckich, którzy nam służyli swoimi radami, leczyli nas i wszystko to, co w wojsku być powinno na przyzwoitym poziomie. Stamtąd pojechałem do Mannheim, jeszcze większego, ogromnego obozu w poniemieckich koszarach i stamtąd do Polski. To był 20 październik.
- Jak pan wrócił do Polski?
W październiku wyjechałem, ale 1 września zaczęła się szkoła, tam nas wyselekcjonowano – kto- dokąd skończył i zaczęliśmy normalny kurs szkoły średniej. Ci młodsi, bo starsi do szkoły nie chodzili. Czyli właściwie przygotowywali nas na dłuższy pobyt. Ale później, przyszła wiadomość, i to rozpowszechniono w naszej kompanii, na zbiórce, że jest oficer łącznikowy z Warszawy, który organizuje transport żołnierzy chcących wracać do kraju. I przez parę dni była alternatywa – wracać? nie wracać? Ci, którzy byli z kresów wschodnich powiedzieli „Nie wracamy, bo nie mamy dokąd. Nie mamy ojczyzny. Jest Rosja, w związku z tym nie wiemy, jaka będzie nasza dola.” Natomiast ci z Polski centralnej, z dawniejszej generalnej guberni... Ja sobie rozważałem – co ja tu będę robił? Mogę skończyć szkołę, ale będę na obczyźnie, koledzy moi wyjadą, będę wśród zupełnie obcych ludzi i jeszcze nie Polaków. Od Niemców nie należało się spodziewać życzliwości. To byli nasi wrogowie i jeżeli w czymkolwiek ustępowali to tylko pod strachem, że może ich za to spotkać jakaś kara. W związku z tym zdecydowałem się wrócić do mojego ojczystego kraju. Wróciłem do rodziców, akurat szczęśliwie wszystkich zastałem, nic im się nie stało... Oni też byli zaskoczeni. I tak się skończyła moja epoka powstaniowa.
- Czy po wojnie był pan w jakiś sposób represjonowany?
Przyznam, że nie byłem represjonowany, chociaż ewidencyjnie byłem sprawdzony i w moich aktach było... jakkolwiek w każdym życiorysie pisałem tylko, że podczas Powstania byłem w Warszawie i zostałem wywieziony do obozu, nie pisząc że do jenieckiego, nie pisząc że brałem udział w Powstaniu - „Byłem w Warszawie w czasie Powstania”. Te rzeczy pomijałem. Świadomie, bo wiedziałem jakie są konsekwencje. Ujawniłem się – można tak dzisiaj powiedzieć – po wybuchu Solidarności w Gdańsku, w roku 1980. Praktycznie uznałem, że właściwie trzeba zrobić porządek ze swoim życiorysem. Zgłosiłem się do ówczesnego ZBOWID-u, przedstawiłem dokumenty, które miałem, znalazłem takich, którzy poręczyli, bo niezależnie od dokumentów trzeba było mieć jeszcze poręczenie dwóch osób, które potwierdziły moje uczestnictwo w ruchu oporu i dostałem legitymację członka ZBOWID-u.
- Z czego jest pan najbardziej dumny, z jakich dokonań powstańczych?
Jakichś szczególnych dokonań nie miałem, ze względu na wiek, pozycję. Nie byłem dowódcą, nie miałem wpływu na decyzje, które zapadały, ale byłem zaangażowany całym swoim życiem w sprawę wyzwolenia naszego kraju, pozbycie się okupanta. Z tego chyba jestem najbardziej dumny, że żyłem w takim okresie, że było mi to dane i że to przeżyłem... tak jak wielu nie przeżyło...
Warszawa, 29 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziłaMagdalena Miązek