Tadeusz Stanisław Ziółkowski „Zawisza”
Tadeusz Ziółkowski, urodzony w Warszawie 11 kwietnia 1927 roku. Mieszkam w Anglii od 1946 roku. Przedtem byłem w niewoli i w II Korpusie we Włoszech. Pseudonim w Powstaniu – „Zawisza”. Batalion „Gustaw”, kompania harcerska, [byłem] strzelcem. Byłem młodym chłopakiem, miałem siedemnaście lat.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał w Warszawie, czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Mieszkałem w Warszawie, urodziłem się w Warszawie. Dwóch nas było, ja i mój brat. Mieszkaliśmy na Pradze. Ojciec był urzędnikiem magistrackim, mama pomagała trochę, szyjąc.
- Co pan zapamiętał z przedwojennej Warszawy? Jakie wtedy było życie?
Byłem dzieckiem, to było przyjemne życie. Na tyle było nas stać, że zawsze, co roku, wyjeżdżaliśmy na wieś na wakacje. Tak to się odbywało, że moi rodzice wynajmowali dom czy pokój na wsi. Wyjeżdżaliśmy jeszcze zanim się szkoła kończyła – przeważnie koło 1 czerwca – i wracaliśmy na 1 września. Mój ojciec zostawiał nas z matką na wsi, ale na weekendy, na niedziele, dojeżdżał. Jako państwowy urzędnik miał aż pięć tygodni urlopu, więc pięć tygodni spędzał z nami.
- Gdzie pan mieszkał na Pradze?
W dwóch miejscach. Mieszkałem na Konopackiej, a później mieszkałem na Bródnowskiej, która jest boczną od ulicy 11 Listopada, naprzeciwko koszar 36. Pułku Piechoty.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny? Był pan pewnie na wakacjach?
Tak. Ale bomby spadły i moi rodzice 5 czy 6 września zdecydowali: „Wróćmy do Warszawy”. […] Jeden inżynier [sąsiad] miał willę na wsi, to nie było daleko – nad Wisłą, jak Falenica jest, byliśmy na wakacjach – podwiózł nas do Warszawy [(musiał oddać swój samochód na cele wojskowe)]. Mój ojciec już był w Warszawie, ale mamę i nas, chłopców, [inżynier] podwiózł do Warszawy. Byliśmy [z powrotem] w Warszawie 6 – 7 września 1939 roku. Jak koło nas zaczęły spadać bomby, to [ojciec zdecydował, że było bezpieczniej na letnisku)]. Żeśmy wrócili na wieś. Wąskotorowa kolejka chodziła spod mostu Kierbedzia i szła do Falenicy. Tam żeśmy pojechali. Pamiętam, że [kolejka] była zatłoczona, to ojciec nas dzieci [podał, to znaczy młodszego brata], przez okno, ludzie [go] złapali. Dojechaliśmy do Falenicy. Szliśmy od Falenicy pieszo do miejscowości, która się nazywała Nowa Wieś. Nagle pokazał się samolot. Myśleliśmy, że to niemiecki, i matka kazała nam położyć się w kartoflisku, ale okazało się, że to był jeszcze polski samolot – pewnie ostatni, który wylatywał z Warszawy z ważnymi osobistościami.
Później widziałem bombardowanie Warszawy, bo nad Wisłą była skarpa i ze skarpy, jak była pogoda, było widać. [W piątek 1 września jak] samoloty niemieckie nadlatywały i artyleria przeciwlotnicza strzelała do nich, uniósł się straszny zapach prochu, karbidu i siarki. Wszyscy myśleli, że to gaz. Z matką żeśmy się tłoczyli w piwnicy u gospodarza i mieliśmy nasączone wodą chusteczki do nosa, bo masek wtenczas jeszcze nie było – to była dość droga rzecz prawdopodobnie, ojciec o to, widocznie, nie zadbał, nie wiedział. Jak się nalot skończył, wyszliśmy z piwnicy, to okazało się, że kury i psy sobie chodzą – czyli nie gaz. [Po bitwie nad Bzurą] weszli Niemcy, nawet rozmawiali z nami. Nie bardzo ludzie [chcieli], ale człowiek musiał z nimi rozmawiać. Mój ojciec był częstowany przez Niemca papierosem, to odmówił. Jeszcze nie było kapitulacji Warszawy wtenczas. To [była druga połowa] września, ale jeszcze nie 28 czy 29. Warszawa skapitulowała 28 września.
[...] Później, jak już była kapitulacja Warszawy i w ogóle Polski, to gospodarz nas furmanką podwiózł z powrotem do Warszawy. Pieniędzy matka nie miała, to pamiętam, że mu [kilim] dała za tę przysługę. Tak pamiętam wybuch wojny. Później oczywiście okupacja.
- Właśnie – zaczęły się lata okupacji. Czy dom nie ucierpiał w czasie tych działań?
Nie, na Pradze nie.
- Zaczęła się okupacja. Czy tata dalej pracował w magistracie?
Tak. Mama zaczęła szyć, żeby się utrzymać.
- Czy chodził pan do szkoły?
Kończyłem powszechną szkołę, chodziłem do szkoły na Pradze (przy ulicy […] Kowieńskiej). To była szkoła numer 136 imienia Królowej Jadwigi. Najpierw nie chodziliśmy tam do szkoły, bo była zorganizowana później na Szwedzkiej, gdzie byli zakonnicy, którzy się opiekowali sierotami, chłopcami. Tam przenieśli szkołę. Już nie pamiętam – albo nasza szkoła była trochę nie w porządku, albo ją Niemcy zajęli. Prawdopodobnie to drugie. Niemcy zajmowali szkołę, po jakimś czasie wyprowadzili się, to myśmy znów się wprowadzili do tej szkoły i później znów nam Niemcy zabrali tę szkołę. Później szkoła się przeniosła na ulicę Inżynierską [10]. Dzieliliśmy [budynek] z inną szkołą, która tam była. Na zmianę było – my po południu, a oni rano. Skończyłem siedem klas. Oczywiście gimnazja i szkoły wyższe były wszystkie przez Niemców pozamykane, to ojciec mnie zapisał do III Miejskiej Szkoły Mechanicznej, która była na Konopczyńskiego ([ulica] boczna od Kopernika – zdaje się, że szkoła w dalszym ciągu istnieje). Dojeżdżałem do szkoły tramwajem, trzeba się było zawsze spieszyć. Po dwóch latach nauki Niemcy zdecydowali: „Dosyć macie, musicie iść do pracy”. Moja szkoła […] wyselekcjonowała grupę uczniów – nie wiem, jakie przesłanki były, żeby akurat tych, a nie innych – i zatrudnili nas jako instruktorów, ale to była tylko fikcja, bo myśmy się uczyli dalej.
Tajne to było, bo oficjalnie byliśmy zatrudnieni jako instruktorzy, żeby uczyć młodszych. Ale myśmy się w dalszym ciągu uczyli. To było nielegalne i może przez tę nielegalność i dodatkowy kurs [historii i języka polskiego] wstąpiłem do konspiracji – mniej więcej w maju 1944 roku.
- Czy ktoś to panu zaproponował?
