Krystyna Gedliczka „Blanka”
Nazywam się Krystyna Gedliczka. Lat mam dużo: osiemdziesiąt trzy. Urodziłam się 17 lutego 1925 roku. Mój pseudonim w czasie okupacji był „Blanka”, a zgrupowanie w czasie Powstania było „Krybar”. Troszkę się zaplątałam, nie trafiłam do swojego oddziału, z którym byłam zaprzyjaźniona i w którym byłam w czasie wojny. Powstanie wybuchło i nic. Zresztą – tak jak wszyscy, nie wiedziałam, że to jest Powstanie. Zaczęli strzelać, więc gdzie trzeba było, [to szłam]. Widziałam chłopców z bronią, więc prędko przybiegłam. To było w sam raz na Powiślu, gdzie mieszkałam.
- Proszę opowiedzieć o swojej młodości.
Miałam chyba szesnaście lat, jak zaczęłam pracować w sklepie z obuwiem, gdzie na wystawie była maszyna do podnoszenia oczek. Siedziałam i podnosiłam oczka. Wtedy było ciężko o pończochy, więc panie przynosiły stare pończochy i łapałam oczka.
- Pracowała pani w sklepie w czasie okupacji?
W czasie wojny, tak. To był bodajże 1942, 1943 rok. Dopiero później dowiedziałam się, że to jest miejsce, gdzie na dole w piwnicy jest i drukarnia, i stacja nadawczo-odbiorcza. Najwcześniejsze wiadomości – „Tu mówi Londyn” – były na dole.
- Czy pamięta pani, jaki był adres tego zakładu?
To była ulica Tamka, który numer, nie wiem.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Mieszkałam na Smulikowskiego w Warszawie, to było niedaleko przy Solcu, róg Tamki i Solca, między ulicą Dobrą a Solcem. Sklep był, jak się szło z lewej strony od Dobrej.
- Czy w czasie, kiedy zaczęła pani pracę, miała pani do czynienia z konspiracją?
Nie, z tym że miałam kolegów, którzy pracowali w konspiracji. Wiedziałam o tym, gazetki mi przynosili. Ocierałam się o to ciągle, tak jak wszyscy młodzi ludzie, którzy chcieli wiedzieć coś na temat. „Panie szefie” żeśmy na niego mówili. Powiedział mi, że jeżeli zobaczę cokolwiek, [to mam dać znać]. Od razu jak zaczęłam pracować, po dwóch miesiącach, jak mi się przyjrzał, że można mi zaufać, mówi: „Wszystko co zobaczysz, to musisz natychmiast sygnalizować – żandarmi, patrole…”. Budy z radarami były. Wtedy to nie były radary, ale antenki, które wyłapywały sygnały. Bardzo mocno przyciskałam wtedy pedał elektryczny do łapania pończoch, drugą nogą pukałam, żeby się rozłączyli, żeby ich nie nakryli. To była moja konspiracja. To było bardzo odpowiedzialne i szalenie niebezpieczne. Mieli, jak się okazuje, przejścia do następnych ulic, do następnych ogrodów, a ja nie – zostałabym w sklepie. Na miejscu na pewno by mnie nie rozstrzelali, ale na gestapo na pewno.
- Czy pamięta pani, ile osób tam pracowało?
Byli szewcy, którzy robili buty – prości chłopcy – i szef, który był inteligentem. Na dole był pan, nie wiem, jak się nazywał, był w randze oficera. Później go widziałam w czasie Powstania w mundurze, z gwiazdkami czy belkami, nie wiem, może był podoficerem. Miał pseudonim „Rokita”, tylko tyle [pamiętam].
Nie, było mnóstwo ludzi, których nie znałam.
- Czy pani wiedziała, na czym polega ich praca, czym się zajmują?
Na pewno zajmowali się odbiorem wiadomości z Londynu. Później widziałam, że była broń. Były nawet Panzerfausty. To było głęboko w piwnicy, ale co dalej, to nie wiedziałam, bo przecież im mniej ludzie wtedy wiedzieli, nawet zakonspirowani, tym lepiej. Absolutnie nie dowiadywałam się, tylko się domyślałam.
- Jak długo pełniła pani tą funkcję?
Od 1942 albo 1943 roku, już nie pamiętam, aż do czasu Powstania. To było w lecie. Przed Powstaniem wyjechałam z koleżankami na urlop do Milanówka, do matki koleżanki, która nie zginęła, tylko umarła na atak ślepej kiszki. Myśmy często do niej jeździły i nie zdążyłyśmy wrócić [na zgrupowanie]. Powstanie zaczęło się we wtorek, przyjechałam chyba w poniedziałek.
- Czy przed Powstaniem została pani zaprzysiężona?
Nie zostałam w ogóle zaprzysiężona. Uważali mnie za młodą, nie wiem, w każdym bądź razie nie proponowali mi zaprzysiężenia. Zresztą stosunków towarzyskich z nimi nie utrzymywałam. Tyle mogę powiedzieć, o tym, co było przed Powstaniem. Później, jak wybuchło Powstanie, natychmiast jak usłyszałam strzały, jak zobaczyłam chłopców z bronią, z karabinami, poleciałam do nich i zapytałam, czy mogę się do nich przyłączyć. „Oczywiście, że możesz i to zaraz”. Dostałam torbę sanitarną z opatrunkami, które mi się skończyły zaraz, za dwa dni. Już nie miałam nic, bo wszystko zużyłam.
- To był pierwszy dzień Powstania?
To był pierwszy dzień Powstania. Nie wiem dokładnie, czy wyszłam z Powiśla 8 czy 10 września. Nie wiem, którego to było.
- Czy pamięta pani pierwsze dni Powstania?
Dostałam legitymację powstańczą tak zwanej sanitariuszki noszowej.
- Kiedy dokładnie dostała pani tę legitymację?
To było 1 sierpnia. Sanitariuszka noszowa. Byłam w Związku Nauczycielstwa Polskiego przy ulicy Smulikowskiego. Duży gmach, zresztą największy w tych okolicach. Stamtąd wychodziłyśmy z koleżankami z noszami zgarniać rannych po ulicy.
- Czy miała pani przygotowanie sanitarne? Czy wiedziała pani, jak opatrywać rannych?
Nie trzeba było wiedzieć, bo jak się widziało rozwaloną nogę, czym się mogło, to się bandażowało. W ogóle miałam przygotowanie sanitariuszki. W czasie wojny nawet [pewien] bohater pozwolił nam obu uczyć się zastrzyki robić. Moim zdaniem to był największy bohater, bośmy miały po czternaście, piętnaście lat, a pozwolił sobie wstrzykiwać witaminy. To wszystko. Najcięższe momenty były w szpitalu. Chłopcy leżeli na Smulikowskiego, to było w piwnicy. Okropny widok, bo to młodzi chłopcy, zresztą tak jak na zdjęciu: szesnaście-siedemnaście lat, w moim wieku. To są rzeczy niezapomniane, jak chłopiec leżał na ziemi i wołał: „Mamo! Mamo!”. Później, jak miałam dzieci, to myślałam o tym.
- Jakie było wyposażenie szpitala?
Nic nie było. Nosze, łóżka pościągaliśmy z domów, z mieszkań. Ludzie dawali rozmaite materace, co kto miał, tyle tylko. Na górze były trzy czy cztery piętra. Później widok trojga dzieci...
- Proszę opowiedzieć tę historię.
To było dla mnie najgorsze i do końca życia mnie prześladuje, chyba nie zapomnę. Dziewczynka może piętnaście lat, mała dziewczynka, niosła na ręce jedno dziecko, a drugie trzymało się jej sukienki. Uciekali, bo był straszny ostrzał z „krów”. Było tylko słychać: Uuu! Uu! I za chwilę będzie potworny wybuch, będzie masakra. Uciekała nie wiadomo [gdzie]. Myśmy krzyczeli: „Chodź tu!”. Nieprzytomnie pędziła przed siebie. Później, już było po wybuchu, tośmy znowu z noszami [poszli] pozbierać i [znaleźliśmy] dziewczynę, już bez dzieci. Nie wiem, co się z dziećmi stało. Na pewno nie żyły, zakopane pod gruzami, ale ją ciężko ranną [znaleźliśmy]. Umarła zaraz u nas w szpitalu, natychmiast, to znaczy po pół godzinie. To był najtragiczniejszy widok, jaki mi utkwił w pamięci, i chłopcy leżący na podłodze.
- Wspomniała pani, że do 8 sierpnia była pani w szpitalu.
Nie wiem, czy do 8 sierpnia. Nie wspominałam, bo nie pamiętam. Nie pamiętam dat. Wiem, że albo 8, albo 10 września żeśmy wyszli z Powiśla.
- Czy pani wyszła ze swoim oddziałem?
Nie.
- To znaczy, że wyszła pani razem ze szpitalem?
Ze szpitalem. Cały czas byłam w szpitalu. Szpital był przed tym ewakuowany. Na dole, w piwnicy zostali tylko ranni, którzy nie nadawali się do ewakuacji. Weszłam, jeszcze zobaczyłam – to był straszny widok, później było słychać tylko salwy z karabinów. Wszystkich wystrzelali. Tylko było słychać: Brzzzzuuuu! Później oczywiście zdjęłam opaskę, wyrzuciłam legitymację i razem z cywilami wyszłam z Warszawy, co też było bardzo trudno [zrobić].
Nie pamiętam, czy to było 8 czy 10 września.
- Kiedy pani wyszła z Powiśla? W sierpniu?
Nie, to był wrzesień.
- Czyli cały sierpień była pani w szpitalu?
Tak, cały czas. Mówię: nie wiem, to można sprawdzić. We wrześniu. Wyjście z Warszawy było bardzo ciężkie, bo ulica Smulikowskiego jest bardzo wąska. Z dwóch stron na piętrach, częściowo spalonych, częściowo jeszcze nie – później były wszystkie spalone, a w czasie Powstania jeszcze istniały, nie wiem, kto je spalił – w kamienicach w oknach stali, to nie byli Niemcy, tylko to byli własowcy, „ukraińcy”. Stali i strzelali sobie jak do kaczek, do tłumu uciekających ludzi, z dziećmi, z wózkami, nieraz inwalidów. Też byłam ranna w nogi, miałam nogę zabandażowaną. Tak nas gnali. Dopiero jak się wyszło z ulicy Smulikowskiego na Powiśle, nad Wisłę, to przestali strzelać. Sporadycznie od czasu do czasu strzelali sobie do celu. Doszliśmy do mostu Kierbedzia, później na Starówkę. Zrobili nam odpoczynek. Pamiętam pomnik leżący na ziemi, to też był straszny widok.
Na rynku Starego Miasta. Później do Pruszkowa, na piechotę oczywiście, przez Wolę. Na Woli zrobili nam odpoczynek, mężczyzn osobno, kobiety osobno. Zawsze trzymałam się tłumu kobiet, bo segregowali. Przyjechała buda niemiecka z karabinem maszynowym i: „Tu zostań, a ty dalej idź”. Starałam się raczej iść, a nie zostać. Ci co oddzielali, to później rozstrzelali wszystkich jak leci. To były straszne rzeczy, które trudno sobie [wyobrazić]. Później do Pruszkowa. W Pruszkowie był przejściowy obóz koncentracyjny. Byłam dosyć długo, bo nie wiedziałam, co dalej ze sobą robić. Bałam się, bo od czasu do czasu żandarmi przychodzili i co młodszych brali. Moja koleżanka, która była ze mną, wylądowała na przykład w obozie Ravensbrück, przeżyła wojnę do końca. Nawet mówi, że jedyna rzecz, która jej się opłaciła w czasie wojny to to, że ma rentę inwalidzką, ja nie mam. Chciałam koniecznie dostać się do Krakowa, bo miałam ciotki w Krakowie, siostry mamy. Wiedziałam, że jak uda mi się dojść do Krakowa, to przeżyję. To bardzo długo trwało, bo to było we wrześniu. Później wysłali nas, nie wiedzieliśmy gdzie, w pociągach. Wylądowaliśmy koło Łowicza, wieś. We wsi też były straszne rzeczy, bo też byli Niemcy i pacyfikowali wsie, paląc dosłownie do fundamentów. Stamtąd też uciekaliśmy. Później dostałam się do Krakowa. Też pociągiem. Ktoś mi powiedział: „Wsiadaj, wskakuj, bo ten pociąg na pewno jedzie do Krakowa”. Towarowy pociąg. [Wsiadłam] tak jak stałam, zresztą nic nie miałam ze sobą. Przyjechałam do Krakowa, oczywiście z raną w nodze, która ruszała się od robaków.
- Proszę powiedzieć, w jaki sposób została pani ranna?
To było na ulicy, odłamek.
- Wtedy, kiedy wychodziła pani po rannych?
Tak, oczywiście. To było w ostatniej fazie. Przyjechałam do Krakowa, zajęła się mną ciotka. Na tym koniec.
- Czy ma pani miłe wspomnienia z okresu Powstania?
Coś przyjemnego to to, że miało się naście lat. Mnóstwo młodzieży w moim wieku. Chłopcy byli z bardzo dobrych domów, znaczy bardzo kulturalni. Zachowywali się przyzwoicie, nie tak jak teraz. Nieraz się widzi, nie wszyscy. Robiliśmy głupie tańcówki.
- Czy w czasie Powstania były tańce?
Nie, przed Powstaniem. W czasie Powstania nikt nie robił tańcówek.
- Czy pamięta pani zebrania?
W czasie Powstania nie. Każdy kto mógł złapać kawałek krzesła czy kawałek materaca, żeby móc się przespać, to było wielkie [szczęście]. Nie spałam dwa dni, dwie noce. Człowiek jak nie śpi tak długo, to zachowuje się jak pijany. To trudno jest sobie wyobrazić, bo mnie język się plątał, nie umiałam mówić, bo byłam tak strasznie zmęczona. Wtedy wszystko jedno, czy zabiją mnie, czy nie zabiją. Pięść pod głowę i przespać się – to było największe marzenie.
W elektrowni na Powiślu złapali zwierzę, zabili świnię. Kto mógł się doczołgać, to się doczołgał i dostał bardzo dobre jedzenie. Myśmy mieli ryż. Chłopcy przynieśli worki ryżu i żeśmy gotowali ryż. Z jedzeniem było ciężko, tak że raz dziennie, jak ktoś zjadł, to był syty.
- Czy miała pani kontakt ze swoją rodziną?
Miałam, bo niedaleko mieszkała moja mama. Ciągle płakała, krzyczała oczywiście, żebym wracała. Dlatego wyszłam z Powstania. Proponowali mi, żeby wejść do kanału, ale bałam się zamkniętej przestrzeni. W ogóle bałam się piwnic. Nie wchodziłam do piwnicy. Jak był ogromny obstrzał, wolałam stać w bramie niż wejść do piwnicy. Miałam klaustrofobię. Nie było mowy, żebym weszła do kanału. Poza tym ciągle myślałam, że jednak jak wejdę do kanału, to już będzie po mnie. Jednak bałam się, chciałam być z rodzicami. Później oczywiście żeśmy z mamą w Krakowie się spotkały. Byłam tam do końca wojny. Oczywiście Niemcy jeszcze raz przypomnieli sobie o mnie. Do ciotki przyszli żandarmi i pytali się, czy taka jest. Akurat byłam w domu, tylko schowałam się za szafę. Ciotka mówi: „Była, ale nie ma jej teraz”. Na tym koniec, później poszli. Później wojna się skończyła. To było tuż przed końcem wojny.
- Czy zachowały się jakieś milsze wspomnienia z okresu Powstania?
Miłe chwile?
Jak widać na zdjęciu, chłopcy w moim wieku. Moja córka mówi: „Oj, ty zawsze z chłopakami”. Jeden pod jedną rękę, drugi pod drugą. Tak to było. Wszyscy chłopcy nie żyją, bo się później pytałam koleżanek, które przeżyły. Później miałam telefon z Warszawy od [pewnego] pana, kuzyn mojego męża jest rektorem Akademii Sztuk Plastycznych w Krakowie. Jak był robiony pomnik Powstańców Warszawy, nie chcieli umieścić Rafała Potulickiego, bo to był hrabia. [Kuzyn] prosił mnie o interwencję – że mają zdjęcie, mają dokumenty, czy bym mogła poprosić – nie wiem, kto to rzeźbił, kilku było – żeby umieścili i na samym końcu jest jego twarz wyrzeźbiona w pomniku. Tak że bardzo się cieszę.
Kraków, 13 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk