Wojciech Borsuk „Kajman”
- W momencie wybuchu wojny miał pan niespełna 11 lat. Proszę powiedzieć jak wyglądało pana dzieciństwo jeszcze przed wojną?
Mieszkałem na ulicy Nowogrodzkiej, chodziłem do szkoły na Bracką, do szkoły Lorentza i w tej szkole już należałem do harcerstwa, to były drużyny zuchowe, takie młodsze harcerstwo.
- Kto pana wprowadził do harcerstwa?
W szkole mieliśmy wspaniałego nauczyciela, pana Jana Naumana i Karola Lausza. Do tej pory pamiętam te osoby, bo to byli wychowawcy, pedagodzy z prawdziwego zdarzenia, wspaniali. Klasa była nieliczna, kilkanaście osób. Nauka była bardzo przyjemna w tej szkole, prawie że zabawa. Jeszcze pamiętam z tamtego okresu księdza, Kozłowski, wspaniały. Przynosił na lekcje religii planszę. Po opowiedzeniu co na tych rysunkach się znajduje, bawiliśmy się pozostałą część lekcji. Kiedyś przyszedł dyrektor, słyszy że już taki szum, co tutaj się dzieje. W klasie zobaczył, że my w wężu tańczymy z księdzem. Taka to była szkoła. Rezultat tego wychowania był taki, że kiedy wybuchła wojna w 1939 roku, byłem już łącznikiem obrony przeciwlotniczej. No niestety rok 1939 był bardzo przykry dla nas, bo spadła bomba, zniszczyła mieszkanie, nas zasypało.
Nowogrodzka 8. Całe szczęście, że ojca znajomy, który służył w wojsku, wiedział o tym, że my tam mieszkamy, odwiedzał nas w czasie wojny przynosił coś do zjedzenia, przyszedł i zaczął dobijać się do piwnic, bo my byliśmy w piwnicy zasypani i odsypano nas. Z tego gruzu żywi wyszliśmy.
- Cała rodzina wyszła bez szwanku?
Bez szwanku, nie tylko nasza rodzina. W suterenie byliśmy schowani. Jak bomba rąbnęła, to gdzieś na wysokości parteru zatrzymały się stropy, wszystko tak zwaliło się, przysypało. To nie było takie wielkie przysypanie, ale pierwszy raz byłem przysypany. Później tak się zdarzyło, że byłem kilka razy przysypywany, ale to już było później.
- Inni mieszkańcy kamienicy przeżyli?
Przeżyli, bo to akurat bomba uderzyła nie w to miejsce gdzie my mieszkaliśmy, w ten róg wnętrza podwórka.
- Czy było ogłoszenie o nalocie?
Zawsze przed nalotem był komunikat przez radio, że się zbliża coś takiego, syreny były. Ale później naloty były tak częste, że już nie trzeba było przypominać o tym. Nie wspomniałem, że w okresie wojny sprzedawałem gazety, bo jeszcze wychodziły gazety niektóre, ponieważ ten cały kolportaż przez kioski już nie istniał. A przed wojną byli gazeciarze, tacy młodzi chłopcy biegali po ulicy, sprzedawali gazety i ja nawiązałem do tej tradycji. Przychodziłem do drukarni, brałem paczkę gazet, wybiegałem, wtedy ludzie byli zainteresowani co się dzieje i to kilka dni, czy kilkanaście dni, zajmowałem się tą sprzedażą. Parę groszy z tego miałem. No i później wojna. Nasz dom spłonął. Do rodziny na Zielną się sprowadziliśmy. Teraz jest tam bank, Zielna 41. Tam mieszkaliśmy. W czasie Powstania ten dom został zniszczony. W 1941 roku, prawdopodobnie w końcu września, za sprawą kolegów wciągnięty zostałem do tajnego harcerstwa, które było zalążkiem Szarych Szeregów.
- Jeszcze wcześniej mówił pan, że jako zuch należał pan do ochrony przeciwlotniczej. Jakie pan zadania wykonywał?
Kilka razy z meldunkiem biegłem, że w jakimś sąsiednim domu są zasypani, że wymagają pomocy. Były takie rejonowe centra, które zajmowały się zbieraniem informacji co się na mieście dzieje i organizowaniem pomocy. Kilka razy z takim meldunkiem tam biegłem, o tym, że pali się gdzieś dom, że gdzieś są ranni, tego rodzaju, że gdzieś potrzeba materiałów do gaszenia. [Bieganie] z takim meldunkiem, to była służba bardzo pomocnicza i młodzi mogli sobie doskonale radzić. Chociaż takie bieganie po ulicach już czasami bywało niebezpieczne, pociski, ogień. Warszawa była oblężona pod koniec. Ale wracam do 1941 roku. wciągnięty zostałem do organizacji…
No wciągnięty, w cudzysłowie wciągnięty, przyjęty poprawniej będzie. Organizacja zajmowała się wychowaniem patriotycznym przede wszystkim, co to jest Polska, jak ta Polska wyglądała przed wojną, jaką ma być, a jednocześnie to było coś w rodzaju przedszkola wojskowego. Nie wiem, czy znacie słowo „mafeking”? W skautingu, pierwsze drużyny harcerskie-skautowe były montowane przez Anglików w krajach kolonialnych zresztą, po to żeby przygotować do służby pomocniczej i dla wojska. Taka była idea pierwszych poczynań tajnego harcerstwa. Uczyliśmy się robienia szkiców, wyrabialiśmy sobie spostrzegawczość. Na przykład trzeba było przejść kawałkiem Nowego Światu i potem meldunek zdawać, jakich Niemców się spotykało, w jakim stopniu szli, trzeba było znać mundury, wiedzieć czy to było lotnictwo, czy to było krypo, czy to było gestapo, czy to była żandarmeria, odróżnić stopnie. Jeżeli przejeżdżał samochód wojskowy też trzeba było wiedzieć, jaki to jest typ samochodu, nazwa tego samochodu, jakie znaki rozpoznawcze. To było przygotowanie takie, wyrabianie spostrzegawczości. Albo drużynowy przynosił jakieś tytuły z gazet powycinane, pomieszane i kto szybciej ułożył ten tytuł, odnalazł litery. To uczyło takiej inteligentnej spostrzegawczości. Chodziliśmy po mieście i spisywaliśmy domy przechodnie. To było bardzo ważne w wypadku akcji, jeżeli ktoś uciekał, żeby wiedział gdzie jest dom przechodni. Jeżeli była operacja w jakimś rejonie miasta, to były mapki, na których [zaznaczone było, że na przykład] na ulicy Nowy Świat 21, to dom przechodni.
- Gdzie odbywały się te zajęcia i szkolenia, i kto je prowadził?
W prywatnych mieszkaniach to się odbywało, oczywiście na ogół to było mieszkanie takie, które nie zwracało uwagi i rodzice musieli wiedzieć. Moi rodzice nie wiedzieli o tym, że ja należałem, bo obowiązywały zasady konspiracji. Uczono elementarnych zasad, że umieć obserwować, czy ty nie jesteś pilnowany, czy nie robisz coś takiego, żeby rozpoznano, że ty należysz, żeby być zwyczajnym, ubiorem, zachowaniem się. Te zasady konspiracji to był elementarz działalności konspiracyjnej.
- W jaki sposób udało się panu przed rodzicami zataić przynależność do tajnego harcerstwa?