Tak, kolega – prawdopodobnie jeszcze żyje, ale kontaktu z nim nie mam […].
Stefan Tęczyński.
Zdaje się, że pod Warszawą, ale to jest ciągle Warszawa.
- Przyszedł i zapytał się, czy nie chciałby pan…
Myśmy razem do szkoły chodzili, właśnie na dodatkowym kursie. Później miałem zdawać do szkoły Wawelberga – to była wyższa techniczna szkoła. Oprócz tego, żeby się kształcić, uczyłem się na kompletach, ale to był dość drogi interes, moich rodziców może nie było za bardzo na to stać, tak że [tylko] częściowo uczęszczałem na komplety. Żeby iść do szkoły Wawelberga – jeszcze mi przedmiotów owało, fizyki [lub] chemii. Zapisałem się do jeszcze jednej szkoły, która była na Koszykowej 55 (zdaje się, że szkoła jeszcze jest). Tam [miałem] dodatkowe przedmioty. Rano chodziłem do swojej szkoły, gdzie byłem zatrudniony jako instruktor. Ponieważ byłem zatrudniony, to mi się należał obiad. Obiad to była woda z liśćmi z kapusty i kawałek suchego chleba. Kończyłem, mniej więcej, o [godzinie] pierwszej, [wsiadałem] w tramwaj, jechałem do domu na lepszy obiad i znów w tramwaj i jechałem z powrotem na Koszykową. Róg Marszałkowskiej i Koszykowej wysiadałem, szkoła była już blisko. [Zajęcia] były od trzeciej do piątej. O piątej z powrotem do domu i też trzeba było się spieszyć, bo bardzo często godzina policyjna była już o siódmej wieczorem ([zwłaszcza] zimową porą). Jak było niespokojne [na mieście], jakaś strzelanina, to zaraz godzinę policyjną obniżali. Jak był spokój przez parę miesięcy, to pozwalali do ósmej, ale chyba nigdy nie było później niż ósma wieczór. Wiem, że była godzina policyjna, a jeszcze słońce świeciło.
- Wróćmy do pana konspiracji. Czy składał pan przysięgę?
Nie, nie wiem dlaczego, [na pewno byłaby później]. Chociaż miałem numer. Pseudonimu nie miałem, dopiero jak dołączyłem po wybuchu Powstania na ulicy Jasnej koło dowództwa, to tam dopiero dostałem pseudonim. W konspiracji miałem numer – o ile pamiętam, bo mogę się mylić – był 7528.
- Czy działał pan coś w konspiracji?
Rozmaite zbiórki i nauka o broni, regulamin wewnętrzny, jak to nazywali. Jak się maszeruje, jak się salutuje, jak wojsko jest zorganizowane – drużyny, później są plutony. Takie rzeczy były na wykładach.
- Czy rodzice wiedzieli, że pan działa w podziemiu?
Nie. Dopiero jak poszedłem do Powstania, to się dowiedzieli, [to znaczy matka, bo ojciec jeszcze nie wrócił z pracy].
- Czy widział pan na ulicach łapanki, rozstrzeliwania?
O, bardzo często. Tak. Nawet raz prawie że byłem zmuszony być świadkiem takiego rozstrzeliwania. Akurat jechałem z jednej szkoły do domu. Wtenczas tramwaj jechał Krakowskim Przedmieściem i skręcał na prawo w Nowy Zjazd, a właśnie rozstrzeliwali na Miodowej róg Senatorskiej. Tam mnie złapali, zaczęli mnie pchać, ale jakoś się im wymknąłem [dzięki polskiemu policjantowi] i pojechałem do domu.
A propos łapanek, to […] byłem aresztowany [dwa razy. Pierwszy raz to] trochę śmieszna historia, trochę niedelikatna, ale że to każdemu w życiu się zdarza po kilka razy […]. Po obiedzie, wodzie z kapustą – wtenczas jeszcze nawet siedemnastu lat nie miałem, to było wczesną wiosną, marzec, luty 1944 rok, już byłem zatrudniony jako instruktor, a się właściwie uczyłem – czułem się niedobrze, słabo mi się zrobiło. Zwolniłem się, tym bardziej że [jeszcze] miałem jechać na Koszykową i wcześniej wyszedłem ze szkoły. Czekam na tramwaj – stawał naprzeciwko Ministerstwa [Sprawiedliwości], na Nowym Świecie, jak się zbiega Krakowskim Przedmieściem. Tramwaj nie przychodził. Dołączył do mnie kolega, który mieszkał na Senatorskiej. Pieszo szedł do domu. Zdecydowaliśmy, że też się przejdę, świeżego powietrza może [złapię], bo było mi niedobrze. Dochodziliśmy Krakowskim Przedmieściem, mniej więcej do kościoła wizytek (zanim się dojdzie do hotelu Bristol), [patrol niemiecki nas zatrzymał. Niemiec] zaczął mnie obmacywać – i tu niedelikatna sprawa, bo mnie się tak niedobrze zrobiło, że zwymiotowałem na jego płaszcz, na jego buty. Myślałem, że mnie zabije, że mnie uderzy, ale widocznie nie był popularny wśród swoich kolegów, bo inni [Niemcy] zaczęli się śmiać. Zaprowadzili nas później na komendę policji numer – Krakowskie Przedmieście [1]. Zresztą tam później byłem ranny, w tych samych okolicach, prawie w tym samym miejscu. [Byłem] osobno, nie wiem, co się z kolegą działo, rozdzielili nas. Rozebrali [mnie] do naga, kazali stać z rękami [opartymi wysoko] na ścianie. Zrewidowali wszystko, co mamy, i na razie nas trzymali. Do mnie się przyczepili, że mam dwie legitymacje szkolne. Do jednej szkoły chodziłem i do drugiej – ta mi dała legitymację i ta mi dała legitymację szkolną. Podpis się trochę różnił – młody człowiek próbuje podpis, to podpisy się trochę różniły. Przyszedł polski policjant granatowy, który mówił po niemiecku lepiej niż ja, chociaż też już potrafiłem, bo się musieliśmy uczyć niemieckiego i jakoś mnie wypuścili. Tylko to było niedobre, że się matka martwiła, bo już na obiad nie przyjechałem i już do szkoły drugiej na Koszykową za późno było. Do mojego kolegi się przyczepili – później mi opowiadał, bo go też wypuścili, ale nie ze mną tylko osobno – że wytrych miał do jakiejś ubikacji czy komórki.
Już nie pamiętam. [Drugi raz byłem aresztowany z łapanki, ale to inna historia].
- Dlaczego pan powiedział, że musiał się pan uczyć niemieckiego?
To była część szkoły. Czy musiałem – nie wiem, taki był program szkolny. Jak chcieli mieć robotnika wykształconego, wykwalifikowanego – bo w końcu zdawałem egzamin czeladniczy i mam papiery, że jestem tokarzem (już dzisiaj z tego nic nie pamiętam, bo od tego czasu, to studia w Anglii skończyłem). Jak chcieli mieć czeladnika, to musiał przynajmniej trochę po niemiecku mówić, żeby się z nimi porozumieć. Myśleli, że będą panami świata, że nie przegrają tej wojny.
- Czy pamięta pan Żydów z tego okresu, powstanie w getcie warszawskim?
Byłem świadkiem [w 1940 roku], to było na moście Kierbedzia. Jeszcze nie było getta. Niemiecki wartownik stał na moście. Na ziemi, na chodniku – w środku była jezdnia, później konstrukcja żelazna i na takich balkonach było przejście – leżały dwa kawałki słomy, może to były zapałki. Wydaje mi się, że to [była] słoma. Stary Żyd przechodził, [Niemiec] go zawołał, Żyd się kłaniał, kłaniał (człowiek się boi), żeby podniósł te dwie słomki i żeby je wrzucił do Wisły (oczywiście musiał czapkę zdjąć i tak dalej). Później pamiętam, jak getto było otwierane. Tam, gdzie myśmy mieszkali był sklep z zieleniną i to byli Żydzi. Mieli dzieci, nawet mieli dziewczynkę chyba w moim wieku. Jak ich zabierali do getta, to pamiętam, jak się z tymi ludźmi, z tymi Żydami żegnaliśmy. Już ich więcej nie [spotkałem]. Po jakimś czasie getto rozdzielili na dwie części i przechodził tam tramwaj. Żydzi z jednego getta do drugiego mogli chodzić mostem [ponad jezdnią]. Ze dwa, trzy razy, przejeżdżałem tramwajem przez getto, to widziałem, co się dzieje. Później pamiętam wybuch powstania żydowskiego, to było w wielkanocny poniedziałek, 19 kwietnia [1943 roku]. Mówią: „Getto się pali”. My jako chłopcy byliśmy zainteresowani i chcieliśmy zobaczyć, ale wiele nie widzieliśmy, tylko że domy się palą i że strzelają. Tylko tyle widziałem wtenczas.
- Jak dla pana zaczęło się Powstanie Warszawskie?
Dla bezpieczeństwa i żeby być bliżej Warszawy, gdyby była koncentracja – bo koncentracja już jedna była, 27 lipca, zdaje się – moja matka załatwiła, że poszedłem mieszkać u ciotki na Powiślu. Byłem wtedy na wakacjach, bo to był lipiec. Ciotka miała sklep. Nie płaciła mi, ale utrzymanie mi dała, [a ja] pomagałem w sklepie.
Na Powiślu, sklep był na Browarnej (równoległa do Dobrej), a ciotka mieszkała na Lipowej. Mnie wysłali, żeby ściągnąć kolegów z Pragi do Powstania na koncentrację, na Senatorską 28. [Miałem sprowadzić] kolegę, który mieszkał na 11 Listopada. Cofnę się trochę [w opowiadaniu]. Mieszkałem na Powiślu, żeby być bliżej tego, co ma nastąpić, a oprócz tego mogli mnie Niemcy szukać, więc [przeniosłem] się do ciotki, [pracowałem] jako pomocnik w sklepie i [u ciotki] nocowałem. Jak przyszedł 1 sierpnia (w owych czasach nie było [powszechnie] telefonów, bardziej sytuowani ludzie mieli telefon w domu), poszedłem pieszo, żeby się dowiedzieć, co się dzieje. Nie było daleko, zresztą z Powiśla było trudno, [tramwajem] lepiej było Karową, przez ślimak do góry […]. Później szedłem Nowym Światem […] do Stefana Tęczyńskiego (kolega, który mnie ściągnął do konspiracji), [który] tam mieszkał [przy Koszykowej]. Myślę – zobaczę się z kolegą, dowiem się, co się dzieje.
Nie dochodząc rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, spotkałem swojego dowódcę. To byli bracia bliźniacy (nie byłem pewny, ale zdaje się, że bliźniacy). Nazywali się Mirscy. Jeden był Michał, a drugi był Krzysztof. Byli z harcerskiej kompanii u „Gustawa”. Spotkałem swojego dowódcę, drużynowego – jak się wtenczas mówiło – i powiadomił mnie, żebym dołączył na Senatorską 28. Przedtem nawet nie wiedziałem, że mam iść na Senatorską 28. [Zapytałem], czy mogę ściągnąć innych – mogę. Dał mi rower, żebym pojechał na Pragę, na 11 Listopada i ściągnął kolegów. Niestety kolegów w ogóle nie ściągnąłem, a sam się opóźniłem, bo kiedy się o tym dowiedziałem, to – o ile sobie przypominam – była za dziesięć minut czwarta po południu. Zanim na rowerze pojechałem na Pragę i wróciłem, to jak się zbliżałem z powrotem do mostu [Kerbedzia], wybuchło Powstanie i już kule latały. Jeszcze przez most przejechałem i od razu skręciłem na lewo w Dobrą. Na rogu Nowego Zjazdu i Wybrzeża był dom Schichta. Niemcy go zajmowali – był taras, lato było, to siedzieli, piwo sobie popijali. Na rowerze bardzo szybko jechałem, wiem, że wytykali mnie palcami i śmieli się. A już kule latały. W końcu dojechałem wzdłuż Dobrej do Lipowej. Ciotka mieszkała przy Lipowej 11, to był narożny budynek z Browarną. Już tam leżała zabita kobieta i już brama była zamknięta. Do bramy zastukałem i [mnie] wpuścili. Tak się zaczęło moje Powstanie. Najpierw przez okno od sąsiadów widziałem, że już powstańcy leżeli na dachach i strzelali z karabinów w stronę uniwersytetu, bo właśnie z dachów można było atakować. Zacząłem próbować dołączyć do tych powstańców. Nie wiedziałem do kogo i jak dołączyć, to powiedziałem: „Jestem z konspiracji – […] mam numer 7528”. Ale nikt się tym nie interesował, nikt mnie nie chciał wziąć, nie było żadnej broni, to tylko biegałem z powstańcami.
Następnego dnia biegałem, żeby zdobywać elektrownię, ale tam nie było dużo zdobywania, bo bardzo szybko się poddała. Na razie byłem na Powiślu przez kilka dni. Żeby się wydostać z ulic, to w piwnicach przebijali otwory, żeby przejść do następnego budynku. W niedzielę wieczorem 6 sierpnia, wiedziałem, że muszę iść na Senatorską, próbowałem iść. Nie wiedziałem jak. Próbowałem najpierw od strony Tamki, do Wareckiej i placu Napoleona (dziś Powstańców Warszawy), ale tamtędy nie można było się przedostać, bo plac Piłsudskiego, który się nazywał placem Saskim, był w rękach niemieckich. Wieczorem w niedzielę, 6 sierpnia, zacząłem się przekradać wzdłuż Dobrej – po ciemku, to było w nocy. Sam byłem, ale strzałów do mnie nie było. Od bramy do bramy, przez piwnice przekroczyłem ulicę Bednarską (pamiętam dokładnie, to było z 6 na 7 [sierpnia]), tam gdzie dzisiaj jest Wspólnota Polska chyba, kiedyś była tak zwana Resursa Obywatelska. Pamiętam, że jako dziecko tam byłem, mój ojciec miał znajomych, kolegów, którzy byli ziemianami i kiedyś tam byłem. Przez oszklone drzwi spojrzałem – druga strona Krakowskiego Przedmieścia, nieparzysta, zupełnie się paliła, wszystkie domy były w ogniu. Na skwerku, tam gdzie jest pomnik Mickiewicza, na samym końcu jest Matka Boska – oszklone drzwi mniej więcej wychodziły na [figurę] Matki Boskiej. Niemcy tam leżeli z karabinami maszynowymi wycelowanymi w stronę zamku, o ile sobie dobrze przypominam. Nawet mieli małe działka, nie tylko karabiny maszynowe.
Druga strona Krakowskiego Przedmieścia się paliła. Stamtąd się wycofałem, ale jeszcze dalej przeszedłem poza kościół świętej Anny do samego rogu Nowego Zjazdu i Krakowskiego Przedmieścia. Natknąłem się na grupę, która też chciała gdzieś dołączyć (nie moja grupa, nie znałem ich). Razem zaczęliśmy się przekrzykiwać z [mojego] rogu na drugi róg, jak Podwale. Reszta była w ogniu, ale zamek [nie był ogarnięty ogniem]. Powiedzieli: „Jak chcecie się dostać, to tylko jedyna droga – schylcie się i przebiegajcie Nowy Zjazd, Plac Zamkowy, pod sam zamek”. Przed zamkiem teraz tego nie ma, [wtedy] były ogródki, trawniki, krzaki. Żeśmy przebiegli przez krzaki i dostaliśmy się do Starego Miasta. Byłem na Starym Mieście, ale z niego niestety wyszedłem. [Mówię niestety, bo za dzień lub dwa mógłbym być w swojej kompanii].
Noc była, swojej grupy nie znalazłem na Senatorskiej 28, bo przeszli na Ogrodową 17, o czym nie wiedziałem. Byłem z grupą, [którą spotkałem]. Żeśmy chyba w ostatnim momencie przeszli z powrotem naokoło Ogrodu Saskiego na Marszałkowską [róg Królewskiej]. Grupa – nie wiem nawet, jak się nazywała – w końcu porozumiała się z jakimiś oficerami i nas przydzielili do pełnienia służby wartowniczej na Jasnej, gdzie było dowództwo i byłem tam później. Brałem przepustki i ciągle próbowałem dołączyć do swojego oddziału. Nie tylko służba wartownicza była – patrole na drugą stronę Marszałkowskiej, jeszcze to było. Pamiętam, że stamtąd było widać budynek PAST-y, [gdzie] Niemcy byli ostrzeliwani i później było wielkie święto, jak to powstańcy zdobyli.
- Czy dostał pan broń, jak został pan w służbie wartowniczej?
Tak, dawali. Amerykański pistolet miałem, ale musiałem go ciągle oddawać.
- Jak wyglądała służba? Czy stał pan przed wejściem i…
Tak, przepustki sprawdzałem, czy ktoś… Nawet jeden z moich nauczycieli ze szkoły przechodził tamtędy jako zbombardowany uchodźca, bo ludzie przemieszczali się z jednej dzielnicy na drugą, bo to było zbombardowane, zniszczone, paliło się.
- Czy widział pan całe dowództwo Powstania?
Ale [dowództwa] nie znałem. Widziałem oficerów chodzących w tę i z powrotem…
- Czy też musieli okazywać przepustki, czy oficerowie ze sztabu nie?
Nie zdarzyło się tak, żebym musiał kogoś kontrolować – już dobrze tego nie pamiętam. Wiedzieliśmy chyba, kto jest kto, ale dzisiaj nie pamiętam. Raczej cywilna ludność, jak przechodziła, to się kontrolowało. Patrole nocne były. Pamiętam nocne patrole, wypady były, bo gdzieś indziej spaliśmy, były okna z workami piasku, tak że podchodziliśmy pod Niemców. Tam nas kilka razy bombardowano też, ale do tej pory jeszcze było wszystko w porządku. Przybrałem pseudonim „Zawisza”, bo jak byłem w konspiracji, to miałem tylko numer. Byłem tam przez dwa, trzy tygodnie, dopóki Stare Miasto nie upadło. Jak Stare Miasto upadło, to zacząłem już szukać swoich kolegów czy swojego oddziału i tak było, że dołączyłem do nich na Czackiego 14, gdzie były kwatery.
Moja pierwsza akcja to była bitwa o utrzymanie kościoła Świętego Krzyża. [W kościele] jest kaplica z boku, po lewej stronie – nawet tam była tablica, że nasz oddział się tamtędy wycofywał. Teraz, ostatnio, jak byłem w Warszawie, to już tej tablicy nie ma, ale jest tablica na cześć mojego dowódcy, którym był porucznik „Kostka”. Nazywał się (teraz wiem, bo przedtem nie wiedziałem) Wojciech Pszczółkowski. Właśnie jest teraz tablica na jego cześć, że był obrońcą Starego Miasta, kościoła i północnego odcinka frontu Śródmieścia. Tablicę, że tam się oddział powstańczy wycofywał, ktoś usunął. Była taka sytuacja, że już częściowo Niemcy byli w kościele. Pan Jezus z krzyżem już był zrzucony – jak pamiętam, to już był zrzucony, leżał na ziemi, w gruzach. Sytuacja na noc była taka, że myśmy się wycofali do podziemi kościoła, a na górze już byli Niemcy. Walka ucichła, Niemcy – ludzka sprawa – chcą iść spać. [Nasi] postawili mnie na warcie przy jakichś drzwiach i dali mi wtenczas karabin. Miałem wielkie zmartwienie, bo słyszałem rozmowę niemiecką z [drugiej strony] drzwi. Myślę sobie, że jak popchną i otworzą drzwi, to nie zdążę nawet karabinu ściągnąć. Koledzy spali. Później ktoś mnie zmienił i ja poszedłem spać. Później stamtąd ciężko było się wydostać. Była wielka strzelanina, żeby stamtąd się wydostać. Jakoś się wydostaliśmy. W niedzielę dołączyłem, a w czwartek już byłem ranny, tak że mogę z pewnymi szczegółami opowiedzieć cztery dni (z wielkimi szczegółami nie, bo też części się nie pamięta).
Wycofaliśmy się, poszliśmy odpocząć, a później przyszedł [jakiś oficer] – jeszcze nie znałem, kto jest kto z mojego oddziału – i pyta się, czy ktoś dobrze rzuca granatami. Ponieważ byłem chłonny walki, bo do tej pory biegałem za innymi albo służby wartownicze pełniłem, więc się zgłosiłem (dlaczego sam granatów nie rzucił, to do dzisiaj nie wiem). Zaprowadził mnie do budynku, zdaje się, że to się nazywała księżówka, chyba tam księża mieszkali – w oknach, żeby się zabezpieczyć od kul były księgi (chociaż tego nie oglądałem). Zaprowadził mnie na drugie piętro do pokoju, gdzie okna były wszerz otwarte i w pokoju nic nie było, ani broni, ani nic. Mówi: „Za tym murem [w dole] jest karabin maszynowy”. Dał mi dwa granaty i zniknął. Granaty rzuciłem niby na karabin maszynowy, ale wydaje mi się, że karabinu maszynowego tam nie było. Pierwszy raz, jak się zamachnąłem, to nie dorzuciłem, [granat] spadł nawet z tej strony muru, z naszej strony. Dopiero drugi rzuciłem, ale żadnego [efektu]. Granaty wybuchły, ale żadnego krzyku rannych nie słyszałem, tak że było szkoda tych granatów.
W „księżówce” zostałem i prawdopodobnie to też był batalion „Gustaw”, tylko inna kompania – to była konspiracja, [więc] nie znałem. [Dopiero co dołączyłem do oddziału]. Zaistniała sytuacja, że na razie w „księżówce” byłem, bo nikt mnie nie zwolnił. Kazali mi tam być, to byłem. Moi koledzy z drużyny, z kompanii harcerskiej, odpoczywali [w innym miejscu]. Też miałem odpoczywać, ale tak jak powiedziałem, na ochotnika się zgłosiłem. Dzisiaj, w moim wieku, to pewnie bym się nie zgłaszał, ale siedemnastoletni chłopak, to różnie bywa.
Tego dnia był nalot niemieckich sztukasów. Nawet myśleliśmy, że nas bombardować nie będą, bo dom przylegał do kościoła Świętego Krzyża, a w kościele już byli Niemcy, myśmy się wycofali. Nadleciały dwa sztukasy i zaczęły bombardować właśnie [miejsce], gdzie myśmy byli, mimo że zaraz w kościele byli Niemcy. Każdy sztukas, o ile sobie przypominam, zabierał trzy bomby – dwie pod skrzydłami i jedną pod kołami. Zrzucili bomby. Proszę sobie wyobrazić, że nie trafili – z takiej niskiej wysokości. Ale wystarczyło się wychylić przez okno i naokoło budynku były leje po bombach. [Sztukasy] poleciały z powrotem, ale myśmy wiedzieli, bo było w ich zwyczaju, że leciały samoloty na Okęcie załadować nowe bomby i za dwadzieścia minut czy pół godziny były z powrotem. Znów nadleciały, myślę – koniec, jak nie trafili sześcioma przedtem, to teraz sześcioma na pewno. I trafili. Bomba uderzyła w klatkę schodową i wybuchła, ale poza tym, że był swąd i wszystko się zrobiło szaro-żółte od kurzu prawdopodobnie, to nas tylko poprzewracało i jakieś belki czy cegły na nas spadły, ale raczej nam się nic nie stało. W tej części budynku nam się nic nie stało, bo w innych częściach może byli zabici – tego już nie wiem. Zgłosiłem się na ochotnika, [więc] mimo że prawdopodobnie to był „Gustaw”, to drugiej kompanii nie znałem. Żeśmy się podnieśli, otrzepali z kurzu, ktoś był trochę ranny – jakieś zadrapania. Ucichło wszystko. Kurz, to na razie była żółta mgła, nic nie było widać, tak że wiedziałem, że żyję, ale czy inni żyją, to nie wiedziałem. Później [usłyszałem] kaszel, bo w gardło kurz leciał. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się, cisza – trzeba się było z tej sytuacji wycofać. Klatka schodowa była zawalona gruzem, więc [chyba] w piwnicy okienko znaleźliśmy. Byłem najmniejszy, [koledzy] byli wyżsi, to do okienka było się trudno trochę dostać. Jeden drugiego podsadzał i wygramolił się, a ja byłem ostatni i mieli mnie za ręce wyciągnąć. Tak zrobili. Jak mnie wciągnęli – nie wiem, może teren był pod obstrzałem – znikli. Już ich w życiu nigdy więcej później nie widziałem. Znikli.
Tu śmieszna przygoda, którą na harcerskich zebraniach już kilka razy opowiadałem dzieciom. [Byłem] ogłuszony bombą, dziewczyny przyniosły nam obiad [tuż przed bombardowaniem]. Były kartofelki jeszcze gorące, para z nich leciała. Koło kartofelków stały skrzynki piwa. To było dość charakterystyczne, bo mniej więcej w tych dniach został zdobyty browar Haberbuscha, z którego później zupę „pluj” się jadło. Nigdy w życiu piwa nie piłem wtenczas, mimo że miałem siedemnaście lat (raczej przy świętach nam ojciec pół kieliszka wódki dał, przy świętach Bożego Narodzenia, piwa nie). Po bombie, zakurzony, brudny, lepki, [tu] kartofelki – myślę sobie, [że] piwa się napiję. Wziąłem butelkę – wszystkie były otworzone, nie były zamknięte – przechyliłem i golnąłem piwa. Jak mnie zaczęło palić w gardle – trochę połknąłem prawdopodobnie, resztę wyplułem, zacząłem kasłać. Ból w gardle był straszny! Proszę zgadnąć, co wypiłem. Benzynę! Butelki z benzyną to były, a ja myślałem, że to piwo, że dziewczyny nam przyniosły kartofelki i piwo. […]
Później dołączyłem właśnie już do swojej kompanii, do swojej drużyny. Dowiedziałem się, że mój drużynowy, którym był Mirski, jest ciężko ranny w brzuch, co jest najgorszą raną. Miałem go odwiedzić, ale znów kazali nam [inne rzeczy] robić. Wysłali nas w nocy na wypad, patrol, w stronę Ministerstwa [Sprawiedliwości], które się paliło. Trzech nas wysłali. Moi nowi koledzy zostawili mnie na polu, które później miało nazwę „pole śmierci”, czy „kwadrat śmierci”. Zostawili mnie, a poszli sami. Mówią: „Strzelaj, jak coś”. Stracha miałem wielkiego, bo w kościele Świętego Krzyża byli Niemcy. Myślę sobie – no, na tym polu mnie ustrzelą. Ale było drzewo i skryłem się trochę za tym drzewem. Myślałem wtenczas o kulach dum-dum. Myślę – jak zwykła kula, to może [będę tylko ranny], ale dum-dum… Zacząłem się trochę bać. Koledzy wrócili, nic się nie stało. Domy przy Czackiego 14 już się paliły. To była straszna noc. Z jednej [i z drugiej] strony się paliły domy – to znaczy od Nowego Światu, od Czackiego się paliły domy, ministerstwo też się paliło. „Księżówka” już chyba była zdobyta z powrotem przez Niemców – tak mi się zdaje, bo już tam więcej nie byłem (zresztą zbombardowane to było). Straszna noc. Spędziliśmy ją na gruzach, spaliśmy na gruzach dosłownie po bombardowanych budynkach. Budynki się paliły [naokoło]. Następnego rana porucznik „Kostka” zarządził, że musimy się cofać wzdłuż Czackiego w stronę Świętokrzyskiej. Czackiego jest mniej więcej równoległa do Wisły, zaczyna się przy Świętokrzyskiej, to do Traugutta są coraz wyższe [numery] i myśmy [właśnie] się od Traugutta wycofywali.
- Numery rosną z biegiem Wisły.
No właśnie, myśmy w odwrotnym kierunku szli, w stronę Świętokrzyskiej. Znów strzelanina, budowaliśmy bunkier z rozmaitych cegieł. Trochę się wychyliłem i zostałem postrzelony w [prawy] bark. Kolega, który ze mną [budował bunkier], trafili go, zginął. Nawet nie wiedziałem, później się dowiedziałem, że zginął, bo jego w ogóle ustrzelili. Miał pseudonim „Robak”, nazywał się Andrzej Sokołowski. Zginął na Czackiego. Najpierw – może zmyliłem swoich towarzyszy, bo zacząłem wołać, że mnie z tyłu ktoś postrzelił, bo ból nie był [z przodu], tylko w środku kręgosłupa i to właśnie z tyłu. Później sanitariuszki mnie ratowały. Mogła to być pani Sarnecka. W jakiej kompanii ona była? Bo była kompania, [która] się nazywała „Anna”, „Aniela” i „Harcerska”. Od „Harnasia” później, bo myśmy się z „Harnasiem” połączyli, który tam był, to w „Harnasiu” była „Grażyna”, „Genowefa” i jeszcze jakiś oddział specjalny, już nie pamiętam... „Juliusz” chyba. Opatrunek mi dziewczyny założyły – nie umieram, na razie żyję. Przyszedł dowódca, porucznik „Kostka”, pyta się, co i jak, z której strony. Przenieśli mnie na podłogę na parterze, czy może to była pół-piwnica. [Był chłopak], który był razem z „Gustawem” na Starym Mieście, a chciał znaleźć swój oddział, do którego należał gdzieś w Śródmieściu, miał pseudonim „Cygan” i jemu powierzyli transport mnie do szpitala. Oczywiście nogi miałem zdrowe, to mogłem iść, chociaż z [upływu] krwi byłem pewnie osłabiony. Przetransportował mnie, podpierając (to był czwartek, 7 września) aż do Alej Jerozolimskich – tyłami, znów piwnicami. W Alejach Jerozolimskich był rów i barykada pod obstrzałem z Banku Gospodarstwa [Krajowego], na rogu Nowego Światu i Alej [Jerozolimskich]. Tam byli Niemcy. Oczywiście pod barykadę podjeżdżał ciągle jakiś czołg, strzelał i rozwalał barykadę. Doprowadzili mnie. Cały dzień nic nie jadłem (wydaje mi się, że nic nie jadłem). Położyli mnie na kanapie, żeby czekać, kiedy będziemy mogli przejść. Jakaś pani przyszła i mówi: „O, taki młody i już ranny. Czy chcesz jeść?”. – „No, chciałbym”. Przyniosła mi makaron z sosem. Widocznie wyjątkowo głodny byłem, bo mi w życiu od tej pory makaron tak nie smakował, jak właśnie tego wieczoru, co ta pani mi przyniosła. Później przyszła sanitariuszka, zmieniła mi opatrunek, bo był pełen krwi. Przez Aleje przetransportowano mnie na Hożą 8.
[Przy] Hożej 8 był nasz batalionowy szpitalik, z lekarzem, doktorem „Morwa”. Później dowiedziałem się, że się nazywał Tadeusz Podgórski czy Pogórski, ale wtenczas to był doktór „Morwa”. Sanitariuszki znów mi opatrunek zmieniły, dały mi zastrzyk przeciwtężcowy, położyli mnie. Mówię – szpital. To była piwnica, leżałem na jakimś wyrku koło kupy węgla. Koło mnie leżał (dwóch nas było), [chłopak] i strasznie cierpiał. Następnego rana chyba umarł, bo się gangrena dostała. Gdzie był ranny, to nawet nie wiem. Wiem, że zmarł. Byłem tam, mniej więcej, do 14, czy 15 września i tam nas zbombardowali. Myśmy byli w oficynie, a przód cały zbombardowali i dużo ludzi zasypało. Sanitariuszki nie bardzo wiedziały, co z nami zrobić, musiały dziewczyny coś organizować. Zorganizowały, że nas przeprowadzili na Śniadeckich 17 (też jakaś szkoła chyba była). Dużo tam rannych leżało. Dla nas nie było miejsca, ale od tyłu podwórka po prawej stronie był pałacyk, jednopiętrowe to było, po schodach naokoło się wchodziło. Tam nas ułożyli. Tej nocy albo następnej (chyba następnej, może nawet dwie noce [później]) leżeliśmy (było nas tam czterech czy pięciu). Już przestałem znać tych ludzi, bo lokowały dziewczyny rannych tam, gdzie było miejsce – to z tego oddziału, to z innego oddziału. Zresztą w owych czasach byłem taki naiwny, jeżeli chodzi o konspirację, że myślałem, że to wszystko jest AK i wojsko polskie. Nie wiedziałem, że to byli ludowcy, a to byli znów syndykaliści, a to byli znów inni – że każda polityczna strona miała [swoich]. To była dla mnie nowość, o tym nie wiedziałem. A później się dowiedziałem, że byłem w NOW, czyli w narodowych oddziałach, ale to kompletny przypadek.
Którejś nocy (czy była to druga, czy trzecia noc, nie bardzo wiem […]) nie spałem, nie wiem, która godzina była, ale ciemna noc – usłyszałem warkot samolotu. Wtedy nie wiedziałem, co to jest, ale od tej pory wiem, że to był sowiecki samolot, który się nazywał kukuruźnik. Robił zrzuty. Rosyjskie zrzuty były do niczego. Tylko udawali, że nam pomagają, bo [skrzynie] były bez spadochronów i jak uderzyły o ziemię, to łuski, naboje, broń była pogięta, zniszczona zupełnie. Bardzo często, nawet jak to spadało i uderzało o ziemię, to wybuchało jak bomba.
Znów jest przygoda, którą czasami opowiadam młodym harcerzom, pod tytułem „usłuchajcie starszych, a będziecie długo żyli”. Tej nocy [kukuruźnik] zrzuca coś – oczywiście nie wiem o zrzutach. Nagle – błysk i huk. To był jednopiętrowy [budynek], myśmy byli na pierwszym piętrze w sali (meble, szafy były, ale dokładnie nie wiem, bo meble usunęli, a postawili kilka łóżek). Nagle straszny błysk i huk – uderzyła w nas bomba, [może to były sowieckie zrzuty]. Jak wstaliśmy i zorientowaliśmy się, co się dzieje, to frontowa ściana pałacyku, która miała balkon [przestała istnieć]. Zupełnie. Jak było okno i balkon, to nie istniało to zupełnie, ściana była otwarta. Jeden starszy pan (starszy – nie wiem, ile miał lat, starszy od nas, chłopaków) [mówi]: „Chodźcie do schronu! Chodźcie do schronu!”. To znaczy do dużego budynku, do piwnicy. Ale to było koło 17 – 18 września, to już się tak człowiek przyzwyczaił do bomb – bomby, przeważnie, nie uderzają w to samo miejsce, tylko w inne. „A, idziemy spać. Śpimy”. Starszy pan nas zmusił: „Chodźmy do schronu! Wstawajcie! Wstawajcie!” Nie pozwolił nam zostać. Ściana zniknęła, jeszcze ciągle jest lato, to nie bardzo szkodzi, [myślimy, że] poczekamy, zobaczymy, co będzie w dzień. Ale zmusił nas, żebyśmy stamtąd wyszli. Trzeba było wyjść, później schodami na dół i przejść przed frontem budynku, gdzie ściany nie było. Ciemna noc była, ale […] widać było, że podłoga, na której myśmy byli, niczym nie jest podparta, bo ściany nie ma. Dach też wisi, bo też już niczym nie jest podparty. Jak żeśmy tylko to miejsce minęli i wchodziliśmy do niby-schronu, do piwnicy (pałacyku już nie ma, jego nigdy nie odbudowali) – nie wiem, czy wiatr zawiał – cała konstrukcja dachu spadła na podłogę, na pierwsze piętro i razem się zawaliły do parteru. Żeby nie ten człowiek, który nas zmusił do wyjścia, to by mnie tu dzisiaj nie było.
- Czyli był pan wyłączony z działań wojennych aż do kapitulacji?
Później na Śniadeckich, jak nas zbombardowali – następnego dnia nie mieli gdzie nas ulokować. Znów siedziałem na gruzie, na połamanych meblach, wystawionych na podwórku. Nadleciały amerykańskie samoloty (to było 18 września) i zaczęły robić zrzuty. To był pierwszy raz, gdy Sowieci pozwolili tym samolotom lądować, dlatego mogły. Setka [chyba] była – myśmy zaczęli skakać, cieszyć się, że to polska brygada spadochronowa ląduje. Nawet jak Niemcy strzelali, to się denerwowałem: „Jak szwaby mogą strzelać do tych ludzi?!”. Normalna rzecz, żeby strzelać do przeciwnika, ale dla mnie to była okropna sprawa – jak mogą strzelać do ludzi na spadochronach. Oczywiście to nie byli ludzie na spadochronach, tylko zasobniki. Niewiele z tego skorzystaliśmy, bo już większość zrzutów wpadła w ręce niemieckie.
Później już nie mieli nas gdzie położyć, to znów jakieś dziewczyny przyszły, przeprowadziły nas, rannych, od Śniadeckich w poprzek przez dzisiejszy plac Konstytucji. To miejsce na Marszałkowskiej przedtem też musiało być rozszerzone – wtenczas nie było żadnego placu, ale, o ile sobie przypominam, też rozszerzenie było. Przeprowadzili nas na róg Piusa XI (dzisiaj ulica Piękna). Zorganizowali tam szpital znów batalionowy, bo znów był doktór „Morwa”. Ulokowali nas w tym szpitalu – to było 18 czy 19 września. Resztę Powstania tam byłem, chociaż już wyzdrowiałem, na tyle rana była czysta, zagoiło się, przynajmniej z zewnątrz (wewnątrz może nie). Zgłosiłem się, że chcę iść do oddziału z powrotem. Przez to mam papierek, że „strzelec »Zawisza« jest zwolniony ze szpitala – jest nawet numer [budynku] Piusa 24, podpis doktora „Morwy” – i udaje się do swojego oddziału”. Mój oddział, jak się dowiedziałem, był na placu Dąbrowskiego, czyli przez Aleje [Jerozolimskie] znów trzeba było przejść, co już było niemożliwe. Próbowałem, ale już nie doszedłem.
Wróciłem z powrotem – nie miałem gdzie spać, co jeść – na Piusa 24 na jeden czy dwa dni i była kapitulacja. Później jeszcze długo tam byłem, bo z Warszawy wywieźli [nas] rannych 11 października. Ciężarówki podjechały, wzięli nas na ciężarówkę i zawieźli nas na… Aleje [Jerozolimskie] były zbombardowane, wszystko paliło się jeszcze, tliło, dym, gruzy, ale po gruzach nas wywieźli przez Aleje. Z Piusa do Alej Jerozolimskich – czy Marszałkowską... Chyba tak, ale tego już nie pamiętam, może boczną ulicą. Zawieźli nas na Dworzec Zachodni. Stały już tam wagony towarowe, ale miały znak Czerwonego Krzyża na dachu. Wsadzili nas w wagony.
Wagony były otwarte, bo myśmy byli ranni, chorzy i na każdy wagon dali jednego wartownika niemieckiego (zwykłego). [Byli] koledzy z innych szpitali, bo znów ich nie znałem. Pakowali tu dwudziestu i tu dwudziestu do wagonu. Były platformy, na których można było spać – jedni spali na dolnym poziomie, inni na wyższym poziomie. Nie mogłem spać, patrzyłem, gdzie nas wiozą. Przez to, że patrzyłem, gdzie nas wiozą, byłem świadkiem tego, że inni koledzy [...] upili wartownika, dali mu wódkę. Upił się. Jak pociąg zwolnił, to dwóch z nich wyskoczyło z wagonu, mimo że też ranni, ale może nie tak ciężko. Znikli w ciemnościach (oczywiście nigdy nie [dowiedziałem się], co się [z nimi] stało).
Była wesoła przygoda, bo pijany [wartownik] na czymś siedział i jak spał, to mu furażerka spadła. Potoczyła się i wyleciała, bo to było koło drzwi otwartych, z wagonu na zewnątrz. Jak się obudził, to ze łzami w oczach nas błagał, żebyśmy mu tę czapkę oddali – jak żołnierz bez czapki? Jak on się zamelduje? Oczywiście po polsku nie mówił, tylko po niemiecku, ale myśmy na tyle rozumieli. Błagał nas. A ja jedynym świadkiem byłem, że czapka wyleciała. Ale nie chciał jednemu wierzyć, nie chciał mi wierzyć. Błagał nas, żebyśmy czapkę oddali, bo będzie miał dużo kłopotów. Później, jak pociąg stanął na jakiejś stacji w środku Polski (widziałem pole, kobiety kopały kartofle, nawet próbowały podejść do nas, ale Niemcy odpędzali), to wiem, że stanął na baczność i innym oficerom czy sierżantom się meldował, że czapkę zgubił. Zawieźli nas do niewoli – 13 października, chyba w piątek. Dojechałem do stacji, która się nazywała Zeithain. To był obóz dla chorych. Przeważnie Włosi gruźlicy tam byli, ale nas też umiejscowili. Byłem w [Zeithain] przez następne dwa tygodnie. Później była komisja lekarska, niemiecka, powiedzieli: „Ty już jesteś zdrów”. To sam wiedziałem i pieszo mnie popędzili do innego obozu, który się nazywał Stalag VIII B, w Mühlbergu (to było nad Łabą), [gdzie] byłem już resztę czasu.
Resztę czasu to [może] niezupełnie, bo jak nadchodzili z jednej strony Sowieci, a z drugiej strony Amerykanie i warty [w obozie] przestały istnieć, to nadarzyła się okazja, żeby uciec. Byłem jednym z tych, który przed druty się wydostał. Później w bród, trochę płynąc, przekroczyliśmy Łabę (to był o ile sobie przypominam 21 kwietnia) i dostaliśmy się na drugą stronę. Później musieliśmy coś zjeść. Mieliśmy z Czerwonego Krzyża bieliznę – podkoszulki, gatki, coś takiego. [Mieliśmy] też kawę – Czerwony Krzyż przysyłał rzeczy (kawę, czekoladę), które można było z Niemcami wymienić, żeby nam dali jeść. [W niewoli byliśmy głodni, ale to była pomoc]. Łażąc od chałupy do chałupy po wioskach, wpadliśmy na główną grupę Polaków, których okazuje się Niemcy wyprowadzili pod wodzą wartownika. Wiedziałem, że będą wyprowadzać, ale sobie myślałem… Niemcom nie można było wierzyć, mogli wyprowadzić i rozstrzelać całą grupę. Wolałem przez druty wyjść niż być wyprowadzony.
W nocy można było iść, bo w dzień nadlatywały amerykańskie i angielskie samoloty i strzelały do wszystkiego, co się rusza, więc tylko w nocy. Natknęliśmy się wcześnie rano na grupę, którą wyprowadzili pod wodzą jednego wartownika, więc myślę sobie – on nas tylko prowadzi, żeby nas prowadzić. Doszliśmy – to jest dzisiaj spore miasto, wtenczas to była spora wieś – [do] Oschatz […]. Podniósł się alarm, że sowieckie czołgi nadciągają, w kościołach biły dzwony. Wartownik uciekł, myśmy już później sami grupami szli w stronę rzeki Muldy. Miasto nazywało się Wurzen. Najpierw nikt nas nie ruszał, bo uchodźcy – z końmi, z krowami, z wózkami, z taczkami – Niemcy wieźli swój dobytek, uciekając przed Ruskimi, jak mówili. Tak, że nas nikt nie dotykał. Latał już amerykański samolot wywiadowczy, który kierował artylerią, bo słychać było artylerię.
Później wszystko ucichło, zrobiło się ciemno, wszyscy Niemcy, cywilna ludność, gdzieś poznikali, nie wiadomo gdzie i myśmy zostali sami. Gdzieś trzeba spędzić noc. Były ogródki działkowe i buda, gdzie narzędzia (drabiny, taczki) ogrodnicze trzymali. To było otwarte, myśmy się zdecydowali – zdaje się, że było nas sześciu. Ja już byłem jedyny młody z Armii Krajowej, reszta to byli młodzi podchorążowie, jeszcze z 1939 roku. Starsi ode mnie – mieli dwadzieścia parę czy trzydzieści lat. Spędzili pięć lat w niewoli. Myśmy się chcieli tam ulokować. Dwóch – jeden był lwowiakiem, bohater, mówi: „Pójdziemy na przeszpiegi, zobaczymy, co się dzieje”. Poszli szosą w stronę miasta i nie dochodząc do miasta, policja niemiecka ich aresztowała. Przyprowadzili policjantów uzbrojonych z powrotem [ze sobą]. Już żeśmy w budzie nie nocowali, tylko popędzili nas w stronę miasta.
- Jak nastąpiło pana wyzwolenie? Kiedy pan wreszcie był wolny?
Ulokowali nas w budynku z czerwonej cegły (może to była fabryka...). Tam nas położyli. Jak się później dowiedziałem, to Niemcy wyłapywali obcą cywilną ludność. Znalazły się tam dwie Polki, które były popędzone z Auschwitz, z Oświęcimia, tak zwanym marszem śmierci – kto odpadał, to strzelali do niego. Znalazły się tam i nas pięciu ulokowali w tym samym pokoju, co Polki. Było łóżko, zajmowały łóżko, my na podłodze. Miałem spać na stole, spałem na stole. Następnego dnia weszli Amerykanie. W ten sposób zostałem uwolniony.
Ale też przygody były, bo ponieważ myśmy byli Polacy, to nas nie chcieli przez most puścić. Most był zbombardowany, ale raczej nad ziemią, a gdzie woda, to jeszcze stał. Myśmy się wdrapywali po zbombardowanym moście, a wartownik amerykański stał i nas nie puszczał. Nie chciał. Jak z Polski, to z powrotem. Nadeszła grupa Amerykanów, którzy też byli jeńcami i bardziej z sympatią do nas podeszli. Jeden [z nas] trochę po angielsku mówił (już nie pamiętam, może [to któryś] Amerykanin mówił po polsku). Przebrali nas za Amerykanów – jednemu czapkę, [drugiemu] koszulę dali. Jak oni przechodzili, to myśmy też tak przeszli. W ten sposób zostałem uwolniony.
- Czy rodzice przeżyli Powstanie?
Nie. Ojciec był aresztowany na Starym Mieście, trafił do obozu koncentracyjnego i już z niego nie wyszedł. Umarł. Później z Czerwonego Krzyża się dowiedzieliśmy. Był najpierw w Oświęcimiu, później w Mauthausen, a później był w obozie [Ebensee w Austrii] […]. Tam musiał pracować w kamieniołomach. [To był obóz śmierci z głodu, chłodu i pracy ponad siły].
- Ale z Powstania, ze Starego Miasta go wywieźli, po upadku Starego Miasta?
Tak.
Feliks.
Mama została na Pradze i jak się Warszawa paliła, to zdecydowała się pojechać z moim młodszym bratem do [swojej] siostry, która mieszkała w Płudach – to jest pod Warszawą. Nie pojechać, tylko iść pieszo. Mój młodszy brat wziął rower, który należał do mojego ojca, zapakowali na rower wszystko, co mogli zapakować, i poszli przez wały kolejowe w stronę Płud. Dostali się do Płud. [Później byli wywiezieni do niewolniczej pracy w Niemczech].
- Czy tata brał udział w Powstaniu?
Nie, [myślę, że nie, ale na pewno nie wiem].
Tak [myślę]. Akurat go przyłapali na Starym Mieście. Dokładnie nie wiem, co robił na Starym Mieście, w każdym razie dowiedziałem się później od innych ludzi, że był na ulicy Mostowej.
Tak. Ojciec nie.
- Pan później był we Włoszech, w II Korpusie generała Andersa. Później przyjechał pan do Anglii.
Tak.
- Dlaczego pan nie wrócił do Polski?
Raz, że składałem przysięgę we Włoszech na legalny polski rząd. Później – tak, jak powiedziałem – byłem u Andersa. Jak się dowiedziałem, [to] ci od Andersa byli strasznie źle traktowani, z powrotem na Syberię ich wysyłali. Byłem w organizacji – przez przypadek zupełnie – w narodowcach, NOW. Nie tyle, że się bałem, tylko przysięga mnie trzymała. Byłem lojalny w stosunku do wolnej Polski, do legalnego rządu. Myśleliśmy, że niedługo jakaś wojna [będzie], bo taka sytuacja nie może trwać wiecznie, [że] wybuchnie trzecia wojna światowa i będziemy w dalszym ciągu walczyć i dojdziemy do wolnej Polski. Tak generał Anders myślał. Tak że jak była blokada berlińska, w 1948 roku, to już myśleliśmy, że będzie wojna.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Zawisza”?
Nie wiem. Wymagali pseudonimu – może jakaś dziewczyna zasugerowała – nie wiem dlaczego – dobrze, niech będzie „Zawisza”.
- Gdyby pan miał znowu siedemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Chyba tak, bo to była ogólna psychoza, taki był nacisk, [tak należało robić, to było normalne]. Dzisiaj myślę, że Powstanie było niestety wielkim błędem. Straciliśmy tyle ludzi, straciliśmy miasto. Później ten element patriotyczny by się bardzo przydał.
Londyn, 26 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama