Jan Woliński „Kazik Kosowski”
Nazywam się Jan Woliński, urodzony w Warszawie 12 lipca 1926 roku.
- Zaczniemy od wybuchu wojny. Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wybuch wojny i co się dalej wydarzyło?
Wybuch wojny, 1 września. Byłem wtedy na letnisku w Nadliwiu niedaleko Wyszkowa. Już w południe widać było lecące na Warszawę samoloty niemieckie oraz pojedyncze strzały, widać było myśliwiec polski. Radio ogłaszało nie tylko o wybuchu wojny, ale również szyfrem znane hasła o zagrożeniu. Ogłoszono odroczenie rozpoczęcia roku szkolnego na, o ile pamiętam, 7 września. 3 września spadły pierwsze bomby na Wyszków. Pamiętam, że pojechałem na rowerze zobaczyć, jak to wszystko wygląda. 7 września nie chcieliśmy zostać dłużej na letnisku – byłem z matką i rodziną. Przysłano po nas dwa wozy z majątku Kosów Lacki w powiecie sokołowskim.
W międzyczasie samochodem Ministerstwa Rolnictwa przyjechał mój ojciec – Feliks Woliński i mój wujek – Janusz Rudnicki. Byli w drodze do Lublina, gdzie ewakuowały się ministerstwa. Dalsze sprawy były takie, że po przerwaniu polskiej linii obronnej pod Różanem wzięliśmy dwa wozy i – jak duża część ludności – pojechaliśmy na wschód, wobec roznoszonych wieści, że Niemcy mordują wszystkich. Jechaliśmy tylko nocami, ze względu na bombardujące samoloty. W nocy było widać miasteczka, jedno po drugim. Jechało się i widać było duże łuny ognia. W ten sposób, w ciągu szeregu dni dojechaliśmy za Kowel.
Był 17 września. Były same kobiety, to znaczy moja matka, moje ciotki, ja z bratem i jeden z furmanów. Podszedł do nas podchorąży, byłem przy rozmowie. Spytał się: „Czy panie są same? Bo dzisiaj rano bolszewicy przekroczyli front i radzę paniom wracać”. Zawróciliśmy i jechaliśmy z powrotem. Pierwszych Niemców zobaczyłem dopiero gdzieś pod Mińskiem, patrol na koniach. Dojechaliśmy do Warszawy do swojego mieszkania. Trzeba było się zająć [organizacją domu], wszystkie okna były wybite, trzeba było pozasłaniać okna. Tak zaczęła się wojna. Utrzymywaliśmy się w ten sposób, że ja i brat byliśmy agentami roznoszącymi perfumy. Nasz znajomy miał hurtownię perfum. Podzieliliśmy Warszawę, nosiliśmy próbki, a później nosiliśmy do sklepów, przyjmowaliśmy zamówienie i potem roznosiliśmy towar. To była praca z pewnego względu niebezpieczna, bo jednak było się na mieście i można było być złapanym. Niemniej jednak dawała wystarczająco właściwie zarobki, żeby nas dwóch i matka mogli się utrzymać. Poza tym, jeśli chodzi o paczki żywnościowe, to dostawaliśmy z majątku Kosów Lacki, tak że tu nie była sytuacja tragiczna.
Miałem przypadek, idąc z teczką naładowaną próbkami. Przy placu Żelaznej Bramy zobaczyłem z daleka patrol żandarmerii, więc skręciłem w którąś z ulic, nie pamiętam, Orla czy inna, żeby ich ominąć. Wtedy jak przeszedłem parę kroków, z dwóch stron z tyłu podeszło do mnie dwóch cywili tak, że właściwie się opierali o mnie i zażądali, żebym pokazał, co mam w teczce. Znaczy, kazali mi wejść do bramy. . Jeszcze byłem na tyle naiwny, że powiedziałem, że do bramy z nimi nie wejdę, skoro nie wiem, kim są. Niech pokażą mi legitymacje, to wejdę. Oni, żeby nie robić niepotrzebnego zbiegowiska – oczywiście byli w cywilu – pokazali mi legitymacje. To był policja kryminalna z Szucha. Zobaczyli, co mam w teczce, oczywiście czego innego szukali, a nie interesowali się nielegalnym handlem, więc oczywiście mnie wypuścili. Mówię tylko, że przypadek – nie wystarczyło uniknąć z daleka widzianego patrolu żandarmerii, bo jeszcze chodzili cywile i oni byli groźniejsi w tym wypadku. To taki przypadek...
- Był pan w Warszawie od 1943 roku?
Tak.
- Jak pan pamięta codzienne życie podczas okupacji, strach przed rewizjami? Co się działo? Był pan młodym człowiekiem, co pan robił?
Po pierwsze chodziłem na komplety. Komplety były zorganizowane przez znaną harcerkę, dyrektorkę, panią Uklejską. Chodziłem na komplety, na których praktycznie skończyłem pierwszą licealną. Komplety były w różnych mieszkaniach. Nas było pięcioro czy sześcioro, to mi zajmowało dużą część dnia. Drugą część dnia musiałem zajmować się handlem, bo raz, że brać zamówienia, drugi raz – przynieść towar i wszystko. Nasz pryncypał, pan Zbigniew Tabor, był na Powiślu, trzeba było to wszystko wnieść. Żadnego życia [prywatnego] nie [miałem]... Przecież wiadomo. Do kina się nie chodziło, nigdzie się nie chodziło, nie mogę powiedzieć. Jeśli chodzi o życie religijne, to na Mokotowie, u jezuitów na Rakowieckiej, wspaniałe kazania miał ksiądz Kosibowicz, rozstrzelany drugiego dnia Powstania. Wspaniałe to były kazania.
- Dlaczego nie chodził pan do kina?
To chyba jest pytanie nie na miejscu. Są dwa [powody]: jeden – „Tylko świnie siedzą w kinie”, a drugi – procent od biletów szedł na armię Wehrmachtu. Tak się przynajmniej mówiło. Ale to po prostu społeczeństwo wiedziało i ta część społeczeństwa, w której byłem, nie chodziła do kina w ogóle, nigdy.
- Jak pan pamięta Niemców z tego czasu, czy robili na panu wrażenie bardzo negatywne? Czy zawsze się pan bał okupantów, czy były sytuacje, że nie?
Zawsze robiło wrażenie negatywne. To znaczy po ulicach chodziły patrole żandarmerii. Zabawne, że się nauczyłem chodzić chodnikiem zupełnie przy krawężniku. Jakbym miał skręcić w ulicę, to żeby najpierw widzieć co w ulicy jest i wtedy iść prosto w razie czego. Takie były wymysły.
Były straszne rzeczy, jeśli o to chodzi. Przy Madalińskiego i na Piusa były dwa miejsca, gdzie było pierwsze publiczne rozstrzelanie więźniów, Polaków. Cóż, był okres, że chodzili i wyciągali ludzi z domów. Wiem, że na Mokotowie z bratem wyszliśmy z domu, poszliśmy daleko na pole. Ale były może bardziej sporadyczne przypadki...
- Czy widział pan w mieście łapanki albo egzekucje?
Nie.
- Czy ktoś z pana znajomych może zginął albo został złapany?
Nie. Natomiast w willi na Karłowicza u naszych znajomych aresztowali dwóch panów, niewątpliwie związanych z AK. Myśmy w nocy poszli do tego mieszkania. Trzeba było przejść kawałeczek Karłowicza, przejść przez Madalińskiego i... To było dziwne. W mieszkaniu były poodkręcane kurki z wodą i porozrzucana masa komunistycznych ulotek. Wodę zakręciliśmy i wycofaliśmy się z interesu. Taki miałem przypadek u znajomych. Potem panowie byli na liście rozstrzelanych.
- Powiedział pan, że do konspiracji wciągnął pana brat.
Tak, oczywiście.
- Jak wyglądała przysięga? Miał pan przysięgę?
Przysięga odbywała się w mieszkaniu. Staliśmy pięciu czy sześciu, bo to akurat ta grupa i odczytano rotę przysięgi. Przysięga się odbyła. W międzyczasie wciągnąłem do wojska swojego kolegę. Jeden odmówił. Notabene ten, który odmówił, to zginął, a ten którego wciągnąłem, przeżył Powstanie.
Chcę powiedzieć, że miałem też kolegę ze szkoły powszechnej, który był też w oddziałach Konfederacji Narodu, czyli u Piaseckiego. Byli bardzo czynni i on, jak była u nich złożona przed akcją broń, telefonował, żeby przyjść, bo to w końcu... Co myśmy broni widzieli… Pamiętam, mieszkał na Złotej niedaleko Marszałkowskiej. Byliśmy i cały tapczan był założony bronią. Doprowadziliśmy do tego, że z któregoś pistoletu został oddany strzał. Wtedy mamusia chłopca weszła i powiedziała: „Idźcie do domu już”. Niestety kolegę zamordowali „ukraińcy” w pierwszych dniach Powstania, nazywał się [Józef] Szen. [...]
- Proszę jeszcze powiedzieć, co pan robił w konspiracji. Mówił pan, że był pan obstawą przy kolportażu bibuły. Czy coś jeszcze?
Byłem w konspiracji, czekałem na rozkaz i nie byłem w innej działalności. Nic ode mnie specjalnie nie wymagano.
Mój brat był w podchorążówce. Oni przed Powstaniem, o ile wiem, prowadzili wywiad. Był mój brat i jego koledzy z gimnazjum Batorego, z tego samego roku trzech, których też doskonale znałem. Chodziło o zrobienie szkiców miejsc, w których znajdowały się oddziały niemieckie, więc na Rakowieckiej
Stauferkaserne czy na Puławskiej. To było dość utrudnione, ale jakoś szczęśliwie żaden przy tym nie wpadł. Szkice były oddawane dowództwu, żeby w dniu Powstania wiedzieć mniej więcej, jakie są bramy, jakie jest wejście, jaki jest mur. Tyle wiem. Muszę jeszcze powiedzieć, że 27 lipca, jak był pierwszy alarm, to wszyscy się spotkaliśmy na polach w Siekierkach i całą noc przełaziliśmy. Potem alarm został odwołany.
Jeśli chodzi o wybuch Powstania, to już ostatniej nocy mój brat nie był w domu. Przyjechał rano do domu i dał mi dwa adresy, gdzie mam powiadomić o godzinie Powstania. Tak że już o dziesiątej rano wiedziałem, że o piątej po południu jest Powstanie. Oczywiście wypełniłem te rzeczy. Pojechałem jeszcze na miasto pożegnać się z dalszą rodziną. Punkt zborny był o czwartej na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej. Poszedłem piechotą z Mokotowa na Czerniakowską. Czekaliśmy w inspektach, bo deszcz zaczął padać. Telefonicznie od dowództwa zgrupowania „Narew” wzywano po dwóch z grupy, że mają iść na plac Trzech Krzyży. Niestety tak się stało, że już do mnie wezwanie nie doszło. Już nie ma żadnej broni i [inni] nie będą wezwani. Wtedy (to pierwszy punkt tragiczny) powiedziano nam: „Idźcie do domu, bo już nic my zrobić nie [możemy]”. To powiedział nasz zwierzchnik.
- Jakie to było zgrupowanie?
Zgrupowanie „Narew” kapitana „Kryski”. Deszcz padał, wszyscy się jakoś... Różni byli, bo nie tylko my. To się wszystko rozeszło. Przyszedłem, kręciłem się koło Czerniakowskiej, do domu nie chciałem wrócić. Czerniakowską szedł oddział, jak się później okazało z „Baszty” z Mokotowa. Szedł w stronę Śródmieścia, ale nie miałem broni i uważałem za rzecz zupełnie bez sensu iść koło kogoś i czekać, aż on zginie, więc nie poszedłem z nimi. Muszę powiedzieć, że mimo młodego wieku starałem się rozsądnie patrzeć na rzeczy, więc [zastanawiałem się], co robić?
Poszedłem zupełnie opuszczony do inspektów na Siekierkach, gdzie miałem ćwiczenia. Myślę sobie, może tam ktoś będzie czy coś. To znaczy wiedziałem, że nie będzie tych dwóch, bo oni byli za ważni, żeby być, tylko byli na pewno na placu Trzech Krzyży. Poszedłem i jak dochodziłem, nagle mnie zatrzymano. Ręce do góry, obszukano – kto, co, jak i doprowadzono do porucznika Tyszkiewicza. To było pierwsze spotkanie. Okazało się, że cały Dywizjon Szwoleżerów siedzi w domu w inspektach. Po wielkich stratach, jakie ponieśli po ataku na koszary szwoleżerów i okolice Myśliwieckiej, tu się wycofali i byli, a bali się, że niepowołana osoba zdradzi ich miejsce pobytu, bo nie wiadomo, kto to był. Ale zameldowałem się porucznikowi Tyszkiewiczowi i tu dozgonna wdzięczność dla tego człowieka. Spytał mnie: „Jakie uzbrojenie?”. Mówię: „Nic, mam granat, który kupiłem na Czerniakowskiej”. Przyjął mnie do oddziału, co było pewnym obciążeniem, bo i tak dwie trzecie nie miało broni. Przyjął mnie do oddziału i powiedział w ten deszcz tak: „Idź na Czerniakowską. Jak będą czołgi czy Niemców [będzie] słychać, to [przy]biegnij i nas powiadom”. Było ponad kilometr do inspektów. Zameldowałem mu, że wszedł właśnie oddział na Śródmieście, mówiłem o „Baszcie”, bo myślałem, że... A on spokojnie powiedział: „Za godzinę wrócą”. Tak mi zaimponował.
Jak dziś patrzę na to: młody człowiek, miał chyba dwadzieścia trzy lata, bardzo życiowy. W dowództwie szwoleżerów zapadła decyzja, że następnego dnia rano przedzieramy się przez Wilanów do Lasów Kabackich, bo widać, że w tej dzielnicy Powstania właściwie nie widać. Niemcy są w Sielcach i tutaj jeżdżą czasem czołgami: w Czerniakowską, do kościoła bernardynów i tak dalej, więc rano mamy iść przez Sadybę i Wilanów do Lasów Kabackich. Osobiście też byłem przygnębiony tym, co było, i też myślałem, że trzeba iść do lasu. Rano poszliśmy.
Oddział był dobrze zorganizowany, to znaczy było widać, że to jest wieloletnia konspiracja. Broni było mało, ale sanitariuszki były, całe puszki z jedzeniem, ze smalcem. Było wszystko, nie na łapu capu, tylko widać, że było właściwie zorganizowane. Wzdłuż jeziorka Czerniakowskiego doszliśmy do Sadyby. Zakwaterowaliśmy się w willi. Chyba po pięciu miało iść przez Wilanów do lasów i tam był punkt zborny. O wszystkim nas powiadomiono i znów czekałem. Byłem z tych czekających, znów czekaliśmy.
Jak trzecia piątka wróciła, to powiedzieli, że tamci wszyscy zginęli. Znaczy nie piątka, tylko któryś zdołał wrócić. Cały pałac w Wilanowie i pola są obsadzone przez lotników i nikt tamtędy nie przejdzie, więc odpadła ta myśl. Widocznie dowództwo miało kontakt z Mokotowem. Następnego dnia rano poszliśmy przez Sadybę, przez pola przy Idzikowskiego i przez Królikarnię na Mokotów. To był pewnie trzeci dzień Powstania.
Tutaj znów małe wspomnienie. W końcu ludzi było dobrze ponad sto. Nie wiem, ile ich było, może 150? Szedłem w pierwszej grupie. Zawołał mnie porucznik Tyszkiewicz, żebym wrócił i nakazał drugiej grupie szybciej dołączać. Dlaczego oni się tak opierają? To ciekawe. Dlaczego to mówię? To nic istotnego. Na polu były snopki i jak myśmy szli, cała grupa, to [szliśmy] od snopków do snopków. Gdzieś z góry, czyli z Klonowej, gdzie Niemcy byli, strzelali dość gęsto. Jak szedłem z powrotem, to się zorientowałem, że do jednej osoby nie będą strzelać. Szedłem zupełnie spokojnie – jakie to jest charakterystyczne – i wypełniłem zadanie. To co chcę powiedzieć, było ważne dla powstańców. Nie było jeszcze wysokich domów i stamtąd było widać powiewający polski sztandar na domu przy placu Napoleona. To było bardzo ważne. Znaczy, że w Śródmieściu Powstanie dobrze działa! Przyszliśmy na Mokotów. Mieliśmy jeńca. Napadła grupa dobrze uzbrojonych podchorążych. Jechał samochód niemiecki, jeszcze wcześniej na Sadybie, zabili załogę i oficer niemiecki z nami szedł. Cały czas tłumaczył, że jest Austriakiem.
Doszliśmy na Mokotów i tu zupełnie inna atmosfera. Wszędzie chorągwie biało-czerwone, w ogóle było dobrze. Umiejscowiono nas przy szpitalu elżbietanek i dowódca poszedł się starać o frontowy odcinek. Przydzielono nam Belgijską, która była już przedtem właściwie zdobyta, to znaczy żandarmi się wycofali na Dworkową. Od tego czasu do końca Mokotowa wszyscy, cały Dywizjon Szwoleżerów był na Belgijskiej, a punkt sanitarny (bo tak się to wytworzyło, że punkty sanitarne były często w środku Mokotowa) był na rogu Tynieckiej i Krasickiego. Tak sprawy się unormowały. W pierwszym momencie skierowano mnie do punktu sanitarnego, potem pełniłem funkcję częstej komunikacji z Belgijską. Byłem żywnościowym. Na Belgijską trzeba było przynosić chleb. Dla szpitala trzeba było zza Królikarni od zakonnic w kotłach zupę przynieść. Nas było paru oczywiście.
Tu są dwie uwagi. Pierwsza – były różne rowy łącznikowe, ale jak się idzie z kotłem, trzeba iść wierzchem, więc kule troszkę świstały. A druga – jak potem wyczułem, będąc częściowo na Belgijskiej, częściowo tu – Belgijska zasadniczo nie była bombardowana przez samoloty, bo bali się, że mogą trafić w Dworkową, w żandarmerię. Czyli frontowy pas był w pewnym stopniu spokojniejszy. Również tak zwane krowy też nie strzelały tak jak w centrum, bo też mogły źle wycelować. Natomiast tutaj jak byłem przy punkcie opatrunkowym, to samoloty zupełnie bezkarnie zrzucały bomby, „krowy”. To wszystko było bez przerwy właściwie, codziennie. Potem już doszedłem do wniosku... To nerwowo trudno wytrzymać. Niektórzy siedzieli w piwnicach, a to nie ma sensu. Stałem w domu w bramie i jak leciał sztukas, to widziałem, jak się odrywają bomby. Wtedy biegłem pod niego, bo już bomby spadały za mnie. Tak było.
W połowie czy na początku września wreszcie dostałem karabin. To był polski karabinek „Radom” z 1936 roku. Jeśli byłem na Belgijskiej, to wtedy przydzielono mnie na Belgijską 2. Chcę jeszcze opowiedzieć, że przez częste przechodzenie przez Mokotów dokładnie już wiedziałem, gdzie, skąd i jak strzelano. Ludzie często zupełnie niepotrzebnie ginęli, ponieważ nie orientowali się, skąd może być ogień.
Któregoś dnia był dzień specjalnie silnie bombardowany, to znaczy co chwila leciały sztukasy. Miałem obliczone, że mniej więcej od zrzucenia bomby do następnego zrzucenia bomby jest około dwudziestu minut. Pierwsze bombardowanie byłem na Belgijskiej. Nie było [dokładnie] na Belgijskiej, tylko było gdzie indziej, ale nawet się dom chwiał. Potem szedłem skarpą. Doszedłem do kościoła świętego Michała. Byłem w kościele świętego Michała – było drugie bombardowanie. Trzecie bombardowanie – byłem już na wysokości Malczewskiego i proszę sobie wyobrazić, że jak byłem na Malczewskiego, to zbombardowano kościół świętego Michała. Byłem jednym z ostatnich, który był w kościele [i wyszedł]. Jak doszedłem do Malczewskiego, to naprzeciwko szpitalika był absolutnie zburzony dom, tam gdzie teraz jest komisariat policji. Dużo ludzi, powstańców odgruzowywało, bo w piwnicach byli zasypani, a samoloty jeszcze raz przyleciały i bombardowały. Tak że pewne rzeczy były powtarzalne, że tak powiem. Naloty można było [przewidzieć]... Od pierwszego wiedzieć, kiedy jest drugi, gdy były.
Bardzo mi się wryło w pamięć, gdy w niedzielę (to był pewnie 25 wrzesień) zaczął się szturm Mokotowa. Było zupełnie inaczej. O ile przedtem często były niewypały, to tutaj, jak szturm Mokotowa przeprowadzały wojska frontowe niemieckie, wszystko wybuchało. Ogień był straszliwie gęsty. Była niedziela. Dwóch z noszami przeszło koło nas, że jeszcze ranny jest dalej w rejonie szkoły przy Woronicza, więc zgłosiłem się. To jest niezapomniane, jak pociski gęsto padały. Jak się idzie, to idzie się rowem, ale potem jak z rannym, to trzeba było cały czas iść wierzchem. Ale donieśliśmy szczęśliwie rannego. Była niedziela i potem (to [były] najbardziej gorące dni) poszedłem szybko na Belgijską, że mogę być potrzebnym, bo jest taka sytuacja. Ale spokojnie na razie, żandarmi nie byli chętni do ataku, a cały atak szedł z południa, na Dworzec Południowy i Woronicza. Potem od Niepodległości i był też bardzo groźny, bo jak sforsowali Niepodległości, to weszli w środek Mokotowa. Wysłano wachmistrza, zaopatrzeniowca, jednego chłopaka i mnie z workami, bo chleb był odebrany i był w naszym ośrodku. Poszliśmy po chleb i już w połowie drogi, jeszcze przed parkiem Dreszera powiedziano nam: „Uważajcie, bo grupy Niemców chodzą po Mokotowie i strzelają do każdego, kogo widzą”. A było już ciemno, noc. Trzeba wiedzieć, że w środku Mokotowa nikt nie miał broni, bo cała broń była na frontach, a tutaj pełnili takie czy inne funkcje. Tak że Niemcy weszli dość bezkarnie. Tak żeśmy doszli na Goszczyńskiego, do elżbietanek. Oni dwaj – wachmistrz i mój kolega – zostali, a mnie posłali, żebym zobaczył, jak jest. Byłem już wyczulony, żeby ostrożnie dojść do naszego domu na rogu Tynieckiej. W każdym płocie była dziura, nie trzeba było chodzić ulicami. Wszystkie dziury znałem, więc przeszedłem dziurą na wąskie podwóreczko. Na końcu była brama. Jak tam się znalazłem, zobaczyłem, że przed bramą stoi facet z karabinem. Nie miał prawa tam w ogóle ktoś stać z karabinem! To mi się w ogóle nie łączyło, a ponieważ byliśmy ostrzeżeni, więc ja już... Tamten patrzył i klasycznie wyszkolony zwinął się szybciusieńko i położył się na ziemi z karabinem. Zanim właściwie strzelił, to już też się schyliłem. Strzelił, ja oczywiście już w nogi. Nie szedłem [do piwnicy], bo po pierwsze nie powinienem iść, tam byli nasi ranni, więc po co iść do piwnicy? I w nogi! Wybiegłem na Tyniecką i dziś tak sobie patrzę, że to był błąd, że kawałek Tyniecką uciekałem. Oni, już ich było paru, wzdłuż Tynieckiej stali i strzelali, a moi czekali. Szczęśliwie [ulica] Goszczyńskiego przed elżbietankami zakręca i nie musiałem Tyniecką prosto [biec] tylko [zakręciłem] przed Goszczyńskiego. Ale po chodniku kule błyskały. Kolega, który biegł przede mną, został trafiony. Wachmistrz wcześniej został trafiony, ale trafiony tak w nogę, że dokulał. Bo jak był zakręt już nie mogli strzelać, to wachmistrz czekał, ja zostałem i ten dokuśtykał, doszedł. Już oczywiście żadnego chleba żeśmy nie wzięli, tylko szybko na Belgijską.
Pamiętam, że zameldowałem się u porucznika Tyszkiewicza i zdałem mu relację. Wszyscy mówili, że to jest niemożliwe, że to jakiś strach, niemożliwe, żeby Niemcy w środku nocy byli na Mokotowie, bo to jeszcze nie było to. Dokładnie wszystko opowiedziałem porucznikowi i tu trzeba znów powiedzieć: porucznik Tyszkiewicz bardzo dbał o ludzi. Straty szwoleżerów mimo wszystko są stosunkowo wysokie, około trzydziestu procent, jak policzyć po Powstaniu. Ale nie przypuszczam, żeby to były niepotrzebne straty. Raczej ataki nieprzemyślane, poza 1 sierpnia z góry skazane na niepowodzenie. Tak że jak wszyscy mówili, że to jest niemożliwe, to porucznik Tyszkiewicz powiedział: „Za godzinę idzie patrol. Przenosimy rannych na Belgijską”. Bez wahania. Bo już wiedział, że środek Mokotowa, to nie jest pewne, a Belgijska to są swoi. Zameldowałem się znów u niego. „Panie poruczniku, czy mogę iść z patrolem? Znam drogę”. I tak dalej. Oczywiście o co innego chodziło – moja matka była w szpitaliku. Poszliśmy i już nie było Niemców. Przenieśliśmy wszystkich rannych, przeprowadziłem matkę. Znów jest moja osobista sprawa. Doszliśmy, znów się zameldowałem u dowódcy, bo przecież przedtem mu nie powiedziałem, że idę po matkę. „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że przyprowadziłem matkę”. Nic się nie skrzywił, nic. Zawołał kogoś: „Proszę wyznaczyć kwaterę”. W ogóle porucznik Tyszkiewicz, jeżeli ktokolwiek nawet tak bez stopnia jak ja, coś mu meldował, zawsze przybierał postawę zasadniczą, co zobowiązało drugą stronę do pełnego uszanowania i stania na baczność. To też w nim bardzo ceniłem.
- Co pana matka robiła w szpitalu? Była sanitariuszką, czy w nim mieszkała?
Coś musiała pomagać, to jest inna sprawa. Mieszkałem na Karłowicza. Jak przyszliśmy na Mokotów, to poszedłem do swojego zwierzchnika, że tu niedaleko mieszkam i czy mogę iść do domu. Oczywiście tak. Przepustki wypisywali, wypisali mi przepustkę. Przecież nie powiedziałbym, że to jest za frontem, bo by mnie nie puścił, a to było za frontem. No i poszedłem. Było tak, że Niemcy byli dalej, na Forcie Mokotów, gdzieś na Wołoskiej i w rejonie Madalińskiego, a tu, gdzie jest osiedle, było pole. Było tak, że były patrole, ale nie było pozycyjnego frontu.