Ponieważ chodziłem do szkoły, szkoła jednak wytrwała, mówiłem, że idę na zajęcia, że idę do kolegi. W ten sposób to było. A my mieliśmy zbiórki najczęściej na Szpitalnej 5, tam mieszkał Tadeusz Wojciechowski, mój kolega z klasy, który miał duże eleganckie mieszkanie i jeden pokój był dostępny, gdzie mogliśmy robić ćwiczenia musztry, rysunków, zajęcia z kompasem, nauka śpiewu nawet i nie wiedzieliśmy, że w sąsiednim pokoju przechowywani byli Żydzi. To dopiero później się dowiedziałem. Tak, że to było takie mieszkanie, w którym z powodów zasad konspiracji nie powinny się odbywać zbiórki, ze względu na tych Żydów, żeby ich nie spalić. Ale ryzyko było i tam to się odbywało. Mieliśmy również ćwiczenia terenowe z mapą, sami musieliśmy robić szkice. Raz nawet w czasie takich szkiców, to było na wschodniej linii, w jakimś lasku, idąc patrolem wpakowaliśmy się na mały czołg niemiecki. Przeszliśmy nie dając znaku, że to jest coś podejrzanego. Niemcy nie zareagowali. Jakoś się udało, ale taka nieostrożność była. Panem, który kierował drużyną, tymi zajęciami harcerskimi, był Michał Filipowicz. Po wojnie był inżynierem, wylądował na Syberii, stracił zdrowie. Wrócił po paru latach, kiedy tam odwilż nastąpiła. Często się z nim spotykaliśmy. A wspominam go niezwykle sympatycznie, on już nie żyje, dlatego że miał w sobie żyłkę dobrego organizatora i pedagoga. Dwa przykłady. Zbiórka patrolu, to jest 7, 6 osób, zajęcia, a on przynosi kanapkę. Wtedy kanapka z serem i z czymś tam, to było coś. Kroił to na 7 części, dzielił się ze wszystkimi, [myślał] nie tylko o sobie, ale i o kolegach. Jabłko czasami przynosił, znów dzielił w ten sposób. Ale to nie tylko te cechy były jego [zaletą]. On umiał dobrze organizować, wymagał wielkiej dyscypliny, punktualności, rzetelności, jak to kiedyś zasady, że na harcerzach polegaj jak na Zawiszy. Mieliśmy również sprawności harcerskie takie, które wtedy były i stopnie harcerskie, bo trochę awansowaliśmy. Później byłem już drużynowym, a nawet w ostatnim okresie tworzyłem coś w rodzaju szczepu. Drużynę miałem w Śródmieściu, w okolicach Koszykowej i musiałem przejąć drugą drużynę na Pradze, na ulicy Brukowej. Przyszedłem przejmować tą drużynę i patrzę stoi kilkunastu, osiemnastu chyba chłopaków, baczność, raport do mnie i śpiewanie hymnu harcerskiego. Woźny przyszedł: „Panowie ciszej, bo tu kapuś mieszka”. No i tą drużynę przejąłem i miałem jeszcze zastęp na Bródnie. Taka drewniana szkoła była, trochę w bok od Odrowąża. Jak przyszedłem do tej szkoły, to woźny już wiedział, że tu przyjdzie taki, który przejmie ten zastęp, bo mnie zaprowadził do klasy, gdzie czekali ci kandydaci na harcerzy. Mieliśmy również, już takiego ważniejszego instruktora, „Morsa”, Bogdan Czarnecki. Nie wspomniałem o tym, że Michał Filipowicz był z oddziału „Zośka”, a „Mors”, Bogdan Czarnecki był z „Parasola”. On nas zaczął wciągać trochę do tak zwanej poważniejszej roboty, zwiadowczej. W mojej drużynie był jeden chłopak, harcerz, który był synem członka Głównej Kwatery Harcerskiej Tajnej. Zorientował się, że my trochę bierzemy udział w tej tak zwanej niebezpiecznej robocie i spowodowali, że odsunięto od nas „Morsa”, żeby nie wciągać harcerstwa do niebezpiecznej działalności, która by narażała życie dzieciarni i rodziców ich. Ale to nam się tak podobało, że jak on odszedł dalej prowadziliśmy taką już chaotyczną, ale na własny rachunek [działalność]. Na przykład, co my robiliśmy? W naszej grupie był Andrzej Malewski, później po wojnie bardzo ciekawy socjolog, bardzo znany chłopak był. On wybijał szyby w wędliniarni niemieckiej - Bracka róg Widok, gdzie tylko dla Niemców były wędliny na kartki, wędliny świeże, pachnące. Niemcy przychodzili z kartkami i brali całe pęta kiełbachy. Andrzej Malewski był drobnej postury, wygląd miał bardzo dziecięcy, nie zwracał na siebie uwagi, ale miał mężnego ducha i wściekłość go ogarniała, że Niemcy korzystają z wędliniarni, a my musimy skromnie żyć, mimo że jesteśmy u siebie w kraju, oni są tutaj panami, władcami. Wściekłość go ogarniała i postanowił wybijać tam szyby. I wybijał tam szyby wieczorem, kiedy był duży ruch na ulicy rzucał kamień, albo cegłę i zwiewał. Raz, dwa udało mu się, ale potem właściciel tej niemieckiej wędliniarni, Lewandowski on się nazywał, kosztowały go za dużo te szyby i deskami pozabijał, szyby wstawił, ale były otworki żeby tam trochę światła się dostawało. Andrzej przychodził z malutkim stołeczkiem, właził, miał mesel metalowy, młotek, rąbnął i znowu to mu się udawało. Wybijał również szyby u Meinla, to był taki sklep kolonialny na ulicy Mokotowskiej w pobliżu Hożej na parterze, ładny sklep, w którym były kawa, pomarańcze, jakieś takie luksusowe towary, tylko dla Niemców i on tam również wybijał szyby. Pewnego razu, kiedy uciekał, oni widocznie już pilnowali i rzucił się w pogoń agent za Andrzejem i w Alejach go złapał. Andrzej udał małego chłopaka, zaczął płakać, a on mówi: „Dlaczego wybijasz szyby?”, „Ja nie wybijałem szyby”, „Dlaczego uciekasz?”, „No jak ktoś wybił, to ja uciekałem. Po co mam płacić za to?”. Tak przekonująco trafił do tego kapusia, że ten uwierzył i puścił Andrzeja. Potem byliśmy już ostrożniejsi. Książęca ulica, na dole było gdzieś miejsce gdzie był lokal zbiórkowy dla Hitlerjugend, niemiecki odpowiednik harcerstwa. Oni chodzili w mundurkach, tacy ważni z opaskami i z bagnecikami. No i moi koledzy napadali na tych chłopaków i jedyna rzecz, zabierali pasy i te bagneciki. No i dostał przy okazji po uchu, żeby nie był taki hardy na przyszłość, ostrożniejszy był i nie był taki dumny.
- Dużo było tej młodzieży z Hitlerjugend w Warszawie?
No dość sporo było, bo to nie tylko były dzieci tych okupantów, ale również byli folksdojcze, ci polskiego pochodzenia, którzy przyznawali się do pochodzenia niemieckiego, mając ciotkę, wujka, ojca, dziadka mającego coś z niemieckością zgłaszali się, przyjmowano ich na tak zwane folkslisty i dostawali uprawnienia właśnie do tych sklepów. To była taka lepsza kategoria ludzi i to ich dzieci były również.
- Chciałbym jeszcze wrócić do tematu pana rodziny. Powiedział pan, że po zbombardowaniu domu na Nowogrodzkiej, przeprowadziliście się państwo do rodziny na ulicy Zielnej. Proszę powiedzieć, z czego państwo żyli?
Ciotka prowadziła w tym czasie sklep papierniczy na ulicy Wspólnej. W tym sklepie pracował i ojciec, i ojca brat i z tego się utrzymywali. Przywozili papier. Papier wtedy był bardzo chodliwym towarem, dlatego że do handlu było potrzeba, ale i do zasłaniania okien przed bombardowaniem. Był specjalny czarny papier na rolkach, nieprześwitujący i wieczorem zasłaniało się tym papierem okna, a Niemcy wręcz tego wymagali, bo jeżeli ktoś nieszczelnie okno miał zasłonięte, to groziła nawet kara. Chodziło o to, żeby światła nie było nad miastem, jak przylecą samoloty.
Pod koniec, w późniejszym okresie okupacji. […] Była taka sytuacja, że nasz zastęp dostał zadanie załatwić takiego małego hitlerjugend-owca, który kapował w swoim rejonie, tam gdzie on mieszkał, w tym domu, podpowiadał Niemcom, policji niemieckiej, że to jest jakieś podejrzane mieszkanie, tu się coś dzieje. Ten znów wygląda też podejrzanie i zwrócić na niego uwagę. Dosyć dużo narobił przykrości w tym domu. Jakoś doszło do nas, że to jest nieposłuszny, wręcz przesadnie usłużny szwabista młody i że trzeba go załatwić. Dostaliśmy zadanie, wiadomo było, że on ze zbiórek szedł przez Ogród Skaryszewski. Jechaliśmy już na kolację tramwajem, przed Mostem Poniatowskiego skoczyło dwóch chłopaków, my poznaliśmy, że są z Szarych Szeregów i przyszli z rozkazem: „Odwołana akcja”. Nie doszło do tej akcji. Domyślać się mogę, że zorientowano się, że reperkusje tej akcji mogły być bardzo nieprzyjemne. Po pierwsze, że mogliśmy wpaść, a po drugie, że może jeszcze większa wściekłość tego chłopaka, może jeszcze coś wiedzieli na ten temat, wreszcie nie chcieli, żeby szaroszeregowcy zajmowali się taką robotą i odwołano to. Natomiast tam na moście jeździło dwóch chłopaków z naszego zastępu tramwajem i Niemcom wyciągali bagnety, mapniki w tłoku. Traktowało się to tak, że w ten sposób osłabia się [przeciwnika].
- Mały sabotaż na tym właśnie polegał.
Tak. Jeszcze afisze rozklejaliśmy. W czasie jednej z takich wypraw jednego chłopaka złapał Niemiec w czasie wyciągania bagnetu. Wyciągnięto go na przystanek tramwajowy i może chciał go tylko pouczyć, że dlaczego on takie rzeczy robi, ale na nieszczęście przechodził patrol żandarmerii: „O co chodzi?”, zapytali i ten Niemiec powiedział. Ale w międzyczasie już miał w ręku legitymację szkolną, tego naszego chłopaka. Tam był na tej legitymacji adres. Jak patrol zabrał tego naszego chłopaka, a ponieważ na Francuskiej on mieszkał, niedaleko, to ten Niemiec przyszedł do jego domu, opowiedział na czym polegała sprawa i sygnał dał, że syn został aresztowany. Matka od razu do szafy, tam pół szafy tych mapników i bagnetów, wzięła to w celtę zwinęła szybko do ogródka wrzuciła. Nie minęło pół godziny, przyjechało gestapo, rewizję w całym domu [zrobili]. Ojca nie było, bo ojciec był w obozie. Matki nie aresztowano. Nic tak zwanego trefnego nie znaleziono, ale chłopak trafił do więzienia. Jak potem mówiono, był wśród tych powieszonych karnie przed sądami. W związku z tym był alarm, obawa była, że w czasie bicia zdradzi kto należał, gdzie należał. Ja też musiałem wtedy z domu prysnąć. Na szczęście chłopak nie zdradził nikogo. W każdym razie mieliśmy dość już takiej zabawy w konspirację w sensie małego sabotażu i postanowiliśmy nawiązać kontakt z poważną organizacją podziemną z Armią Krajową.--sabotaz_i_---dywersja-END--> Tak przez znajomości trafiliśmy do „Zośki”. Przyszedł do nas „Jurand”, który miał przyjąć całą naszą grupę, ale nie wiem czy nie spodobało mu się coś wśród nas, że zostawił nas po dwóch czy po trzech zebraniach szkoleniowych. Więcej się nie pokazał i urwał się z „Zośką” kontakt. Nawiązaliśmy kontakt z innym środowiskiem akowskim i już z tym środowiskiem trafiliśmy do Powstania. Przed samym wybuchem Powstania był alarm i coś w rodzaju pogotowia. Wszystkie zastępy tramwajem dojeżdżały na koniec Puławskiej, tam była pętla tramwajowa i stamtąd wypuszczano trójki w kierunku Kabat - co półtorej, czy co dwie minuty. Chodziło o to, żeby całą grupą nie iść, żeby nie zwracać uwagi. Ale przez to, że puszczano co dwie, czy co półtorej minuty, to ten sznur się tak wyciągnął, że jeszcze większa była dekonspiracja. Jeżeli ktoś by uważnie patrzył i wiedział, że to coś pachnie konspiracją, to byśmy byli wsypani. Tak nieumiejętnie to było zorganizowane […]Kilka dni przed wybuchem Powstania byliśmy już skoszarowani na ulicy Wolskiej, chyba to był numer 64, w prywatnym mieszkaniu. Później, bodajże 28 było pierwsze odwołanie tego alarmu przedpowstaniowego. Ale my tego miejsca nie opuszczaliśmy i do wybuchu Powstania byliśmy w tym mieszkaniu.
- Byliście państwo uzbrojeni?
Teraz właśnie o tym opowiem. Około południa dostałem polecenie pójść z rozkazem na Wybrzeże Kościuszkowskie. Warszawa wtedy już była podminowana. Już widziało się grupki z paczuszkami, plecakami, w butach oficerskich, pasem ściągnięte płaszcze cywilne. Bardziej bojowo się wyglądało w ten sposób. Zmierzali na punkty zbiórki, a Wolską, którą musiałem przejść, ze wschodu wycofywano już pierwsze niemieckie oddziały wojskowe. To przeważnie były wozy transportowe własowców, które wiozły jakąś amunicję, czy coś takiego w kierunku Niemiec, a w drugą stronę szły zmiany wojska. Ruch na Wolskiej był niesamowity, wskazywał, że tu już się coś szykuje. Słychać było odgłosy ofensywy zbliżającej się ze wschodu. To pójście na Wybrzeże wymagało pewnego sprytu, żeby znów nie wpaść, bo patrole chodziły. Na Wybrzeżu były magazyny gazowni, w której pracowali robotnicy starsi. Ja szedłem z poleceniem, żeby się stawili na punkt zbiórki. Z podejrzeniem patrzyli na mnie, dlatego że taki mały chłopak z takim poleceniem przychodzi, czy to wiarygodne. Ale hasło miałem, oni odpowiedzieli, zgadzało się. Zdążyłem dotrzeć z powrotem na miejsce. Około piątej rozpoczęła się pukanina. Sprawa broni. W momencie wybuchu Powstania, czy też przed samym wybuchem, miała przyjechać riksza i przywieźć nam broń. Nie przyjechała, broni nie przywiozła. Na to miejsce, które mieliśmy początkowo zająć, na róg Płockiej i Wolskiej w baraku, stawiliśmy się późnym wieczorem. Deszcz zaczynał padać, drewniany barak, tam byliśmy skoncentrowani. Cisza, nie wiemy co dalej robić, a jakiś dozorca z sąsiedniego bloku zorientował się, że my jesteśmy bez broni, powiedział, że on wie gdzie są butelki zapalające. I na wózku przywiózł nam ze 30 tych butelek, każdy dostał butelkę z płynem zapalającym. Jak się uderzyło, ona pękała, to zapalało się. Każdy dostał tą butelkę. Nasi dowódcy mieli krótkie pistolety. Podporucznik „Konar” miał siódemkę, porucznik „Szczerba” miał jakiś większy pistolet. To było uzbrojenie dwóch grup. I proszę sobie wyobrazić, że około godziny jedenastej wieczorem, ciemnica niesamowita i deszcz leje, słyszymy że idzie jakaś grupa z bronią. Byliśmy przekonani, że otacza nas gestapo, tak liczyliśmy. Każdy za jakąś ściankę, jak wejdą do tego domu, to obrzucimy ich butelkami, trudno. Na szczęście oni ze sobą zaczęli rozmawiać po polsku. Zorientowaliśmy się, że jest to jeden z oddziałów, który idzie na linię, tylko uzbrojony. Cały strach minął i przerzuceni zostaliśmy na ulicę Długosza, tam była nasza kwatera. To był dom nie duży, chyba dwupiętrowy, w którym mieszkało sporo środowiska inteligenckiego, były młode dziewczyny, oni nam zaczęli jedzenie przygotowywać, dziewczyny opaski nam uszyły.
Nie. To był, o ile pamiętam, pluton 310 i 323, ale ten 323 to tak za bardzo nie pamiętam, chyba byłem w tym plutonie 323. I proszę sobie wyobrazić, na linię od razu. Linia to było wielkie pole kapusty na Woli. Tam szła linia kolejowa. Dowiedzieliśmy się, że przyjechał pociąg pancerny, jest na naszej wysokości. Rozstawiono nas w tej kapuście w nocy, deszcz lał. Każdy stał w odległości 100, 150 metrów jeden i mieliśmy pilnować czy oni nie robią w tą stronę szturmu, z tego pociągu pancernego. Ale Niemcy co jakiś czas rakiety wystrzeliwali oświetleniowe, no to wtedy trzeba było w ta kapustę rzucić się i jak rakieta opadła trzeba było znów wstać i patrzeć czy nie idą. Po takich rakietach spodziewaliśmy się, że może być atak skoro zobaczyli, że pole puste. Na szczęście oni nie ruszyli do ataku. Rano nas inny oddział zastąpił, to jeszcze taki świt był. Nagle widzimy i słyszymy, że z daleka jedzie czołg powoli. Puste ulice, bruk i te żelazne gąsienice powoli po tym bruku coś tam gniotą, potem ryk wielki silnika, to się rozchodzi, to działa przerażająco.
- Szczególnie jak się ma tylko jedną butelkę na jednego...
My w oknach staliśmy, jakby wjechał do nas mieliśmy obrzucić go tymi butelkami. Ale on dojechał do rogu, zawrócił i wycofał się. To była moja pierwsza przygoda z czołgiem. Na zapleczu była drewniana szkoła, chyba piętrowa, to już było kilka dni po wybuchu Powstania, dostaliśmy polecenie wzmocnić załogę tej szkoły, ponieważ w pobliżu była gęsiarnia i w tam była placówka niemiecka. Z tej placówki niemieckiej robiono wypady i podejrzewano, że oni chcą tę szkołę zdobyć. Poszliśmy na pomoc tej placówce z butelkami. Drewniane schody są zerwane. Zrobione były na deskach listewki i trzeba było na piętro wchodzić, ostrożnie, żeby nie spaść, bo to wąskie było. Nie pamiętam czy na pierwsze piętro nas skierowano, czy na drugie piętro i polecenie, że jeżeli by atak był, to my tymi butelkami mamy obrzucać, a przecież budynek jest drewniany. Tam były na miejscu, chyba dwa karabiny i ten oddział, jeżeli by widział czołgających się, zbliżających się to byłaby strzelanina, a my mieliśmy tymi butelkami obrzucić. Całą zmianę tam byliśmy, pod wieczór nas stamtąd wycofano, wróciliśmy na swoje miejsce, co się tam dalej działo nie wiem. Tam na Długosza mieliśmy jeszcze takie zdarzenie, że albo pocisk, albo mała bomba uderzyła w dom, w którym kwaterowaliśmy. Z całym sufitem zjechaliśmy prawie na parter. Nic nam się nie stało i z tymi butelkami. To już się zbliżał koniec Powstania. Trafiliśmy na cmentarz ewangelicki, tam było duże zgrupowanie, dobrze uzbrojonych żołnierzy. Nas wysłano na ten cmentarz. Pamiętam, że przed cmentarzem był plac i na tym placu kilka worków, taki posterunek. Pierwszy raz zobaczyłem powstańczy karabin maszynowy, który wycelowany był w kierunku chyba Górczewskiej. Spodziewano się z tamtej strony ataku. Tam doczekaliśmy do momentu, kiedy padł rozkaz wycofania się i trzeba było Młynarską wycofywać się w kierunku Śródmieścia. Na Młynarskiej w jednym miejscu były warsztaty samochodowe. Trafiliśmy do tych warsztatów w momencie, kiedy prawdopodobnie załoga niemiecka dosłownie jakieś pół godziny temu mogła opuścić tą placówkę, dlatego że zostawili puszki konserw niedojedzone, jakaś kawa w manierce. Jeszcze czuć było, że to kilka minut temu [byli tam Niemcy]. Młynarska płonęła i całe szczęście, że my w tych warsztatach zabraliśmy okulary do spawania. My to braliśmy, żeby bardziej bojowo wyglądać, bo kiedy się na czapkę cyklistówkę założyło te okulary, to czapka cyklistówka podniosła się do góry i to wyglądało bardziej wojskowo. Te okulary nam się przydały, bo jak płonęła Młynarska, to przejść nie było możliwe, bo taki żar był ogromny. Najbardziej narażone na ten ogień były oczy. Dzięki tym okularom przez Młynarską przeszliśmy, wycofując się. A widok ulic był bardzo przykry, bo już wiedzieliśmy, że to pierwszy upadek dzielnicy. Ci, co się wycofywali rzucali pas, jak ktoś miał, manierkę, hełm - to przedtem było wielką rzeczą mieć coś takiego. Wyrzucali bo myśleli, że może w ogóle będzie koniec Powstania. W okolicy Hali Mirowskiej musieliśmy przebiec duży plac, a w Ogrodzie Saskim były karabiny maszynowe niemieckie i one nas ostrzeliwały. Przebiec przez ten plac wtedy było nie do [zrobienia]. Co drugi, co trzeci padał. Dobiegliśmy na ulicę Kredytową i tam dzień, czy jedną noc zatrzymaliśmy się w oddziale „Bartkiewicza”. Teraz jak tam czasami przechodzę, jest tam bank, jest wyjście, taka nisza, mieliśmy tam worki i pilnowaliśmy żeby z drugiej strony Niemcy z Ogrodu Saskiego się nie przedostali. To był nasz posterunek, krótko. U Bartkiewicza tylko przelotnie byliśmy, poszliśmy do Śródmieścia i tam trafiliśmy do oddziału „Sokół”.
- Walczył pan na Woli, ale czy był pan świadkiem rzezi na mieszkańcach tej dzielnicy?
Tylko słyszałem, że użyte tam zostały do działań oddziały Własowskie. One zachowały się pioruńsko wobec ludności, byli bezwzględni, gwałcili dziewczyny, kobiety, rabowali, kradli i dochodziło do morderstw strasznych. Wiem o tym, ale nie byłem tego świadkiem. W pierwszym okresie jeszcze nie obowiązywała Konwencja Genewska, to Niemcy traktowali powstańców jako bandytów i w związku z tym pozwalano tej dziczy Własowskiej zachowywać się tak, jak dzicz może się zachowywać. Niszczenie, palenie, bardzo dużo ludności cywilnej zamordowano. W Śródmieściu trafiłem do oddziału „Sokół”, to był batalion szturmowy. Głównym zadaniem jego było pilnowanie, żeby na teren południa Śródmieścia nie przedostali się Niemcy i żeby przez Aleje nie doszło do ruchu niemieckiego, blokowanie tego. Byliśmy na rogu Banku Gospodarstwa, który był twierdzą niemiecką, to była bardzo silna obsada niemiecka. Ponieważ budynek był wysoki, w związku z tym ostrzał był całej okolicy, panowali ostrzałem i paraliżowali takie w miarę normalne życie w tym rejonie. Kilka razy próbowaliśmy robić ataki na ten budynek. Były niewypały, a my byliśmy komórką, która przerabiała te niewypały na granaty. Jeden z tych pocisków postanowiono wykorzystać jako minę i na wózek dziecinny wpakowano nocą. Przeszli przez naszą barykadę i w kierunku banku ten wózek pchali. Trzeba było zachowywać się cicho, żeby nie zwrócić uwagi, a ulice były pełne szkła, gruzu, że ten wózek mimo wszystko tam jednak szumu robił. Ale im się udało z tym wózkiem podejść pod budynek BGK. Tam były otwory do piwnic, oni w jeden z tych otworów włożyli ten pocisk i wypalili, ale budynek był tak potężny, że to tylko trochę odprysków zrobiło, bo otworu takiego nie było, żeby można było się przedostać się do wnętrza. To była jedna operacja. Druga operacja była od ulicy Brackiej. Wypalony dom, przygotowane były drabiny i z tego wypalonego domu, po tych drabinach mieliśmy się wdrapać na piętro, tam siłą przebić się do wnętrza i w ten sposób zdobyć dom. Operacja się nie udała, bo Niemcy otworzyli tak pioruński ogień i tak zaczęli rzucać granatami, że kto tylko wlazł na drabinę to spadał jak mrówki. Po ponownej próbie trzeba było się wycofać, nieudana była operacja. Ten budynek był ciągle takim miejscem, o którym [mówiono] co z nim zrobić, jak go zdobyć? Opowiem jeszcze o takich dwóch zdarzeniach związanych właśnie z tym bankiem. Druga placówka niemiecka była w Muzeum Narodowym, to olbrzymie zgrupowanie było. Bank miał wykop zrobiony, bo normalnie przedrzeć się nie mogli, żeby przechodzić, zmieniać ekipę, załogę banku, po jakimś czasie szła wymiana, przychodziła nowa. Ten ruch odbywał się tym wykopem. Co raz była operacja, że nasi tam podeszli i łopatkami zasypali ten [wykop]. Ale to wiadomo, na ile, na kilka godzin przerwa była. Drugim razem poszli z materiałem wybuchowym. Tym materiałem wybuchowym zrobili jakąś szkodę w tym tunelu, ale to były takie doraźne akcje o nie tak wielkiej skuteczności. W każdym razie w momencie, kiedy odsłonięte były te wykopy, Niemcy akurat zmieniali ekipę, my zaczęliśmy do nich pukać, kilku padło, ale oni puścili zasłonę dymną i pod tą zasłoną dymną przechodzili. To było takie zdarzenie. Raz na Nowym Świecie byliśmy po lewej stronie na balkonie. Ten balkon był obłożony workami i jak oni przebiegali, jeżeli ktoś się wychylił trochę wyżej, to można było go trafić. Jeżeli ktoś może był wyższy, może nie zgiął się tak, zdarzały się takie momenty, to my strzelaliśmy do nich i udawało się, dostawali. Ale z drugiej strony oni później obsadę zrobili i mieli takiego wybornego strzelca, że mimo że my mieliśmy w workach małe otwory strzelnicze, to on potrafił w te otwory trafiać. Tak celnie walił. Mieliśmy w oddziale zrzutka spadochronowego, cicho-ciemnego „Litwosa”, fantastyczny człowiek, ale strzelał, miny rozbrajał, właśnie te pociski przygotowywał, w laboratorium był w piwnicy, a na tej piwnicy był napis: „Lokal Rozrywkowy. Szukasz rozrywki? Wstąp na chwilę.” Kiedyś przyszedł do nas na ten posterunek „Litwos” i postanowił sprawdzić celność tego niemieckiego wyborowego strzelca. Wziął na patyku hełm wystawił i od razu w hełm kula była, tak celnie walili. Kiedyś przyjechał czołg i wyszedł oficer niemiecki przed czołg, my zaczęliśmy strzelać z automatu. Z tego zdenerwowania nie mogliśmy wcelować w niego. On schował się w tą kopułę czołgu i patrzymy lufa w naszym kierunku, na nasz balkon. Akurat ja tam też byłem, kazałem wszystkim wyjść z tego pomieszczenia, bo wiedziałem, że to lada chwila będzie, a jeden z naszych żołnierzy, kapral „Bomba” zostawił puszkę z konserwami, no i jeszcze polazł po tą konserwę. W tym momencie rąbnął pocisk, wyrwę zrobił, odłamki raniły ciężko tego „Bombę”, w tej bramie dostał dużą ranę. Ale on nie chciał pójść do szpitala polowego. Mieliśmy swój szpitalik na Żurawiej. Leżał na naszej kwaterze, na Nowogrodzkiej 3/5. Ta rana mu się babrała, ale nie chciał pójść.
W szpitalu była straszna sytuacja. Amputacje były powszechne, dlatego że nie było tych środków, które by przeciwdziałały tężcowi i różnym zakażeniom. Jeżeli ktoś przestrzeloną miał nogę, to od razu amputowano, a rany papierem higienicznym obwijano, nie było opatrunków. Pamiętam jak poszedłem do kolegi do szpitala, to była Hoża, albo Wilcza, między Kruczą a Marszałkowską, a nawet może za Marszałkowską, był taki szpital w garażach w dobrym domu, w betonowych garażach podziemnych. Tam poszedłem do tego kolegi, spotkałem innego znajomego Andrzeja Zamojskiego, chodził ze mną do szkoły, był cały owinięty niby bandażem, czyli tym papierem, tylko jedynie otwory na oczy mu zostawiono. Tak był poparzony, bo do czołgu z butelką podbiegł, czołg wywalił pocisk, odpryski go tak poraniły ciężko, ale po wojnie spotkałem go na cmentarzu w mundurze andersowskim, czyli przeżył. Opowiem o innym zdarzeniu, też z czołgiem. Na Bracką przed naszą barykadę przyjechał czołg, a my już mieliśmy zrzutowego piata, to taki granatnik. No i zawiadomiliśmy przez łączniczki, że czołg jest. Mieliśmy dwóch dzielnych chłopaków, jeden miał pseudonim „Ksiądz”, drugi „Tur”, to była para wspaniałych kolegów, uroczych, wesołych, pogodnych. Lubili sobie kielicha wziąć, dziewczyny lubili, fantastyczni chłopcy. Jeden z nich był cięższy i on nosił piata, a ten drugi przeważnie był celowniczym. Przybiegli do nas, tam była wypalona część domu, chyba Bracka 9, weszli na schody tego wypalonego domu. Te schody miały porządny stelaż metalowy i marmurowy. Po tych schodach można było na tą wypaloną część, na balkon wejść i oni weszli. Ale czołgiści zorientowali się, że coś na tym balkonie się dzieje i pierwsi rąbnęli Niemcy. Ta cała ściana zwaliła się, przysypała tych dwóch chłopaków i tak straciliśmy tego piata. Później, wieczorem jesteśmy na dziedzińcu naszej kwatery, przychodzi starszy pan, zakurzony, zniszczony, o bardzo ładnych rysach twarzy, jakiś inteligent, pyta się o jednego z nich. Okazuje się, że to ojciec jednego z nich. Przyszedł do swego syna. Powiedzieli mu, że oni akurat kilka godzin temu zginęli. Inne zdarzenie z tamtego miejsca. Pod trzynastką na Brackiej, na rogu była kiedyś cukiernia Kuczyńskiego i tam w gruzach mieliśmy swój posterunek. Kiedyś patrzymy, od strony muzeum jadą czołgi. Znów wezwaliśmy piatowców, to jeszcze było przed tym wypadkiem, przybiegli i patrzymy, że jedzie jakiś, przed normalnym czołgiem, malutki czołg. Pierwszy jechał. Oni strzelili w ten mały czołg, wybuch niesamowity, dym, huk. Okazało się, że to był goliat. My jeszcze nie wiedzieliśmy, że to są takie kierowane przy pomocy kabli czołgi i one miały za zadanie rozwalić barykadę. I w ten sposób straciliśmy jeden pocisk, a goliat wyleciał w powietrze. Braliśmy również udział w zdobywaniu Imki. Imka, tam Młodzieżowy Dom Kultury teraz jest, siedziba Harcerstwa chyba jest w tym budynku. Nasza drużyna miała za zadanie iść ogrodami głuchoniemych. Mieliśmy dojść do okien basenu, basen był niżej ziemi i mieliśmy się przez te okna dostać tam do środka. W ten sposób mieliśmy wesprzeć atak innego oddziału, który od przodu forsował Imkę. Mieliśmy pomocnicze zadanie. W momencie, kiedy byliśmy w tych ogrodach głuchoniemych, nie wiedzieliśmy, że tam są jeszcze gęsi. Jak one zobaczyły ruch zaczęły trzepotać, gęgać. A tam gdzie jest teraz Muzeum Ziemi, na dachu tego budynku, to był chyba Pieńkowskiego budynek, była obsada niemieckiego karabinu maszynowego i granatnik mieli. Jak otworzyli do nas ogień, to rwała się ziemia jak nie wiem, ale nam się udało do okien basenu dotrzeć. Patrzę, a ten wspomniany już „Bomba”, odbezpiecza granat i chciał wrzucić do basenu. Ja patrzę, a tam są już nasi żołnierze, akowcy, którzy z tamtej strony pierwsi dotarli do budynku. W ostatniej chwili wstrzymałem jego, bo on by rzucił tam ten granat. Takie historie również się zdarzały. Wspominałem o tym, że nasza linia to były Aleje, południa myśmy bronili i chyba skutecznie skoro Niemcy tej południowej części nie zdobyli. Natomiast były momenty kiedy wbijali się, i właśnie o jednym takim przykładzie wspomnę. Mieliśmy swój posterunek na schodach do piwnicy wypalonego domu, Bracka 9. Całe podwórze było pełne gruzu. Po drugiej stronie podwórza była podobna piwnica. Okazuje się, że tam wtargnął z Banku Gospodarstwa, z BGK, z placówki niemieckiej, jakiś mały oddziałek niemiecki składający się z własowców. W pewnym momencie, w nocy oni robią z tej piwnicy atak. Otworzyliśmy ogień, który wstrzymał ich marsz i nagle słyszymy głos: „Pan, nie strzelaj!” Zaskoczeni byliśmy. Domyśliliśmy się, że to ci Ukraińcy. Myśleliśmy może, że to są jacyś uciekinierzy, którzy chcą się poddać. Przestaliśmy do nich strzelać. Noc, ciemna noc. Kiedy byli mniej więcej na środku podwórza, słyszeliśmy po tym gruzie jak szli, wiedząc skąd my strzelaliśmy bo widzieli, jak otworzyli ogień do naszej piwnicy,[fruwały] drzazgi murów na około. Byłem wtedy na posterunku z Halszką. To było takie jedno zdarzenie, ale chciałbym jeszcze powiedzieć o pewnych osobach, takich bardziej znanych z naszego oddziału. Bohaterem Powstania był nasz żołnierz Antek „Rozpylacz”, który zasłynął z tego, że niszczył gołębiarzy. Gołębiarze to byli agenci niemieccy ustawieni w niektórych miejscach niewidocznych, w domach, na dachach z dobrą bronią z celownikami i oni widząc jak ktoś przemyka ulicą, strzelali i nagle kula padała, początkowo nie wiadomo było skąd. Po jakimś czasie powykrywano te miejsca i on należał do tych, którzy likwidowali tych gołębiarzy. Miał pistolet, który miał chłodnicę. To był sten, pomalowany na zielono. To był ten Antka rozpylacz słynny. On był w mojej drużynie ten rozpylacz, ale charakterystyczna rzecz była taka, że kto z tym rozpylaczem szedł na akcję, to nie wracał, ginął. To był pechowy okres. Brali tą broń tylko tacy, którzy nie wiedzieli o tych właściwościach, o tych cechach, które towarzyszyły tej broni, bo lekceważyli tą opowieść i ginęli. Skończyło się na tym, że faktycznie ci dwaj, którzy poszli na akcję, zginęli pod gruzami i został on zasypany, zginął ten pistolet.
- Pan nie szedł na akcję z Antkiem „Rozpylaczem”?
Nie, ja przyszedłem do oddziału akurat, kiedy był pogrzeb Antka. Byłem na Woli wtedy. Ósmego był pogrzeb Antka. Mieliśmy wspaniałego zastępcę dowódcy, majora Janka, tego bez nogi, o którym wspominałem. Żona Janka mi opowiadała, że on stracił nogę w 1920 roku, kiedy z szabelką ruszał do ataku na pancerny pociąg radziecki. „Widzisz, jakiego ja miałam męża, z szabelką na pociąg pancerny ruszył.” Ale to był wspaniały człowiek. Był bardzo odważny, a jednocześnie był bardzo ojcowski. On nie lekceważył życia i był bardzo troskliwy o swoich żołnierzy, miał sentyment niemal ojcowski do chłopaków. Był u nas w oddziale skoczek spadochronowy, cichociemny, Trojanowski „Litwos”, który nie tylko potrafił super celnie strzelać, ale przerabiał niewypały na granaty. Mieliśmy żołnierza „Kwasa”, który przed wojną był słynnym felietonistą, jednym z najbardziej znanych felietonistów warszawskich. W ostatnim dniu Powstania mówił mi tak: „Patrz ten słynny wróżbita Ossowiecki powiedział, że ja nie przetrzymam wojny. A patrz jest koniec Powstania, a ja żyję.” Poszedł o godzinie siódmej, czy ósmej posłuchać „Głosu Londynu”, rąbnął pocisk, jeden z ostatnich i on zginął. W oddziale miałem dwóch przedwojennych podoficerów, kaprala „Bombę” i dobrego kaprala, doskonałego żołnierza, Siwkę. Był wspomniany już „Bolek”, który zgłaszał się na wszystkie akcje, ale byli i ludzie, którzy po wojnie mieli już swój dorobek w pracy. Był „Kolin”, o którym wspominałem, był wziętym lekarzem, specjalistą od chorób serca w Poznaniu. Ostatnio był współautorem cenionej pracy naukowej, o wycinku prac badawczych nad chorobami serca. Niedawno dostałem zaproszenie na spotkanie w Muzeum Techniki w Pałacu [Kultury i Nauki], z okazji jubileuszu pracy Zygmunta Glazera. To był „Anka”, nasz żołnierz i nie wiedziałem, że ma tak wielki dorobek, mimo że już go spotykałem po Powstaniu, wiedziałem, że jest inżynierem. Był jednym z kierowników budowy na Placu Konstytucji, MDM-u. później był współautorem, projektantem urządzeń przy kopalni miedzi, tam były nawet osiągnięcia naukowe i podobnego typu badania, z dobrymi wynikami, przy kopalni siarki. Zwyczajny człowiek, siedzisz przy kawie, rozmawiasz, wiesz że strzelał, że był żołnierzem, ale że taki dorobek miał dowiaduję się w przypadkowy sposób. Mieliśmy w oddziale aktorkę, znaną przedwojenną aktorkę Helenę Grossównę, która zajmowała się sprawami zaopatrzeniowymi, urządzaniem czegoś w rodzaju kasyna wojskowego. Mieliśmy dwóch chłopaków łączników, Hohmanów, którzy po wojnie wyjechali do Izraela, byli jednymi z pierwszych obywateli państwa Izrael. W latach sześćdziesiątych, w czasie walk na Wzgórzach Golan, wtedy byli żołnierzami, jakoś zdobyli adres naszego dowódcy i przysłali taką depeszę: „ Kochany dowódco. Dziękujemy, że wyszkoliłeś nas na dzielnych żołnierzy.” i podpis: „Oficerowie: Zenek i Paweł Hohman.” Z Izraela taki sygnał przyszedł do dowódcy. Brali udział w uroczystościach z okazji 50-lecia Powstania, przez Wałęsę byli zaproszeni. A ostatnio w tym roku, bo jeden już tylko żyje, Paweł, przyjechał z rodziną zaproszony jako gość honorowy prezydenta Kaczyńskiego.
- Proszę powiedzieć, czy miał pan kontakt z żołnierzami niemieckimi, z jeńcami?
Bezpośrednio ja sam nie miałem, ale mieliśmy inne zdarzenie. W naszym oddziale mieliśmy kapelana i były msze święte. Przejście było przebite z Nowogrodzkiej na Żurawią i wielki dziedziniec był, podwórko duże, tam odbywały się msze święte. W czasie mszy świętych dostawaliśmy tak zwane viatic in articulo morti, to znaczy, że w wypadku śmierci jesteśmy rozgrzeszeni. No i tam mieliśmy w łączności takiego niedużego żołnierza w okularach, bardzo niski, prawie że karzełkowaty, bardzo silne szkła nosił i on służył do mszy świętej, a u nas był w oddziale łączności. W końcowym etapie na barykadach mieliśmy już telefony. Już nie trzeba było gońca wysyłać, tylko zakręciło się i już. On między innymi pomagał przy tym, w instalowaniu tego. Kiedyś szedł Kruczą ulicą i jacyś ludzie zaczepili go i chcieli go do aresztu wziąć, dlatego że pamiętali go z jakiegoś obozu, w którym jakąś funkcję usługową dla Niemców spełniał. Ale ponieważ był z opaską, miał legitymację, zadzwonili do oddziału, puścili go, ale nasza dwójka już go miała na oku. Po pewnym czasie wychodził na ulicę Kruczą. Poszli za nim obserwatorzy. Wszedł do domu na Kruczej, na klatkę schodową, patrzą, jego nie ma. Tak trafili do mieszkania, w mieszkaniu nikogo nie ma. Podejrzewali, że on wszedł do tego mieszkania. Otworzyli dużą szafę, odkryli wejście do drugiego pokoju, aparat nadawczy niemiecki radiowy, Niemcy w mundurach i on. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że w naszym oddziale był kapuś. Nasz oddział wykończył jeszcze jednego agenta, bardzo groźnego. Przypadkowo go rozszyfrowano i w gruzach został załatwiony. Mieliśmy również zdarzenie, bardzo przykre iż pod koniec Powstania były zrzuty z kukuruźników. Nadlatywały z Pragi, bo Rosjanie już zdobyli Pragę i zrzucały pojemniki z amunicją, z sucharami, ale również trafiały się i porządniejsze zrzuty, bo my z takich zrzutów dostaliśmy rusznicę przeciwpancerną. To była porządna broń. Natomiast amunicja była do ruskich karabinów, nasze kule są inne, one nie pasowały do mauzerów. My mieliśmy przeważnie tą poniemiecką, zdobytą broń, ale zdarzało się i my w oddziale mieliśmy jeden dziesięciostrzałowy „samozariadką” zwany, dobry karabin i była jedna pepesza. Tak, czy inaczej amunicja się przydała, owało tej niemieckiej przede wszystkim. W czasie jednego z tych [zrzutów], kiedy przeleciał kukuruźnik, to wiara się zerwała i leciała, kto dopadnie pierwszy, to ma zdobycz. W tym momencie, dokładnie nie wiadomo, niektórzy mówią, że nadleciał sztukas i rzucił bombę rozpryskową, a inni mówią, że ten kukuruźnik rzucił bombę. Na Kruczej ulicy była straszna masakra od tej rozpryskowej bomby, w pogoni za zrzutem. Z naszego oddziału kilkanaście osób zmiażdżonych, trzeba było szybko chować ich. Już nie było pudełek zbijanych z mebli, jako trumien, tylko zawijano w spadochrony zrzutowe, wykopano wielki dół na Nowogrodzkiej 3/5, to było duże podwórze i do tego dołu chowano. Pod wieczór, słyszymy, jak wśród tych złożonych już do tak zwanego grobu, ruch, ktoś się rusza. Światła nie można było palić, bo to niebezpieczne było. Jak znaleźć wśród tych kilkunastu leżących tego, który się rusza? Znaleziono go, ale później nie przeżył, był bardzo ciężko ranny. Chciałem przy okazji powiedzieć o naszych dziewczętach. Pamiętam z tamtego dnia, z tego dnia masakry, przenoszono ich na noszach przez piwnice. Ciasno w piwnicy, dwie dziewczyny niosą na noszach ciężko rannego. Tutaj była krew, a te dziewczyny w tej ciasnocie, duchocie musiały ich przenosić. Bardzo dzielne były. Chciałem powiedzieć o takiej sprawie, która była najtrudniejsza do przeżycia dla mnie. My nie tylko braliśmy udział w walkach, ale pomagaliśmy w wydobywaniu ludzi z gruzów. Ta grupa, która nie była w akcji, nie była na barykadzie, była bardzo często używana do takiej roboty. Pewnego dnia dostaliśmy wiadomość, że na Wspólnej są zasypani ludzie. Kilku z nas poszło i zastajemy stan taki. Oczywiście piwnica, zwalony cały dom i próba dojścia do tej piwnicy gdzie jest zasypane. Przez gruz przez te belki, deski, robiony otwór coraz dalej, trzeba było po kawałku dawać następnemu, ten przenosił. Wysunąłeś za mocno deskę, zsypywało się nowe. Patrzymy, na końcu tego wykopu jest zasypana dziewczyna, tylko ręce ma na wierzchu. W tym przejściu, duchota niesamowita, to jest mały otwór, co kilka minut musieliśmy się sami zmieniać, a ta dziewczyna cały czas tam była. Ja się odsunęło kawałek jakiegoś gruzu, czy jakiegoś materiału, to z drugiej strony się zsypywało na nią. Lampki, te bateryjki, tylko na małą odległość dawały światło, bo był tam jeszcze pył. Niestety nie udało się tej dziewczyny wyciągnąć z tego. Ten obraz mi się śnił wielokrotnie. Jeżeli wspominam tamte dni, to w mniejszym stopniu rannych, zabitych, atak, ogień ulicy, zwalanie domów, pod gruzami kilka razy byłem, a najbardziej wspominam tą dziewczynę wtedy zasypaną. Ale były i inne momenty. Jeszcze o jednym momencie wspomnę, jak mój przyjaciel zginął, kiedy zdobyta była Pasta. Ponieważ mieszkałem przy tym budynku, tam miałem broń ukrytą na poddaszu. Mieliśmy pójść po tą broń z kolegą. Przyszliśmy, dom nasz był spalony, tej broni oczywiście nie można było wydostać i widziałem na podwórcu Pasty, prawie pod pierwsze piętro trupy niemieckie, zabitych w czasie akcji zdobywania. Nie chcę opowiadać o tym, bo to bardzo przykra rzecz. Jak się dowiedziałem, z naszego mieszkania był atak zrobiony na Pastę. Nie od dołu, od dołu się nie udało, oni przebili się przez ścianę i tam do specjalnego przejścia, zapasowego dostali się, ale to inna para kaloszy. Kiedy wracaliśmy najtrudniej było przejść przez Aleje, ponieważ one ciągle były pod ostrzałem. Też wykop zrobiono, później zrobiono porządniejszy wykop, a wtedy był taki pół wykop, że trzeba było prześlizgiwać się. Akurat w momencie, jak przebiegaliśmy nawet w tamtą stronę, kiedy szliśmy na drugą stronę z Kristalu, rakiety wystrzelili, zobaczyli, że przebiegamy, puścili ogień, ale udało nam się przebiec. Natomiast w powrotnej drodze, kiedy przyszliśmy, weszliśmy na Nowogrodzką. Niemcy mieli wyborowego strzelca na poczcie, na Nowogrodzkiej, na dachu, strzelił ekrazytówką i mój przyjaciel dostał kulę. Dlaczego strzelił do niego a nie do mnie? Ja byłem starszy stopniem, ale mój kolega miał na głowie oficerską czapkę niemiecką, zdobytą, a ja miałem polową czapkę niemiecką. Uznał, że tamten ważniejszy i rąbnął do niego. Wyobraźcie sobie jak było przykro później iść do rodziców powiedzieć o tym. W pierwszej chwili powiedziałem, że Janusz jest ciężko ranny. Oni od razu jakoś dziwnie zrozumieli o co chodzi, niesamowite przeżycie. Jego ojciec napisał piękny wiersz. Z artystycznej rodziny pochodził, mimo że pracował w banku, ale był artystą malarzem, poetą niewyżytym: „Posłałem ci z Mateczką ostatnie posłanie, Co na imię ma żołnierska trumna. Choć wiem co się stało, to się już nie odstanie. Matka płacze, była taka z Ciebie dumna.” 25 sierpień, imieniny Ludwika, jednego z moich żołnierzy, z mojej drużyny. Ale to był po prostu zbieg okoliczności, że nagle przyniesiono kocioł z potrawką. Dwudziesty piąty dzień Powstania, dawno już się o mięsie nie marzyło, ziemniaka nie było. Jedyna rzecz to tylko kasza, kasza zrobiona z jęczmienia, z Browaru Haberbuschowskiego, zmielona na ręcznych młynkach i to było trzy razy dziennie. Czasami była polana syropem ziemniaczanym, gdzieś beczkę syropu znaleziono i gdy tym syropem była polana to było już coś innego. Z tej kaszy zupa plujka była, bo w niej były łuski i jak się jadło, to trzeba było je wypluwać i stąd to się nazywało, zupa plujka. Raz przekładaniec upieczono. Dziewczyny starały się jak mogły, żeby to urozmaicić. Skądś jakieś powidła znaleziono. Nagle kocioł potrawki, więc wiara była szczęśliwa, jedzenie w puszki, menażek nie było, talerzy nie było. Każdy jeszcze jedną repetę, opychali się jak nie wiem.
- Były jeszcze inne radosne wydarzenia?
Wiecie z czego była ta potrawka? Znaleziono doga, psa wielkiego. Zabili i z niego to zrobili. Potem dziewczyny czuły się nie bardzo.
Nie. Ja akurat nie jadłem tego, ale nie dlatego, że wiedziałem, po prostu akurat nie byłem przy tym. Ten pies to było trochę inne zdarzenie. Na rogu Brackiej i Nowogrodzkiej był kiedyś sklep kolonialny, w którego podziemiach były składy win, dawnych win. Dom spłonął, spalił się, piwnice ocalały, no i nasi tam gdzieś wypatrzyli i doszli do tych piwnic i zaczęli wynosić butelki z winem dobrym, takie było stare, że aż gęste prawie. Ja dostałem butelkę krupniku staropolskiego, taki trunek likierowy. Po większej szklaneczce, to ja nie mogłem wstać. Tak działała starość tego trunku. Ale wreszcie dowództwo się zorientowało, że wiara ma dobry humor i postawili posterunek żandarmerii, żeby pilnowali i nie wpuszczali do tej piwnicy. Ale nasi mają pomysły, z noszami po rannych poszli. Napakowali na nosze tych butelek i wynoszą przykryte jakąś certą. Ci wypuścili, potem drugi, trzeci, ale jak czwarty, to mówią: „Co to jest!? Skąd tylu rannych!?” Odsłonili, a tu całe nosze wina. Dowództwo położyło rękę i już urwało się.
- Raczyliście się państwo tym winem w jakichś okazjach, czy piliście bez okazji?
No tak, po prostu w paczkach się piło. Ja, na przykład, ojcu tego kolegi, który poległ, zaniosłem butelkę, którą miałem. Jak przyszedłem tam do piwnicy, to był tam młodszy braciszek tego kolegi. Jak on chciał koniecznie do rąk wziąć pistolet automatyczny, który miałem, stena. To było niesamowite, gdyby wtedy była kamera i mogła nagrać tego chłopaka, to całe przeżycie, że on trzymał w rękach stena. Ale to już inna rzecz. Wystarczy tego, tych drobnych. Teraz pomówmy o tym , jak już dochodziło do upadku. To straszne przeżycie, gdy doszła wiadomość, że podpisano kapitulację. Wprawdzie u nas kończyło się jedzenie, wszystkie placyki pokryte były mogiłami, że było miejsca, żeby nowych pochować. Tym niemniej, przynajmniej w tej kupie, w której byłem, było przekonanie, że do ostatniego naboju, nie powinniśmy się poddać. Logicznie nie było sensu już dalej walczyć, ale jak ci młodzi szaleńcy uważali, po co ostatnią kulę dla siebie. Miałem na tak zwaną czarną godzinę odłożone, nie wiem skąd, 70 kul do automatu, bo miałem automat i angielski granat ciężki, obronny, zrzutkowy, bardzo dobry. Chowałem na ostatnią chwilę. Trzymałem to w torbie, mam ją jeszcze w domu, to było coś w rodzaju chlebaka. Trzymałem pod poduszką. Spaliśmy na ziemi, na siennikach. No i kiedy przyszła kapitulacja, to nasza grupa: „Co robimy dalej?” Owszem, oficjalnie wszyscy mieli iść do niewoli. Pierwsza rzecz to taka, że przecież całej broni nie można Niemcom oddać, wprawdzie to było 30, 40 karabinów, pistoletów trochę, jeszcze było ze 20 butelek z benzyną, granatów 40-kilka, to już były resztki. U magazyniera dowództwa to jakaś porcja była. Doszliśmy do wniosku, że tą najlepszą broń nie można Niemcom oddać. Więc do pudła, jako mogiłę złożyliśmy tą najlepszą broń, przysypaliśmy ziemią, a Niemcom trzeba było coś oddać, więc oddaliśmy gorszą broń. Jeszcze z zabawnych momentów przypomniała mi się jedna rzecz. Miałem w drużynie chłopaka o pseudonimie „Warka”. Lubiłem go, tylko że on był prawdopodobnie jakimś artystą estradowym. Gitara, piosenka, on ciągle w humorze był. Przychodził z barykady zmęczony, niedojedzony, a on za gitarę. Był taki moment w Powstaniu, kiedy Niemcy zaczęli nasz rejon obrzucać ogromnie garłaczami. Garłacze są to wyrzutniki, które wyrzucają granaty i one spadają, są rozpryskowe. Paraliżowały ruch, nie można było przebiegać, bo były miażdżące niesamowicie. W pierwszym okresie sporo było rannych z tego powodu. Później jakiś prymitywny sposób na to znaleziono na barykadzie. Oni ostrzeliwali garłaczami barykadę. Robiono coś w rodzaju daszku spadzistego i jak ten garłacz spadał, to zsuwał się za barykadę. Mieliśmy barykadę na ulicy Brackiej, przy Nowogrodzkiej, z dostępem do bramy na ulicy Brackiej. Jak było pierwsze obrzucenie garłaczami, to „Warka”, który stał na barykadzie, w tą wnękę wypalonego domu, bramy, tak się schował, żeby zadaszenie mieć nad głową. W tym momencie rąbnął jakiś większy pocisk. Dym, huk, pył niesamowity i widzę, że stoi „Warka”, tylko oczy mu bieleją, cały jak kominiarz zasypany pyłem, wszystkie szwy spodni mu pękły, widzę gołe nogi, paskiem ściśnięty, wszystkie szwy mu pękły od tego ciśnienia. On taki trzyma stary, trzystrzałowy karabin z wygiętą lufą i mimo tej tragicznej sytuacji, to chyba nerwowy odruch, zacząłem się śmiać na jego widok. To była niesamowita scena.
- Wyszedł z tego bez szwanku?
Wyszedł bez szwanku. Tak chciałem go spotkać po wojnie. Co się z nim dzieje? W spisie jest tylko nazwisko, nie wiadomo. Bardzo chciałem, tak jak kiedyś chciałem spotkać swego przybocznego z drużyny harcerskiej okupacyjnej. Nazywał się Gontarczyk, albo Gancarczyk. Wspaniały chłopak, Andrzej. Mieszkał na Koszykowej vis-a-vis biblioteki, tam były jakieś zakłady, które wykonywały metalową galanterię. Zresztą to pomagało ponieważ tam były okucia i tak dalej, to na poddaszu można było strzelać, ćwiczyć. Ale to inna para kaloszy. Zbliża się upadek Powstania. Zastanawiamy się co ze sobą dalej robić. Ludwik, pseudonim „Dźwig”, Dodek Miśkiewicz, mówi mi, że ma kolegów znajomych na Hożej, w oddziale NSZ-towskim i ten oddział ma przedostać się przez Wisłę na Pragę. Możemy do nich dołączyć. No to zgoda dołączymy się. Umówiliśmy się następnego dnia na godzinę pierwszą mamy być na Hożej. Przychodzimy, oddziału nie ma. Wspominam o tym dlatego, żeby pokazać jak byliśmy mało przygotowani. Nie wiedzieliśmy co by znaczyło dla NSZ, przedostać się za Wisłę. Druga rzecz, jak się tam dostać? Trzecia rzecz, oni i akowców jak załatwiali! To od razu byłby obóz. Ten wspomniany Filipowicz tam wpadł na Pradze, bo on przepłynął Wisłę. Drugie wyjście było takie, że jeden z moich kolegów z drużyny, pseudonim „Król”, Bolek, mieszkał w Milanówku pod Warszawą. W Powstaniu brał udział. Był jednym z najodważniejszych chłopaków z mojej drużyny. Jeżeli były akcje, które wymagały ochotniczego zgłoszenia się, bo wiadomo było, że nie będzie wyjścia, tak zwane śmiertelne akcje, to on prawie zawsze się zgłaszał. Przystojny, blondyn, rubinowe oczy, babki były za nim jak nie wiem. On powiedział, że jak dotrzemy po Powstaniu do Milanówka, to on nas skontaktuje, bo ma łączność z Kampinosem. „O świetnie, do Kampinosu.” My z oddziałem nie poszliśmy do niewoli, postanowiliśmy wyjść jako cywile i po drodze uciec z marszu do Pruszkowa. Noc była, co 50 kroków było ognisko, Niemiec stał z karabinem, pilnował tego wymarszu ludzi z Warszawy do Pruszkowa, do obozu. My w tym kondukcie też szliśmy i w pewnym momencie, gdy byliśmy mniej więcej w połowie tej odległości między tymi ogniskami, prysnęliśmy na lewo. Deszcz leje, gdzieś tam światełka, domek. Podchodzimy, patrzymy, Niemcy. Do drugiego domku, Niemcy. Do trzeciego, Niemcy. Obszar był wysiedlony i wojska niemieckie stały. Musieliśmy z powrotem dołączyć do tego konduktu. Ale jak wtargnęliśmy do konduktu, to ci ludzie zaczęli szum robić, bo myśleli, że jacyś prowokatorzy tutaj włażą między nich. Ale jakimś sposobem włączyliśmy się do tego marszu i potem znów prysnęliśmy na prawo. Tam było wielkie pole takiej końskiej marchwi. Spragnieni surowizny, od razu rzuciliśmy się na tą marchew. Trochę oskrobaliśmy na ręku i jedliśmy. Jeden z naszych kolegów, dostał rewolucji żołądkowej od razu, po kilkunastu minutach. Trochę się oddalił od nas, a my w marchwi staliśmy, deszcz leje. W pewnym momencie patrzymy, patrol konny niemiecki jedzie. Nie wiedzieliśmy, że tam jest linia telefoniczna i oni sprawdzali tą linię widocznie. Pół skoku w bok robimy, żeby oni nas nie zauważyli, a ten Antek nie zauważył tego patrolu i krzyczy: „Chłopaki! Poczekajcie! Poczekajcie!” Udało się, dotarliśmy do Milanówka. Do domu nie mogliśmy wejść, bo mieliśmy tyle wszy na sobie. W żelazne beczki wpakowano każdego, ubrania zabrali, wygotowali. Takie końskie były wielkie jak nie wiem. No i dowiedzieliśmy się, że Kampinos już upadł. Trafiłem z „Dźwigiem” na roboty przymusowe. Bolek na miejscu jakoś się zagospodarował. Antek, ponieważ on miał takie inklinacje medyczne, poszedł do pracy jako pomagier w szpitalu, tym bardziej że w szpitalu znalazł jakiegoś krewnego.
- To było w okolicach Warszawy nadal?
To było koło Milanówka, a do pracy trafiliśmy do Zihelbergu, to są dawne tereny Polski. Niedaleko nas wywieźli. Już nie będę opowiadał co się tam działo po wyzwoleniu.
- Nie, proszę opowiedzieć jak wyglądało wyzwolenie.
O, wyzwolenie wyglądało bardzo kolorowo, dlatego że pracowaliśmy w majątku niemieckim. Ja zostałem […] spichlerzowym, pilnowałem spichlerza. Oczywiście w tych ostatnich dniach, to jednostka niemiecka tam stała i głównie własowcy. O własowcach nie powiedziałem, a to ciekawa też była sprawa. Nagle front się zbliża, kanonada i patrzymy, przez pola trzy czołgi jadą. A Niemcy w ostatniej chwili z Herman Gering dywizji, tacy młodzi żołnierze byli, musieli na polu (tak jak my kiedyś), wykopać dołki i z karabinem pilnował linii frontu i co ileś metrów następny. Jak ci z czołgami pojechali, to przez nich zupełnie. Jeden z nich w ostatniej chwili złapał konia, próbował uciekać w kierunku lasów. Postrzelony. Kilku złapano, od razu powieszono na wysokich lipach. Dwóch, czy trzech powieszono wtedy. No i fala przeszła, postanowiliśmy wracać do Warszawy. Ludwik wykombinował, w tym całym rozgardiaszu, parę koni i wóz. Schował do sterty słomy w polu. Idzie po te konie, nie ma koni, wozu... znaleźli, mimo że to były pierwsze godziny po wyzwoleniu. Jak Niemcy się ewakuowali, musieliśmy im pomagać się pakować i przy tej okazji rąbnęliśmy suszoną kiełbasę i dwa słoiki kompotu, takie drobiazgi. Miedzy dworkiem a piwnicą można było wejść, zadaszone to było i tam schowaliśmy na tym poddaszu. Idziemy po tą kiełbasę, nie ma kiełbasy, tam znaleźli. No i przedostaliśmy się do Warszawy, gruzy…
- Domyślaliście się państwo, jeszcze w trakcie podróży, jaki los spotkał stolicę?
Już wiedzieliśmy. No, że jest tak zniszczona, to nie, ale wiedzieliśmy bo jednak jakieś komunikaty Niemcy podawali, to znaczy że była zniszczona jak wychodziliśmy to widzieliśmy, ale Niemcy jeszcze później dopalali. Jeden z naszych żołnierzy, moich żołnierzy trafił do takiej ekipy, która pod kierunkiem Niemców musiała opróżniać piwnice z jakichś ciekawszych rzeczy, rabować. Oni podjeżdżali wozami, samochodami i pakowali futra, coś cenniejszego. Opowiadał mi, że na Śniadeckich kiedy opróżniali te piwnice, szedł w kierunku kościoła i mówi: „Wchodzę do piwnicy i widzę światełko malutkie, pali się świeczka”, a to były pierwsze dni po Powstaniu, znaleźli trzech Żydów ukrywających się. Po Powstaniu jeszcze żyli. Co on najbardziej zauważył? Zauważył, że jeden z tych Żydów miał buty koloru wiśniowego... Co utrwaliło mu się w pamięci. W Powstaniu z nim historia była taka, że on później do nas dołączył po Powstaniu. Zgrupowanie byłych żołnierzy odnalazł i koleżanki powiedziały, że odnalazł się nowy chłopak, który pyta o mnie. Jest zebranie, na ulicy Wojska Polskiego w piwnicy był lokal, znów w podziemiu i pytam Teresę: „Gdzie jest ten, który o mnie się pytał?”, „Siedzi koło ciebie.” Nie poznaliśmy się. Później poprosił mnie do siebie, mieszkał na Bródnie, lubił popić. Postanowił zaprosić mnie do siebie, rodzina się dowiedziała o tym, że przyjdzie jego dowódca. Cała rodzina, a to była paropokoleniowa rodzina, zeszła się. Mieli nieduże mieszkanie, stali w drzwiach, dzieciaki zaglądały, żeby zobaczyć dziadka dowódcę. Chyba byli bardzo rozczarowani, kiedy zobaczyli człowieka, który wcale nie wyglądał na wojskowego, który nic nie miał w sobie z marsowego wyglądu. Ale ugościli mnie tam bardzo przyjemnie, no i wtedy właśnie się dowiedziałem, że on za bardzo pociąga. Wkrótce się z powodu wódki wykończył, a jeszcze przedtem przeszedł na emeryturę, pracował jako elektryk w zakładach wojskowych. Miał starą Syrenkę i koledzy postanowili zrobić mu prezent na pójście na emeryturę, wyremontowali mu na cycuś tą Syrenkę, wymalowali, dziury poszwajsowali, no ładny samochód. Uszczęśliwiony postawił pod domem, wychodzi po jednym dniu, czy po dwóch, patrzy, dach wgnieciony, maska wgnieciona. Chłopaki sobie żarty zrobili, zaczęli tańczyć na tym, pognietli mu tą Syrenkę.
- Pan się osiedlił w Warszawie po wojnie, tak?
Tak.
- Czy był pan represjonowany w jakiś sposób, za przynależność do Armii Krajowej?
Nie byłem i to z takiego zbiegu okoliczności. Oddział „Sokół” należał do formacji, która nazywała się Organizacja Wojskowa OWKB, Organizacja Wojskowa Korpus Bezpieczeństwa. To były formacje utworzone ze zwolenników, z przyjaciół Sikorskiego. Już pierwsze zalążki tej organizacji były w 1939 roku, kiedy opuszczano tereny Polski. Sikorski polecił swoim oficerom, podjęcie działalności konspiracyjnej. To była ta linia OWKB. W okresie Powstania powstało coś w rodzaju dowództwa połączonych sił zbrojnych AL, PAL i KB na południu Śródmieścia. Formacja wojskowa, wtedy nie za bardzo zwracano uwagę kto był z AL-u, kto był z KB, kto był z innej organizacji. Pod koniec wszyscy dostali legitymacje Armii Krajowej i dzięki temu na zaświadczeniu było napisane: „Żołnierz Połączonych Sił Zbrojnych AL, PAL i KB”. To było tą tarczą ochronną, która sprawiła, że akurat ja nie byłem represjonowany. To zupełnie przypadkowa historia.
Po jakimś czasie idę do kolegi, który miał zawał w szpitalu na Nowogrodzkiej. Patrzę leży mój kolega po zawale, a tu leży człowiek, który jest mi absolutnie podobny do naszego zastępcy dowódcy. Major Janek, wspaniały człowiek. Bez nogi. Naprzeciw kolegę pytam: „Słuchaj, czy ten pan nie ma nogi?”, on mówi: „A skąd ty wiesz?” Przykryty leżał. No i się zorientowałem, że to jest on. Podszedłem, on mnie poznał, uściskaliśmy się. Okazało się, że już jest grupa kilkunastu byłych „sokolaków”, że się od czasu do czasu spotykają i tworzą kumplowskie spotkania, u niego, u Teresy, która była dyrektorem Domu Zasłużonego Pracownika Służby Zdrowia na Woli. Tam były te spotkania. U Halszki w mieszkaniu, u tego majora Janka. Przedtem pierwsze takie spotkanie oficjalne miało być w szkole. Od Świętokrzyskiej jest w bok uliczka, nie pamiętam jak ona się nazywa i tam była szkoła i miało być to spotkanie pierwsze, jakaś rocznica, trzydziestolecie, czy dwudziestopięciolecie Powstania. Przychodzimy, stoi smutny pan przy wejściu do szkoły, mówi: „Spotkanie zostało odwołane.” Nie pozwolono zrobić tego spotkania. Ale towarzystwo trochę się zebrało, co robić? Idziemy do restauracji, do Saskiej. Tam mieliśmy pierwsze, bardzo serdeczne spotkanie. Oczywiście przy kieliszku, przy śledziku i od tej pory, jeżeli są imieniny jakieś, jeżeli jest jakaś okrągła rocznica, to się spotykamy. Coraz więcej nas było, ale ostatnio z sześćdziesięciu kilku osób, które przychodziły na zebranie, zaczęło przychodzić 10, 11. Za każdym razem, każdego roku, kilku na wartę maszeruje. W tym roku też było to spotkanie, wspominałem, że przyjechał z Izraela Hohman, który był naszym łącznikiem w oddziale, wraz ze swoim bratem Nikim. Ale było i inne zdarzenie. Jesteśmy na tej kwaterze, gdzie są nasi pochowani, na wojskowym cmentarzu, tym po kwaterach powstańczych i w pewnym momencie widzę poruszenie, jakaś dziewczyna idzie w moim kierunku. Okazuje się, że ona jest córką naszej łączniczki, która była ciężko ranna w czasie Powstania, Hanka, harcerka, ładna dziewczyna. Ona przejęła po matce opaskę przechowaną i kawałki pamiętnika. W tym pamiętniku Hanka opisywała, jak na barykadzie róg Alej był również „Kajman” i coś tam jeszcze i słońce było i były chwile spokoju. Ona usłyszała jak koleżanki mówiły do mojej żony „Kajmanowa”, czy coś w tym stylu. „Kajmanowa?”, pamiętała, że w pamiętniku był pseudonim „Kajman”, „No tak, Kajmanowa.”, „To żona tego Kajmana?”, „Tak.”, „A on nie żyje?”, „Nie jest, tutaj stoi.” No i w ten sposób odnaleźliśmy córkę naszego kolegi.
- To ja życzę panu więcej takich przypadkowych, niesamowitych spotkań, a my na tym zakończymy.
Warszawa, 8 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk