Stanisław Wiloch „Stach”
Nazywam się Stanisław Wiloch, urodziłem się w Łodzi, 17 listopada 1928 roku.
- Pańska rodzina pochodzi z Warszawy?
Tak.
- Jak i kiedy pan trafił do Warszawy? Proszę nam trochę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Do Warszawy trafiłem, mając pół roku. Mój ojciec był lekarzem wojskowym i jak miałem pół roku, został przeniesiony do Centrum Wyszkolenia Sanitarnego do Warszawy, do Szpitala Ujazdowskiego. Dotychczas resztki zamku są, jak wiadomo, w Ujazdowie. W ten sposób znalazłem się w Warszawie i właściwie od tego momentu aż do chwili obecnej poza wywiezieniem po Powstaniu z Warszawy stale byłem w Warszawie.
- Gdzie państwo w Warszawie mieszkaliście?
Na terenie szpitala Ujazdowskiego. W tej chwili w moim mieszkaniu jest słynne przedszkole i budują koło tego przedszkola ambasadę niemiecką, co też według mnie jest nieporozumieniem, że akurat na terenie wojskowego Szpitala Ujazdowskiego, gdzie dziesiątkami lat wsiąkała polska krew, buduje się niemiecką ambasadę. Całe szczęście, że nie rosyjską.
- Tam w trakcie Powstania mieszkała pańska rodzina?
Tak, do 6 sierpnia. Ujazdów był terenem tak zwanej Republiki Ujazdowskiej, tak się to nazywało, teraz także tak się nazywa. Naokoło Szpitala Ujazdowskiego były tereny niemieckie. Z jednej strony Aleje Ujazdowskie, Szucha, z drugiej strony Sejm, gdzie stało gestapo. Było tak, że szpital był podczas Powstania i przed Powstaniem, podczas okupacji okrążony tak zwaną dzielnicą niemiecką.
- Może wróćmy jeszcze do okresu tuż przed wybuchem wojny. Jak pan zapamiętał Warszawę przed wybuchem wojny i sam dzień wybuchu wojny, 1 września 1939 roku?
Pamiętam Warszawę w ten sposób, że przed wojną chodziłem do czwartej klasy szkoły podstawowej, tak się to teraz nazywa, do gimnazjum Zamojskiego, które w tej chwili także istnieje. Mieszkałem na terenie szpitala Ujazdowskiego, bo ojciec mój tam był lekarzem wojskowym. Co jeszcze powiedzieć na ten temat? 1939 rok… 1 września Niemcy nie wkroczyli do Warszawy. Było w ten sposób, że na początku wojny szpital został ewakuowany. Mieszkańcy szpitala byli usunięci ze szpitala Ujazdowskiego, dlatego że to był podczas wojny szpital wojskowy. Cała obsada wojskowa Szpitala Ujazdowskiego została zmobilizowana i poszła jednostkami na wschód. Rodziny usunięto z terenu szpitala. Tak że ja z matką, z babcią, z psem mieszkałem na Nowym Świecie w pustym mieszkaniu, które było kiedyś własnością kolegi mojego ojca, także lekarza. Najbardziej zapamiętałem [w] wojnę 1939 roku, 16 września. Była taka sytuacja, że do mieszkania na Nowym Świecie, w którym żeśmy zamieszkali, wpadł przez okno artyleryjski pocisk niemiecki. Na środku stołowego pokoju na stole się rozerwał. W tym pokoju moja matka, która była magistrem farmacji i pracowała w aptece warszawskiej, nakrywała do stołu. To była pora obiadowa, siedziało nas kilka osób: moja babcia, służąca, ja, listonosz, który przyniósł jakąś korespondencję i młody człowiek siedemnastoletni, który był na przechowaniu u mamy, bo jego ojciec poszedł na front i zostawił go samego, on nie miał matki. Rozerwał się pocisk i właściwie moją matkę rozerwało na strzępy. Kawałki zostały. Mnie się nie stało nic, temu młodemu człowiekowi odłamek obciął wszystkie wyrostki ościste od kręgosłupa piersiowego. Jak [pył] opadł to ja (a miałem przecież dziesięć lat) zobaczyłem matkę rozerwaną na kawałki. To był taki szok dla mnie szalony! W jakiś stary obrus czy kapę kawałki matki zawinąłem. Tak się zaczął dla mnie 1939 rok. Potem, następnego dnia matka była pochowana na dole, na ulicy Książęcej. W listopadzie tego roku była ekshumacja i przeniesiona została na Powązki wojskowe, gdzie dotychczas leży. Więc start dla młodego człowieka w wojnę trochę tragiczny.
- Pański ojciec został wzięty do niewoli?
Ojciec mój został wzięty do niewoli sowieckiej i uciekł z niewoli sowieckiej. Został wzięty do niewoli niemieckiej i uciekł z niewoli niemieckiej. W listopadzie furką w jednego konia przyjechał do Warszawy, jeszcze przywiózł dwie panie z maleńkimi dziećmi, które były żonami po oficerach, zostały gdzieś bez środków do życia. W ten sposób na moje szczęście ojciec znalazł się w listopadzie w Warszawie. Straciłem matkę, gdyby nie było ojca… A większość ojca kolegów oficerów została w Rosji, w Katyniu zginęli albo w innych obozach. Tak że to dla mnie było duże szczęście. Ojciec przez całą okupację pracował w Szpitalu Ujazdowskim, był czynny w Armii Krajowej. Na dowód tego – jak był słynny zamach na Kutscherę, to połowa oddziału, który brał w tym udział, została w pół godziny potem jako pacjenci w Szpitalu Ujazdowskim, bo to przecież kilkaset metrów, w przychodni – że w ogóle nie brali w tym udziału. Część jak wiadomo na moście zginęła, bo Niemcy ich dopadli na moście Poniatowskiego czy Kierbedzia, już nie pamiętam którym.
- Kierbedzia. Kontynuował pan edukację?
Tak. Chodziłem na komplety, chodziłem do szkoły zawodowej elektrycznej na ulicy Śniadeckich, bo musieli wszyscy młodzi ludzie chodzić. Przed samym Powstaniem, od 1943 roku pracowałem w fabryce, w Zakładach Ostrowieckich Wytwórni Parowozów, to teraz jest „Waryński”. Dlaczego? Tam mój ojciec był lekarzem zakładowym oprócz tego, że pracował w szpitalu. Załatwił mi zatrudnienie ze względu na papiery, na
Ausweiss, który był bardzo potrzebny. Z przedziwnych historii: jak jeszcze nie miałem żadnych dokumentów uprawniających do swobodnego poruszania się, to tutaj gdzie w tej chwili jest ambasada francuska, w tym miejscu zatrzymał mnie niemiecki patrol: „Dokumenty!”. Chodziłem chyba zapisać się do szkoły elektrycznej. Było tak, że nie miałem żadnych dokumentów poza… Po niemiecku jak to się nazywało, nie pamiętam – karta urodzenia, metryka. Ponieważ nie miałem tego, mój ojciec podczas okupacji pisał do Łodzi, żeby mi przysłali odpis metryki. Jak wiadomo, Łódź była przyłączona do Reichu, to były Niemcy. Dostałem taki dokument w języku niemieckim i polskim, gdzie było napisane tak: ojciec –
Militärarzt, matka –
Pharmazeut. Gdzie zamieszkały, gdzie się urodziłem, kiedy. Jak pokazałem ten papier, ponieważ to była dzielnica niemiecka naokoło, tylko jeden Ujazdów był, podoficer niemiecki przeczytał:
Wiloch Stanisław, Militärarzt… Verzeihen Sie. I mnie puścił, był pewien, że jestem synem niemieckiego oficera. W ten sposób pierwszy raz się wyłgałem jakoś od łapanki. Tak że takie drobiazgi czasami przypadkowe zupełnie pomagają człowiekowi istnieć dalej.
- Jak pan zapamiętał okres okupacji? Był pan świadkiem jakichś egzekucji, łapanek?
Łapanek to każdy z nas był świadkiem. Ja poza tym podczas okupacji służyłem na terenie Szpitala Ujazdowskiego w Ochotniczej Straży Pożarnej. Nas tam wyszkolono i nawet na początku Powstania myśmy zgasili kilka pożarów na terenie Szpitala Ujazdowskiego. Potem Niemcy z Sejmu polowali na nas, nie było tak łatwo. Ale to była już inna historia, ponieważ ja od 1943 roku byłem zaprzysiężony w „Orlętach”. Była taka organizacja młodzieżowa „Orlęta”.
- Jak pan trafił do tej organizacji?
Przez mojego kolegę. Miałem kolegów – dwaj bracia. Ich ojciec był przed wojną szefem Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, generał Kołłątaj-Srzednicki. To znana postać, bo on podczas okupacji był szefem przerzutu przez Budapeszt ludzi, którzy szli na Zachód, do wojska. Oni byli w tej organizacji i jeden z nich, Jacek pseudonim „Azja” wciągnął mnie do organizacji. W listopadzie albo w grudniu 1943 roku zostałem zaprzysiężony. Dlatego o tym mówię, ponieważ to jest ciekawy moment Powstania. 6 sierpnia Niemcy wyrzucili cały szpital razem z chorymi z terenu Ujazdowa. Myśmy [szli] wielką kolumną, niosąc na noszach rannych. Byłem zatrudniony jako sanitariusz w tymże szpitalu. Nas wyrzucono poprzez Górnośląską do dołu, potem Myśliwiecką, to miejsce, gdzie jest teraz radio. Wyrzucono nas na Chełmską, siostry zakonne miały dom opieki i tam szpital został przeniesiony. Zresztą w strasznych warunkach, bo Niemcy sobie za naszymi plecami przesuwali swoje pozycje w stosunku do powstańców. Tam właśnie widziałem, podczas Powstania, jak żeśmy nieśli tych biednych chorych ludzi, pierwszego trupa, polskiego policjanta, który służył w granatowej policji, koło kościoła na Łazienkowskiej przerzuconego przez siatkę, już nieżywego. Mnie nie zdążono zawiadomić przed 1 sierpnia, gdzie mam się zgłosić, tam gdzie wszyscy moi koledzy poszli. Wszyscy byli na Starym Mieście zresztą u „Gozdawy”.W ten sposób dotarłem do Chełmskiej i z Chełmskiej po kilku dniach zgłosiłem się do pierwszej wolnej jednostki powstańczej, która tam była. Znalazłem się w „Oazie”, która w międzyczasie się przeprawiła z tamtego brzegu Wisły, z Pragi do Warszawy i w ten sposób znalazłem się na Sadybie. Po moim odejściu z Sadyby Szpital Ujazdowski, który mieścił się na Chełmskiej, mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz jest wytwórnia filmowa… W tym szpitalu leżało kilkunastu Niemców, już z walk. Niemcy ich przyprowadzili, bo nie mogli widocznie do swojej jednostki doszlusować rannych. Zabrali po kilku dniach tych Niemców do siebie i wtenczas przylecieli w południe i zbombardowali cały szpital, mimo że wiedzieli, że to szpital, bo na dachu były znaki Czerwonego Krzyża. Strasznie dużo ludzi zginęło. I tych powstańców, którzy już tam leżeli… Bo ci, których myśmy wynieśli z Ujazdowa, to byli podoficerowie i szeregowi z 1939 roku, ranni. Na terenie Szpitala Ujazdowskiego oprócz wspaniałego personelu, który się nimi zajmował (w obecnym Zamku Ujazdowskim) był Zakład Przeszkolenia Inwalidów. Tych wszystkich, którzy byli inwalidami, przeszkalali, żeby mogli jakiś zawód zdobyć, żeby mogli jakoś istnieć.
- Co się działo z pańskim ojcem w czasie Powstania Warszawskiego?
Mój ojciec był razem ze mną, niósł nosze z Ujazdowa na Chełmską. Potem był lekarzem na Chełmskiej. Jak zbombardowali Chełmską, to się przeniósł z innymi lekarzami, z personelem medycznym, na Mokotów i tam po śmierci szefa sanitarnego Mokotowa pana profesora Lotha, został szefem sanitarnym na Mokotów. Właściwie na Mokotowie była głównie „Baszta”. Ojciec dostał się po Powstaniu razem z częścią szpitala do Milanówka. Z Milanówka po kilkunastu dniach niemieckim transportem wojskowym część rannych, między innymi ja, została przeniesiona do Krakowa. Stworzony został najpierw obóz przejściowy pod Krakowem. Jest taki dom na Jezuickiej, na Kopernika 26, po kilkunastu dniach tam powstała filia Szpitala Ujazdowskiego. Lekarzy, którzy się opiekowali chorymi, z tego co wiem, nie zabierali Niemcy do obozu, tylko raczej zostawiali przy rannych, żeby nie mieć z nimi kłopotu. W ten sposób do wyzwolenia Krakowa (to było chyba 19 stycznia) żeśmy istnieli w tym szpitalu. Zresztą w strasznych warunkach, bez sanitariatów, bez jedzenia właściwie. To [był] bardzo trudny okres.
- Wróćmy jeszcze do okresu Powstania Warszawskiego. Pan odniósł rany w czasie Powstania?
Tak, podczas walki na Sadybie. To było 25 czy 26 sierpnia. Przypuszczam, że dostałem od strzelca wyborowego. W momencie jak myśmy się wycofywali, raptem poczułem ból w brzuchu i ból w nodze i zobaczyłem, że leci mi krew. Bo człowiek nie czuje w momencie postrzelenia, że coś się dzieje. Dopiero za jakiś czas się orientuje. Jak ma pełno krwi w bucie, albo coś takiego, to się orientuje, że coś się dzieje. Leżałem w prowizorycznym szpitalu, to też część personelu ujazdowskiego. Na Sadybie w szpitalu leżałem kilka dni.
- Jakie tam warunki panowały?
Bardzo prymitywne, ale pod względem medycznym lekarze cudów [dokonywali], żebyśmy istnieli. Miałem właściwie nogę kwalifikowaną do amputacji do kolana. Właściwie tylko dlatego, że Niemcy weszli 1 czy 2 września na Sadybę i dostałem się w lepsze warunki, do większego szpitala, w ten sposób jakoś mi nogę uratowano. Niektórzy koledzy twierdzili, że wiedzą, kto mnie trafił, ale ja tego nie wiem. Przypuszczam, że z dość daleka dopadł mnie strzelec wyborowy.
- Jaka była charakterystyka walk na Sadybie? Tam jest niska zabudowa.
To jest bardziej trudno. O ile w mieście jest dużo łatwiej, to tam od willi do willi jest kilkadziesiąt metrów.Jeszcze miałem historię niesamowitą, której nie opowiadałem wielu osobom. Wielu kolegów moich już nie żyje w tej chwili. Moim dowódcą był porucznik „Maks”, a [dowódcą] batalionu – kapitan „Szary”. Coś z kolegami narozrabiałem i wsadzono mnie do piwnicy za karę, na całą dobę. Jakoś dziwnie się zrobiło koło willi, krzyki, nie wiadomo co, strzelanina i raptem cisza. Słyszę przez okienko, że ktoś po niemiecku rozmawia, więc zrobiło mi się zupełnie słabo. Okazuje się, że koledzy się na jeden dzień wycofali stamtąd. Potem wrócili. Niemcy gadali ze sobą. Na szczęście – wszystko w życiu to są ułamki szczęścia – w takiej piwnicy siedziałem, [że] łóżko miałem za przepierzeniem z cegieł. Niemcy wrzucili zaczepny granat przez okienko do pomieszczenia, gdzie byłem, tylko że byłem za murkiem. Tylko mnie zadzwoniło w uszach i nic się nie stało. Potem wyszedłem i potem już miałem lepszy trochę okres mojego życia powstańczego, bo już nie miałem żadnych przewinień.