Może nie był to najmądrzejszy pomysł, ale przeszedłem do domu. Wszyscy byli: i dziadek i... W drugim mieszkaniu u sąsiadów, którzy w tej chwili też mieszkają, było paru chłopców, którzy 1 sierpnia atakowali SGGW na Rakowieckiej. Zostali rozbici i schronili się do mieszkania moich znajomych. Jak przyszedłem, wszyscy – ich ojciec, moja matka i tak dalej – [mówią], żeby ich przeprowadzić na Mokotów, bo na Mokotowie jest jako tako. Mówię: „O, nie. W południe, w dzień to was nie będę prowadził na Mokotów. Sam przejdę, bo zwolniono mnie na dwie godziny, muszę przejść. Ale tak, to...”. Wytłumaczyłem, jak trzeba iść. „W nocy musicie pójść”. Dokładnie, odkąd jest polska [armia], wszystko im wytłumaczyłem, ale z nikim nie poszedłem, bo to byłoby...
Potem byłem jeszcze drugi raz na Mokotowie i już całe domy były spalone. Spotkałem znajomą, powiedziała: „Uciekaj stąd! Przed chwilą szedł tu patrol żandarmerii, a na Łowickiej jest matka, dziadek, kuzyni”. Poszedłem na Łowicką, jeszcze raz uważałem, że powinni przejść na Mokotów. To dygresja...
Była tu, a potem przeszła na Mokotów. Potem, jak mnie znaleźli, wiadomo: zawsze było łatwiej na zaopatrzenie, to ją wziąłem do szpitalika, a znajomi się umieścili gdzie indziej u [innych] znajomych.
- Jak wyglądało życie codzienne? Gdzie pan spał, jak wyglądało wyżywienie?
Jak się nie miało warty, to się spało. To wszystko były mieszkania. Mieszkania już były puste. Było dużo kołder, koców i tak dalej. Ze względów bezpieczeństwa, szczególnie tutaj w ośrodku dla rannych, nie szło się wyżej, tylko właściwie ranni byli w piwnicy, a było się na klatce schodowej. Warty trzymało się przed bramą, na warcie też czasem spało się. Jakoś to było.
Wyżywienie mieliśmy z różnych miejsc. Mokotów jako tako głodu nie cierpiał. Były ogródki działkowe, była wielka fabryka sztucznego miodu na Puławskiej, miód był do końca. Poza tym ludzie mieli porobione zapasy. Jeśli chodzi o Belgijską, to była duża fabryka „kogutka”, proszków od bólu głowy i innych lekarstw, i miała też zaopatrzenie, miała dużo cukru. Była fabryka Gąseckiego i też było zaopatrzenie. Poza tym chleb przynosiliśmy. Nie byłem głodny specjalnie. Moją rolą było donieść, a już nie ugotować. Już dalej się tym wszystkim nie zajmowałem.
- Mówił pan, że miał pistolet od któregoś momentu.
Karabin.
- Czy używał go pan do strzelania?
Jak mówiłem, jak już Niemcy zajęli osiedle Grottgera, to z balkoniku można było do nich strzelać, ale trudno było trafić. Ale poza tym to zupełnie inna pewność. Myśmy zawsze spodziewali się ataku z Dworkowej. Proszę zauważyć, że jak Mokotów już ledwo dyszał, już Niemcy przeszli park Dreszera, ileś czołgów, ileś doborowych oddziałów, to żandarmeria na Dworkowej, oddziały niemieckie w domu Wedla, róg Madalińskiego i Puławskiej – zasadniczo się nie ruszyły. Tutaj były też nasze pozycje. Ulica Różana B1, też była bardzo dobrze przygotowana do ataku. Już było uzbrojenie i nie było proste [zdobycie], a w ulicy czołg też niewiele może zrobić.
Jeszcze uwaga: Puławska była ostrzelana od Madalińskiego. Pierwsza barykada, która się mogła utrzymać, była przy ulicy Dolnej, a tutaj próby zbudowania barykady zawsze były rozwalane. Myśmy, jako szwoleżerowie, wybudowali podkop i mieliśmy od Belgijskiej do Szustra przejście pod ziemią. A tak to dopiero na Dolnej była pierwsza barykada, tak daleko to było.
- Jeszcze zapytam pana o życie religijne z tamtego czasu.
Była czynna kaplica u elżbietanek i były msze, a szczególnie w niedziele były msze. Elżbietanki potem zbombardowano, gdzieś 17 – 18 sierpnia, mimo że był czerwony krzyż na dachu. Wszystkich rannych trzeba było wynieść do piwnicy albo na korytarze. Poza tym wtedy inne oddziały też potworzyły swoje ośrodki opatrunkowe i lecznicze w piwnicach małych domków. Mokotów jest bardzo willowy i dopiero tutaj – Belgijska, Różana, Szustra – są zwarte domy.
- Jak pan pamięta ludność cywilną z Powstania?
Na Belgijskiej w moim odczuciu była surowa dyscyplina, to znaczy poza mieszkańcami, których było już bardzo niewiele, nikt nie był wpuszczany. Dlaczego to wiem? Nosiłem cukier do synów Gąseckiego, dwóch Gąseckich, którzy byli na Mokotowie w żandarmerii, od rewidenta fabryki. Oni nie mogli tu przyjść, stąd wiem, że trzeba było się w jakiś sposób przypuszczalnie wylegitymować, że się mieszka na Belgijskiej. Tak przypuszczam, bo przecież przyszli by tu do swojego znajomego, współpracownika i ojca. Tyle wiem.
- Czy miał pan kontakty z cywilami? Jakie były nastroje w związku z Powstaniem?
Nie. Nie miałem kontaktów. Listy wysłałem do Śródmieścia. Jeden, to jest ciekawe, gdzieś pewnie mam. Poczta dobrze działała, mam na liście napisane: „Zwrot. Dom spalony”. Napisałem do kogoś w Śródmieściu.
- Przejdźmy dalej. Stanęliśmy na 25 – 26 września.
Tak... Dowództwo otrzymało zgodę na wejście do kanałów, z tym że znów tu jest, można powiedzieć, szczęście, ponieważ kanał dla Mokotowa był na ulicy Bałuckiego, ostatni kwadracik, skrawek tamtego Mokotowa. Działy się, sądząc z literatury, bo przecież tam nie byłem, dantejskie sceny. To znaczy cywile, potem „Radosław” ze swoimi ludźmi z Powiśla miał pierwszeństwo, a przedtem jeszcze różne oddziały wywiadu i tak dalej, więc bardzo niesympatycznie to wszystko wyglądało, bo musiało być obstawione i na siłę się pchało.
Myśmy mieli swój własny właz. On jest w tej chwili w dalszym ciągu. To jest Belgijska przy Puławskiej. To był nasz właz, bo Belgijska była nasza i nie było żadnego przepychania. Ustawiono nas w długi rząd, ze stu i po kolei, pojedynczo, każdy spokojnie wchodził do studzienki. Jak się później dowiedziałem dowódca, jego zastępca i koło dwudziestu podchorążych najlepiej uzbrojonych zostało, ponieważ uznali, że nie mogą zostawić zupełnie odsłoniętego, że poczekają i jeszcze zostaną. Myśmy weszli do kanałów. Prowadził nas... podporucznik – pseudonim „Jurkowski”. Można powiedzieć, że fantastyczny facet. O tym się można było przekonać w kanałach. To byli ludzie naprawdę warci. Po stopniu był właściwie kto inny dowódcą, ale jego widziałem. Jak to kanały – opisów tragicznych jest wszędzie pełno. Myśmy szli jeden za drugim i to bardzo bliziutko. Najpierw Puławską – kanał dość brudny, metr siedemdziesiąt pewnie wysokość. Potem w dół, to pewnie pod Łazienkami gdzieś do Czerniakowskiej. Później Czerniakowską, burzowiec, a więc ponad dwa metry wysoki. Po pierwsze: po drodze były jakby barykady, pozrzucane przez Niemców kawały żelastwa, ogrodzenia czy inne worki i tak dalej, które spiętrzały wodę. Były ciągle rozbierane przez naszych i możliwe, że przez łączników ze Śródmieścia. Zawsze z góry coś zdjęto i woda przepływała, więc woda sięgała najwyżej do piersi, ale nigdy nie był kanał cały zajęty. To jeden element. Drugi element: dlaczego to tak długo trwało (trzynaście godzin), kiedy myśmy ani razu nie zabłądzili? Rozumiem – ci, co pobłądzili, to były rozpaczliwe przepychania i tak dalej, ale myśmy nie zabłądzili. Byliśmy oddziałem zwartym. Przypuszczam, że był przewodnik na przedzie, bo napisy na ścianach [były] mało [czytelne]... Chociaż one były też, ale trzeba było spokojnie je czytać, instrukcje. Dlaczego tak długo? Powiem jedno. Gdzieś pod Czerniakowską widocznie w kanałach jest duże rozszerzenie, może tam coś dochodziło? Nie przyglądałem się temu. Rozszerzenie i nad tym był otwarty właz. A to bardzo wysoko, jak spojrzeć w górę, to właz jest malutki. Burzowiec to jest wysoko, nie wiem, z osiem metrów pod ziemią, jest bardzo głęboko. Słychać było rozmowy Niemców, wartowników. Proszę sobie wyobrazić, wczuć się w sytuację: kazali nam wszystkim usiąść jeden za drugim. Pan porucznik „Jurkowski” stanął pod włazem ze swoim pistoletem maszynowym wymierzonym we właz, chociaż to praktycznie nie miało znaczenia, tylko moralne, i pojedynczo palcem wołał każdego, żeby przeszedł [bardzo cicho] dwadzieścia metrów w wodzie gdzieś po kostki. Było powiedziane, że nogę trzeba wkładać i wyjmować powoli, żeby nic nie było słychać. Żadnych rozmów, żadnych latarek, nic. To trwało co najmniej trzy godziny po kolei. Ci co przeszli, to tam się ustawili i czekali. Wszystko przeszło chwała Bogu bez żadnej wpadki. To jest jeden z momentów, dlaczego tak długo mogło wszystko trwać. Poza tym, że szło się bardzo wolno.
Teraz wrażenia osobiste. Większość kanałów była dla mnie za niska: metr siedemdziesiąt, to po pierwsze. Po drugie: nie wiem, czy karbid był, czy go nie było, czy normalne wyziewy. Człowiek nie myślał normalnie, był w jakiś sposób otumaniony. Jak usiadł, żeby czekać, to zasypiał. Co ciekawe, a może nawet przyjemne w tym wszystkim, że jak szedłem, to widziałem ścieżkę w lesie. Tak jakbym szedł ścieżką w lesie i zielono wkoło, tylko ścieżka zawsze zakręcała. Jak zakręcała, to się stykałem ze ścianą, wtedy się budziłem do przytomności – normalny kanał. I to się powtarzało. Takie miałem wrażenie.
Byłem w szarym kombinezonie, tak jak cały Mokotów. Potem miałem coś nieprzemakalnego, co miało kaptur, bo kaptur był pełen naboi karabinowych i miałem karabin. Miałem chyba koc, może w połowie obwiązany, nie pamiętam. Chyba był koc. Kanały miały różną wysokość, ale pod Górnośląską to siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt centymetrów, to już [można iść] tylko na czworakach, na czworakach pod górę. Ślisko dość, ale czyściutko. Już było widać, że było dobrze, już pewnie się człowiek czuł – aczkolwiek Sejm był zajęty przez Niemców, przez żandarmerię – i do Alej Ujazdowskich. Aleje Ujazdowskie były bardzo brudne w kanale. Właz wciąż jest po stronie parzystej, jest dom gotycki, obok szary dom, betonowy. Do szarego domu pomagano nam wychodzić, bo my z karabinem, ze wszystkim. Chociaż nie było żadnego ostrzału, szybko do domu. Tam były wielkie sale, może szkoła, nie wiem, może biura były. Człowiek usiadł czy się położył i odpoczywał. To było trzynaście godzin. Ci, którzy byli po piętnastu godzinach – niektórzy gdzieś się pogubili – źle widzieli. Potem może im wzrok przyszedł, bo jeszcze wzywali, kto może, kto ma siły, żeby z powrotem szedł do kanałów. Jeśli chodzi o naszych, o szwoleżerów, paru poszło.
Jednocześnie cały czas słyszałem: „Pułkownik »Karol«, pułkownik »Karol«! Z powrotem na Mokotów!” – to znaczy rozkaz „Montera”, że „Karol” ma z powrotem wracać na Mokotów, a nie zostać na Śródmieściu. To było słychać. Trochę było na ziemi rzeczy, bo widocznie grupy cywilów z Bałuckiego poprzedzały nas. W każdym razie mogę powiedzieć, że chyba ze wszystkich oddziałów to szwoleżerowie najlepiej przeszli kanały. Jest zaufanie szwoleżerów, bo nie było paniki i organizacja wszystkiego. Potem wytworzyły się niewątpliwie jakby rodzinne [więzi]. Przecież nie jest rzeczą dowódcy, a wiem, że powiedział, tak czy inaczej, sens był taki: „Słuchajcie, musimy dostać frontowy odcinek, bo będą nas mieli za dezerterów z Mokotowa”. Bo tak niby „Monter” uważał.
Dostaliśmy rzeczywiście [Nowogrodzką], róg Marszałkowskiej – frontowy odcinek. Ogarnąłem się, szybko wszystko schło. Zanim doszliśmy to jeszcze było: „Kto chce na ochotnika po jedzenie do Haberbuscha?”. Poszedłem. To była długa podróż, bo Haberbusch był na Waliców, na Grzybowskiej, w tamtej okolicy, więc to było Śródmieście Południe i Śródmieście Północ. Znów pamiętam drogę, że przejście przez Jerozolimskie jednak nie było sympatyczne. Było bardzo pochylone, prawie na czworakach, bo Niemcy [ostrzeliwali] z BGK... Nic nie można było ustawić, żadnej wyższej barykady, byłaby zaraz zburzona. Nic wykopać, bo był tunel kolei średnicowej, więc wszystko było płytkie. Mało tego, masę przewodów elektrycznych czy innych i człowiek musiał przez to przechodzić. Z drugiej strony na Bracką i potem dalej, dalej. Wrażenia, co się działo u Haberbuscha: był duży nieporządek, duży bałagan. Kto się dostał, to brał, co miał. To znaczy były wielkie zapasy, ale to nie było odpowiednio zabezpieczone, bo się brodziło w soku malinowym czy wiśniowym, czyli pojemniki były dziurawione, żeby wziąć, ale potem nie były zatykane. Wziąłem to, co mogłem: otręby i dwie butelki soku pewnie malinowego. Otręby z malinami, jak się okazało, są bardzo dobre. Znacznie lepsze niż świństwa, które nam dawali. To co nie było sympatyczne: „Uważajcie, bo na pojedynczych napadają z AL-u i odbierają legitymacje”. Nie było to sympatyczne, ale nie spotkałem się z takim przypadkiem. Wiadomo, po co były legitymacje.
Mój oddział (już nawet nie pamiętam nazwy oddziału, wszystko się mieszało) dostał pierwszą barykadę. Pewnie Nowogrodzka 27, bo dalej już nic nie było. Może był spalony dom. To była pierwsza barykada. Po kilku na barykadzie, a reszta: brama otwarta i w stróżówce. Jak na wszystko popatrzyłem, szczególnie potem, jak był dzień zawieszenia broni, to sobie pomyślałem: „To nie do utrzymania barykada”. Pierwsza rzecz: szybko do bramy, zamykać bramę i strzelać z okien pierwszego piętra na wylewających się ulicą nieprzyjaciół. Bo sama barykada... Dlaczego to mówię? Bo potem było zawieszenie broni od ósmej rano, nie wiem, do zmroku. Iluż się okazało tych w mundurach? Z przeciwnej strony na Nowogrodzkiej, gdzie teraz jest dawny szwedzki hotel, to była po prostu masa. Mieli mundury SS, ale czerwone epolety. Myślałem, że to są albo własowcy, albo Kozacy, w każdym razie na pewno nie Niemcy. A oni do nas po polsku, po wschodniemu: „Panowie! Kiedy wy przestaniecie? Dajcie spokój!”. Był zachowywany rozejm rzeczywiście, nikt z nas nie strzelał i nikt od nich nie strzelał.
Myśmy, nie wiem skąd, mieli wódkę, to wódkę zaraz dostali. Zaraz olbrzymi kocioł grochówki dla nas wynieśli na środek [Nowogrodzkiej]. Żeśmy pożywili się wszystkim. Tak było, ale już zmrok i już zaczyna się artyleria. Była ich masa. Ale pomyślałem sobie, że już po dwóch miesiącach to nie wojsko, ale zawsze uzbrojeni i we własnej obronie by strzelali. Podczas rozejmu troszeczkę pochodziłem po Śródmieściu. Byłem u znajomych na Koszykowej i na innych ulicach. Było zniszczone, ale to nie to, co zastałem po powrocie do Polski. Jeszcze nie było tak zniszczone.
Później każdy gdzieś się zaopatrywał, a tu szukali już chyba głupiego. Wyznaczyli wartę, było dowództwo, duży dom niezniszczony pięcio-, sześciopiętrowy na Kruczej. Całą noc trzymałem wartę, a oni z piwnic coś poznajdywali. Dopiero rano wpadłem do siebie do pierwszego mieszkania na Nowogrodzką, wziąłem łyżkę, nóż, widelec, sweter, bo mieszkania w pełni wyposażone i puste. Potem nasz wachmistrz dał wszystkim po małej beli materiału. Nie wiedziałem, myślę sobie: „Zawsze do czegoś może się przydać”. W jodełkę, niby wełna czy coś, potem na onuce... Poszliśmy do niewoli…
Jeszcze muszę powiedzieć, czego nie wiedziałem. Dopiero niedawno wyczytałem w książce, że byłem 3. kompania „Ostoi” – tak się nazywałem. Bo Nowogrodzką trzymała „Ostoja” i jak im podrzucono szwoleżerów, to od razu ich włączono. Tak że 3. kompania „Ostoi” to ostatni mój przydział. Ale w porządku, w książce wszystko się zgadza. Wychodziliśmy ulicą Polną, już przy politechnice byli Niemcy. Prosto, gdzie Ministerstwo Obrony, przy Niepodległości na podwórzu zdawaliśmy broń. Dobrej broni nikt nie zdawał, ale u mnie był stary karabin z wygnitym drewnianym... Jakąś broń trzeba było oddać, więc oddałem i potem piechotą do Ożarowa. W halach fabrycznych wszystko się pomieszało i wszystko czekało na transport kolejowy. Dali nam jedzenie, widocznie RGO, PCK. Spotkałem kolegę z Mokotowa, który też był od „Kryski”, też się nie dostał do „Kryski” i był w innym oddziale pod budynkiem YMCA. Namówiłem go, żeby przyszedł do nas, i byłem razem z nim.
Jechaliśmy ze trzy dni pewnie do Bremervörde i stamtąd parę kilometrów do Sandbostel, do obozu. Tak stałem się jeńcem. Dali numer, mam go gdzieś ze sobą, blaszkę. Warunki były straszne, bo to były puste baraki, na których położono trochę słomy. Inne baraki były zamieszkałe przez 1939 rocznik, przez Francuzów. Natomiast tutaj było bardzo źle. Pierwsze paczki, jakie dostaliśmy, to były duże drewniane skrzynie argentyńskie, które trudno było podzielić, bo na iluś powinno być. Były różne fasolki, mięso, wołowina i tak dalej. To pierwsze, co nam dali, bo nie byliśmy w zaopatrzeniu. Dopiero potem dostawaliśmy […] paczki z magazynu, z portu po prawej strony Hamburga, nie pamiętam. Stamtąd już [dostawaliśmy] według wykazów, bo Niemcy zrobili wykazy. Potem Niemcy wszystkich nas szczepili, potem spisali, jakoby posłali do Szwajcarii nasze dane. Ale jak po powrocie się spytałem w Szwajcarii, to nie mieli mnie. PCK miało, a oni nie mieli.
Chorowałem. Chory był na izbie, nie musiał chodzić do raportu, więc to było ważne. Kolega o mnie dbał i potem zapisałem się i trafiłem do komenderówki Gross Borstel, dzielnica Hamburga, do pracy przy odgruzowywaniu. To nieaktualne, ale jakby ktoś kiedyś trafił do niewoli, to nie ma lepszej roboty jak przy odgruzowywaniu. Żadne fabryki, żadne ogrody, żadne bauery.
Przy odgruzowywaniu piwnice pełne żywności. Domy zburzone. Niemcom nie wolno do swoich mieszkań wejść pod karą śmierci. Jeńcom wolno. Tak że tylko myśmy mogli coś wynieść, im nie wolno było. Praca niewymierna. Dlatego mówię, że praca w Hamburgu nie zostawiła przykrych [wspomnień]. Każdy do obozu przynosił drewno, całą noc się paliło, całą noc się gotowało. Z portu przywieźli dorsze, gdzie indziej przywieźli z rzeźni flaki i się wszystko gotowało, całe noce. Przede wszystkim, co jest paskudne – zawsze deszcz padał. Całą zimę deszcz padał, śniegu było mało. Co dzień w innym miejscu, w innej dzielnicy, a z roboty można się było urwać i człowiek poznawał Hamburg. Jakoś to było, przyjemnie. Już dla fasonu nalotami żeśmy się w ogóle nie przejmowali. Niemcy uciekali, a my spokojnie.
Widziałem palący się fosfor na ulicy. Zauważyłem system bombardowania Hamburga. […] System bombardowania był taki: najpierw przyleciały (to już było właściwie pod koniec wojny, więc Niemcy byli słabi) myśliwce. Poznaczyły na niebie wysoko koła, swoje znaki. Potem ukraińska obsługa, po
Voralarmie, zadymiła całe miasto, że o parę kroków nie było widać. Siedzieli przy beczkach i otwierali spusty. Całe miasto było zadymiane. Potem był prawdziwy alarm i leciały samoloty, ale nic nie rzucały. Poleciały sobie na Elbląg, zawróciły i na Hamburg przyleciały, jak dym opadł. Ci już drugi raz dymu nie puścili, bo to się ładowało długo. Wtedy dopiero bomby dogrzali. Taki był system, który przeżyłem na wierzchu, bo jak pracowałem ze śmieciarzami, to oni na rowery i uciekali, a nas zostawili w środku miasta: „Róbcie co chcecie”.
- Proszę jeszcze w skrócie opowiedzieć o losach jenieckich, gdy pan wrócił do Warszawy.
Muszę jeszcze powiedzieć, że jako jedynych [jeńców] – o ile wiem – z Hamburga ewakuowano powstańców. Byli różni: i Jugosłowianie, i Francuzi, i obóz koncentracyjny, i rok 1939. Tylko nas wzięli, bo Hamburg ma być broniony, a z tymi to nie wiadomo co. Żeśmy piechotką doszli do granicy duńskiej i dopiero było wyzwolenie.
- Jakie były pana dalsze losy, kiedy dotarł pan do Warszawy?
Do Warszawy tak szybko nie dotarłem, bo dotarłem w lecie 1946 roku. Po pierwsze, nie było to miłe, uznałem że trzeba przyjechać z maturą. Zapisałem się do Polskiego gimnazjum w Westfalii, w Lippstadtcie, żeby już wrócić z maturą, bo nie wiem, co tu się dzieje. Wróciłem rzeczywiście w dwa tygodnie po uzyskaniu matury. Pojeździłem po Niemczech, szukałem mojego ojca.
- Kim był pana ojciec? Dlaczego został aresztowany?
Oficjalnie było – za obrazę narodu niemieckiego. A po prostu Niemcy sobie urządzili polowanie i tak strzelali, że mogli ludzi postrzelić. Ojciec wyszedł do nich na pole i chciał przepędzić z pola. Tak to było. Tu przyjechałem w lipcu. Mieszkania nie było, nic nie było. Pierwsze – zapisałem się na SGH. Maturę uznano tamtą, lipstadtcką. Już na jesieni zostałem powołany do wojska. Ale już nie tędy, już byłem studentem, to mnie zwolniono. Byłem w SGH i co roku zwolnienie.
Matkę, tak. Matka wróciła do Warszawy, brat zginął w Powstaniu. Zresztą na Śródmieściu jak byłem, to mogiłę brata znalazłem. Wszystko wiedziałem, gdzie mogę się dowiedzieć, u jego rodziny, kolegów.
- Czy był pan prześladowany z tego powodu, że brał pan udział w Powstaniu?
Nie, nie byłem prześladowany. Dlaczego nie byłem prześladowany? Bo byłem w szczęśliwej sytuacji, że nie musiałem się ujawniać. Po prostu wróciłem jako były jeniec wojenny z AK, z Powstania. To wszystko w ankiecie napisałem i nie było co szukać po prostu. Wtedy poszukiwano ludzi, którzy byli piśmienni, więc łatwo pracę dostałem w monopolu zapałczanym […]. Ten monopol jeszcze jakoś mieszkania dawał, a na tym mnie najbardziej zależało. Nie mogę powiedzieć, żebym był prześladowany. Nie. Możliwe, że jakieś super wyższe funkcje, to patrzyli na te rzeczy. Ale patrzyli na te rzeczy, jak kogoś odkryli, że się ujawnił, że to, że tamto. Ujawnił się, to walczył w bandach. Tego wszystkiego nie było, tak że nic na ten temat nie mogę powiedzieć.
- Czy ma pan jakieś miłe wspomnienia z Powstania?
Wszystko to, co powiedziałem, to tam można wyłuskać jakieś miłe wspomnienia: że człowiek tak a nie inaczej to przeżył, że dowódca był taki a nie inny, że organizacja w kanałach była taka a nie inna. To są te miłe wspomnienia, innych to… Że matka przyszła, dostała się tutaj. To są takie. Na to nakłada się pewna klęska. Miłe wspomnienia… Pewnie, że to było miłe – wszyscy żeśmy na dach weszli, jak Rosjanie zaczęli zajmować Pragę 12 września. Wszyscy żeśmy weszli, bo już wtedy żeśmy wiedzieli, że sami nie damy rady. Już tylko można było na nich liczyć. To był ten miły moment. A tak to trudno o takie.
- A jakieś najgorsze? Co było dla pana najgorsze w Powstaniu?
Jak drugi raz wracałem ze swojego domu spalonego, to na przedpolach, nie wiedząc kto, nagle usłyszałem niemiecką komendę:
Hände hoch! Nie ma chyba człowieka, żeby to przyjął spokojnie. Co mogłem zrobić? Mówić tylko, że przyszedłem po pomidory. Zdjąłem opaskę, schowałem i idę. A jeszcze do Niepodległości było daleko, więc nie wiadomo było. Potem się okazało, że to nasz patrol wyszedł. Myślał, że to idzie… Dużo szpiegów przechodziło jednak. Mówię: „Przestańcie się wygłupiać. Jak można tak człowieka nastraszyć? To najpierw idę po swoją opaskę”. O wszystko się mnie przepytali i przepuścili. To nieprzyjemny moment, tak powiem.
- Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat pana udziału w Powstaniu, coś dodać do tego, co pan powiedział?
Nie. Jest tak bogata literatura, z punktu widzenia wojskowego…
- Nas interesują pana odczucia, pana przeżycia. To co jest w literaturze, już jest znane.
Tak, właśnie. Literatura – nic dodać. Znaczy dodać osobistego, bo to wszystko się pokrywa, w tej formie to mówię. A tak, to nie.
Warszawa, 21 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich