Tadeusz Gała „Piotrowski”
Nazywam się Tadeusz Gała. Pochodzę ze starej, mieszczańskiej, warszawskiej rodziny. Wspomnę o ojcu, bo będzie się to wiązać z moim życiorysem. Ojciec mój był mechanikiem w szpitalu Dzieciątka Jezus. Szpital Dzieciątka Jezus miał własną elektrownię. Dla utrzymania ciągłego ruchu – świątek, piątek, Wielkanoc, Boże Narodzenie, elektrownia musiała chodzić. Ojciec był jednym z mechaników. To był zakład niezależny. Wszystko należało do zarządu miejskiego. Ojciec, z uwagi na funkcję, jaką pełnił, był etatowym pracownikiem zarządu miejskiego. Były wielkie przywileje dla ludzi, którzy tam pracowali, szczególnie w opłatach czy w czynszach za edukację, za szkołę… W 1932 roku rozpocząłem edukację w cudownej szkole powszechnej. Cudowna, dlatego że nosiła imię Józefa Piłsudskiego. Tam było wszystko Piłsudskiego. Po drugiej stronie ulicy Czerniakowskiej był 1. Pułk Szwoleżerów, też [imienia] Józefa Piłsudskiego. W tej szkole uczyłem się siedem lat. Dlaczego siedem, a nie sześć? Mogłem iść [do gimnazjum] po sześciu klasach, ale szedłem do gimnazjum mechanicznego, w którym wymagano ukończenia czternastu lat. Dlaczego? Bo wiązało się to z wysiłkiem fizycznym. W gimnazjach edukacja składała się z dwóch pionów: praktycznego, czyli warsztatowego, i teoretycznego. Dlatego nie mogli ryzykować z dziećmi, bo to wymagało pewnego wysiłku. Proszę zwrócić uwagę, że były dwie takie szkoły w Warszawie. [Do jednej] z nich w 1939 roku, w czerwcu, zdawszy egzamin, zostałem przyjęty w poczet uczniów.
- To była szkoła Konarskiego?
Szkoła Konarskiego. Były dwie [szkoły] o jednakowych programach: Konarskiego i drugie miejskie gimnazjum. Później wymienię, jak będę mówił o nauce, kto tam w czasie okupacji wykładał. Na razie jesteśmy w 1939 roku. Kiedy wybuchła wojna, szpital musiał istnieć. Więcej musiał istnieć w tym czasie, we wrześniu, tak jak przed wrześniem. Tymczasem 3 września stała się rzecz straszna: Niemcy zbombardowali szpital. Zbombardowali go strasznie.
- Szpital Dzieciątka Jezus?
Dzieciątka Jezus. Zniszczyli całkowicie budynek frontowy od Lindleya 16. Poza tym zniszczono pawilony: pierwszy, trzeci, piąty. Mój ojciec, przestraszony tym wszystkim (bo kierował strażą pożarną, która istniała przy szpitalu), powiedział: „Synu, nie będziesz tutaj siedział, patrzył: kiedy, co, jak, czy bomba na głowę spadnie. Będziesz ze mną chodził na służbę”. Zostałem wcielony – nie jako uczeń, tylko jako kandydat na ucznia gimnazjum – do straży i obsługiwałem motopompę. Brałem bezpośredni udział w ratowaniu. Na szczęście bombardowanie już się nie powtórzyło. Niemniej jednak straż musiała istnieć, bo różne rzeczy jeszcze się działy, które wymagały interwencji straży. Tak było do kapitulacji. Opowiem jeszcze krótką historię. Dyrektorem szpitala był pan doktor Okolski. Miał stopień pułkownika. Trzeciego dnia września założył mundur, zrobił odprawę pracowników, zasalutował, mówi: „Od dnia dzisiejszego jestem komendantem szpitala”. Dlaczego mówię o pułkowniku doktorze? Jego syn zginął. (Pracownicy przed wojną znali się, znali swoje dzieci, chrzcili razem, w kumy sobie chodzili.) Konrad Okolski zginął na ulicy Żytniej. Stąd zapamiętałem nazwisko pułkownika. To przy mnie było, zamiana białego fartucha na mundur pułkownikowski. Przyszła okupacja…
- Konrad Okolski zginął we wrześniu 1939 roku czy w czasie Powstania?
W czasie Powstania zginął, na Żytniej. Był z „Parasola”. Znałem go, widziałem, myśmy się spotykali na terenie szpitala. Powrócę na chwilę do spraw edukacyjnych. Naukę w gimnazjum rozpocząłem 3 listopada 1939 roku. Mieszkałem na terenie Dolnego Mokotowa, jak to się dzisiaj nazywa, na ulicy Podchorążych. Ciekawa ulica, po jednej stronie ma sto trzydzieści numerów, a po drugiej stronie ma dwadzieścia. Co to za ulica, na której nie ma domów? To jest ulica Podchorążych, przy której są Łazienki, koszary DAK-u, czyli 1. dywizjonu artylerii konnej, wchodzącego w skład mazowieckiej brygady kawalerii, której dowództwo mieściło się przy ulicy 29 listopada. (To na marginesie.) Jak żeśmy przyszli do szkoły – najpierw przyszli chłopcy, którzy mieszkali w najbliższym sąsiedztwie – instruktorzy zawodowi z warsztatów pokazali nam kotliny w kuźni, w których znajdował się koks z okresu przedwojennego, niedopalony. [Instruktor] mówi: „Chłopcy, to są brylanty. Weźcie to wszystko, bo z tym będą trudności”. Te brylanty żeśmy w wodzie topili, żeby popiół z nich [zszedł]. 3 listopada zaczęła się normalna nauka. Szkoły były oficjalnie zamknięte, natomiast Niemcy w swoich planach zezwolili na uruchomienie tak zwanych
Handwerkerschule (to są szkoły rzemieślnicze w tłumaczeniu z niemieckiego). Oryginalna nazwa była
Handwerkerschule firmy „Haniker”. I to było. Profesorowie z zamkniętych szkół byli bezrobotni i przyszli do oficjalnych… Kto przyszedł? Profesor Krzyżanowski, wielka osobowość, jeśli chodzi o polską literaturę, Rzepko-Łaski, Kasprzycki z przemysłu zbrojeniowego, Frydrychiewicz i postać z białymi, siwymi włosami od czoła aż do karku, inspektor kuratorium warszawskiego, który był wicedyrektorem szkoły, Stanisław Vogtman. Ile ci ludzie przeżyli przez nasze zachowanie! Tam dopiero zaczęła się moja konspiracja. Zostałem zaprzysiężony w 1942 roku. Już prawie kończyłem [szkołę], przypomnieli sobie, że „Piotrowski” nie jest jeszcze zaprzysiężony i zostałem zaprzysiężony. Dlatego oficjalnie mówię, że moja działalność konspiracyjna zaczyna się w momencie złożenia przysięgi, w kwietniu 1942 roku. Czego myśmy nie wyprawiali?! Różne sprawy związane z działalnością. Myśmy pracowali, myśmy – mówię o swoich kolegach w małym sabotażu – wykonywali [różne zadania]. Stefan Fraczewski zginął na Forcie Mokotowskim zastrzelony przy wykonywaniu akcji, Piotruś Ziółkowski zginął rozstrzelany na murach Warszawy, inni, Michał Badurski… Muszę powiedzieć, że wśród nich byli Niemcy. Jeden był Wierzejski, to był Polak, a drugi był Tajfert, to był Niemiec,
Reichdeutsch. Kiedy otworzyli Majdanek i potrzebowali go zapełnić, to w łapance złapali nam siedmiu kolegów. Tajfert pojechał do muzeum. Jak to załatwił, że wrócił z tymi siedmioma chłopakami? Jaką owację mu chłopcy zrobili, to takich owacji nie widziałem, chociaż to był Niemiec rdzenny… Będziemy mieszać pewne rzeczy. Drugie i pierwsze [gimnazjum] miejskie... Drugie było na Sandomierskiej, a pierwsze było na Lesznie
vis-à-vis sądu. Jak zrobiono getto, to szkołę zamknięto i przenieśli się na Sandomierską. To znaczy my żeśmy się przenieśli. Taki był plan: od godziny ósmej do godziny czternastej uczyła się jedna szkoła, a od czternastej do dwudziestej pierwszej druga szkoła. Tak było do ukończenia. Jeszcze trochę będę abstrahował. Mój rocznik, z uwagi na to, że nabór odbywał się przed wojną, miał status przedwojennego gimnazjum czteroklasowego. Natomiast roczniki z naboru okupacyjnego były trzyletnie, zgodnie z tym, na co Niemcy zezwolili. Czyli oni kończyli już
Handwerkerschule. Chyba jeszcze był jeden rocznik po mnie albo byłem z ostatniego rocznika, który kończył według starych [zasad]. Myśmy mieli jeszcze w czasie okupacji historię, geografię, wszystkie przedmioty, które [były] przed wojną. To był tak zwany zakonspirowany program nauczania. O tym wszyscy wiedzieli. Jak mówię o moich profesorach, to nie mogę nie wspomnieć o wspaniałym księdzu, naszym księdzu Szkudelskim. To był salezjanin. Miał swoją siedzibę przy ulicy księdza Siemca na Powiślu. Rekolekcje, mimo że szkoła była na Mokotowie, odbywały się na Powiślu. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że po komunii, po mszy (komunia wielkanocna była na wiosnę, a ulica księdza Siemca była na wysokości wyrzutu ciepłej wody z elektrowni do Wisły), chłopcy rozebrali się i zaczęli pływać w Wiśle, kąpali się. Ktoś księdzu powiedział: „Proszę księdza, chłopcy kąpią się w Wiśle”. A to był kwiecień chyba. Jeszcze nie zdążył się rozebrać ze swoich szat liturgicznych. Był nasyp na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Zaczął krzyczeć na nas, sobaczyć nas: „Łobuziaki jesteście!”. Przepraszaliśmy go później bardzo. Z tego powodu pamiętam, że on tak to przeżywał. Dlatego mówię: „Co oni z nami mieli!”. Pytaliśmy: „Panie profesorze, co słychać dobrego?”. – „A co byś chciał usłyszeć?”. – „No, czy nasi naszych biją”. Mówi: „A co to ciebie obchodzi? Książkę masz, tylko pilnuj i pamiętaj!”.
- Mógłby pan opowiedzieć o jakiejś akcji sabotażowej?
W czasie edukacji jeszcze nie miałem kontaktu z tym. Dopiero po ukończeniu gimnazjum, jak zacząłem pracować w Ursusie. Dlaczego w Ursusie? To nie jest przypadek, obydwie strony chciały tego… Myśmy, kończąc szkołę, otrzymywali świadectwa tak zwane rzemieślnicze (czyli byliśmy czeladnicy), zawodowe i świadectwa ukończenia gimnazjum. One nie dawały pełnej matury, o czym pisze w oświadczeniu swoim pan profesor Krzyżanowski. (Do niego się zwracaliśmy po to, żeby opisał, bo wszystkie akta szkół zostały zniszczone). Kuratorium było w Alejach Jerozolimskich. Jak żeśmy skończyli gimnazjum, Niemcom potrzebna była fachowa siła robocza. Mieli setkę wspaniałych, wyszkolonych pracowników i proszę sobie wyobrazić, że na miesiąc przed zakończeniem roku szkolnego wszyscy zostali zarejestrowani w „Ursusie”. Świadectwa wydawano nam w „Ursusie”, w zakładach mechanicznych pod Warszawą, w Czechowicach. Czym to groziło? Jak go złapali później, jak się nie zastosował do tego…, to go wywieźli do Treblinki, do Majdanka czy na Gęsiówę, czy gdzieś. Tym sposobem zmusili nas do pracy w „Ursusie”. Druga strona też zabiegała o to, ci którzy konspirowali mocno… Mamy tutaj całą grupę przeszkolonych ludzi, zabieramy ich do „Ursusa” i oni będą [mogli się przydać].Później, kiedy była lokalizacja batalionu pancernego w sąsiedztwie
Kraftparku, to połowa 3. kompanii tak zwanej, która miała zdobytą broń i pojazdy wszystkie [miała] uruchamiać, to byli absolwenci tej szkoły. Na ulicy Skierniewickiej przy Wolskiej „Ursus” miał swoją filię. Były trzy hale potężne, duże hale mechanicznej obróbki i hala montażowa. Co tu robiono? Robiono ramki do czołgów, na których gąsienice czołgowe się trzymają, żeby nie opadały. Ich było trzy czy cztery. W czasie, kiedy byłem, produkowano serię ciągników artyleryjskich: z tyłu koła, a z przodu gąsienice. Tutaj już zaczynały się schody dla okupantów. Nie wychodził piękny materiał. Grupa była. Dwóch chłopców z mojej klasy. Mieli stół montażowy. Igrali ze śmiercią bardzo. Na rancie mieli rozsypany piasek. Jak montowali rolki, to był panel łożysk: jedno z jednej, drugie z drugiej [strony]. Każde łożysko rozbijał, na palcu [robił] koszyczek i go po piachu przetaczał.
- Czyli chodziło o to, żeby produkować dla nich smar?
Tak. Póki nie rozgrzeje się smar, który tam był… Bo najpierw go częstował piachem, a później wszystko towotem uszczelniał. Życzył mu drogi w odpowiedni sposób: „Jadź, jadź” – mówił. To byli chłopcy ze Starego Miasta, mieli swój język. Tak mniej więcej było. Co robiłem? Byłem radiotelegrafista czołgowy. Szkolenie okupacyjne mojej sekcji sześcioosobowej polegało na tym, że po pierwsze uczono nas alfabetu Morse’a, a później nadawania i odbierania. To, co nadawali, to były nieciekawe duperele – te klucze telegraficzne. Mówię: „Na przyszły wykład przyniosę klucz z prawdziwego zdarzenia”. Zrobiłem to w „Ursusie”. Instruktor zabrał klucz i przyniósł mi odpowiedź, [pytając,] czy jestem w stanie zrobić dziesięć takich kluczy. „Jestem”. – „To zrób”. Robiłem to. To długo, bo najpierw się robiło główki, później dźwignie, później styki. To trzeba było wynieść z fabryki, też było pewne ryzyko. „Do czego to ci jest potrzebne?” Jak by złapali… A wszystko było folksdojczami obstawione. Tak mniej więcej wyglądało nasze szkolenie. Trochę myśmy się śmiali z tego. Inaczej sobie wyobrażałem sprawy szkolenia konspiracyjnego. Zresztą jako pistolet, nieopierzony jeszcze żołnierz, niczemu się nie dziwiłem wtedy. Później zacząłem się dziwić, kiedy zmężniałem, zrobiłem się dorosły.
- Uczyli pana strzelać z pistoletu?
Mało, że uczyli – batalion robił tak zwane wypady terenowe. Sprawdzali, jak kompania będzie się zachowywać na wypadek jakiegoś alarmu. W Miedzeszynie, na przykład… Kolejką, ciuchcią żeśmy jechali. Jedni wysiedli w Falenicy, drudzy w Miedzeszynie, trzeci jeszcze gdzieś i na jakiejś polanie – już nie pamiętam, bo to dziewczyny prowadziły – na miejscu zbierała się cała kompania. Były zajęcia praktyczne, terenowe. Osią konspiracyjnej działalności był podręcznik dowódcy plutonu. Tam jest wszystko: musztra, podział armii. To wszystko ci, którzy chcieli być… byli żołnierzami w konspiracji, musieli umieć. Z tego były repetycje, z tego były egzaminy i to musieli robić. My, sześcioosobowa grupa, byliśmy tak zwaną sekcją Leszka Horna. Później będę mówił o Zachodzie, to wspomnę o nim. Myśmy wszystkie etapy szkolenia konspiracyjnego przechodzili. Tak żeśmy doszli do lipca 1944 roku…
- Proszę teraz opowiedzieć o okresie poprzedzającym Powstanie.
Trzy dni przed Powstaniem przyleciały dziewczyny, bo to one się zajmowały sprawami informacji. Nas było dwóch: ja i mój starszy o pięć lat brat. Mogę jeszcze wspomnieć o sprawach wychowania w czasie przedwojennym?
Miałem starszego brata, był pięć lat ode mnie starszy, to był już student. Za ręce mnie ciągał wszędzie. Nie zapomnę, jak żeśmy dostali baty od Golędzinowa w czasie konfliktu litewskiego. Poszliśmy na manifestację na plac Piłsudskiego i później pochodem brać studencka szła Krakowskim Przedmieściem. To była narodowa organizacja, w takim duchu byłem wychowywany, w narodowo-demokratycznym. To niestety piętno na mnie wywarło straszne przez mojego starszego brata. Strasznie atakowali Żydów. Jak żeśmy przyszli do GISZ-u, czyli Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, w Aleje Ujazdowskie – już Piłsudski nie żył – Rydz-Śmigły pokazał się na balkonie i mówi: „Pozdrawiam was wszystkich, ale jadę do prezydenta na Zamek, właśnie w tej sprawie”. Wszyscy znowu zmiana kierunku i z powrotem w tamtą stronę. A ponieważ myśmy mieszkali na Podchorążych, to [brat] mówi: „Nie, tym razem to idziemy”. A już była dziesiąta wieczór. Takie: „Wodzu, prowadź nas na Litwę!”… To pamiętam z dzieciństwa.
To był 1938 rok. Zaczęło się od zabitego żołnierza. Nastąpił wielki konflikt. Litwini nigdy nie darzyli Polaków sympatią od czasów 1922 roku, kiedy Piłsudski Żeligowskiemu wydał rozkaz: „Lucjan, zajmij te ziemie, przyłączymy je do Polski”. Litwini tego nie darowali, nie darują zresztą do dzisiejszego dnia. Taka była wtedy sytuacja. Brat poszedł zajmować Zaolzie, też w 1938 roku, potrzebne nam to było jak…
Tak. Wszystko było dziwne w tym czasie…Później przyszły dwa dni przed [Powstaniem]. Zresztą to, że wybuchnie wulkan, który był w lipcu, [wydawało się nieuniknione]. Nie jest sobie człowiek w stanie wyobrazić, jak wyglądała Warszawa w lipcu 1944 roku. Wszystkie place pozajmowane były kozackimi sotniami. Nie wiadomo, czy to cywile, czy wojskowi. Byli cywile, ale uzbrojeni. Wszystkie ulice pozajmowane, wszędzie paliły się ogniska. Wycofywali się przed linią frontu i zajmowali takie miejsce. Myśmy wiedzieli, że to musi nastąpić. Tylko nie od nas zależało, nie od żołnierzy biednych, kiedy to nastąpi. Zależało od dowództwa. Było tak, że jeszcze 30 lipca nie było decyzji, kiedy będzie Powstanie, ale już koncentrację robiono. Koncentracja odbywała się na miejscu lokalizacji III Batalionu Pancernego, to jest na Architekturze na Politechnice. Tam koncentrował się III Batalion Pancerny. Myśmy zajmowali wszystkie kwatery przy ulicach Lwowskiej i Noakowskiego. Między Lwowską a Noakowskiego były wszystkie przejściowe domy. Pierwszy alarm próbny przechodziłem na Lwowskiej 5. Nie pamiętam już u kogo. Tam mnie przyprowadzono. Wszystko niepoważnie wyglądało. Zapukano: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. – „Będzie kolega pilnował tego mieszkania”. Zamknęli drzwi, dali mi krzesło: „Niech pan siada”.
- Zaprowadzono pana do prywatnego mieszkania?
Do mieszkania zupełnie nieznajomych ludzi. Nikt nie powiedział, co jest. Pytają: „Gdzie pan ma broń?”. Mówię: „Nie mam”. Dla ludzi już wiadomo było… To był pierwszy [alarm]. Odwołano po jakichś dwunastu godzinach i rozjechaliśmy się do domów. 1 sierpnia, w godzinach rannych, przyleciały dziewczyny. Jedna do mojego brata (był wyższy stopniem, to był oficer), druga do mnie: „Zameldować się na dawne miejsce”. I przyjechałem. Wszyscy Niemcy wiedzieli, że Powstanie będzie. O godzinie dziesiątej rozległy się syreny. Tak wyły! Wszystkie [syreny], jakie były w Warszawie, ryczały może ze dwadzieścia [minut] do pół godziny. Cały czas ryczały. W tym czasie jechałem na miejsce spotkania. Przy Belwederskiej spotkałem żandarmów, a ponieważ chodziłem do szkoły, oszukałem ich, że idę na lekcje. Przepuścili mnie. Pojechałem dalej, do Polnej, i dojechałem do Lwowskiej od strony Politechniki. Tak się zaczęło. Przed siedemnastą przyleciał szef łączności. Nie wiedziałem w ogóle, co to jest, gdzie jestem, w ogóle nic nie wiedziałem. Mówi: „Sekcja »Horna«, zabieram was do siebie, do dowództwa”. – „Jakiego dowództwa? Tu jest dowództwo”. – „Nie, to nie tego”. No i Wspólna 71. Przychodzimy, a tam siedzi już kupa chłopców młodych. „Co wy tu robicie?”. – „Nie wiem, to samo, co ty”. Przyprowadził nas „Rafał”. Nie wiadomo, kto to jest. „Rafał” to „Rafał”, przedstawili. Raptem, godzina siedemnasta, zaczyna się. Mam widok na kościół Świętej Barbary. Na Wspólnej za naszym domem jest
Frontlandstelle – budynek w którym Niemcy mieli hotele. Sprawdzali przepustkę przejeżdżającym. Wyciągają karabiny maszynowe, stają na ulicy, róg Emilii Plater i Wspólnej… Ustawiają się na skrzyżowaniu, jeden w jedną stronę, drugi w drugą… Idę do „Rafała”, mówię: „Panie kapitanie, mamy atakować?!”. – „Ale co? Będziesz z palca strzelał?”. Mówię: „Nie będę strzelał z palca, bo nie potrafię, ale przecież oni się tak wyłożyli!”. – „No to co, że się wyłożyli? Nic im nie zrobimy”. Od razu pierwszy chrzest, pierwszego dnia, godzina siedemnasta. Tu się pali, tam się wali już, a tu oni stoją sobie na skrzyżowaniu ulicy. No i co? Nie ma nic. Przychodzi szef łączności do pokoju, gdzie siedzimy. „Potrzebuję patrol bojowy wysłać. Potrzebuję dwóch ochotników”. Ochotników było zawsze pełno, ale do pewnego momentu. Wytypował dwóch ludzi, poszli. Za chwilę przychodzi jeden, mówi: „Piotrek zginął, a ja nie mogę przejść”. Chciał iść na Kolonię Staszica, na Ochotę. Zginął przy pomniku Sapera. Normalnie – wojna się zaczyna. Przychodzi dalej: „Teraz potrzebuję drugi patrol bojowy. Tylko ten patrol będzie uzbrojony”. Mówię: „Czym będzie uzbrojony?”. – „Tu jest jedna butelka”. Sidolka tak zwana, granat konspiracyjnej produkcji, którym to można było muchy odstraszać, jak siedziały na szybie; i stary, zdezelowany Walter, kaliber sześćdziesiąt pięć… Nie ma ochotników. Jak tamten zginął, nikt na śmierć nie chce się szykować. „To ja wyznaczę. »Piotrowski«, »Winnicki«, proszę bardzo ze mną”. – „Ze mną, to znaczy gdzie?”. Proszę sobie wyobrazić, że nawet nie zdawałem sobie sprawy, że znajduję się w dowództwie rejonu całego Śródmieścia! 3. Rejon, Śródmieście, dowódcą jest major „Ratusz” Brzeziński. „Siadajcie tu, poczekajcie”. Czekamy. Prosi nas. „Słuchajcie, mamy kłopoty, nie mamy kontaktu z pułkownikiem »Radwanem«, dowódcą całego okręgu warszawskiego”. W ogóle nikt nic nie wie, co się dzieje, co robi lewica, co prawica, nie ma nic! „Macie tutaj dwie koperty, każdy niech zabierze, bo gdyby się coś stało, to jeden musi dotrzeć”. – „Ale gdzie?”. – „Nie wiemy, Idźcie szukać pułkownika »Radwana«!”. – „Tak jest!”. Chodzimy, pełno sztabowców. Mój przyjaciel mówi: „Tadziu, jak oni poszli tam, to my tam nie idźmy. Idźmy w innym kierunku”. Przyjęliśmy kierunek na Śródmieście. […]Jeszcze nam dają, żeby nie zdekonspirować – Powstanie już trwa, drugi dzień Powstania – takie hasło: „Czy pan sprzedaje węgiel?”. Jak powie: „Mam tylko miał”, to znaczy, że [dobrze trafiliśmy]. Idziemy. Pierwszego trupa oglądamy na Kruczej. Leży. Spustoszenie sieje Poczta Główna. Na dachu jest taras, we wszystkie cztery strony strzelają snajperzy. Każdy ruch… Nie ma jeszcze przekopu. Alejami Jerozolimskimi jeszcze jeżdżą czołgi od mostu Poniatowskiego. Przechodzimy, czołgi przejeżdżają. Strzelają spod Marszałkowskiej, ale wszystko strzela z peemów. Nikt nie strzela z karabinów maszynowych. Na osiemdziesiąt, sto metrów [strzelają], to kulki obijają się o nogi. Przelecieliśmy i idziemy. Pytamy o węgiel. Ten mówi: „Co ty? Zwariowałeś? O co ci chodzi?”. – „Czy masz węgiel do sprzedania?”. – „Spieprzaj, panie!”. W końcu [mój przyjaciel] mówi: „Tadziu, my sobie nie zawracajmy głowy jakimś węglem, bo może oni tu o niczym nie wiedzą. Panie, gdzie jest pułkownik »Radwan«?”. – „Jaki »Radwan«?”. – „Dowódca »Radwan«, pułkownik”. – „Ja nic nie wiem”. A mamy jeszcze legitymacje. Wszystkie organy muszą udzielać pomocy w pierwszej kolejności – przechodzenie i tak dalej. (To potrzebne będzie później, jak tunel będzie przez Aleje Jerozolimskie.) Ponieważ wszyscy chłopcy kwadratowych oczu dostają, prosimy do dowódcy. „Panie, nie wiem, gdzie on się schował”. Sytuacja była bardzo krytyczna. To trwa prawie dobę. Od mieszkania do mieszkania, od domu do domu, od ulicy do ulicy. Jesteśmy na ulicy Brackiej, już po drugiej stronie Alej, wtedy jadą czołgi. Podchorąży, który dowodził barykadą, mówi: „Zaraz ich załatwimy”. Za czołgiem idzie tyraliera sołdatów. Żeby nie zaczął strzelać, może by pojechali, tak jak zawsze… Ale zaczął strzelać, oni się zatrzymali, skierowali działo w barykadę. Jak zaczęli walić w barykadę, jak zaczęły fruwać nasze… A myśmy się schowali za winkiel, narożnik. Na rogu Widok i Brackiej miał zakład mięsny Franc Lewandowski. To był folksdojcz warszawski. Tam żeśmy się schowali. Niemcy nas namierzyli widocznie, bośmy zaczęli sobie pukać i podszedł jeden. Żeby nie chodzić, odkręcił granat i tak go rzucił, że wybuchł akurat przed nami. Myśmy byli schowani za [narożnikiem]. Proszę sobie wyobrazić, że jak doleciał, to się zakręcił jeszcze. A ja, jeszcze młody dzieciak byłem, mówię: „To na pewno z opóźnionym zapłonem”. Kopnąłem go. Odleciał ode mnie. W końcu nie wybucha. Oni się zabrali, pojechali, a ja kucnąłem, granat wziąłem i mówię: „Dam dowód rzeczowy, żeśmy byli na akcji”. […]Godzina trzecia rano. Spotykam gimnazjalnego kolegę. Szturm na Pocztę Główną przy placu Wareckich. On bierze mnie za rękę: „Zaprowadzę cię do »Radwana«”. Prowadzi mnie na plac Dąbrowskiego 2/4, tam gdzie mieścił się sławetny
Arbeitsamt warszawski. Prowadzi mnie na pierwsze piętro, meldujemy się, sekretariat jest. „Jesteśmy łącznikami majora Brzezińskiego”. – „Czekamy, proszę bardzo. Co macie do przekazania?”. – „Mamy koperty”. Koperty wzięli. „Poczekajcie, siadajcie”. – „A na czym?”. – „No, nie ma takich warunków”. To na podłodze umęczeni siadamy. To nie o to chodzi… Wody ktoś dał, siadamy. Siedzimy, w końcu znużeni przysypiamy. „Łącznicy majora »Ratusza«!”. – „Słuchamy”. Znowu nam dają koperty. „Proszę zabrać to i zanieść”. Mówię [do kolegi]: „Idziemy od razu, czy pójdziemy może po drodze do ciebie?”. – „Nie, damy im te koperty”. Daliśmy koperty majorowi, major krzyknął: „Wrócili nasi bohaterowie!”. Co było bohaterskiego, to nie wiem. „Wrócili bohaterowie! Szykować odznaczenia!”. Za co? Poszliśmy na górę, spać nam się chciało, wyspaliśmy się. Wołają nas. „Wiecie, co tu jest napisane?”. – „Nie”. – „Dzisiaj będą zrzuty. Dostaniecie pięćdziesięcioosobowy oddział i pójdziecie na plac Dąbrowskiego, będzie rozdział broni. Wy będziecie przeprowadzać, bo nikt nie zna drogi”. Mówię [do kolegi]: „Pójdziesz przodem a ja z tyłu, czy odwrotnie? – „Jak chcesz”. – „Idziemy”. Doszliśmy, rozwleka się wszystko, denerwuję się. Odpowiedź jest taka: „Zrzutów dzisiaj nie ma. Powrót do domu”. Takie były pierwsze dni Powstania. Ale to nie jest najgorsze. Najgorsze to, że 2 sierpnia zrzucają „Topora”, podpułkownika Będkowskiego, i on przejmuje dowództwo odcinka Śródmieście. 2 sierpnia skacze ze spadochronem na teren Warszawy czy podwarszawski… Przybywa do Warszawy, przejmuje dowództwo. W ogóle nie można rozmawiać! Poza tym, że zaczyna się już ten okres… Bo nie ma walki, nie ma nic, zaczyna się [człowiek] nudzić. To co robią? Musztra. Zaczyna się: w prawo zwrot, w lewo zwrot, apel, rozkaz dzienny, służba, to, tamto. Przecież to nie jest Powstanie. Z przyjacielem moim mówię: „Jasiu, to jakaś pomyłka”. Mamy wspaniałą opinie u nich, ale nam to nie odpowiada. Stajemy do raportu. „O co wam chodzi?”. – „Chodzi o to, że chcemy iść na pierwszą linię”. A Politechnika jest jeszcze w naszych rękach. Układ Politechniki: [po południowej stronie] jest ulica 6 Sierpnia, [przy niej, naprzeciw Politechniki jest] szpital, [dalej:] pomnik Sapera, Kolonia Staszica, Niemcy, budynek wojskowy – Niemcy. W każdym oknie jest karabin maszynowy. A my mamy kontakt tylko narożnikiem, bo tu już jest szpital wojskowy przy 6 Sierpnia. Tak że wszyscy siedzą jak u Pan Boga za piecem i nikt nie wywołuje żadnych [starć]. To nie rozwiązuje sprawy. O co chodzi? Ponieważ Niemcom przeszkadzało, że odstrzeliwaliśmy wszystko, co się ruszało po stronie szpitala, po stronie
Kraftparku, to powiedzieli, ale dopiero 18 sierpnia: „Likwidujemy tę cholerną Politechnikę”. Trzecia rano – atak nastąpił trzech czołgów, wyparli nas wszystkich na Noakowskiego. Nie można powiedzieć, że bez strzału żeśmy oddali. Żeśmy strzelali, ale Panu Bogu w okno. Co pistoletem siódemką czołgowi zrobi?
- Poszedł pan na pierwszą linię?
Jeszcze nie. Powód musiał być. Nie chcieli w ogóle słuchać… W tym samym budynku był pluton sanitariuszek. Tak zaczęła się sprawa wszystkich opinii. Sanitariuszki nie były w szpitalu, nie zbierały rannych po ulicach. Służyły jako kelnerki. Myśmy nie mieli co jeść, myśmy dla jedzenia mordowali. Zresztą to później w niewoli będzie się powtarzać. Była taka sytuacja, że okna wychodziły na podwórze i na tacy koleżanka – młodzi ludzie szybko się poznają – niesie obiad. Mówię: „Komu [niesiesz] takie smaczne rzeczy?”. – „Dla dowództwa”. – „Jak to? To my »kaszę pluj « jemy, a oni takie wspaniałości będą zajadać? To jak to jest?”. Ona mówi: „Co ja poradzę?”. Zaniosła. Jest apel wieczorny. Po raporcie już wiedzieli, kto jest inspiratorem. „Słyszałem, że są tutaj niezadowoleni w oddziale. Różne rzeczy do mnie dochodzą. Kto jest niezadowolony, wystąp!”. Proszę sobie wyobrazić, że dziesięciu nas występuje. Występują: Skaryszewski, dziennikarz; Tadeusz Piotrowski, mechanik inżynier; „Pimpek” – Tadeusz Kępka, inżynier mechanik; Kazio Taszer; Samborski; Winnicki (mój przyjaciel, obecnie poza krajem); „Czarek” – Mieczysław Marecki; Wacek Chodkiewicz (obecnie w Anglii). Dwie dziewczyny, Marysia Przybylska [i jej koleżanka], też występują. „Czego wy chcecie?”. – „Iść na pierwszą linię, walczyć”. – „Nie ma pierwszej linii, Politechnikę zdobyli Niemcy”. – „Jest pierwsza linia”. – „To idźcie”. W tym samym domu jest również centrala telefoniczna. Ma to do siebie, że wystarczy przycisnąć przycisk i słyszy się rozmowę. Ten się łączy z „Golskim”: „Przysyłam ci dziesiątkę odważniaków. Weź ich wykorzystaj, żeby dowiedzieli się, gdzie są, czy oni cywil-bandę tworzą, czy wojsko”. Wychodzimy, a Tadziu: „Musicie uważać. Coś wam szykują”. Skalski nie przeżył w ogóle Powstania… „Jak wam tak do wojaczki się rwie, to coś wam powiem. Tutaj jest główne wejście do Politechniki. W każdym wejściu jest karabin maszynowy. Waszym zadaniem jest te karabiny zlikwidować”. Mówię: „A jak wrócić?” – „To wasza sprawa”. Niedobrze. Bolek Dobrzyński jest, przyniósł worek szmat, bo szkła pełno wszędzie. Odbijamy. Żegnamy się. Dwadzieścia minut jeszcze zostało, przyszły dziewczyny żegnać się. Dziewczyny się zaprzyjaźniły. Wiedziały, że idziemy na stracenie. Do porucznika, bo myśmy na sali gimnastycznej mieszkali, wszedł Dobrzyński i mówi tak: „To pan porucznik z nimi nie idzie?”. On mówi: „Ja z nimi? Nie. A co wy chcecie?”. – „A chcę – otwiera, wyjmuje pistolet – łobuzie, żebyś ten rozkaz odwołał”. On mówi: „Dobrzyński, czyś ty oszalał?”. Mówi: „Nie. Jeden to nie dziesięciu. Odwołujesz czy nie?”. Desperacja. [Porucznik] wchodzi na salę: „Rozkaz odwołany”. Dobrzyński nie wychodzi, nic. Jesteśmy w niewoli. Nie pamiętam, czy Boże Narodzenie, czy jakaś okazja, zaczynamy się coś dzielić i Samborski – to byli dwaj tramwajarze z Woli [on i ten Dobrzyński] – mówi: „No, gówniarze! Nawet nie wiecie, komu zawdzięczacie, że żyjecie”. Już byłem w niewoli i on nam opowiada o tym. Co wtedy zrobić?
Nic. Nic się nie robi. Można się w słup soli zamienić, unieruchomić można się na jakiś czas…„Magda” został. Nigdy żeśmy go nie opuścili po wojnie, zawsze 1 sierpnia żeśmy „Magdę” [odwiedzali]… Bo to był dziwak trochę, stary kawaler. Koledzy moi to byli inżynierowie, dyrektorzy. Dostawali ciuchy służbowe, to wszystko żeśmy „Magdzie” nosili: kożuchy, płaszcze. Myśmy tych sortów, które żeśmy służbowo otrzymywali, [nie wykorzystywali]. Nie chodziliśmy [w tych ubraniach]. A on dla nas zawsze trzymywał wiśniówkę swojej roboty. Tak żeśmy się z nim [przyjaźnili]. Nasza „Magdusia” żeśmy zawsze na niego mówili.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego brał pan udział w jakichś akcjach zbrojnych?
Były oddziały w sile batalionu, które ani razu nie strzeliły. To jest „Odwet”, który wrócił z Kolonii Staszica, jeszcze zanim Politechnikę [utraciliśmy]. Przyszli na kocioł, na kwatermistrzostwo. Co ja o akcjach będę mówił? Śródmieście – nie było akcji, bo jak zdobyto Pocztę, Telefony, zdobyto Politechnikę, to nie było żadnych akcji i niech nikt się nie kreuje na strzelca wyborowego, bo tego nie było. A kto bronił Politechniki? Kompania „Szafrański”. Była w rejonie kompania szturmowa, nazywała się kompania imienia „Szafrańskiego”, i ci chłopcy przekopami, z karabinami maszynowymi, szli na akcję. Bo oddziały liniowe… Później, jak żeśmy się wycofali, stałem już do końca Powstania w głównym wejściu gimnazjum, które kiedyś nazywało się Staszica… Na Noakowskiego 6 był zrobiony bunkier. Ulica Noakowskiego cała była zajęta przez „Golskiego”. Kompleks Noakowskiego – Lwowska stoi dzięki batalionowi „Golskiego”. Był taki moment, że nalot niemiecki puścił tysiące bomb zapalających. „Golski” poderwał na nogi wszystkich żołnierzy, rzucił ich na dachy i żeśmy pogasili. Rannych było bardzo dużo, bo snajper, to jest strzelec wyborowy, [strzelał z ukrycia]; dużo spadało z dachu. „Magda” między innymi poszedł. Jak dach się zawalił, to o krokiew się otarł policzkiem i sadza mu pod skórę podeszła. Nigdy już nie miał twarzy gładkiej, tylko miał czarną sadzę pod skórą. Siedzieliśmy w bunkrze. Oczywiście zmienialiśmy się co sześć godzin. Kiedyś przychodzi do mnie porucznik, mówi: „Weź tę skrzynkę, pójdziemy na górę, na pierwsze piętro”. – „A po co?”. – „A co oni tak cicho siedzą? Pobudzimy”. – „Ale co?”. – „Rzucimy im parę butelek, niech się pali”. – „Ale co będzie się palić? Mur?”. – „No, mur się będzie palił”. – „Spali się mur i co? On siedzi w środku”. Przekonałem go widocznie i mówi: „ Jak myślisz, że nie, to nie”. O granacie jeszcze wspomnę. Granat miałem do końca Powstania. Jak już wychodzili cywile… Myśmy barykadę swoją mieli na Lwowskiej przy Politechnice – ostatnią, która była polska. Później już zaczynały się tereny niemieckie. Jak wróciłem, poszedłem do jajczarni. Wolno było chodzić, jak nie strzelali. Barykady były, nachylił się, czołgał. Poszedłem do jajczarni, tam była odlewnia granatów. Podszedłem do rusznikarza i opowiadam mu [o moim granacie]. Mówi: „Dawaj go tu!”. Pokręcił trzonek i kikut nitki, która powoduje spłonkę. Bo na czym to polega? U nas jest rączka, która odskakuje i zbija spłonkę. Odskakuje rączka i granat wtedy wybucha. A tam, jak odkręci kapsel i pociągnie sznureczek, spłonkę – granat wybuchnie. On wybuchł później, jak już były ostatnie dni Pompei (myśmy tak nazwali okres zawieszenia broni, do końca, do wyjścia). Przywiązał mi sznurek, zakończył go gwoździem i go w drewno włożył, tak że jakoś był. Nie widać było, nie miał kapsla. Myśmy wyłapywali folksdojczów i ktoś mówi: „Panie podchorąży, bo sobie pan kiszki podziurawi!”. Spojrzałem, a między nogami dynda mi sznurek z gwoździem. Wystarczyłoby się pochylić, złapać go i podnieść się do góry, żeby wysadzić się samemu, popełnić harakiri. Tak to mniej więcej wyglądało. Jeszcze taka subtelność… Jest piosenka – „Marsz dzieci Warszawy”: „Już czas, już czas wzywa nas na bój, na krwawy, w obronie Warszawy powstań i walcz (…) Jak piorun, jak grom sypią się strzały…”. Kto nas nauczył? Nauczył nas Bułat-Mironowicz. Nie spotkałem go. Fogga spotkałem, ale to tchórz był. Dzisiaj robi z siebie bohatera. Jak by go zapytać, co robił, on [powie, że] czołgi zdobywał. Przyprowadziłem go do „Golskiego” – Koszykowa 72. Mówią: „Przyprowadź go, bo z Mirą Zimińską będzie koncerty nam urządzał”. Ale to był wyjątkowo spokojny rejon.
- Był pan na takim koncercie?
A co miałem robić? Byłem młody człowiek, miałem dwadzieścia lat, kochałem się z dziewczynami. Przytulony… Jak miałem służbę… Powiem, nie ma się co [wstydzić]. Dziadkiem już jestem, mogę opowiadać. Dziewczynki moje były bardzo miłe, później pojechały do RAF-u. Jak zdobyły czekoladę, to czekały na wieczór, jak będę miał służbę w bunkrze i przychodziły, żebym z nimi zjadł. Nie żeby połowę dały. To były piękne czasy. Młodość ma to do siebie, że niech się wali, pali, a serce bije w rytmie cza-cza. Tak jak w piosence.
- Czy miał pan kontakt ze swoim bratem w czasie Powstania?
Byliśmy w jednym batalionie. Robił wszystko, żeby mnie mieć przy sobie. Był zastępcą kwatermistrza, bo był handlowcem. Ja byłem liniowy. W książce batalionu jestem w dziale: oddziały liniowe, a on [w dziale]: dowództwo. Mało, w niewoli żeśmy [razem] byli, tylko ja byłem w Stalagu, a on był w Oflagu. Proszę sobie wyobrazić, że dla mnie druty nie były przeszkodą. Do niego na Wigilię poszedłem pomiędzy drutami. Taki byłem. [...]Trzeba powiedzieć, że jak byłem w szpitalu, zapytał mnie kiedyś chirurg: „Czy pan czekał na ruskich?”. Powiedziałem: „Panie doktorze, czekałem na kogokolwiek. To mógł być diabeł z kopytami i z rogami, tylko żeby to się skończyło”. On mówi: „Wierzę panu”. Tak na marginesie, w Anglii będąc, żeśmy pojechali na zabawę sylwestrową. Jak zobaczyli cztery flagi czterech mocarstw, to jeden drugiemu wlazł na plecy i żeśmy ruską zdjęli. Ściągnęliśmy ją po prostu. Żeśmy się bawili bez tego. Niestety, tak byliśmy wychowani. Dochodzimy do odtrąbienia sześćdziesięciu trzech dni Powstania. Było zawieszenie broni, złożone ręce. Nigdy może nie modliłem się do Boga tak jak wtedy, [dziękując,] że to się już skończyło. A muszę powiedzieć, że wychowywany byłem w bardzo katolickim domu. Jako pacholę służyłem [do mszy] takim wielkim hierarchom, jak kardynał Kakowski. Wrócę do kapitulacji. Kapitulacja, przygotowywanie się… Co kto mógł, to wyciągał, coś ciepłego, bo wiadomo było. Znaleźli chodnik, to wiedzieli, że będzie służył jako materac. I do niewoli. Gdzie? Nie wiadomo. Do Ożarowa na piechotę, piętnaście kilometrów od Warszawy. Tam dwa dni poczekaliśmy.
Sechzig Mann do wagonu, zakwaterowane wszystko
Abfahrt. […] Dojechaliśmy do Küstrina. W Küstrinie musieli odkazić wagony. Wypędzili nas na pole, na jakieś pastwisko, bo trawa była, ogrodzone… Trzy dni żeśmy pod gołym niebem spali, nic nie jedli. Z powrotem do wagonu i dojechaliśmy do Bremenfelde. Bremenfelde – to nic nam nie mówiło. Osiem kilometrów trzeba było na piechotę iść do obozu. Sandbostel się nazywał obóz. Rejestracja. Wszystkich, pięciuset chłopa do jednego baraku, na podłodze… Komendant obozu przychodził, robił apele. Wstawali. Obliczył, ilu [nas jest,] od swoich wachmanów, których miał, [dowiedział się o nas wszystkiego,] a sam się zamknął w budce i już. Deszcze leje, bo jesień była. I stoisz. Czego on szuka? Niczego nie szuka. Żebyś stał, upodlenie. Tak do Nowego Roku było. Nowy Rok: słoneczko zaświeciło, już były piękne mrozy. Zestrzelili nam nad obozem amerykańskiego pilota. Przyszedł, a ja dopiero zrozumiałem, co to znaczy być żołnierzem potężnego kraju. Przyszedł, przyprowadzili go wachmani, ubrany był z tym wszystkim… [Wachman] chciał pistolet wziąć. Cap go w łapę! „Nie rusz!”. Usiadł pod bramą i sobie czeka. Czekał, aż przyjdzie jakiś po niego i go poprosi. Tak było z Amerykaninem. Myśmy byli razem [oddzieleni tylko] przez druciany parkan. Razem z nami transportem przyjechały kobiety. Kobietom Niemcy przygotowali barak specjalny. Chyba trzy ogrodzenia były. A ja, jako Tadek, poszedłem do dziewczyn. Mówię: „Jak to nie pójdę do dziewczyn?”. A mogliśmy [dziewczyny odwiedzać] – mężowie, bracia i tak dalej. Znalazłem tam jakąś dziewczynę, [rzekomą] siostrę, i poszedłem. Byłem tu, gdzie były Groszówna i moje dziewczyny z batalionu. A że już przedtem się ogoliłem, to odrósł mi baranek. Dziewczyny mnie strasznie po głowie całowały, a jak już odchodziłem, to jedna wisiała [mi na ramieniu]. Wachman mówi: „Już,
genug, ab marsch!” Dziewczynom też to było potrzebne. […] Byłem ładny chłopaczek. Przyszedł na odwiedziny do żony pod barak major „Ratusz”. Normalnie prosił: „Proszę, żeby doktor Barbara podeszła”. Przechodzi w tym czasie jakiś
Feldfebel, jakaś stupaja, i mówi:
Los, los! [„Jazda stąd!”]. „Ratusz” nosił dystynkcje majora, mówi: „Jestem majorem”. – „Dobrze, uciekaj stąd”. Jak ten go chciał pchnąć, to [major] wziął za rękę… A ten wyjął pistolet mały, strzelił mu w czoło. Na oczach żony. Chciałbym, żeby mi ktoś odpowiedział, czy to jest w naszej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich – zabicie majora „Ratusza”. Na oczach [żony go zamordowano] i dlatego do śmierci będę pamiętał… Później, jak już człowiek dłużej przestaje w jakimś towarzystwie, to się przystosowuje. Opowiem tylko jeden krótki fragment… Najbardziej wartościowe komando obozowe, to było
Kartoffelkommando. Nieraz nie miałem z kim się zamienić, bo nieraz po drodze komanda się spotykały i się umawiali: „Skocz w moje komando, a ja pójdę [do twojego]”. Wtedy nie było… Przeszliśmy.
Welche Kommando? – Kartoffelkommando. – Dobra. –
Auspacken. Już wiedzieli, nie pytali się.
Auspacken. Wyrzucił z rękawa dwa kartofle. „Już?”. – „Już”. Wziął go za drugą rękę, a tu też kartofle. Mówi: „Co robisz? Wyrzucić wszystko!”. Wyrzucił, ale w nogawkach ma jeszcze kartofle. To wyjął mu numer (bo w niewoli człowiek przestaje być sobą, a jest numerem). Wiedział, że mamy blachy na piersiach, to mu wyjął i powiedział:
Weg! – „Idź do aresztu! To nie przelewki!”. Przechodził major. Myśmy przyszli i zaczęli… Odwiązał sznurek, drugą nogawkę, spodnie… Pod płaszczem zawsze miałem jesionkę drutem [ściągniętą].
Gefangener mógł przenieść na sobie dwadzieścia kilo kartofli. Później miał spokój. Przechodził major i mówi: „Co to jest?”. –
Was [ist] los? – „To jest
Karoffelkommando”. – „Jak to
Kartoffelkommando?”. Już jest ze cztery metry, ze trzysta kilo. Piętnastu chłopakom podstawił taczkę, myślał, że wszystko zbierze. To śmieszna trochę historia, świadcząca o mentalności wachmanów. [To] byli starzy ludzie, zawsze mówili:
Junge, Junge. Opowiem jeszcze historię z niewoli. [...] Proszę sobie wyobrazić, że myśmy w niedzielę dostawali rozgotowane płatki owsiane. Komendant obozu miał listę i mówi tak: „Niedziela. Kto był ostatni?”. – „Ten i ten, więc teraz Tadek”. – „Proszę bardzo”. Wylizywanie wanienki, bo kasza była w wanience cynkowej. Według listy, każdy brał palcem. Czy byli złodzieje? Nie mogli być. Maniuś był najmłodszy i najmniejszy. Właził na górę, bo prycze były trzypiętrowe, a na dole nikt nie chciał mieszkać, woda podchodziła, bo to przy węźle sanitarnym było. Nas było dwudziestu czterech orłów. „Maniuś, wszystko rozdałeś sprawiedliwie?”. – „Tak jest!”. – „To pozwól na chwilę”. Wziął mu [potrząsnął nogawką], trzy kartofelki wypadły. „Maniuś, tym razem ci się uda, ale już więcej tego nie rób”. Drugi wypadek: zginęły buty. Co zrobić? Osądzić. „Proszę wybrać sędziów”. Sędziowie się zebrali. „Jak ukarać?”. – „Dwadzieścia pięć batów”. Bata nie ma. Przewody elektryczne wzięli. Piętnaście razy uderzyli tylko i do szpitala, ale kradzieży już więcej nie było. Tak się rozprawia z ludźmi słabymi. Przychodzą Anglicy i mówią: „Jesteście wolni”. Ja w samochód, autostop i do dziewczyn, do Oberlangen. Dowiaduję się, że jadą do Anglii, do służby. Jak one do Anglii, to ja jadę do Włoch. Z Januszem, moim przyjacielem, indywidualnie, sami [pojechaliśmy] do Murnau, bo dochodziły wozy z drugiego korpusu. Zamiast wrócić do Polski, zamiast uszczęśliwić wszystkich, że wróciłem, to pojechałem do Andersa. Pierwsze uderzenie.
- Pański brat pojechał z panem?
Nie, brat nie pojechał, a ja mimo wszystko nie obraziłem się na niego. Brat nie pojechał, a ja pojechałem. Ale do brata wróciłem później z Włoch. Z Falconary pojechałem do brata do Hamburga. Przyjechałem, był słodki szef kompanii, mówi: „Słuchaj chłopczyku, chodź no tutaj!”. Jak przyjechaliśmy, to musieliśmy się rozebrać ze wszystkiego, w ogień rzucić, wszystko się spaliło. Dostaliśmy nowe wyposażenie. [Szef kompanii] mówi: „Teraz się zamelduj w kuchni”. Mówię: „Nie jestem głodny”. – „Ale kartofle pomożesz obierać”. Mówię: „Co? Kartofle obierać? Ja? Panie, czy pan z głową ma [wszystko w porządku]? Ja tu nie przyjechałem do obierania kartofli!”. – „Musisz się nauczyć dyscypliny”. Mówię: „Wpierw zginę!”. Poszedłem do oficera, dwójkarza. Zorientował się, załagodził sprawę. Takie było moje dzień dobry.
Murnau już minąłem. W Murnau załadowałem się na samochód i od razu, przez Borzano, Weronę, do San Georgio. W San Georgio był rozdział i ja do 35. [kompanii] warsztatowej od razu… Nie byłem przy wojsku. Wylądowałem w tej kompanii, ale zorientowali się, w końcu mówią tak: „Twoje podchorążowskie [szlify] potwierdzimy, będzie następny turnus”. Mówię: „Nie pojadę, jestem antymilitarysta”. Byłem na pierwszej szkole mechaników samochodowych, co było połączone z otrzymaniem prawa jazdy. Miałem tak zwane prawo jazdy
all groups, na wszystkie pojazdy: i gąsienicowe, i motocykle, i tak dalej. Musiałem odbyć w Arezzo taką szkołę. Tam byłem i tam dopiero była sytuacja! Myśmy co tydzień chodzili do kościoła, a przed kościołem była defilada, trzy kompanie – chłopców było 500 – na baczność. Dowódca stał na schodach i prosił, żeby to ładnie [się odbyło]. Całe miasto wyglądało. Myśmy śpiewali: „O Boże, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń.” […] Dlaczego to się znalazło w słowniku jako marsz akowski? Przecież to jest marsz tych, którzy z Rosji przyszli. Prosili: „O Panie, skrusz ten miecz, co siekł nasz kraj”. Wracam.
Clou tego wszystkiego – żyję, bo powinienem już nie żyć. Mieszkałem na Podchorążych 6, a Podchorążych 8… Mówiłem o Franzu rzeźniku?
Folksdojczu, tak. Na Podchorążych pod numerem 8 był folksdojcz, Michał Hauser. Jestem w San Georgio z kolegami. Miałem Mausera pod spodem zawsze, bo powstańcy przyzwyczaili się do tych rzeczy. I ten stoi za ladą! „Hauser” – mówię. Znieruchomiałem. Powiedziałem tylko cicho: „Ja go – tego syna – zabiję”. Zrobiłem się blady. Chłopcy mnie od razu wzięli, mówią: „Co się, Tadek, stało?”. Mówię: „ Słuchaj, to jest folksdojcz”. Jak ja wyglądałem? Jak mogłem to przeżyć? Hausera, który miał nasze radio… Myśmy oddali radio, a radio było nowe, Philips, superheterodyna. Wybrał na policji i sobie [wziął]. Ojciec poszedł, mówi: „Pan ma moje radio”. On mówi: „Może chce je pan odzyskać?”. Pamiętam go. Jest w Ameryce, wiem, namierzyłem go. To jest moja przeszłość i to jest Hauser. Chciałem go zabić, muszę powiedzieć. Nie miałem okazji.
- Dlaczego zdecydował się pan wrócić do Polski?
Anglicy… Była taka sytuacja, że stoję z dziewczyną do kasy biletowej i wchodzi w szynelu były wojskowy, rozpina szynel, wyjmuje kornet, trąbkę i zaczyna grać:
Cheeck to cheeck. Patrzę na tego człowieka, mówię: „To jest syn Albionu. Żebrze. Pytam się ciebie, idioto, czego tu szukasz?”. Zima z 1945 na 1946 rok była ogromna. W tym czasie nie było możliwości wyjazdu do Ameryki, do Kanady, do Australii, do podjęcia pracy w Anglii, nic. Tylko jedna, zasadnicza rzecz: trzeba było odśnieżać miasta.
- Pan wówczas był w Anglii?
Byłem ponad rok w Anglii. To wszystko tak się nawarstwiało, że doszedłem do wniosku: nie masz czego tu szukać. Już byłem zawodowo przygotowany do pełnienia jakiejś funkcji, widziałem, znałem już… Żeby ktoś mi zaproponował, że w pierwszej kolejności jadą tacy czy siacy. Nie widziałem przyszłości dla siebie w Anglii. Proszę mi wierzyć, nie widziałem.
- Co pan robił po powrocie do Polski?
Skończyłem Wieczorową Szkołę Inżynieryjną.
- Do Polski wrócił pan sam, czy z narzeczoną?
Nie, sam wróciłem. Mam dziewczynę, też powstańca, z Żoliborza. Moja miłość z czasów szkolnych. Pięćdziesiąt osiem lat z nią żyję. To była prawdziwa dziewczyna moja. Tamte, to przelotne, bo lubiłem towarzystwo dziewcząt. Były dziewczęta, bo dziewczęta są miłe, bardzo miłe. Lubiłem je, zawsze szanowałem.
- Służył w armii do 1950 roku. Mógłby pan opowiedzieć o stosunkach panujących w Wojsku Polskim?
Mnie zaproponowano w czasie demobilizacji, na Ratuszowej… Jeden jedyny byłem w departamencie, który znał angielski. A wojsko dostawało bardzo dużo transportów z UNRRA. Trzeba było to umieć posegregować. Baza była w Oświęcimiu – stąd znam Oświęcim – w 1948 roku jeszcze. Później polubiłem tę pracę. Od razu stwarzałem rezerwę MON. Na to, jak mówią, [MON]położył łapę. To było wojskowe. Typowe wozy były. Później te wozy wypadły, jako typowe wozy. Wszystko się oddało, razem z częściami […].Pan Solski, bardzo porządny facet, chciał mnie zabrać na WAT, bo został pierwszym komendantem WAT-u.
- W jakich okolicznościach odszedł pan ze służby?
Chodzili za mną tajniacy z tajnej kancelarii. Mówią: „Tadek, czyś ty związał się z tym wojskiem? Jesteś taki mądry chłopak”. Dawali mi znak, a ja nie odpowiadałem. Mnie informacja wojskowa wezwała na Chałubińskiego, na UB wojskowe: „Skąd ty, stary, wziąłeś się w wojsku?”. Mówię: „Jak to? Mnie się pytasz skąd się wziąłem?” Kazali mi się zameldować pułkownikowi Olszewskiemu. Nie kłamałem. Dlatego byłem. To byli bandyci, to były chamy z Francji, łobuzy. Byłem „andersowiec”. Im to nie pasowało, że jestem powstaniec. W książce wojskowej mam napisane: 1942 – konspiracja, Powstanie, niewola, Anders. Wszystko jest napisane. To są takie rzeczy. Potwierdzenie, odznaka korpusu.
- Czy były na pana naciski, żeby pan opuścił wojsko?
To nie naciski! To przyjacielskie [rady]. Miał informacje tajne, szef departamentu nie wiedział. Migała: „Pójdziesz ze mną”. Bo WAT powstawał. Chciał mnie zabrać na WAT.
- Pan ostatecznie trafił na WAT?
Nie. Powiedziałem: „Panie pułkowniku – bardzo źle go potraktowałem – ze wszystkim, co wojskiem pachnie, nie chcę mieć nic wspólnego”. On mówi: „Rozumiem”. Poszedłem do budownictwa. Jestem pionierem budownictwa przemysłowego, mechanizacji. Byłem przez kilkanaście lat członkiem państwowej komisji egzaminacyjnej dla mechaników budowlanych. Myśmy i wojska egzaminowali.
- Pan pracował także po wojnie w „Ursusie”?
To już ostatnio, jak wróciłem z zagranicy. Przedtem budowałem elewatory zbożowe Kadafiemu, trzy lata spędziłem w Trypolisie. Później, jak wróciłem, wszyscy mówią: „Tadek, spadasz z nieba!”.
- Jakie jest pana najprzyjemniejsze wspomnienie z Powstania?
Najprzyjemniejsze? Kapitulacja. Nic tego nie zastąpi. Największą przyjemność mi to sprawiło. Jeszcze jedno… Mówiłem o dwudziestu dolarach? Nie mówiłem. Za to wszystko dostałem siedem dolarów. Były dwudziestki, to trzem kazano: „Zbierzcie się we trzech i macie tutaj dwadzieścia dolarów”. Mieliśmy dwadzieścia dolarów do niewoli. A w niewoli kupiliśmy bochenek chleba i podzieliliśmy go na trzy części. Tyle otrzymałem za Powstanie.
- Żałuje pan, że poszedł do Powstania?
Nie żałuję, to był mój obowiązek, tak mnie wychowano. Mój ojciec oddał dwóch swoich synów. Mój ojciec był we Francji, wracał w 1945 czy 1946 roku. Jeszcze o bracie powiem dwa słowa. Jak brat napisał, że ojciec jest w Vernon, napisałem do Andersa podanie o urlop. Napisał mi odpowiedź, ale ojciec już w międzyczasie wyjechał do Polski. Pojechałem wtedy, dojechałem do Brukseli i mówię: „Cholera, nie będę wracał”. Byłem w Paryżu chyba ze dwa miesiące, bo już byłem wolny człowiek, nie spieszyłem się do wojska, a urlop trwał [jeszcze] dwadzieścia osiem dni. Siadłem w pociąg i pojechałem do Hamburga. Z Hamburga wziąłem parę papierosów, dałem kierowcy i mówię: „Jedź do Alveslohe”. Zawiózł mnie do brata.
- Pana brat został na Zachodzie?
Nie, mój brat przyjechał. Już taki pół-medyk był wtedy. Z Marianem Weissem zakładali Konstancin.
- Czy po wojnie obaj panowie brali udział w odbudowie Warszawy?
Ale jak! Byłem w tak zwanej sztandarowej części, byłem kimś. Nigdy nie szukałem pracy. Dlaczego wyjechałem [potem do Libii]? Po prostu chciałem zarobić parę groszy. Tylko powiedziałem: „Chętnie bym pojechał, panie ministrze”. Pierwszy mój dyrektor, jak przyszedłem z wojska, później został wiceministrem. Siedemnaście lat był wiceministrem – bezpartyjny, Stefan Fabiszewski. Mieszkał dwa domy dalej na Saskiej Kępie. Wspaniały człowiek […].
- Nie żałuje pan, że wrócił do kraju?
Tylko jednej rzeczy żałuję, że znalazłem się nie po tej stronie, co powinienem. Powinienem… Nawet nie wiem. Utrzymywałem kontakty z Marianem Pruszewskim. On był w Nowej Południowej Walii (w Australii) przewodniczącym koła akowców i myśmy bardzo długo [byli w kontakcie]. Mówił, że to moja wielka przegrana, że nie pojechałem z nim do Australii. Myśmy mieszkali całe życie obok siebie. Ale nie pojechałem, wróciłem. Tak było, że tego samego dnia on dobijał do Australii, a ja się żeniłem.
Warszawa, 15 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła: Anna Kraus