- Jak był pan uzbrojony w czasie Powstania?
Różnie. Myśmy codziennie na czas walki dostawali [broń]. Cały czas miałem dwa granaty, „filipinkę”, coś. A jak człowiek szedł do akcji, na wartę czy gdziekolwiek, to dostawał karabin. Pamiętam, że raz dostałem karabin, który chyba się nazywał Mannlicher czy coś, niemiecki, który był tak wielki, że właściwie był większy ode mnie. Dość wysoki byłem, ale jeszcze w wieku szesnastu lat rosłem pewnie. Więc karabin był potwornego ciężaru i większy ode mnie. Karabin miał pięć czy sześć naboi. Tak że było różnie. Ale było tak, że dwa razy miałem MP-40, niemiecki pistolet maszynowy, bardzo dobry. Zresztą umiałem chyba trochę strzelać, dlatego że przed wojną, jako dzieciak chodziłem… Na terenie Szpitala Ujazdowskiego, ponieważ to był wojskowy szpital, była strzelnica. Tam nam pozwalano od czasu do czasu postrzelać, tak że myśmy troszkę potrafili. Koledzy od nas starsi już mieli podczas okupacji poza Warszawą szkolenia wojskowe, nie wiadomo co. Zresztą byłem świadkiem takiego szkolenia wojskowego, jak w 1943 roku „Orlaki” przyjechali na obóz szkoleniowy pod Warszawę, pod Błonie, do majątku Branki i tam ich instruktorzy szkolili. Tak że i tak bywało.
- Czy trafił pan do obozu przejściowego?
Do Pruszkowa i za dwa dni mnie przeniesiono z Pruszkowa do szpitala, do Milanówka.
- Później trafił pan do Krakowa?
Tak. To jeszcze trzeba by bardzo długo opowiadać. Jeszcze w międzyczasie z Milanówka… Sytuacja trudna… ponieważ byłem ranny, miałem jeden but. Boso chodziłem, bo na nogę nie wchodził but. Przypuszczałem, że z Milanówka nas wywiozą do Niemiec albo do Oświęcimia, więc starałem się z Milanówka gdzieś uciec. To mi się nie udało. Człowiek jak ma szesnaście lat, to różne ma pomysły nieprzemyślane. Potem jest szczęście albo przypadek, że to się dobrze kończy.
- Jakie jest pana najtragiczniejsze wspomnienie z Powstania warszawskiego?
Najtragiczniejsze to jak Niemcy zajęli Sadybę. Zbombardowali dwa dni wcześniej fort na Sadybie, gdzie całe nasze dowództwo zginęło, większość ludzi. Mnie wyniósł sanitariusz, potężny, wielki. Wyniósł mnie na plecach ze szpitala, który się palił. Pamiętam, że wsadzono nas, kilka osób, w lej po bombie na terenie obecnego fortu na Sadybie. Jeszcze przedtem, jak nas z budynku wyniesiono, to „ukraińcy” pędzili kobiety, dzieci. Widziałem, jak „ukrainiec” podpity wyrwał kobiecie małe dziecko, które miało kilka miesięcy i wrzucił przez okno do palącego się budynku. To są sytuacje niesamowite. Cofając się trochę, pamiętam ze szpitala na Chełmskiej, jak szpital był zbombardowany i ranni na terenie szpitala palili się żywcem. Człowiek dwudziestokilkuletni, kapral czy sierżant, wszedł do swojego brata, który tam leżał. Brat już się cały palił. Opowiadano mi, że podobno on zastrzelił tego brata. Jedno pamiętam, że jak wyszedł, to był zupełnie siwy. Na początku myślałem, że to gruz mu [się] zsypał. On po prostu w ciągu tej chwili z normalnych włosów osiwiał. Mogą być takie historie dla ludzi. Na Sadybie widziałem gwałcenie kobiet, wrzucanie dzieci do ognia, najróżniejsze. Dlaczego o tym mówię? Położono nas (kilkanaście osób) w leju. Przyjechał pan generał von dem Bach, ten który był szefem, i stał na wysokiej beczce po benzynie, przemawiał do ludności.
- W jakim języku, pamięta pan?
W tej chwili nie pamiętam czy po niemiecku i był tłumaczony, czy po polsku. Przypuszczam, że po niemiecku. Może trochę znał polski… ale musiałbym koloryzować, bo nie jestem pewien, jak to było. Tak że w Powstaniu się nie nawalczyłem dużo. Wreszcie przystąpiłem do Powstania, zresztą drugi raz składałem przysięgę podczas Powstania. Jedną w 1943 roku, drugi raz w 1944. Właściwie wojowałem od 14 czy 13 sierpnia do 25 czy 26 sierpnia. Potem mnie ustrzelili i skończyła się zabawa. Może też miałem szczęście, dlatego że większość moich kolegów, która nie ucierpiała, zginęła albo w czasie kiedy Niemcy zdobywali Sadybę, albo wcześniej, przy bombardowaniu fortu, gdzie masa osób z oddziału zginęła.
- Czy zawarł pan w czasie Powstania jakieś znajomości, przyjaźnie, które przetrwały przez długie lata?
Tak. Po pierwsze w plutonie, w którym byłem, było dwóch moich kolegów z Ujazdowa, którzy mieszkali dwa czy trzy ogródki ode mnie. Tak że z nimi się znałem od wielu lat. […] Poza tym zawarłem wielką przyjaźń. Oddział, który przyszedł z Pragi, to na ogół byli prości, młodzi robotnicy, synowie klasy robotniczej. Leżałem w szpitalu w Krakowie i jeszcze w Milanówku z kolegą, który miał pseudonim „Pilnik”.
- Pamięta pan jego nazwisko?
Tak, za chwilę sobie przypomnę. […] On leżał na jednym tapczanie na Sadybie ze mną, był ranny i ja byłem ranny. Potem w Milanówku w jednej sali i potem w Krakowie w jednej sali. Tak że po wojnie się z nim spotykałem wiele razy, na zebraniach Zgrupowania „Oaza”.
- Jeżeli chodzi o okres, w którym już Kraków został, w cudzysłowie, wyzwolony przez Sowietów, co się z panem później stało?
Ojca wzięto do wojska. W związku z tym ojciec przeniósł się do Warszawy i byłem z ojcem. Jeszcze kuśtykałem. Mnie się taka historia zrobiła, że nogi nie mogłem wyprostować. Miałem przecięte ścięgno Achillesa, tak że chodziłem o kuli. Poszedłem do szkoły, do gimnazjum w Warszawie.
- Czyli wróciliście do Warszawy?
Tak. Mieszkałem przez wiele lat… To był I Wojskowy Szpital Okręgowy na Nowowiejskiej, w tej chwili to jest szpital psychiatryczny. Tam jest biały budynek z boku szpitala. Przed wojną mieszkali tam wyżsi oficerowie Wojska Polskiego, między innymi generał Składkowski. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że piętro wyżej mieszkał pan doktor Zaręba. W mieszkaniu, w którym mieszkał pan doktor Zaręba, był w salonie cały, wielki sufit wymalowany. To było wielkie jeziorko, staw z niebieską wodą i pani Składkowska prawie w zupełnym negliżu wychodziła z wody. To było [przez] wiele lat. Teraz, jak wojsko to remontowało, to chyba zamalowali, ale wiele lat było.
- Jak się potoczyły pańskie losy po powrocie do Warszawy?
Skończyłem gimnazjum, zdałem maturę, poszedłem na medycynę.
- Był pan w jakikolwiek sposób prześladowany?
Jak ojca aresztowano, to mnie wyrzucono ze studiów. Potem drugi raz mnie przyjęto. Koledzy ojca przyjęli mnie na studia w ten sposób, że zdawałem egzaminy, a nie miałem indeksu. Potem, jak można już było, to kartki od profesorów wymieniałem na protokoły egzaminacyjne. Ale to jeszcze niezupełnie tak. Ja bym dużo lepiej lądował, tylko po aresztowaniu ojca (mieszkałem z ojcem i z babcią) wyrzucono nas z mieszkania służbowego wojskowego na bruk, w styczniu. Byłem na drugim roku studiów, bez środków do życia.
1950 albo 1951. 1950 chyba. Nigdzie mnie nie chcieli przyjąć do pracy, bo byłem synem przestępcy, bandyty… bo ja wiem, jak to nazwać? Wreszcie dostałem posadę jako technik rentgenowski w szpitalu Dzieciątka Jezus, u profesora Zawadowskiego, który był starszym kolegą mojego ojca, z Ujazdowa, bo to też wojskowy lekarz. Trochę studiowałem, trochę pracowałem, bo musiałem z czegoś żyć, cudów nie ma. Podczas wojny myśmy stracili przecież wszystko w Warszawie, żeśmy wyszli bez niczego. Jeszcze nim Niemcy nas wyrzucili z Ujazdowa 6 sierpnia, przedtem kazali nam rzeczy przenieść do piwnic zamku Ujazdowskiego, bo resztę, wszystko mieli spalić. Poczym spalili zamek, a to wszystko zostało, tak że co ludzie mieli, prawie wszystko stracili.
- Jak pan spojrzy na Powstanie Warszawskie po latach, jak pan je oceni? Było potrzebne, nie było potrzebne? Jakie są pańskie osobiste odczucia na ten temat?
Strasznie trudno powiedzieć. Uważam, że było potrzebne, tylko nikt sobie nie zdawał sprawy, że taki sojusznik Anglosasów, jak byli Sowieci, palcem nie kiwnie, żeby nam pomóc. Zresztą to jest oddzielna historia. Miałem szczęście, chodziłem do szkoły do Słowackiego w Warszawie i moimi koleżankami były obydwie córki generała Berlinga, które były podczas Powstania w Warszawie z matką. On był na Wschodzie, a one były tutaj. One też nie przypuszczały, że ojciec nie będzie mógł im pomóc. Zresztą w trzecim okresie Powstania był desant armii Berlinga na tę stronę i przecież ich Niemcy prawie wszystkich wybili, rzeź z nich zrobili kompletną. Oficjalny zarzut był, że zdjęli Berlinga ze stanowiska, że się nie liczy z ludźmi. Tak że uważam, że na pewno straszną cenę żeśmy zapłacili, ale mieliśmy tak fantastyczną, patriotyczną młodzież, że mimo takich strat, mnie się wydaje, że pokolenie teraz będzie czerpało coś z tego, że jednak byli młodzi ludzie, którzy mieli jakieś [idee]… Nie konsumpcja.
- Co chciałby pan przekazać obecnemu młodemu pokoleniu Polaków?
Żeby byli ostrożniejsi, nadstawiając głowy, jak nie wiedzą, jaki będzie wynik i co z tego wyjdzie. Trzeba wykalkulować, czy można taką cenę płacić. Zresztą to trudno powiedzieć, bo ci ludzie młodzi, moi koledzy, którzy wyszli z Powstania, tak czy inaczej część ich zginęła po wojnie, w więzieniach albo… Mamy potworny niefart, że mamy takie położenie geograficzne, między dwoma walcami które albo jeden, albo drugi nam dokłada, ile może.
Warszawa, 2 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon